Farbuję sobie włosy henną. Prawdziwą, nie tym chemicznym syfem sprzedawanym pod zagrabioną nazwą.W związku z tym zamawiam ją w sklepie internetowym specjalizującym się w hennie i indygo.
W Holandii było tak - zamawiałam paczkę, po tygodniu dostawałam ją do domu razem z rachunkiem za cło, który płaciłam nie ruszając tyłka, przelewem za pomocą komputera.
Potem hennę przywoziła mi raz siostra kumpeli, a drugi raz znajomy.
No a teraz byłam zmuszona skorzystać z usług państwa polskiego. Najpierw paczka zaginęła w czeluściach urzędu na 10 dni, a potem przyszło pismo i zaczęło się - a mianowicie żądają ode mnie dowodu zakupu! Na paczce co prawda jest śliczny list przewozowy z wartością, przystęplowany przez urząd w USA , ale to mało. Mam wytrzasnąć skądś potwierdzenie zakupu. Przegrzebać kilka kont i dziesiątki operacji.Akurat był sezon na zakupy.
Do tego żądają, rozumiecie, aby zasuwała do tłumacza przysięgłego,i tłumaczyła dwa słowa, a mianowicie henna i indygo. Ręce opadają.
Po diabła? Nie wiem.
Tzn się domyślam - otóż w tym kraju jestem jak zwykle potencjalnym złodziejem i oszustem. Na pewno się skumałam z oszustami z USA aby ograbić rodzinny kraj.
Pomysł z tej samej beczki, co składanie oświadczenia o prawie do dysponowania nieruchomością na cele budowlane. Za każdym razem muszę wypełniać ten cholerny papier A4. Co prawda, jakby urząd NAPRAWDĘ interesowało, czy to moje i mam prawo, wystarczyłoby sprawdzić w księgach wieczystych. Minuta. Ale najwyraźniej urząd ma tak naprawdę w dupie, czy ja nie popełniam przestępstwa. Chce TYLKO być kryty.
Dodam, że pismo dotyczące mojej paczki miało dwie strony A4 tekstu. Ciekawe, co bym zrobiła w Holandii z taką epistołą. No ale Holendrzy maja tak marnie zarządzany kraj, że mogliby się od nas uczyć.
A oni jeszcze strajkują...ja się nie dziwię, złota posadka, a atmosfera z średniego PRL- u trzyma się znakomicie.Praca - do 15.30! Wow! Wymagań - zero, najwidoczniej języków też nie trzeba znać. W tym podstawowego w dzisiejszym świecie, bez którego jest się w zasadzie analfabetą i zawalidrogą.
W tej nieszczęsnej Holandii angielski znali sprzedawcy na targu, pielęgniarki i wszyscy urzędnicy w zwykłym urzędzie miasta. Płynnym angielskim posługiwały się urzędniczki z ichniejszego NFZ. U nas nie można tego oczekiwać NAWET w urzędzie celnym, z definicji skazanym na kontakty z zagranicą.