PDA

Zobacz pełną wersję : Chatka Puchatka czy szałas osiołka?



Marzenna Kielan
24-10-2003, 13:17
Prolog

Wiem, że zabrzmi to nieco patetycznie, ale jestem "dzieckiem blokowiska". Jedynie wspomnienia z bardzo wczesnego okresu dzieciństwa (do 8 roku życia) przypominają mi, że kiedyś wraz ze swoimi rodzicami i młodszą siostrą mieszkałam w domu z ogrodem. Moja najmłodsza siostra nie ma nawet takiego wspomnienia. Wraz z kolejnymi przeprowadzkami jakie podyktowane były awansami ojca, zmienialiśmy miasta i mieszkania osiadając wreszcie na stałe w pobliżu Warszawy, 17 km od jej centrum. Im wyżej piął się po schodkach swojej kariery ojciec, tym mniejsze mieszkanie dostawaliśmy do zasiedlenia. Tak, wiem że to brzmi komicznie, ale tak to właśnie wyglądało. "Cudowne lata" PZPR potrafiły zdziałać prawdziwe cuda. To ostatnie, najmniejsze mieszkanie, w którym spędziłam 10 lat jako nastolatka i niemal kobieta, było wyjątkowe. Na 48 metrach powierzchni udało się projektantowi zmieścić trzy pokoje, ciemną kuchnię i łazienkę wielkości schowka na narzędzia. Jedyna wanna, jaka się w niej mieściła pozwalała mi aby usiąść w miarę wygodnie z wyprostowanymi nogami, o wylegiwaniu się w pozycji leżącej nie mogło być jednak mowy. Dzieliłam wspólny pokój z moją młodszą siostrą Renatą i choć bardzo ją kocham, mam z tego okresu dość.... mieszane wspomnienia. Renata okazała się być osobą całkowicie odmienną ode mnie a co gorsza, była utalentowana plastycznie. W chwili, gdy dostała się do Liceum Plastycznego w Warszawie moje życie przewróciło się do góry nogami. Każdego ranka budził mnie o godzinie szóstej głos radia. Renata wychodziła do szkoły wcześniej niż ja i guzik ją obchodziło, że ja miałam ochotę pospać dłużej. Zaczynałyśmy więc dzień awanturą i kończyłyśmy ją także awanturą, ponieważ wieczorem to ja byłam tą osobą, która słuchała radia i która wykrzykiwała Renacie, że chodzi spać w tych samych godzinach co kury. Radio to jednak mały "pikuś" w porównaniu z "zapachem" gruntowanego płótna. Zanim dzieła Renaty nabrały realnego kształtu, moja ukochana siostra smarowała rozciągnięte na ramach płótno wyjątkowo cuchnącym paskudztwem. Z prawdziwym męstwem wmawiała mi przy tym, że histeryzuję i że to w_c_a_l_e nie śmierdzi. Nie, oczywiście, "wcale" nie śmierdziało ;) Rewanżowałam się jej porozrzucanymi wszędzie książkami. Czytałam niemal nałogowo i w każdym miejscu walały się rozłożone, pozostawione "na chwilę" książki. Cudowny zwyczaj czytania różnych lektur o różnych porach dnia, czynił z naszego niewielkiego pokoiku "jaskinię zbójców" jak mawiała nasza mama.
Kiedy więc wreszcie wyprowadziłam się z domu rodziców, niemal natychmiast dostając własne, spółdzielcze mieszkanie (co było pewną odmianą cudu w tamtych czasach) nie umiałam przestać się cieszyć. Mieszkanie wydawało mi się ogromne: Miało 48 metrów kwadratowych powierzchni i d_w_a, a nie trzy pokoje. Widna kuchnia, łazienka i toaleta osobno, a do tego loggia o całkiem przyzwoitej długości 5 metrów wydawały mi się prawdziwym zjawiskiem, niemal rajem. Kiedy więc przyszła na świat moja córka Joanna, byłam przekonana, że nigdy i nigdzie sie stamtąd nie przeprowadzę. A po co? Jeden pokój dla mnie i męża, drugi pokój dla dziecka - czego można więcej chcieć? Jak to się stało, że spedziłam tak kolejnych 10 lat i nigdy nie posadziłam nawet jednego kwiatka na balkonie? Jak? Nie wiem jak, naprawdę nie wiem jak to było możliwe. Może cierpiałam na SPD (Syndrom Przedłużonego Dojrzewania)? Nazywając zaś rzeczy po imieniu: byłam idiotką ;) Faktem jest jednak, że wraz z mijającą młodością i urodą, nabywałam cech nieporównywalnie bardziej wartościowych.
Nie pamiętam już kiedy to wymarzone mieszkanie przestało mi się podobać. Jeszcze broniłam się przed tym dziwolągiem, który rodził się przez tyle lat we mnie: kupiliśmy w tym samym bloku, na tym samym piętrze, mieszkanie nieco większe, 72-metrowe. Zaczęłam sadzić kwiaty na balkonie i wkrótce okazało się, że rośliny to moja prawdziwa pasja. Winobluszcz, dwa gatunki powojnika, pnąca róża, dwa rododendrony, jedna azalia.... wszystko to jakoś mieściło mi się na około 7 m kwadratowych. Żałowałam, że nie mieszkam w Warszawie i nie mogę wziąć udziału w konkursie na najładniejszy balkon stolicy. Jeszcze tłumaczyłam wszystkim wokół i samej sobie, że przecież nad własny dom z ogrodem przedkładam podróże i poznawanie świata, że nie dam się uwiązać do pilnowania własnej posesji, że przecież mieszkam bllisko Warszawy, dziecko ma dostęp do każdej szkoły, itd. Argumentów było wiele i wszystkie wydawały się sensowne. Ale gdzieś tam z głębi pamięci, nie wiadomo jak i nie wiadomo dlaczego wyłazić zaczął obraz, którego na pewno nie malowała moja siostra Renata. Na obrazie, nieco kiczowatym, widziałam małą dziewczynkę, pięciolatkę, czytającą "Misia" na schodach domu. Schody wychodziły na ogród. Po prawej stronie ogrodu rosły krzaki pożeczek, z przodu trzymały straż lilie "smolinosy", a z tyłu rozciągała się truskawkowa łąką i parkan porośnięty kolczastymi malinami. Wpychałam ten obraz do niepamięci, starałam się go zetrzeć gumką, szmatką z wodą i czymkolwiek, co przyszło mi do głowy. Ale on ciągle i ciągle pojawiał się na nowo. I wtedy gdy byłam zła, i wtedy gdy szłam spać i wtedy, gdy było mi smutno.
W lipcu tego roku przyjechał do nas kolega. Sympatyczny, zręczny facet - chciałam, aby pomógł nam w remoncie. Fajnie jest odnawiać mieszkanie z kimś, komu można zaufać i z kim można pogadać wieczorem. Posiedział, posłuchał opowieści o wyłączonej ciepłej wodzie (połowa mieszkańców osiedla nie płaciła czynszu), o wysokości opłat za ciepła i zimną wode, za wywóz śmieci, za korzystanie z odrapanej klatki schodowej i pełzającej windy a potem zapytał: Czemu się stąd nie wyprowadzisz? Czemu nie zbudujesz domu? Czego się boisz?
Czego się boję? Dziewczynka na schodach znowu otworzyła "Misia". Zapachniały nagrzane słońcem truskawki. Słońce położyło się długim cieniem obwieszczając popołudnie. Nie wyjęłam gumki, nie wyciągnęłam szmatki. To ja nauczyłam się czytać w wieku pięciu lat. Miesiąc później kupiłam działkę budowlaną w Łosiu.

cdn.

Marzenna Kielan
29-10-2003, 12:09
Zanim coś znowu skrobnę, chciałabym przede wszystkim podziękować za przesympatyczne komentarze:)) Pośmiałam się trochę, bo walnęłam prawdziwego, ortograficznego byka w słowie "porzeczka" ;) Ale miło mi było dołączyć do grona budujących i czytajacych :) Bardzo, bardzo się cieszę. Mam nadzieję, że podobnie do wielu innych dotrwam do końca.

Rozdział pierwszy, czyli komu kredyt? Komu?!

Decyzja zapadła: kupujemy działkę. Problemem okazuje się być jednak nasze miejsce zamieszkania. Jak kupić działkę w obrębie "złotego trójkąta" i nie płacząc z bólu? Konstancin, Magdalenka, Piaseczno i wszystkie przyległe okolice - chcę czy nie chcę muszę pozostać na tym terenie. Pisaniem artykułów i tłumaczeniem książek można zająć się w dowolnym miejscu, ale podstawę mojego bytu stanowi nadal nauczanie. Jestem nauczycielem języka angielskiego i od wielu lat prowadzę własną działalność. Musimy tu zostać. Poza tym.... chcę tu zostać. Lubię tę okolicę, sporo tu lasów. Jedno jest jednak pewne, że działka musi być odrobinę dalej na południe aniżeli obecne miejsce zamieszkania. Tak będzie przynajmniej trochę taniej.
Urodziłam się jako "słuchowiec" ;) Zawsze śmiałam się, że skoro są wzrokowcy to muszą także istnieć słuchowcy. Wzrokowców jest na świecie więcej. Słuchowcy muszą wydawać się im więc czasem zabawni. Już jako kilkuletni bąk wykazywałam nietypowe zainteresowania dręcząc moją babcię, żeby zaśpiewała mi na dobranoc. Nie chciałam bajek, chciałam piosenki. Najbardziej lubiłam takie, które opowiadały jakieś smętne historie. Zarykiwałam się wtedy smarkając obficie w ściereczkę do naczyń, po czym szłam spać. Jakie to było przyjemne ;) To nietypowe postrzeganie świata pozostało mi do dziś: lubię dźwięki. Kocham dźwięki. Miejsce, w którym będę mieszkała powinno jakoś brzmieć, mieć coś, co pozwoli mi poczuć się naprawdę u siebie. Facet z agencji nieźle musiał zbaranieć, kiedy usłyszał, że bardzo prosiłabym o działkę w miejscu, które "brzmi". "A może być Łoś?" - pyta z nieco skonfundowaną miną. Łoś? Czy może być Łoś? Przecież Łoś to piękna nazwa! Na bluzie mojej córki łazi sobie taki łoś. Ma pękaty brzuch, patykowate nogi i cudownie głupawy wyraz pyska. Pod łosiem dumnie widnieje napis: uoś ;) Tak, mieszkać w Łosiu to prawdziwa frajda. Chcę mieszkać w Łosiu, to naprawdę brzmi!
Wizyta w Łosiu tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu. Wybieramy się tam z przedstawicielem agencji nieruchomości w piękny sobotni poranek. Jest ciepło, ale niezbyt gorąco. Świeci słońce. Droga przez las jest zwyczajnie urokliwa. Zaraz za lasem wypadamy na tablicę z napisem „Łoś”. Łoś leży w otulinie Chojnowskiego Parku Krajobrazowego. Nie mogę się nacieszyć. Co drugi samochód na klapie bagażnika, na tylnej lub bocznej szybie ma wizerunek łosia. Na jednej ze ścian mijanych domów także łazi malowany łoś. Większość domów powstała w ciągu ostatnich kilku lat. Nie są tak ogromne i kosztowne jak te, które znaleźć można w Magdalence czy Konstancinie. To raczej sympatyczne, zgrabne domki, jakie zobaczyć można w katalogu Muratora. Spośród kilku, oglądanych działek najbardziej podoba mi się ta, która porośnięta jest cała jabłoniowym sadem. Wracamy zauroczeni. Sprawa wydaje się być przesądzona. Resztę soboty i całą niedzielę przeznaczam na buszowanie w sieci w pogoni za wiedzą. Łoś ma przecież także swoje mankamenty: brak jest w nim kanalizacji a to oznacza, że czeka nas budowa szamba lub przydomowej oczyszczalni ścieków. Przydomowa oczyszczalnia ścieków wydaje mi się być w takiej sytuacji idealnym rozwiązaniem. A gdyby jeszcze tak jakaś dopłata z Gminy za proekologiczne podejście do tematu? Ach, wiadomości uzyskane w necie po prostu mnie odurzają ;) Przytomność przywraca mi pierwszy telefon do gminy Prażmów, na terenie której leży Łoś. Zezwoleń na budowę przydomowych oczyszczalni ścieków w Łosiu gmina Prażmów nie wydaje nikomu. Mina mi rzednie. Szambiarka co dwa tygodnie, ojej… Może jednak warto poszukać gdzie indziej?
Kolejna sobota i kolejna wycieczka. Odwiedzamy Henryków-Urocze. Ładna nazwa, taka urocza ;) Okolica także jest piękna. Na działce rośnie kilka drzew, w tym całkiem już spory dąbek. Dokładnie oglądam roślinność. Trochę mnie niepokoi – działka wygląda jak prawdziwa łąka. Wiem, że wiele rosnących tu roślin lubi tereny podmokłe. Pierwszy spotkany gospodarz potwierdza niestety moje podejrzenia. Po opadach deszczu woda stoi tu wysoko.
Wracamy do domu w nieco mniej euforycznych nastrojach. Od poniedziałku postanawiam także i sama rozejrzeć się za kawałkiem gruntu.

Dokładna lektura ogłoszeń w Gazecie Wyborczej zaczyna podpowiadać mi, że wejście w posiadanie ładnej i niedrogiej działki to wcale nie taka prosta sprawa. Ogłoszeń jest naprawdę mnóstwo, ale większość z nich w żaden sposób nie przystaje do naszych możliwości. „To za dużo?” – pyta jeden ze sprzedających, kiedy po usłyszeniu odpowiedzi na pytanie „Ile?”, grzecznie odpowiadam „Dziękuję”. Ależ nie, to całkiem niewiele jak za działkę o powierzchni 1000 metrów ;)) Drobne 200 tys. złotych. Z zaskoczeniem odkrywam nagle, że ceny działek podawane przez agencje nieruchomości są niższe niż te, które proponują sprzedający bezpośrednio. Nie wiem, na czym to może polegać. Czyżby agencje namawiały sprzedających na urealnienie cen? Tak czy siak, po 10 dniach takiego wydzwaniania decyduję się definitywnie zakończyć poszukiwania własne i zdać się na agencję. Wybieram jednak nie agencję warszawską, ale jedną z tych, które działają od wielu już lat w moim miejscu zamieszkania. Ceny działek w takim miejscu jak Łoś czy Henryków-Urocze, podawane przez agencje warszawskie czasem o 100% przekraczają ceny podawane przez agencje podwarszawskie. (To istotna wskazówka dla przyszłych nabywców!).

Niestety druga z oglądanych przez nas działek została już sprzedana. Raz jeszcze jedziemy więc do Łosia. Oglądamy parę ciekawych miejsc, ale żadne nie dorównuje temu kawałkowi ziemi, jaki oglądaliśmy w czasie pierwszej wyprawy. Cena jest więcej niż korzystna a ja czuję podskórnie, że to ostatni moment przed tym jak ceny nieruchomości ruszą z kopyta pod górkę. Właściciel agencji nieruchomości upewnia się, czy oferta jest nadal aktualna. Jest aktualna! Musimy tylko poczekać, aż właściciel gruntu wróci z nadmorskich wojaży. Czas oczekiwania staram się przeznaczyć na załatwienie niezbędnych formalności i dopracowanie strategii działań.

Do dyspozycji mamy 72 metrowe mieszkanie z tak zwanym spółdzielczym prawem własności. Obecna wartość rynkowa tego mieszkania wynosi około 180 tys. Mamy też trochę pieniędzy, które jednak chcielibyśmy zachować na inne cele. Sprzedaż mieszkania zapewniłaby nam środki na budowę, a przynajmniej na znaczną jej część. Dom ma być nieduży: mamy tylko jedno dziecko. Nasza córka jest już studentką trzeciego roku Biotechnologii na UW i coraz dłuższe jej nieobecności w domu przygotowują nas powoli na odcięcie pępowiny. Lada moment zostaniemy sami. Nie jesteśmy najmłodsi i naprawdę trudno jest nam powiedzieć, jak sprawdzi się obecny system emerytalny. Nie sposób jest odpowiedzieć dziś, jak będzie wyglądać nasza sytuacja materialna za 20 lat. Zdaję sobie sprawę, że cokolwiek byśmy teraz nie robili mało prawdopodobne jest, żeby była lepsza niż w chwili obecnej. Bardzo chciałabym żeby utrzymała się na obecnym poziomie. To mi całkowicie wystarczy. Decydujemy wspólnie, że powierzchnia użytkowa naszego przyszłego domu nie może być większa niż 100 – 115 metrów.

Aby nie angażować pieniędzy, które chcielibyśmy przeznaczyć na budowę, postanawiam wziąć kredyt na zakup działki budowlanej. Na stronie internetowej sprawdzam, jakich kredytów udziela „mój” BPH PBK. Są kredyty! Kredyt hipoteczny jest całkiem przyjazny – niecałe 6%. Szybko sprawdzam swoją zdolność kredytową i okazuje się, że zakup działki nie powinien być żadnym problemem. Dzwonię więc do banku i dowiaduję się, że nie dostanę żadnego kredytu. BPH PBK nie udziela kredytów hipotecznych osobom, które rozliczają się z fiskusem kartą podatkową. Nie interesuje ich ani mój dochód miesięczny, ani fakt, że dwukrotnie już brałam w tym banku wysoki kredyt konsumpcyjny i spłacałam go bez żadnych zgrzytów, ani wreszcie to, że jestem ich klientem od co najmniej 5 lat. Wszelka korespondencja z bankiem nie odnosi żadnych skutków.

Jestem naprawdę zła. Wygląda na to, że nauczyciele to jedyny „gatunek człowieka”, od którego wymaga się podmiotowości w traktowaniu innych. Czuję się dosłownie jak czarna owca, jak przedmiot. Od 6 lat radzę sobie doskonale prowadząc własną działalność. Płacę podatki, ZUS i nigdy nie trzeba było mnie upominać czy popędzać. Konto w banku mam czyste, nie przekraczam terminów realizacji zobowiązań. O co do licha chodzi? Panienka, która ze mną rozmawia przez telefon twierdzi, że nie wiadomo, w którym momencie mogę stracić płynność finansową, czyli krótko mówiąc splajtować. „A pani jest pewna, że nie będzie pierwsza?” – pytam złośliwie. Wiem, że czepiam się Bogu ducha winnej osoby, bo przecież nie ona wymyśliła ten system. Ale frustracja robi swoje. Od trzydziestego roku życia robię wszystko podnosząc kolejne kwalifikacje, zdając egzaminy i pracując uczciwie, żebym zawsze była zabezpieczona. Im starsza, tym bardziej zabezpieczona. A tu nagle okazuje się, że to wszystko to tylko tak dla „picu” bo bank działa według prymitywnych zasad: umowa o pracę = bezpiecznie, karta podatkowa = niebezpiecznie. Totalna bzdura. W tym roku zdaje się sporo osób zatrudnionych w bankowości straciło swoje posady. A przecież to były umowy o pracę ;>

Jestem tak zła, że postanawiam zabrać „swoje zabawki” z BPH PBK i przenieść się gdzie indziej. Nie ma kredytu to nie ma także zarabiania na moim koncie debetowym. Skończyło się i kropka. Kolejny tydzień spędzam sprawdzając w necie zasady udzielania kredytów przez inne banki. Te, które zechciałyby udzielić kredytu hipotecznego osobie rozliczającej się kartą podatkową można policzyć na palcach. Stosunkowo atrakcyjna wydaje mi się oferta mBanku. Wypełniam niezbędne formularze, wszystko załatwiam przez telefon. Pocztą elektroniczną dostaję informację na temat dokumentów, które powinnam zgromadzić. Niezrażona liczbą punktów, jakie muszę zrealizować zaczynam ściągać stos papierów:

1. Zaświadczenie o niezaleganiu z ZUS
2. Zaświadczenie o niezaleganiu z podatkiem
3. Dowody trzech ostatnich wpłat podatku
4. Decyzja US o wysokości karty podatkowej
5. Wpis do rejestru handlowego
6. Historia ROR za ostatnich 12 miesięcy
7. Pismo przydzielające mi regon
8. Pismo przydzielające mi NIP
9. Wszystkie umowy zlecenia dokumentujące zyski z tłumaczenia książek i z napisanych artykułów.
10. Zdjęcie działki
11. Plan zagospodarowania przestrzennego
12. Odpis z księgi wieczystej
13. Wypis z ewidencji gruntów i budynków
14. Ksero dowodu osobistego
15. Ksero drugiego dokumentu (paszport)

Brakuje tylko numeru butów i wyników tegorocznych badań cytologicznych ;) Nieco niepokoi mnie fakt, że bank wymaga dostarczenia podpisanej umowy przedwstępnej. Podpiszę taką umowę, zapłacę zwyczajowe 10 procent wartości działki a potem bank oświadczy, że nie udziela mi jednak kredytu. Coś tu jest nie tak. Po krótkiej dyskusji z sympatyczną panią prowadzącą moją sprawę ustalamy, że wystarczy jedynie oświadczenie sprzedającego, iż wyraża wolę sprzedania tej działki mnie.
Dobrze, że jest sierpień i mogę pozwolić sobie na spacery do kolejnych urzędów. Ciekawa jestem jak radzą sobie z tym inni. Biorą urlop?

Kiedy stos papierów zajmuje mi niemal połowę stołu wraca właściciel działki. W czasie pobytu nad morzem dogadał się z kimś, kto wpłacił mu już pieniądze a konto przyszłej umowy na upatrzoną przez nas działkę. Jak miło ;) Czuję, jak resztki romantyzmu wyparowują mi szybko z głowy. Działka? W miejscowości, której nazwa ładnie brzmi? Słuchowiec? Idiotka a nie słuchowiec. Śmieję się sama z siebie, ale zdrowy rozsądek podpowiada mi, że przecież domów jednorodzinnych w naszym kraju przybywa. Nie wierzę w to, żebym to ja właśnie była tą ostatnią owcą. Nie sądzę żeby innym było łatwiej. Nie będę się więc nad sobą użalać bo tak naprawdę nic się jeszcze nie stało. Zamiast obrażać się na właściciela działki staram się z nim po prostu dogadać. Ma jeszcze kilka działek w tej właśnie okolicy i choć nie planował na razie ich sprzedaży (już wie, że ceny zaczynają rosnąć) czuje się jednak winny tej nieprzyjemnej sytuacji i postanawia sprzedać nam jedną z nich. Leży dokładnie naprzeciwko jabłoniowego sadu.

Postanawiamy mimo wszystko zawrzeć umowę przedwstępną. Jeszcze nam się facet rozmyśli czekając na decyzję banku. Wszystko dopięte na ostatni guzik, ustalamy termin podpisania ostatecznej umowy na koniec sierpnia, ale przytomnie zapisujemy go w umowie jako 15 września. Lepiej zostawić sobie parę dni rezerwy.

Jest połowa sierpnia kiedy wraz ze zgromadzonymi dokumentami zjawiamy się w placówce mBanku. Mój partner patrzy na mnie z podziwem, kiedy na każdą prośbę sympatycznej dziewczyny z mBanku wyciągam stosowny dokument ze stosowną liczbą jego kopii. Dzięki takiemu przygotowaniu spędzamy w banku t_y_l_k_o 40 minut. Dowiadujemy się także, że wbrew informacjom zawartym na internetowych stronach rozpatrzenie wniosku może potrwać dłużej niż tydzień. Może przydać się więc nam zapis z umowy przedwstępnej ustalający ostateczną datę transakcji na 15 września. Ale do tego czasu mamy przecież ponad miesiąc – na pewno zdążymy.

15 września, w obecności notariusza stajemy się oboje właścicielami działki położonej we wsi Łoś. Płacimy za nią wszystkimi oszczędnościami, jakie udało się wysupłać z naszych „kieszeni”. W ruch idą umowy na konta debetowe z bankami (jak dobrze, że jednak nie zlikwidowałam tego konta w BPH PBK zakładając jednocześnie drugie w mBanku). Jak dobrze, że jest wrzesień i skończyły się wakacje. Udało się. Mamy swój kawałek świata i możemy na nim zbudować dom.

16 września pocztą elektroniczną dostaję informację z mBanku. W załączniku widnieje pismo pod bardzo poważnym tytułem: WARUNKI DO SPEŁNIENIA W CELU UZYSKANIA POZYTYWNEJ DECYZJI. Poza kolejnymi, „świeżymi” zaświadczeniami z US i ZUS (jest przecież wrzesień i sierpniowe straciły ważność), znajduję także i tak rewelacyjne propozycje jak rezygnacja z limitu kredytowego na koncie i rezygnacja z karty kredytowej z limitem. No pewnie, cóż to za problem ;) Przez najbliższe 20 lat, bo na tyle chcieliśmy wziąć kredyt, mogę przecież zrezygnować całkowicie z podróży po Europie lub podróżować z gotówką w portfelu. To będzie takie … ekstrawaganckie ;)

Jest piękna wrześniowa niedziela, kiedy wracamy z Warszawy gdzie odwiedziliśmy moją mamę. Po drodze mijamy kilka tablic z reklamami banków. „Podobno chcesz zbudować dom?” – zagaduje sympatyczny facet na jednej z nich. „Kredyt mieszkaniowy? Jeszcze nigdy nie było tak tanio!” – oznajmia inny. „Nigdzie nie będzie taniej!” – przekonuje nas kolejny. „Ciekaw jestem, kiedy wreszcie ktoś domaluje im nocą gest Kozakiewicza na tych reklamach” – mówi uśmiechając się mój IT.