W ciągu kolejnych dni zaliczyłem wizytę w Urzędzie Gminy, żeby obejrzeć plan zagospodarowania terenu. Jest dobrze - teren pod zabudowę mieszkaniową, tyle że kawałek działki od nowego roku będzie leżał w strefie ochrony archeologicznej, bo w nowym planie się coś zmienia. Być może będą potrzebne będą badania archeologiczne. Nie rusza mnie to wcale.
Umówiliśmy się z właścicielem. Z jego ceny 6$ za metr, czyli wtedy ok. 43tys. zszedł do 37 tys. i ani grosza w dół. Ja zaproponowałem 25 tys. Można powiedzieć, że się obraził. Rozstaliśmy się raczej mało serdecznie, aczkolwiek bez palenia mostów.
Po dwóch dniach próbuję się z facetem skontaktować, żeby negocjować dalej, ale on akurat pojechał pokazać komuś tę działkę. Zrobiło nam się ciepło...
Po kolejnych dwóch dniach zadzwoniłem, przez telefon powiedziałem, że biorę teraz-już-zaraz i daję 36tys. Jeszcze tego samego wieczora zapłaciliśmy zaliczkę (czy może zadatek?) i podpisaliśmy umowę przedwstępną. Ufff... do końca nie byliśmy pewni czy facet się nie wykręci, bo osobnik to specyficzny, długo by pisać...
Z marszu zacząłem w Sądzie w Grójcu załatwiać wypis z ksiąg wieczystych potrzebny do notariusza. Przy okazji tego samego dnia podskoczyłem do faceta i wziąłem klucz od bramy. No przecież to nasze włości właściwie
Następnego dnia korzystając z faktu, że mam klucz, pojechałem na działkę. Luśka akurat raczyła wyjechać w podróż służbową, więc ja sam, uzbrojony w mały sekatorek, zaatakowałem krzaczory na środku działki. Makabra. Zielsko nazywa się wilczomlecz i z pięciu małych krzaczków rozrosło sie na jakies 100m kw. w poziomie i ok 2 m w pionie. Wyciąłem w siąpiącym deszczu jakieś 10m2 przy okazji zdając sobie sprawę, że w środku tych chaszczy wyrosło sobie dwumetrowe drzewko...
Parę następnych dni to dalszy ciąg wycinania badziewia... Tym razem dołączyła Luśka. Trwało to ładnych parę dni, w końcu zostało tylko "ściernisko".
Po tygodniu od złożenia papierów w sądzie nastał czas odebrania wypisu z ksiąg wieczystych. Wybrałem się do Grójca tylko po to, żeby okazało się, że zmieniała się jakiś czas temu numeracja ksiąg wieczystych i przygotowano mi nie ten odpis... Nie ma sprawy, za tydzień będzie ten właściwy.
W połowie listopada zaliczyliśmy pierwszą wizytację - rodzina Luśki. Oczywiście wszystkim bardzo się podoba. Przy okazji nawiązałem krótką pogawędkę z sąsiadem przez płot, który jest na etapie stanu surowego otwartego D08. Ponieważ projekt był wciąż dla nas sprawą otwartą, zaproszenie na salony D08 zostało przez nas przyjęte z dużą ochotą. Spodobało mi się, Luśce mniej. Dobra, będziemy szukać jakiegoś projektu.
14.11.03 Mam wypis z ksiąg wieczystych! Tym razem właściwy. Od właściciela biorę jego papiery i trzeba zacząć załatwiać akt notarialny.
Zabrała się za to Luśka. Kancelaria ma odzwonić tego samego dnia czy dostarczyliśmy wszystkie papiery. Nie oddzwaniają. Następnego dnia telefon ponaglający - taak, oczywiście, za chwilę oddzwonią. Nie oddzwaniają. Ponowny telefon z ponagleniem - ta sama historia. Zmieniamy kancelarię.
Nowy notariusz działa dużo sprawniej, aż zbyt sprawnie... No i masz babo placek. Albo chłopie działkę. Rolną. Budowlaną. Niby budowlaną ale trochę rolną. Okazuje się, że nasza działka pomimo tego że jest przeznaczona pod zabudowę, to w myśl jakiegoś tam prawa podlega możliwości pierwokupu przez Agencję Nieruchomości Rolnej. I żeby wszystko było zgodnie z prawem (na co nalega kancelaria notarialna), musi być umowa warunkowa, z informacją do ANR, a nuż będą chciali kupić? Mają na to miesiąc... No trudno.
25.11.03 Podpisujemy warunkowy akt notarialny. Niby jesteśmy właścicielami, ale nie do końca.
8.12.03 Dzwoni (teraz już były) właściciel i mówi, że dostał pismo z Agencji. Nie chcą kupić. Łojezu jak dobrze.
15.12.03 Podpisujemy ostateczny akt notarialny. Tośmy teraz obszarnicy pełną gębą.