Dzięki za życzenia. Święta ledwo przeżyłem ze względu na ich długość. Wigilia w czwartek (dwie Wigilie dla jasności - jedna u mamy, druga u teściów). Mamunia ukochana pamiętając, że dziecko uwielbia karpia smażonego saute, usmażyła kilka kawałeczków które zeżarłem ze łzami w oczach do ostatniej okruszyny i nikomu nie dałem (reszta stołu za specjalnie nie protestowała bo nie przepadają za rybą z ośćmi... ciekawe z czym niby ta ryba miałaby być). Jednak na Wigilii pojawiły się też sajgonki z kapustą i kaszą gryczaną, których wyniośle nie spróbowałem (czy moja babka i prababka serwowały podczas Wigilii sajgonki?), jakieś durnoty w occie, jakieś cuda wianki na kiju nie pasujące do Wigilii, razem wszystkiego ze 40 potraw z których próbowałem tylko wigilijnych wydziwiając głośno nad nowościami i perorując na temat wartości Tradycji (umyślnie wielką literą). Była tez kutia: pszenica, mak, miód, bakalie, skórka pomarańczowa, cośtam, ogólnie na bogato i z pietyzmem... na czubeczku łyżeczki spróbowałem z przyzwoitości.

Potem pojechaliśmy do teściów. Teściowa podała karpia pieczonego (podała z czułym komentarzem, że jak się dzwonka wwali do naczynia żaroodpornego i zasypie wegetą i ziołami, to przynajmniej człowiek może z gazetą posiedzieć a nie ślęczeć nad patelnią jak kto jaki gupi). Pierogi (rozłaziły się więc nie jadłem), jakąś rybę w galarecie (kolor sugerował pangę), cośtam jeszcze no i kutię: pęczak, cukier, masa makowa z puszki. Sorry ja nie jadam kutii więc mam gdzieś co się w niej znajduje ale nawet mnie taka kutia obraża. Dobrze, że był kompot z suszu. No FAK, nienawidzę jak ktoś olewa robotę przy gotowaniu!!!! A jeżeli chodzi o Wigilię to nienawidzę stukrotnie.