PDA

Zobacz pełną wersję : Podwładny pani minister



wykrot
16-09-2021, 20:02
ciąg dalszy z...


Z osłoniętymi biodrami poczułem się raźniej. Długo więc nie trwało, gdy znowu się pojawiłem, pchając przed sobą nasz barowy wózek. Na miejscu nie czekały mnie jednak oklaski. Obydwie panie spoczywały na stojących obok siebie leżakach i zajmowały się bardzo delikatnym, wzajemnym masowaniem swoich ciał. Zdążyły też przebrać się w klasyczne, suche bikini. Ja z ręcznikiem na biodrach, nie miałem tak dobrze, chociaż zimno mi nie było. A teraz tym bardziej robiło mi się ciepło. Na wszelki więc wypadek, lepiej będzie założyć kąpielówki.
- Jestem – zameldowałem niepewnie.
Dorotka porzuciła Agatę i usiadła.
- Otwórz! – poleciła, wstając i prezentując swoje śliczne ciało. Agata pozostała w pozycji leżącej. Wyglądała przy tym na zawiedzioną.
- Już się robi!

Słońce opadało na nieboskłonie coraz niżej i coraz głębiej zaglądało pod dach, w przestrzeń naszego basenu. Nie zwracały na to uwagi. Ale sytuacja zmieniła się o tyle, że nieoczekiwanie porzuciły swoje prowokacje. Nie było też żadnych udawanych czy nawet realnych pieszczot. Pewnie szampan wprowadził do naszego krwiobiegu dziwne fluidy. A może stało się tak pod wpływem jakiegoś niewinnego pytania? Może sprawił to piękny, widowiskowy wieczór, a może troszkę zmęczenie… Nie do odgadnięcia.
W każdym razie zaczęło się opowiadanie i wspomnienia o naszym życiu. Z czasem coraz bardziej intymne. W dodatku zupełnie na spokojnie.
Naszego gościa bardzo ciekawiło jak się poznaliśmy, jak dorobiliśmy się dzieci i w ogóle, jak teraz nasze życie wygląda. To było ciekawe, bo mieliśmy z Dorotką okazję, by sięgnąć pamięcią wstecz. Żeby wspomnieć lato, które nas połączyło. Zastanowić się, kiedy popełnialiśmy błędy… Robiliśmy taką małą wiwisekcję naszego związku, również na własne potrzeby.

Później, Agata podobnie się otwarła. Opowiadała z jakimi trudnościami się uczyła, jak postanowiła ćwiczyć, by móc się obronić, dlaczego wybrała szkołę policyjną… A wszystko dlatego, że mając lat mniej więcej dziesięć, została pozbawiona dziewictwa. Horror! Rodzina wyprawiła ją na wakacje do babci i nic nie zapowiadało koszmaru. Normalne, wiejskie warunki, dobra opieka… Taka, jak to na wsi w dawnych czasach.
Lato jest okresem intensywnej pracy w gospodarstwie rolnym i nikt wtedy nie ma głowy do nadzwyczajnej opieki nad dziećmi. Tak było od wieków, tak jest też i teraz. W czym więc winić opiekunów Agaty, że nie zapobiegli temu co się stało? Zapewnili jej kwaterunek, wyżywienie, dobre słowo, miłość rodzinną… Cóż mogli więcej? Była za mała, żeby wymagać od niej pomocy, a jednocześnie na tyle duża, by pozwolić jej na samodzielne wyprawy po okolicy. Dlaczego miała się nudzić? I się doigrała.
Pewnego dnia, nad brzegiem tamtejszej rzeczki, dopadła ją grupka miejscowych dzieciaków i zażyczyła sobie, by zdjęła majtki. Pokazując im to, co dziewczynki mają między nogami. Próbowała negocjować, jakoś się bronić, próbowała uciec, ale sama wobec grupy znudzonych małolatów? Nie miała szans! Dopadli ją, kiedy starała się umknąć, powalili na ziemię i kiedy zespół przygwoździł ją do gleby, przywódca grupy osobiście zsunął jej bieliznę do kolan, a potem zasunął palec w krocze.
Bezczelny był na pewno, ale poza tym głupi i tępy. Kiedy zorientował się, że palec ma skrwawiony, uciekł jak potępieniec, a za nim reszta gromadki. Już nie chcieli niczego oglądać. Agata mogła się wtedy pozbierać, obmyć w rzece i pójść do domu. Tyle, że to już nie była ta sama Agata, która z tego domu wyszła.
- Znalazłaś go później? – zapytała Dorotka.
- Jasne! – padła odpowiedź. – Jest teraz bezpłodny.
- Chyba nie powiesz, że go wykastrowałaś, co? – zapytałem.
- Nie… Nie paskudzę sobie rąk takimi głąbami. A czas rozliczenia był przypadkowy, jak i całe tamto zdarzenie. Nie chodziłam za nim, nie przysięgałam zemsty, to się stało samo.
- W tamtej okolicy?
- Tak, niemal w tym samym miejscu, oraz w podobnych okolicznościach. Byłam już po ukończeniu szkoły i jak przed laty, pojechałam do babci. A że sukienek ze sobą nie zabrałam, poszłam nad rzeczkę ubrana w mundur, mając też na nogach wojskowe buciki. Zwyczajny spacer. Wtedy natknęłam się na mojego znajomego, tradycyjnie molestującego na brzegu jakąś dziewczynkę.
- Poznałaś go?
- Oczywiście! Od dawna wiedziałam kim jest,. On też zresztą wiedział skąd ja się tam wzięłam. Wszystkich ich widywałam czasami w różnych publicznych miejscach. Gdzieś przy sklepie, na boisku, albo nawet nad rzeką. Tyle, że nigdy nie chodziłam wtedy sama. Bardzo się później pilnowałam. Aż do czasu, kiedy po treningach poczułam się pewniej. Jednak przez cały czas po tamtej historii już mnie nie zaczepiali. Może to moje moro robiło wrażenie, może coś innego, nie wiem. Nie interesowałam się nimi i nie szukałam kontaktu. W każdym razie, dopiero po wielu latach nadszedł czas zemsty.
- I co zrobiłaś?
- Nic takiego. Wydałam mu polecenie, żeby zostawił ją w spokoju. Ale on wtedy drwiąco się roześmiał i zapytał, czy chcę jeszcze raz. Tego już nie wytrzymałam. Zasadziłam mu z trepa tak, że aż się zgiął, zaraz też poprawiłam drugim, łamiąc mu palce obydwu dłoni, bo odruchowo próbował się osłonić. A kiedy bezwiednie zabrał dłonie, szarpnąwszy się przy tym do tyłu, dostał trzeci strzał ze szpica, bezpośrednio w krocze.
Wył potem jak potępieniec, aż do przyjazdu pogotowia, a ja stałam nad nim i śmiałam się na cały głos!
- Nie bałaś się odpowiedzialności? – zapytała Dorotka.
- Niby jakiej? Że dziewczyna pobiła faceta? Kobieto! – zachichotała. – Tam się zebrało mnóstwo ludzi, w tym wielu jego kolegów! A ja im zapowiedziałam, że jeśli któryś piśnie słowo, to nie będę kopała, tylko własnoręcznie wyrżnę im jaja nożem! Miałam taki, szwajcarski nóż żołnierza desantu. Kości można było nim kroić! Wyjęłam go z kieszeni i na gałęzi pobliskiego drzewa zademonstrowałam jak potrafię go używać! Nikt się wtedy nie śmiał, zapewniam cię!
A potem nikt niczego nie widział. Delikwent nadział się przyrodzeniem na pień ukryty pod wodą i taka wersja została oficjalnie przyjęta. Zwykła kąpiel w niebezpiecznym miejscu oraz niezachowanie ostrożności. Ponoć nawet dostał jakieś odszkodowanie z ubezpieczalni.
- Ostra zawodniczka jesteś! – kręciłem głową. – Lepiej się do ciebie nie zbliżać.
- Zbliżać się możesz, bez obawy! – zachichotała. – Ale na zbliżenie nie licz!

Nie liczyłem na to zupełnie. Gdyby ktoś w tej chwili zapytał mnie o szanse przespania się z nią, dałbym sobie rękę uciąć, że są zerowe. Nie miałem na nią ochoty, ani ona się do tego nie paliła. Nie wziąłem jednak poprawki na złośliwości mojego losu i dlatego już po paru godzinach, chodziłbym bez ręki.
Wykrakała…

Na razie jednak nic na to nie wskazywało. Dalej snuliśmy różne wspomnienia, popijane szampanem i przegryzane kawiorem. Ale na leżakach nie było to zbyt wygodne. Byliśmy zbyt ożywieni po alkoholu i konieczność częstego zmieniania pozycji w trakcie dyskusji, była nazbyt dokuczliwa. Dlatego Dorotka zaaprobowała moją propozycję przeniesienia się na dmuchany materac.
Mieliśmy taki wielki, kwadratowy, o boku powyżej dwóch metrów. Całkiem wygodny dla trzech osób. Problemem było tylko to, że sięgał od ściany aż do krawędzi basenu, nie pozostawiając przejścia. Cóż tam jednak przejście, dzisiaj jego brak nikomu nie przeszkadzał.
Na zewnątrz było już dość ciemno, ale żadnego światła nie zapalałem. Byłoby to jawnym zaproszeniem dla tysięcy wieczornych owadów. Musiałem więc pompować materac z instalacji basenowej praktycznie na pamięć, bowiem zawór pneumatyki był nieco ukryty w narożniku. Poradziłem sobie jednak bez większych problemów, co mnie bardzo ucieszyło. Nasz dom miał coraz mniej tajemnic przede mną.
Dziewczyny w tym czasie wskoczyły do wody. Widziałem jedynie ich sylwetki, bo pod dachem było jeszcze ciemniej niż na zewnątrz i nie zauważyłem, że się rozebrały. Może dlatego, że nie zwracałem na nie większej uwagi. Dopiero gdy Dorotka ułożyła się obok mnie na materacu, zorientowałem się, że owszem, osuszała się wielkim ręcznikiem, ale pod nim niczego nie miała.
- O! Nowa moda? – przesuwałem dłonią po jej krągłym biodrze.
- Żadna moda – zaoponowała. – Po co miałyśmy moczyć kolejne kostiumy? Zamiast ględzić po próżnicy, lepiej podaj nam kieliszki. Trzeba to jakoś ustawić i ułożyć, by nie zdemolować wszystkiego przy próbie wstawania. Aha, po drugiej stronie basenu, na stoliku leży pakiet z naszymi koszulkami. Gdybyś był uprzejmy…
Byłem. Przyniosłem im przyodziewek dla okrycia ramion, zakrzątnąłem się również przy dostawieniu do materaca niezbędnego zaopatrzenia i mogłem wreszcie do nich dołączyć. Bo wciąż o czymś szeptały, chichocząc wesoło. Jak się okazało, wspominki i wspomnienia nie ustawały ani na chwilę.

Dotychczas chyba jedynie Lidka i Baśka, tak dużo o nas wiedziały. Dorotka nawet Justynie nie opowiadała takich detali z naszego życia, ale tym razem to robiła! I to bez skrępowania. Po co? Zresztą, w ogóle zachowywała się jakoś dziwnie. A przecież nie mieliśmy dwudziestu lat! Tamte szalone czasy minęły, byliśmy już poważnymi ludźmi, na stanowiskach, a jednak… Zachowywały się niemal jak licealistki.
Co ciekawsze, gdy pierwsze takie myśli przeleciały mi przez głowę, poczułem się jakoś mało komfortowo. Po chwili jednak to przeszło. Ich zachowanie przestało mi przeszkadzać. Może dlatego, że reagowały chichotem, ale też przytulaniem się, oraz różnymi wzajemnymi gestami przy pikantniejszych fragmentach naszej historii?
Na pewno jakąś rolę odegrał też szampan, bo po jakimś czasie musiałem otwierać kolejną butelkę, ale skoro tak dobrze się bawiły…

Ciemności zapadały coraz głębsze, a że tematyka nie pozwalała zapomnieć o zewie natury, zacząłem przytulać się do Dorotki, bo przeważnie była do mnie odwrócona tyłem. Nie było to łatwe, gdyż wcale nie leżała spokojnie. Obydwie albo sobie wzajemnie dokuczały, albo się pieściły na niby, ciężko było to zrozumieć. Wesoło im było. Próbowałem dołączać się do ich rozmowy, ale kiepsko mi to szło, gdyż coraz bardziej chciało mi się seksu i głównie o tym myślałem. Podniecały mnie przez cały wieczór, jak mogło być inaczej?
Koszulka Dorotki kończyła się tuż poniżej bioder, a kiedy leżała, bez trudności mogłem ją lekko podciągnąć i sięgnąć dłonią do piersi. Nie broniła mi tego, dlatego przez jakiś czas bawiłem się jej biustem, kiedy nagle wdarła się tam inna dłoń…
- A ty co? – Agata uniosła się nagle na materacu. – Zabieraj te ręce!
Mocnym chwytem odsunęła moją dłoń, po czym wygładziła koszulkę i zaborczym ruchem objęła Dorotkę, przytulając ją do siebie.
- Zostaw w spokoju moją dziewczynę! – zażądała głośno. – Faceci nie powinni mieć prawa do dotykania twojego ciała!
- Ale ja Tomka lubię! – Dorotka odezwała się udanie nieśmiało.
- A mnie?
- Ciebie też lubię! Naprawdę lubię!

wykrot
16-09-2021, 23:01
Najpierw wydawało mi się, że to jest kolejny etap ich zabawy, ale w pewnej chwili zorientowałem się, że żarty raczej się skończyły. Obydwie pieściły się i to całkiem poważnie. Lipcowe noce nie są aż tak ciemne, żeby w bezpośredniej bliskości nie widzieć co za akcja się rozgrywa. Szczególnie kiedy moja żona pozwala komuś zdjąć z siebie nocną koszulę. A potem zdejmuje taką samą ze swojej partnerki…
Obserwowałem przez jakiś czas ich manewry, chociaż krew zaczynała mi się gotować i w pewnym momencie nie wytrzymałem. Kilkoma gwałtownymi ruchami zrzuciłem z siebie kąpielówki, po czym przylgnąłem do pleców Dorotki. Powinna to zrozumieć…

Zareagowała, ale nie tak jak bym chciał. Umknęła biodrami, po czym chwyciła moją dłoń i to ją poprowadziła między uda. No cóż, skoro chce bym tak ją pieścił…
Długo tam nie zabawiłem. Inna dłoń wdarła się na to terytorium, a w dodatku Dorotka została podciągnięta do góry i wylądowała na Agacie. Obydwie całowały się nie na żarty, ocierały biustami i wyraźnie sobą podniecone, niczego ode mnie nie chciały… O nie! Tego im nie daruję!
Cóż jednak mogłem zrobić? Oczy wprawdzie przyzwyczaiły się do ciemności, niby coś widziałem z tego co robią, ale miejsca dla mnie nie przewidziano. Próbowałem dołączyć się do pieszczot Dorotki, to jednak nie było to…
Potrzebowałem już tylko zwykłego rozładowania się, dlatego porzuciłem daremne próby i wykorzystując sytuację, iż w ferworze pieszczot skręciły nieco ciała na materacu, zsunąłem się w dół. Na cholerę mi ich cycki, niech sobie głaskają, czas zająć się pośladkami. I… bingo! Dorotka przypadkowo unieruchomiła Agacie jej szeroko rozłożone nogi…

Dałem radę, chociaż bardzo wygodnie mi nie było. Agata wprawdzie jęknęła i usiłowała się wyśliznąć, ale po chwili zrezygnowała. Tym bardziej, że dłoń Dorotki nie przestawała drażnić delikatnie jej kobiecości. Ta dłoń niemal natychmiast wyczuła też, że się wcisnąłem tuż obok… ale nie zaprotestowała. No i stało się.
Nie zważając na nic, nie zajmując się żadnymi pieszczotami, z umysłem zaćmionym od pożądania, niezadługo dokończyłem zbożnego dzieła, wypełniając brzuch Agaty mlecznym płynem. Następnie odsunąłem się na bok. One natomiast jeszcze przez kilka minut kontynuowały zabawę, zanim kolejno doszły do finiszu.

Nikt w tym czasie nie powiedział ani słowa, tak samo jak przez kilka minut później. Nawet kiedy podnieśliśmy się z materaca, decydując na pójście do sypialni, temat nie istniał. Jakby nic takiego się nie wydarzyło.

Agata spała razem z nami. Byłem jednak mocno zdumiony, kiedy rano obudziła mnie, zapraszając na śniadanie. Ubrana kokieteryjnie, w skąpą bluzeczkę i króciutkie, opięte na biodrach dżinsowe spodenki, prezentowała się bardzo seksownie.
- Gdzie jest Dorotka? – nie kontaktowałem.
- Oj, mężczyzno! Nie śpimy już od dłuższego czasu, starając się, aby świat stał się dla was strawny. Ja wprawdzie nie wiem po co to wszystko, jednak twoja żona tak chciała, a ja jestem jej posłuszna. Dlatego zrobiłam ci śniadanie. Pierwszy raz w życiu obsługuję mężczyznę, powinieneś to docenić!
- Ależ doceniam! Zapewniam cię. Bardzo mi miło!
- Pędź zatem do łazienki, a potem melduj się w kuchni. Czekam na ciebie!
Wyszła, a ja nie mogłem uwierzyć, że już nie śnię…

Śniadanie prezentowało się doskonale. Kiedy tylko zerknąłem na stół, zrozumiałem iż przygotowała je osoba doświadczona. Dorotka nie byłaby w stanie tego zrobić.
- Proszę, siadaj! – zachęcała Agata. – Dorota zaraz do nas dołączy.
- Ależ luksusy! – skomentowałem.
- Jakie znowu luksusy? – zaśmiała się. – Zwyczajne, świeże warzywa, trochę sera i parę ciekawych przepisów. Zabrałam to ze sobą domyślając się, że w tej dziedzinie nie jesteście w stanie ze mną konkurować. Ja nie mam gospodyni domu, muszę sama troszczyć się o swoje menu. Jedz więc spokojnie, to nie jest trujące.
Po chwili dołączyła do nas Dorotka i w całkiem miłej atmosferze spożyliśmy poranny posiłek, wzbogacony kawą. O wczorajszym wieczorze nikt nawet nie pisnął i wyglądało na to, że żadna z nich nie ma do mnie pretensji tyczących wieczornych wydarzeń. Nawet gdy zastanawiałem się, jak będzie wyglądał dzień dzisiejszy, Dorotka zaraz odpowiedziała. Czytała mi w myślach, albo co?

- Tomek, potrzebuję jeszcze około godziny na przygotowanie materiałów…
- Jakich materiałów?
- Moich, naukowych. Mam się dzisiaj łączyć z Nowym Jorkiem, a to będzie czas obiadu. Dlatego wolę wszystko przygotować już teraz, by później skrócić ten czas do minimum. Proszę cię więc, byś zajął się teraz naszym gościem, dobrze? Mniej więcej za godzinę będę już mogła do was dołączyć, wtedy ustalimy co dalej.
- Nie ma problemu.
- Co zaproponujesz? – zapytała Agata.
- Nie wiem, co zechcesz – odparłem. – Poza tym pozwól mi się zastanowić. Może postrzelamy troszeczkę?
- Znakomity pomysł! – zawołała na cały głos. – Ale ci rzyć zerżnę!
- Się zobaczy…

Niestety, miała rację. Wybraliśmy sobie stanowisko na skraju ogrodu, umieszczając tarczę na pniu wielkiej brzozy pośród gęstwiny krzewów. Miało to swoje uzasadnienie, gdyż zmieniające się pod wpływem wiatru światłocienie, doskonale utrudniały celowanie. No i dałem plamę. Miałem mniej niż jedną trzecią jej wyniku.
- Tarcza jest za mała – narzekałem, wprowadzając ją w znakomity nastrój.
- Nie ćwiczysz, panie ministrze! – pokpiwała. – Pójdziesz do lasu i będziesz pukał Panu Bogu w okno!
- Przede wszystkim, wtedy nie będę wieczór pił. A poza tym… a… nie powiem.
- Co znowu?
- Starzeję się.
- No, sądząc po wczorajszym wieczorze… Wtedy jakoś o tym nie myślałeś!

Piknęło mnie. To było pierwsze nawiązanie do tego co się wczoraj działo.
- Nie przesadzaj – udawałem spokój. – Umarłego byście podniosły na nogi.
- Tak sądzisz? – zaśmiała się.
Leżeliśmy na kocu obok siebie, brzuchami do dołu i chciałem wstać, a podnosząc się, oparłem dłoń na jej wypiętym pośladku, by sobie to ułatwić.
- Ej, ej! – zawołała, wstrząsając biodrami. – Nie za dużo sobie pozwalasz?
- Na co? Podparłem się tylko…
- Wydaje mi się! – rzuciła gniewnie i odwróciła się na bok, spoglądając niechętnie do góry. – Słuchaj, Tomek! To, że mnie wczoraj przeleciałeś, jeszcze do niczego cię nie upoważnia, rozumiemy się?
- Czy ja twierdzę inaczej?
- W porządku. Aha i jeszcze jedno. Jak mi wczoraj zrobiłeś dzieciaka, to ci go podrzucę. Ja nie czuję macierzyńskiego powołania i nie mam zamiaru podcierać dziecięcych dupek. Nie bawi mnie to!
- Może z czasem zmienisz zdanie? – zakpiłem.
- Przekonasz się osobiście, bez obaw! – odpowiedziała twardo, ponownie przewracając się na brzuch. Schwyciła zaraz sztucer i posłała pięć strzałów jeden za drugim, aż brakło gazu na odrzut. Sprawdziła wtedy wyświetlacz i zaśmiała się dumnie. – Spójrz! – podała mi broń.
Wszystkie strzały zmieściły się wewnątrz pięciocentymetrowego okręgu.

- Słuchaj, Aga… – położyłem się ponownie. Odszukałem w koszyku nabój ze sprężonym powietrzem, wymieniłem, po czym oddałem jej sztucer. – Jeśli już zahaczyłaś o wczorajszy temat…
- To co?
- Miałem wrażenie, że nie sprawiam ci przykrości…
- Nie sprawiałeś – przyznała spokojnie. – Ale raczej wyłącznie dlatego, że była przy mnie Dorota. Ty jesteś jej, więc jakoś to zaakceptowałam. Sam jednak nie próbuj tego powtórzyć, bo się zwyczajnie nie da.
- Nie będę. Ja kocham ją, a to co wczoraj zrobiłem… Nie wiem, może chciałem zrobić ci na przekór, bo tyle się nasłuchałem… Poza tym, jak mnie na początku wepchnęłaś do wody…
- Nieważne! – uśmiechnęła się. – Nie obawiaj się, tobie klejnotów za to nie rozbiję. I proszę, nie wracajmy już do tego, dobrze? Sztama?
- Jak najbardziej! – podałem jej rękę. – A swoją drogą, całkiem niezła z ciebie dupa! Warta grzechu!
- Bez takich mi tu! – zaprotestowała, ale chyba na niby.

Nie wyglądała na obrażoną takim porównaniem.

wykrot
17-09-2021, 06:32
Dorotce też nie powiodło się w strzelaniu. Porzuciliśmy więc daremne dzisiaj zajęcie i poszliśmy do sauny. Nic wielkiego się w niej nie działo, oprócz trochę większej niż normalnie swobody. W końcu czemu mielibyśmy się jeszcze krępować wzajemnie nagością?
Zewnętrzne drzwi do basenu pozostawały zamknięte, nawet drony nie były w stanie dzisiaj nas podglądać. Dlatego bez żadnego skrępowania wbiegaliśmy ochłodzić się w basenie. Nikt też nie wracał do wczorajszego dnia, jakby wszystko było codziennością, nie wartą nawet wzmianki. Dziewczyny przestały się zaczepiać, w ogóle temat seksu nie istniał. Miały za to nowy, który całkowicie wykluczał mnie z ich popołudniowego towarzystwa i musiałem się z tym pogodzić.
Podejrzewałem to już wczoraj, wracając z pracy. Dorotka miała dokładnie przewidziany plan zajęć i nie zamierzała tracić czasu. Dzisiejsza sauna przed obiadem była przewidziana już wczoraj, tylko ja o tym nie wiedziałem. Była przygotowaniem do ich poobiednich zabiegów, kiedy władzę nad ich ciałami miały przejąć zamówione specjalistki od odnowy biologicznej, manikiurzystki, wizażystki i jakieś wiedźmy – specjalistki od diabli wiedzą czego jeszcze. Cały scenariusz poznałem dopiero podczas obiadu.

Posiłek dostarczono nam do domu. Później była godzinna sjesta, podczas której Dorotka załatwiła swoje amerykańskie sprawy, a następnie przez całe popołudnie panie były zajęte upiększaniem swojej fizjonomii. Wypędziły mnie wtedy z domu, pozostawiając w praktyce spełnianie funkcji odźwiernego i strażnika bramy. Trochę się tym nudziłem, wpadłem więc na pomysł porozmawiania z panią Olą, mieszkającą zupełnie niedaleko i opiekującą się naszym ogrodem.

Była specjalistką w tej dziedzinie. Miała firmę działającą głównie lokalnie, bo w sumie i tak nie dawała rady sprostać zapotrzebowaniu rezydentów Podkowy na usługi, mimo że jej firma do tanich nie należała. Tym niemniej nas traktowała wyjątkowo, gdyż kontrakt był dla niej bardzo wygodny. Dlatego też, w naszym ogrodzie pracowali głównie członkowie jej rodziny. I z czasem niemal się zaprzyjaźniliśmy, chociaż prawdę mówiąc, spotykałem ich rzadko. Postanowiłem więc to nadrobić.
Miałem wrażenie, że dzisiaj nie była zachwycona przekazanym telefonicznie zaproszeniem, pewnie miała jakieś inne plany, ale spokojna rozmowa ją przekonała. Przyjechała wraz z matką, główną realizatorką jej pomysłów i na niemal dwie godziny oderwałem się od szarego życia, zanurzając w kwiaty, zieleń i ciszę. Zakłócaną jedynie opowieściami o pięknie przyrody i szumami wodnej kaskady.

To był świetnie spędzony czas. Przedreptaliśmy niemal każdy metr kwadratowy naszej posiadłości. Pani Ola wyjaśniała mi cały zamysł projektu naszego ogrodu, zaś pani Katarzyna, jej matka, wtrącała uwagi związane z trudnościami przy pielęgnacji poszczególnych gatunków flory. Odbijałem nieco piłeczkę, gdyż przy okazji porannego strzelania, pomiędzy drzewami stwierdziłem wiele rosnących chwastów, z czym musiała się zgodzić, ale rozstaliśmy się w wielkiej zgodzie.
Przede wszystkim otrzymała akceptację nowych pomysłów, za czym oczywiście musiały iść i finanse. Ale z drugiej strony, zobowiązała się wykonać szczegółowy przegląd całości. Usunąć drobne zaniedbania, oraz przedstawić propozycję odnośnie pilnych remontów ogrodowej architektury. Ich harmonogram bowiem musiał być z nami uzgodniony dokładnie. Nie mogłem się zgodzić na pobyt pracowników wtedy, kiedy na przykład mielibyśmy mieć gości. To nie wchodziło w grę.

Dorotka nie wyszła do nas nawet na chwilę. A przecież widziała mnie z paniami i wiedziała kim są. W końcu sama kiedyś zleciła pani Oli kontrakt. Czasem też spotykaliśmy panią Katarzynę i inne osoby w naszym ogrodzie, chociaż kiedy przyjeżdżaliśmy na dłużej, wszyscy niemal natychmiast opuszczali teren. Nie żądaliśmy od nich tego, ale sami rozumieli, że nie powinni nam wtedy przeszkadzać. Bardzo rozsądnie.
Kiedy zapytałem ją o powody, wyjaśniła mi sprawę bardzo krótko.
- Tomek… kto tu jest gospodarzem?
- Ty jesteś właścicielką posiadłości.
- A od czego mam mężczyznę swojego życia? Czy nie do ciebie należy rola zapewniania mi rajskich warunków spędzania czasu? Staraj się, błyśnij inwencją! Pierwszy krok właśnie zrobiłeś i to w tobie cenię. Dlaczego więc miałabym ci przeszkadzać w zrobieniu drugiego? Ciebie rzucić na głębokie wody, to najpierw zaczynasz marudzić. Ale kiedy się zachłyśniesz, wraca ci trzeźwe spojrzenie. I wtedy nie tylko rozumujesz logicznie, ale i działasz. Z ufnością więc czekam na efekty twoich rozmów i nie mam zamiaru się do nich wtrącać. Ty tu rządzisz!

- Będę musiał im za to zapłacić…
- Pieniądze masz do dyspozycji. Nigdy cię w nich nie ograniczałam i nie mam zamiaru tego robić. Więc?
- Kocham cię!
- Jesteś mój! – zarzuciła mi ręce na szyję i ucałowaliśmy się serdecznie. – Pocierp jeszcze z pół godziny – rzuciła proszącym tonem, oderwawszy się niespiesznie. – Jeszcze nie skończyłyśmy. I spróbuj się przygotować, znaczy z ubraniem, bo kolację zjemy na mieście. We trójkę.
- A wy chcecie zabłysnąć?
- Nie inaczej! – cmoknęła mnie, po czym zastrzegła. – Nie wchodź za mną, Agata jest rozebrana i poddawana masażom. Obecność panów nie jest teraz przewidziana.
- Dobrze, dobrze, przecież nie będę was podglądał.
Bo i po co? Rano w saunie obejrzałem sobie wszystko co było do obejrzenia. Nic nowego.

Wróciłem do salonu i zanurzyłem w fotelu, pogrążając w myślach. Znaczy, na kolację wyjeżdżamy w nieznane, polegając znowu na wiedzy kolegów pana Kazimierza. I tam, moje damy postanowiły zrobić wrażenie. Ciekawe, jakie będą miały kreacje…
Aż się zacząłem strofować w duchu. „Moje” damy! Jakie znowu „moje”? W życiu nie zamieniłbym Dorotki na Agatę, póki miałbym taki wybór. Po co więc wczoraj wpakowałem się w taki pasztet? Przecież krągłe pośladki Dorotki były całkiem niedaleko… Czemu nie trafiłem pomiędzy nie? Byłoby nawet ciekawiej, bo Agata kompletnie nie miała pojęcia jak można spotęgować męskie emocje… To tylko odmienność sytuacji doprowadziła mnie do wrzenia i szybkiego zaspokojenia. Gdyby natomiast była sama i leżała sztywno jak wczoraj…
Ech, nie warto tego rozważać. Wcale nie marzyłem o powtórce z nią, chciałem teraz Dorotki i tylko Dorotki. „Moje” damy… Cholera, czy one poważnie prowadzą tę wzajemną grę? Do czego im to potrzebne, szczególnie Dorotce? Mało jej seksu? O nie, tym razem nie dam się wygryźć po kolacji! Będzie ze mną, a nie z Agatą! Będę brutalny, a nie dam się pominąć…

Nasze kolacyjne szaleństwo ujawniło, że Agata zupełnie nie umie tańczyć.
- Czemu się dziwisz? – tłumaczyła mi przy stoliku. – Nie miałam takich potrzeb, nigdy też nie potrafiłam zaakceptować męskich dłoni, chociażby w talii. A później, przez jakiś czas, to przestało być mi potrzebne.
- Agata, czas to zmienić! – postanowiła Dorotka. – Ja potrafię prowadzić w roli męskiej, proponuję ci więc prywatny kurs. Kiedy i jak, ustalimy jutro, bo to nie będzie jeden dzień. Aż tyle wolnego czasu nie mam. Więc jeśli chcesz, będziesz musiała dostosować się do mojego grafiku zajęć.
- Bardzo chętnie! Szczerze mówiąc, brak tej umiejętności teraz mnie krępuje. Staram się wprawdzie nadrabiać miną, ale w głębi ducha to się wstydzę.
- Załatwione! Na pewno nauczę cię podstaw i to szybko. Masz poczucie rytmu, a to jest najważniejsze, wszystko odrobisz bez problemów! – zapewniała.
Tym niemniej bawiliśmy się całkiem dobrze. Do czasu.

Było tuż po północy, chociaż w tym momencie nikt z nas nie zwracał uwagi na zegarek. Dziewczyny wyszły do toalety, a ja zostałem przy stoliku. I w pewnym momencie, zaobserwowałem w okolicach baru jakieś zamieszanie. Zlekceważyłem to, jak się okazało niesłusznie. Po chwili panie wróciły i Dorotka zarządziła pilne opuszczenie lokalu.
- Dlaczego? – pytałem.
- Już! Zostań, zapłać wyłącznie gotówką i zabieraj się, my wychodzimy, nie mamy czasu!

Reszty dowiedziałem się już w samochodzie. Jakiś bufon przy barze chciał złapać dłonią pośladek Dorotki, a kiedy się uchyliła, pocieszył się zadkiem Agaty. Wtedy wystrzeliła w tył łokciem i najprawdopodobniej wybiła mu parę zębów, jeśli nie złamała szczęki.
- Czego się więc boisz? – pytałem. – Działałaś w samoobronie!
- Na cholerę mi jakaś reklama, nie rozumiesz? – irytowała się, masując rękę. – Słyszałam jak coś w nim chrupnęło, będzie z tego dochodzenie.
- Panie Kazimierzu, ani nas, ani pana tutaj nie było! – zaordynowała Dorotka.
- Załatwione! Odwiozę państwa i wrócę tu innym autem, pogadać z chłopakami. Bez obaw!
Teraz zrozumiałem, dlaczego miałem zapłacić gotówką. Karta pozostawiłaby po nas szeroki ślad…

wykrot
17-09-2021, 17:26
Nie zrozumiałem jednak tego, co się stało po powrocie do domu. Może nie na samym początku, bo wszystko było w zasadzie w normie. Podczas kolacji piliśmy nieco, to prawda, ale byliśmy jedynie troszeczkę weseli. Tym niemniej incydent w restauracji nie zaprzątał nam głowy. Bez żadnych podtekstów, kolejno skorzystaliśmy z łazienki, szykując się właściwie już do snu. Wprawdzie spotkaliśmy się jeszcze w salonie, bo nastroje mieliśmy świetne…
Czyżby ta lampka szampana to sprawiła? Dorotka otwierała butelkę… a może Agata? Tego nie wiem. Przyszedłem do nich jako ostatni, kieliszki były już pełne, a one chichotały w najlepsze…
Minął może kwadrans. Może więcej, może mniej, rachubę czasu straciłem. Nic też nie powinno powodować, że poczułem się jakoś dziwnie, jakbym był pijany, a jednak… A potem jakieś hamulce puściły nam zupełnie.

Jak to się stało, że wykluł się w nich pomysł zrobienia striptizu, jeszcze mi umknęło. Byłem wtedy zajęty własnymi myślami, coś mi się zaczynało nie zgadzać, ale propozycja mi się spodobała i poparłem ją z ochotą. Co prawda, gdzieś w kąciku głowy na moment pojawiło się jeszcze wtedy coś na kształt niedowierzania. Jakiegoś protestu albo sprzeciwu, tyle że kiedy rozchyliły tuniki pokazując biusty, tak samo szybko się rozwiało. To mi się podobało, a potem zwyczajnie przestałem się kontrolować.
Podobnie jak i one, tylko wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie wiedziałem, że spektakl właśnie się zaczyna.

Kiedy w niedzielę próbowałem to wszystko poskładać w jakąś sensowną całość, nic do siebie nie pasowało. A najgorsze było to, że wszystko w miarę dokładnie pamiętałem. Jak tańczyły, wachlując się połami tuniki, to odsłaniając ciała, to je zasłaniając… jak w końcu je odrzuciły mając na sobie jedynie figi, jak je następnie zdejmowały… I pyszniły się swoimi walorami przed jedynym widzem, czyli przede mną. Jak na mnie napadły, zabierając szlafrok, pod którym nie miałem już nic… A potem jak pieściliśmy się w różnych konfiguracjach w salonie…

To było jeszcze w miarę na poziomie. I nic, że działo się na stole. Pieszczoty były raczej delikatne. Mimo naszej pełnej nagości syciliśmy się bardziej erotyką ciał, bardziej próbami odczytania wrażliwych miejsc i to w różnych konfiguracjach. Nie było prób klasycznych zbliżeń. Zresztą, obydwie były bardzo zainteresowane sobą. Dopiero na koniec awansowałem na główne miejsce.
Dorotka zaczęła uczyć Agatę posługiwania się męskim ciałem, ale nie było to wygodne. Wtedy przenieśliśmy się do sypialni. Tam się trochę mną pobawiły, a potem powróciły do pieszczot wzajemnych. Na łóżku pojawiły się Dorotki gadżety i po jakimś czasie poszliśmy na całość, niczym w zwyczajnych filmach porno, takim bez jakiejkolwiek fabuły.

Jak to się stało, że troje dorosłych, poważnych ludzi na stanowiskach, pozbyło się w łóżku jakichkolwiek hamulców? Jak też mogliśmy kopulować ze sobą grubo ponad godzinę? To nie było normalne od strony fizjologicznej. W dodatku przez cały ten czas byłem wzorcowo podniecony, niczym młody źrebak. I z obydwiema próbowałem szczęścia. Zresztą, one same również nie szczędziły prób zaspokojenia mnie, aż musiałem je uspokajać. Dopiero kiedy miały już siebie dość i powoli się uspokoiły, tradycyjnie ułożyłem się za Dorotką i przytulając się do niej, powolutku sobie ulżyłem. Po czym niemal natychmiast zasnąłem, jakby mi się urwał film.

Przebudzenie miałem podobne jak w sobotę. Zaproszenie na kawę ze śniadaniem, dziewczyny ubrane i żadnych rozmów na temat seksu. Kiedy napomknąłem, że chyba coś mi się śniło w nocy, zrobiły zdziwione miny stwierdzając, że miały noc spokojną. Zachowywały się tak pewnie, tak spokojnie i niewinnie, że postanowiłem na razie nie ruszać tematu. Przyjdzie na to czas.
Byłem jednak pewien, że któraś z tych dam rozpuściła coś w szampanie. I nie była to Agata, chociaż niewątpliwie wszystko wiedziała. Stało się to za jej zgodą. Ta wczorajsza orgia nie była przypadkowa i nie wzięła się znikąd. Bo gdybym był tylko pijany, wydarzenia by mi się rozlewały, a tak się nie stało. Zapamiętałem wszystko.

Śniadanie było bardzo lekkie, więc już w godzinę później poszliśmy do sauny. Agata tym razem usiłowała się krygować i chwilami okrywała nagie ciało, ale ją zlekceważyłem i nawet nie spoglądałem, kiedy pojawiała się przede mną. Zresztą, nawet w basenie, mimo że byliśmy nago, tematy seksu nie istniały. Pływaliśmy leniwie, rozmawiając o polityce, o gospodarce i ogólnie o życiu, nie poruszając niczego z dni poprzednich. Dlatego wciąż nie dzieliłem się z nimi swoimi podejrzeniami, pozostawiając temat na później. I nie wiem czy dobrze zrobiłem, bo wydarzenia zewnętrzne przyspieszyły, jakby mi na przekór.

Jedliśmy już dostarczony do domu obiad, kiedy odezwał się telefon Agaty. Było tak już kilka razy wcześniej, ale spoglądała wtedy na ekran, wydymała wargi i odkładała aparat. Tym razem jednak przyjęła rozmowę, a kiedy ją skończyła, sytuacja zmieniła się diametralnie.
- Słuchajcie, muszę pilnie wyjechać. Taką mam służbę. Sprawa nie cierpiąca zwłoki.
- Co się stało? – zapytała Dorotka spokojnie.
- Nic specjalnego. Nasi udaremnili niemały przemyt. Będzie nim zainteresowanie, więc nie może mnie tam nie być. Przepraszam was, ale tak to u mnie wygląda.
- Przemyt czego? – zapytałem beznamiętnie.
- Bursztynu. Ponad siedemset kilogramów.
- Co?! – wykrzyknąłem. – Powtórz to!
- Bursztynu. Po co mam powtarzać?
- Dorotko… kupmy to! – poprosiłem.
- Dla Joasi? – zapytała przytomnie.
- Oczywiście.
- Agata, słyszysz? – Dorotka w mig zrozumiała moje zamierzenia.
- Mówicie poważnie?
- Zupełnie serio – Dorotka potwierdziła. – Jeśli coś, to nie zapomnij o nas.
- Skoro chcesz… zrobię co się da.
- Zrób! Proszę!
- Postaram się. Obiecuję!

Pół godziny po obiedzie Agata odjechała, mając samochód załadowany niczym bagażówka. Zadowolona Dorotka pozbyła się mnóstwa ciuchów, zalegających od dawna garderobę. Agata mogła z nich jeszcze skorzystać, bo jak przyznała, damskich fatałaszków miała raczej niewiele, a już szczególnie takich wyższej jakości. No cóż, bywa i tak. Może przestanie ubierać się jak facet.
Szykowałem się wtedy psychicznie do rozmowy z Dorotką, by wyjaśnić kilka spraw z wczorajszego wieczoru, kiedy z kolei zadzwonił mój, rządowy telefon. Jeden rzut oka na ekran i zrobiło mi się ciepło. Dzwonił Cichocki. Nie mogłem udać, że mnie nie ma.

Rozmowa była krótka i treściwa. Minister zażądał pilnego spotkania u niego w gabinecie. Nie mogłem się na to zgodzić i wyjaśniłem, że spożywałem alkohol. Jestem więc zupełnie niedysponowany. Próbował wtedy zagrać ostro, ale trafiła kosa na kamień. Wyczuwałem w jego głosie irytację, jednak po moich niedawnych przemyśleniach, kiedy zrozumiałem że moja kariera w ministerstwie i tak będzie krótka, przestałem się bać kogokolwiek. Dlatego zaproponowałem, że za pół godziny będę w Talizmanie. Dalej w miasto się nie ruszam, jest w końcu niedziela.

Złagodniał wtedy i przystał na warunek. O czym mamy dyskutować, tego jeszcze nie oznajmił.
Ale o rozmowie z Dorotką mogłem na razie zapomnieć.

wykrot
17-09-2021, 19:08
Cały nasz wczorajszy, wieczorowy kamuflaż na nic się nie zdał, gdyż poszkodowanym okazał się pewien senator. Kiedy zgłosił służbom fizyczną napaść na swoją osobę, połączoną z uszkodzeniem ciała, nie mogły tego zbagatelizować. Monitoring przed wejściem, a w zasadzie kiepska jakość obrazu z kamer, nie pozwoliły zidentyfikować wieczorowo ubranych pań, ale mnie udało im się rozpoznać. Zbyt długo pozostawałem nieruchomy podczas płacenia rachunku. Bo na sali jakoś nas razem nie zarejestrowali. Na szczęście, wchodziliśmy i wychodziliśmy oddzielnie, dlatego też tylko ja pozostawałem w kręgu ich zainteresowań.

- Pan był wtedy w lokalu? – zapytał na wstępie Cichocki, kiedy już wyjaśnił mi powód nagłej chęci rozmowy ze mną.
- Byłem.
- I niczego pan nie zauważył?
- Jak to „niczego”? Zaobserwowałem wiele rzeczy, ale nie sądzę by pana ministra one interesowały.
- Nie lubię takiej gadki. Powiedzmy, że… cieszy mnie to co się stało. On już dawno na to zasłużył. Chcę jednak wiedzieć jak do tego doszło. Dla własnych celów.
- Panie ministrze… rozumiem. Tym niemniej odmawiam współpracy. Zostawmy to w spokoju, gdyż ujawnienie faktów nikomu na nic się nie przyda.
- Przecież ja do tego i tak dojdę.
- I co pan z tym zrobi? Proszę wtedy oskarżyć pana senatora o zachowanie niegodne człowieka i mężczyzny, nie tylko polskiego parlamentarzysty.
- Aż tak?
- Niech trzyma ręce przy własnej dupie i nie sięga do cudzej. To jest moje dla niego przesłanie.

- Tym niemniej, chciałbym poznać nazwisko tej pani, która potrafi się bronić.
- Ależ pan jest namolny!
- Muszę, za to mi płacą.
- Panie ministrze… przyrzekałem, że jej nie zdradzę.
- Rozumiem. Tym niemniej, występują tutaj okoliczności nadzwyczajne. Jeśli nie dowiem się tego od pana, będę musiał uruchomić machinę poszukiwawczą, a wtedy nie będzie można tego ukryć. Alternatywą natomiast jest informacja od pana. Będę wtedy mógł wyciszyć poszukiwania i wręcz z nich zrezygnować pod hasłem, że nie ma już zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa.
Macie państwo pecha, że trafiło na senatora, bo inaczej sam fakt nie wzbudziłby większego zainteresowania. Niestety, stało się inaczej i ja teraz muszę. Muszę albo dowiedzieć się tego od pana, albo inną drogą. Tym niemniej muszę! Nie mam wyjścia!

- Dobrze! – zdecydowałem się w jednej chwili. – To była pani podpułkownik Agata Romaniuk, rzecznik prasowy komendanta Straży Granicznej. Drugą panią była moja żona. Pan ją zna, zatem wie pan już wszystko.
Cichocki schwycił się za głowę i zaczął się śmiać.
- Pani Agata? – chichotał. – Znaczy… pan senator ma szczęście, że tylko zębów go pozbawiła…
- Mniej więcej.
- Panie ministrze… – wstał, wyciągając dłoń. – Obiecuję, że na ile będę mógł, zachowam to dla siebie. Dziękuję za współpracę!
- Ja również dziękuję. Pozwoli pan jednak, że jeszcze zapytam… Pan zna Agatę?
- O tyle, o ile. Muszę wiedzieć o ludziach dużo, chociaż rzadko chwalę się tą wiedzą.
- I co pan o niej wie?
- Pani Romaniuk? Doskonała w pracy, mistrz samoobrony, świetny strzelec, żyje samotnie i nie rozmienia się na drobne. Jak ją pan poznał?
- Byliśmy razem na kursie przed egzaminem myśliwskim. Dodam do pana charakterystyki, że to świetna kumpelka.
- No widzi pan… Nie spodziewałbym się tego z jej suchego życiorysu.

- Wszystkie suche życiorysy są zawodne. Polecam się pana pamięci. I liczę na dyskrecję.
- Zrobię, co będę mógł. Przyrzekam!
- Dziękuję zatem i do zobaczenia! Mimo wszystko, lubię z panem rozmawiać.
- Dlaczego „mimo wszystko”? – zaśmiał się. – Ja nie gryzę.
- Jeśli pan nie musi.
- To prawda – westchnął. – Czasem muszę.
- Mam nadzieję, że to nie będzie ten przypadek. A swoją drogą, polecam panu ten lokal, szczególnie jego kuchnię. Tu są ryby wyłowione wczoraj z jeziora. Pyszności!

- Ma pan jakąś spółkę z właścicielem?
- Jasne. To Lidka, znaczy pani poseł Dalerska. Kiedyś byłem jej formalnym wspólnikiem, musiałem jednak zrezygnować, obejmując państwową posadę. Cienko teraz przędę.
- Jak my wszyscy – westchnął. – Niestety, na ministerialne podwyżki nie ma szans.
- Niektórzy moi dyrektorzy departamentów mają wyższe płace niż ja.
- Wiem o tym – przyznał. – Na razie jednak wygląda to na węzeł gordyjski. Nie da się i już! Taki mamy klimat…

Kiedy wróciłem do domu, Dorotka pracowała w gabinecie. Przerwała jednak zajęcia i poszliśmy porozmawiać do salonu. Zdałem jej relację z rozmowy, a wtedy mnie pochwaliła.
- Dobrze zrobiłeś. Nie warto handryczyć się wtedy, kiedy nie ma szansy na sukces. Mam nadzieję, że na tym to się skończy.
- Miałem podobne odczucie, dlatego zrobiłem tak, a nie inaczej. Nie chciałbym mieć w Cichockim wroga, on zbyt dużo może.
- Owszem, dużo. Ale nie wszystko, nie masz się czym przejmować. Co będziemy robić wieczorem?
- Nie wiem, nie myślałem o tym. Masz jakąś propozycję?
- A ty?
- Ja to bym się teraz zdrzemnął z pół godziny…
- Sam? – zawołała.
Wszystko stało się jasne.
- Absolutnie niekoniecznie! – uśmiechnąłem się do niej.

Bez szampana, bez żadnego dopingu, wylądowaliśmy w sypialni i wreszcie kochaliśmy się po naszemu. Pieszcząc się, całując i nikt nam w niczym nie przeszkadzał. Żadne też słowo na temat wczorajszego wieczoru nie padło. Byłem w siódmym niebie! A potem zasnęliśmy grzecznie, jak to zazwyczaj bywało. I spaliśmy, dopóki nie odezwał się dzwonek do drzwi.

- Tomek, obudź się! – szarpała mnie za ramię. – Ktoś jest na działce i to za drzwiami.
- Gdzie? Co? – mruczałem, jeszcze niezbyt przytomny. Ale świadomość wróciła, kiedy dzwonek odezwał się znowu.
To nie był dzwonek przy bramce wejściowej. Ktoś był tuż za drzwiami. Ktoś, kto pokonał zabezpieczenia przy wejściu na działkę.
Zerwałem się z łóżka, w pośpiechu nałożyłem letnie spodenki i pobiegłem w stronę wejścia. Przez wizjer rozpoznałem Oksanę, pomocnicę Heleny, dlatego bez wahania zwolniłem zamki w drzwiach.
- Witaj Oksana, wejdź! Co się stało?
- O… jest pan… Dobry wieczór!
- Dobry… Co się stało? – powtórzyłem, zaniepokojony.
- Menty zadierżali panią Helenę! – wypsnęło się jej po rosyjsku.
Gorący prąd przeszedł mi przez ciało, ale szybko ochłonąłem.
- Wejdź! – powtórzyłem, prowadząc ją do salonu.

Różowo to się nie przedstawiało.

wykrot
18-09-2021, 05:22
Wiedziałem jak to wygląda. Pomieszczenie od sześciu do dziesięciu metrów kwadratowych. Miało małą drewnianą scenę w narożniku i nic więcej. Nic!!! W tym pomieszczeniu niczego nie było! Oczywiście, wszystko wewnątrz było zarzygane, obesrane, oplute, nigdy nie myte i nieczyszczone… Tak to na wschodzie wygląda.
Izba zatrzymań. Nie ma na czym usiąść, nie ma o co oprzeć dłoni, nie ma nic!!! I zatrzymany nie ma też żadnych praw. Dopóki nie będzie łapówki.

- Kawy, herbaty, wódki? – zapytałem, sadzając ją w fotelu.
- Kawy. Ale ja sama zrobię, można? – spojrzała na mnie i nie czekając na odpowiedź, ruszyła do kuchni. Znała tu każdy zakątek, nie było w tym nic dziwnego.
Zanim jednak uruchomiła ekspres, pojawiła się Dorotka.
- Dzień dobry! – zaskoczyła ją. – Może w czymś pomóc?
- Dzień dobry pani! – Oksana wcale się nie zmieszała. – Nie, dziękuję, ja tylko na chwilę…
- Lepiej usiądź i opowiadaj! – zażądałem. – Kawę ja ci zrobię.
- Dobrze… – westchnęła, po czym usiadła na stołku przy wyspie.
- Opowiadaj wszystko od początku! – powtórzyłem, już z kuchni.
- Wyjechaliśmy zaraz tylko jak to się stało…
- Co się stało? – przerwała jej Dorotka.
- Milicja zatrzymała panią Helenę! – rzuciłem krótko.
- Jak to… Za co? – Dorotka była wyraźnie zaskoczona.
- Już pani mówię… Pojechaliśmy wszyscy do Lidy na zakupy i tam pani Helena chciała zapłacić swoją kartą…
- I za to? – Dorotka nie wytrzymała.
- Tak, bo karta nie była na panią Helenę…
Postawiłem filiżankę przed Oksaną i spojrzeliśmy z Dorotką po sobie. Wszystko stało się nagle jasne.

Helena posługiwała się kartą na moje nazwisko, bo na mnie figurowało konto służące do utrzymania posesji i mieszkania. Z niego płaciła zaopatrzenie, z niego też regulowała rachunki, których Dorotka nie uwzględniła w stałych zleceniach. Z niego tak samo miała prawo korzystać na potrzeby własne. I to bez ograniczeń. Takie prawo nadała jej Dorotka, która ten rachunek zasilała.
To konto było utworzone jeszcze wtedy, kiedy całe moje zarobki pochłaniały koszty rozwodu z Martą. Dorotka nie chciała, bym na zewnątrz występował jako golec, więc konto założyła na mnie i tak już zostało. Ja miałem do niego swoją kartę, Dorotka również, a trzecią miała Helena. I chociaż my dwoje rzadko z nich korzystaliśmy, to przecież na wszystkich występowało moje nazwisko, jako posiadacza rachunku. Ja pieprzę! W Polsce nikomu to nie przeszkadzało, ale za granicą… Komuś przeszkodziło.

Oksana potwierdziła nasze przypuszczenia. Kiedy po zakupach doszło do płacenia, kasjerka znająca język polski zorientowała się, że karta jest wystawiona na osobę płci męskiej. I wezwała milicję. A wtedy nie pomogły żadne tłumaczenia, Helena została zatrzymana do wyjaśnienia sprawy.
- Z kim teraz przyjechałaś? – zapytała nagle Dorotka.
- A taki… kuzyn daleki. Ma wizę litewską, to go wpuścili…
- Idź po niego! Musicie coś zjeść i chwilę odpocząć, my się w tym czasie naradzimy. Kuchnię znasz, macie więc do dyspozycji wszystko co znajdziesz. Nakarm go i nie żałuj niczego. Za kilkanaście minut wrócimy tutaj.

Dyskutować mogliśmy już tylko o szczegółach. Było oczywistością, że jako właściciel rachunku muszę pojechać do źródeł, aby osobiście zaświadczyć o niewinności pani Heleny. I to bardzo pilnie! Problem jednak był w tym, że jutro Anna wracała do pracy i na kolegium ministerstwa miałem zdać jej relację ze swoich rządów. Cholera…
- Tomek, ty masz wizę białoruską? – Dorotka nie zapominała o ważnych sprawach.
- Mam. Służbową i dodatkowo w służbowym paszporcie. Miałem prowadzić rozmowy z moim odpowiednikiem na temat rozbudowy infrastruktury przejść granicznych przed podpisaniem umowy o małym ruchu granicznym.
- Czyli jest ważna?
- Pewnie tak. Rozmowy się nie odbyły, strona białoruska poprosiła o ich odłożenie na wrzesień, bo teraz byli bardzo zajęci zbiorem plonów. Nie mieli więc czasu na jakieś tam, międzyrządowe rozmowy.
- Mógłbyś więc jechać niemal zaraz?
- Teoretycznie tak. Nie wiem tylko co na to powie Anna. Wszystkie plany biorą w łeb…
- Zadzwoń do niej pilnie, musimy wiedzieć na czym stoimy.

Anna wysłuchała mnie w spokoju, po czym westchnęła głośno i znacząco.
- No cóż, skoro musisz, to musisz. Jedź więc i powodzenia!
- Aniu, profesor Jachimiak jest w kursie wszystkich spraw, ściśle z nim współpracowałem. Poza tym nie przewiduję jakiejś długiej nieobecności, na wtorek powinienem wrócić.
- Cieszy mnie to. Słuchaj, chcesz wyjechać na wizę służbową?
- Muszę, nie mam innej.
- W takim razie zgłoś to dyżurnemu w ministerstwie spraw zagranicznych. Numer telefonu znajdziesz w swoim aparacie. Obowiązkowo!
- Takie zasady obowiązują?
- Nie inaczej.
- Nigdy tego nie robiłem.
- Robiły to za ciebie sekretarki, a teraz nikt nie wie o twoich planach, musisz więc sam to załatwić. Powtarzam, absolutnie koniecznie!
- Dobrze, już dzwonię. I dziękuję ci!

Dyżurny przyjął zgłoszenie, po czym zapytał beznamiętnym głosem.
- To jest wyjazd w sprawach prywatnych?
- Tak, niestety tak. I to bardzo pilny. Sprawy… powiedzmy rodzinne.
- Rozumiem. Czy pana przełożeni wiedzą o planowanej podróży?
- Tak. Powiadomiłem o tym panią minister Annę Lechowicz i uzyskałem jej zgodę.
- Dobrze. Jaki jest planowany kierunek wyjazdu pana ministra?
- Grodno i dalej w tym kierunku, aż pod litewską granicę. Dokładnej nazwy miejscowości jeszcze nie znam.
- Proszę poczekać chwilę przy aparacie, sprawdzę czy mam właściwy numer pańskiego telefonu.

Odezwał się po minucie.
- Halo?
- Tak?
- Proszę pozostać na razie blisko aparatu. Za kilkanaście minut będę miał dla pana ważne informacje.
- Dobrze, dziękuję.
Po mniej więcej kwadransie, telefon się odezwał.
- Barycki, proszę!
- Panie ministrze, przekazałem informację o pana przyjeździe konsulowi Derkaczowi w Grodnie. Będzie pana oczekiwał na przejściu granicznym po stronie białoruskiej. Za chwilę wyślę panu SMS-em numer jego telefonu. Proszę skontaktować się z nim bezpośrednio tuż przed wyjazdem z Warszawy, określając prawdopodobny czas przyjazdu na granicę i drugi raz zadzwonić przy dojeździe do przejścia po stronie polskiej. Kolejki pana nie obowiązują, to pan chyba wie?
- Tak, wiem.
- Pan konsul przejmie pana ministra na przejściu i od tej chwili bardzo proszę uwzględniać wszelkie jego sugestie. To bardzo ważne, uczulam pana na te kwestie! Natomiast z mojej strony chyba to wszystko, co miałem panu do przekazania. Życzę spokojnej i pomyślnej podróży!
- Dziękuję panu bardzo!

Zrelacjonowałem rozmowę Dorotce, a wtedy zakrzątnęła się, wyjęła z torebki plik banknotów, po czym objęła mnie jakoś niezdarnie, ucałowała i… zaskoczyła jak nigdy dotąd.
- Jedź, kochanie, jedź! I wracaj tutaj z Heleną! Nigdy cię jeszcze nie prosiłam tak, jak proszę teraz! Zrób wszystko co tylko możliwe, przekup całą milicję, tylko wracaj z Heleną! Będę na was czekała!
Wyglądało na to, że moja żona poczuła się osobiście winna powstania całej sytuacji. Nie mogłem jej zawieść w żadnym calu.
- Dobrze, że się przespałem – zauważyłem. – Będę mógł jechać przez całą noc. Bądź spokojna. Jeszcze nie zapomniałem, jak należy działać na wschodnich terytoriach. Mam w tym przecież niemałe doświadczenie.
- Oby… oby… – wzdychała, jakby broniła się przed szlochaniem.

Pierwszy raz w życiu ujrzałem Dorotkę rozklejoną. Tym bardziej nie mogłem sprawić jej zawodu.

wykrot
18-09-2021, 08:18
Podróż do granicy przebiegła bez zakłóceń. Misza, kierowca który przywiózł Oksanę, dostał obietnicę, że wszystkie mandaty mu zrekompensuję. Dlatego trzymał się równo za moim jeepem, mimo wszelkich ograniczeń prędkości. Zwalnialiśmy tylko w miastach, poza tym wielokrotnie przekraczaliśmy dopuszczalną prędkość. O dziwo, nikt nas nie zatrzymał na całej trasie. Policja spała mimo końca weekendu. Może dlatego, że nie był to kierunek zbyt oblegany o tej porze, drogi były raczej puste.
Na samym przejściu przeholowałem jego samochód za sobą, mimo to poddano ich kontroli paszportowej i celnej. Przeszli ją bez problemów. Oksana miała kartę Polaka, Misza wizę na kraje unijne wydaną na Litwie. Poważniejszych pytań nie było.

Natomiast po białoruskiej stronie popłoch był niemały. Mimo późnej pory, pan konsul Andrzej Derkacz czekał na mnie, co zaowocowało również obecnością szefa służb placówki białoruskiej. Przeszkód jednak nikt nie stwarzał, a przy okazji moi białoruscy towarzysze również poddani zostali zaledwie kontroli pobieżnej. Derkaczowi jednak nie całkiem to się spodobało.
- Panie ministrze, proponuję panu teraz przejazd do konsulatu, jednak pańskich towarzyszy tam nie wpuszczę, nie mam takiego prawa. To co panu przekażę, może się rozgrywać wyłącznie pomiędzy panem a mną.
- Pouczono mnie bym się panu podporządkował, proszę zatem działać. Mogą poczekać na ulicy, nie obrażą się. Tym niemniej, nie mogę z nich zrezygnować, bo tylko oni wiedzą gdzie mam jechać, ja takiej wiedzy nie mam.
- Dość specyficzna sytuacja, ale proszę jechać za mną. Szczegóły opowie mi pan później.

Ponad pół godziny spędziliśmy nocą w konsulacie, dyskutując o możliwych wariantach rozwiązania sytuacji. Derkacz, początkowo nieufny, kiedy dowiedział się o latach spędzonych przeze mnie na wschodzie, złagodniał zdecydowanie.
- Co ja mogę pana uczyć, pan to sam zna. Tu się nic nie zmieniło.
- Tak też myślę. Problem może pojawić się w tym, że to jest region blisko sąsiadujący z polską enklawą na Litwie. Tam mogą pojawiać się inne poglądy, inne podejścia do spraw narodowości, szczególnie ze strony milicji.
- Nie mamy takich sygnałów, to nie powinno stanowić przeszkody.
- Oby. No cóż… tak czy inaczej, muszę tam jechać. Powiem panu więcej. Bez załatwienia tej sprawy, nie mam po co wracać do domu!
- Aż tak?
- Ano tak – westchnąłem. – I nie ma przeproś! Panią Helenę wyciągniemy tak czy inaczej, ale dla mojego honoru liczy się czas. To jest nasza rodzina, to jest pupilka mojej żony i sami ją w to wpakowaliśmy. Teraz więc musimy to naprawić.
- Dobrze. Mam zatem pomysł. Proszę zostawić tutaj swój pojazd, dam panu samochód z rejestracją dyplomatyczną. Łatwiej będzie się panu poruszać. A gdyby coś poszło nie tak, nikt nam nie zarzuci, że wysoki polski urzędnik kombinował coś incognito na obcym terytorium. Pan będzie kryty i jednocześnie zamknie pan gęby swoim rozmówcom, jeśli przyjmą… pana warunki. Nie będą się mogli powoływać na nieświadomość.
- To by było niezłe.

Słońce już wstało, kiedy dojechaliśmy do dużej, drewnianej chaty w jakiejś wsi. Fasadę miała malowaną, otaczało ją mnóstwo kwitnących kwiatów, a poza tym niemal wszystko przypominało mi wieś mojego dzieciństwa. Te fantastyczne, kwiatowe zapachy… Gdyby nie cholerne zmęczenie, na pewno od razu przeszedłbym się drogą i podziwiał widoki. Nie byłem jednak w stanie.
W odróżnieniu od Polski, trzy razy nadziałem się na patrole milicji drogowej. Mógłbym ich zwyczajnie zlekceważyć, moja lancia nie podlegała kontroli, ale nocą tego nie widzieli. A kiedy już się zatrzymałem, wolałem im zapłacić i uniknąć kwękania, że chytre Lachy umieją się ustawić. Oni z tego żyli, a dla mnie te dziesięć czy dwadzieścia dolarów nie stanowiło problemu. Tym bardziej, że wciąż holowałem za sobą auto Miszy. Jego nie mogłem obciążać tak wysokimi kosztami. Nie wiem nawet czy menty zauważali moje dyplomatyczne numery. Nie wspominali o tym. Może nie chcieli widzieć…


Oksana wysiadła z samochodu i otwarła bramę, zachęcając do wjazdu na podwórko. A potem zaprowadziła mnie do domu.
Znowu te wspomnienia… Tej wykrochmalonej pościeli i góry poduszek na łóżkach.
- Dojechaliśmy – rzekła spokojnie. – Myślę, że potrzebuje się pan odświeżyć, a potem chwilę przespać.
- Owszem.
- Tu jest łazienka – pokazała mi drzwi – a tutaj był pokój dla pani Heleny. Niestety, nie mamy innych pomieszczeń reprezentacyjnych.
- Cicho! – przerwałem jej. – Misza jeszcze jest? Niech przyniesie mi bagaże. Otwórz wtedy walizkę, na wierzchu znajdziesz puszkę piwa. Przynieś mi ją do sypialni. Potem koniecznie wyprasuj którąś z koszul, muszę w dzień wyglądać jak należy. Ile mamy czasu?
- Jest wpół do szóstej…
- Do dziewiątej jest zatem trzy godziny. Powinno wystarczyć.
Piwo w ilości nie większej niż butelka, od najdawniejszych, studenckich czasów było dla mnie niezawodnym środkiem nasennym w przypadku stresu. Dobrze zatem przygotowałem się do czekającej mnie rozgrywki.

Kiedy mnie obudziła, miałem początkowo wrażenie deja vu. Coś mi się zgadzało, coś nie zgadzało… zupełnie nie wiedziałem gdzie jestem. Świadomość powróciła szybko, kiedy wyszedłem z gościnnego pokoju.
Tutaj byli, jak się okazało tylko jej dziadkowie. Wyglądali na sympatycznych. Znacznie gorzej prezentowała się sytuacja za oknem, na podwórku. Zgromadziła się na nim chyba z połowa całej wsi.
Tknęło mnie coś. Polityką nie miałem zamiaru się dzisiaj zajmować.
- Wybaczcie że zapytam. Co to w ogóle oznacza? – zapytałem po prezentacji, gestem wskazując okno.
- A co ma być? – zdziwił się jowialny jegomość. Zrozumiałem, że to najstarszy członek rodziny. – Ludzie są ciekawi świata. Przyszli pana zobaczyć.
Mówił ze śpiewnym, kresowym akcentem, ale wyraźnie i dobitnie.

- A ja to różnię się czymś od was?
- Ano… nie wiadomo. Każdy chce zobaczyć na własne oczy.
- Niesamowite – roześmiałem się. – Wszyscy tutaj rozmawiają po polsku? – zmieniłem temat.
- A jakże? – odparła gospodyni z lekkim zdumieniem. – W Polsce żyli dziadowie i nigdzie nie wyjeżdżali. To i tak się czujemy.
- I bardzo słusznie. Proszę mi jeszcze powiedzieć… – postanowiłem zaatakować. – Helena to wasza kuzynka?
- No… stąd jej przodki się wywodzą, to i ona sama chyba też.
- A jakie jest pokrewieństwo?
- Po co to wam potrzebne? – wtrącił starszy pan.
- Tak tylko pytam…
- To niech nie pyta! – uciął zdecydowanie.
- Dobrze, nie będę – zrezygnowałem.
Zaspany popełniłem poważny błąd. Zbyt wcześnie zadałem to pytanie.
- Oksana…
- Tak?
- Kto mi pokaże siedzibę milicji?
- Ja. Ja sama pojadę.
- Dobrze, przygotuj się już, zaraz jedziemy.

Kilkanaście minut po dziesiątej podjechaliśmy pod siedzibę milicji w Lidzie. Niewielkie, senne miasteczko nie odróżniało się na pozór od wielu innych w tym kraju. Może gdybyśmy wysiedli z samochodu i zaczęli rozmawiać po polsku, okazałoby się, że większość przechodniów zna ten język. Ale nie wysiadaliśmy. Nie miałem okazji przekonać się o tym na własne uszy.
Natomiast posterunek milicji był tak samo odrapany jak wszystkie inne.

wykrot
18-09-2021, 11:58
Ponad pół godziny trwały moje negocjacje z komendantem tego przybytku. Widziałem, jak jest rozrywany przez dwie opcje. Miał przed sobą osobę, o której praktycznie nic nie wiedział, ale doniesiono mu, iż przyjechałem samochodem na numerach dyplomatycznych. Znalazł się więc w sytuacji jak osiołek z bajki, któremu w żłoby dano. Jeśli uniesie się honorem i mnie zlekceważy, może albo dostać pochwałę, albo po uszach. I to solidnie. Jeśli z kolei przyjmie kasę, to… może być podobnie. To zależało od tego, kto z szefostwa o sprawie się dowie.
Dlatego moim najważniejszym zadaniem było przekonanie go, że na razie nikt o tym nie wie i wiedzieć nie będzie, jeżeli będzie milczał.
- I co zrobimy? – prowokowałem. – Ma pan przed sobą właściciela konta, potwierdzam też upoważnienie zatrzymanej do dysponowania kartą bankomatowa, czyli powód zatrzymania jej znikł. Więc jak, dogadamy się?
- Nie mogę pominąć faktu, że takie zdarzenie miało miejsce. Została zatrzymana i teraz decyzja należy do sądu, nie do mnie. Zatrzymanie odbyło się publicznie…
- Komendancie, będzie pan powodem międzynarodowego skandalu! Chce pan tego?
- Ja zrobiłem to, co powinienem.

Rozmowa była dziwna, bo ja mówiłem po polsku, on zaś odpowiadał po rosyjsku, co nam zupełnie nie przeszkadzało w rozumieniu się nawzajem. Ale nadchodził czas kiedy musiałem nacisnąć, a wtedy i ja przeszedłem na rosyjski, podnosząc głos.
- Nie pierdol mi tu, bo przychodzę do ciebie jak do człowieka! Gdybym chciał cię zgnoić, to byś już nie istniał! Rozmawiam z tobą uczciwie, bo tutejsza społeczność dobrze o tobie mówi, ale jeśli będziesz się upierał, mnie to będzie kosztowało dodatkowe kilka dni pobytu, ale ty pożegnasz się ze służbą na zawsze, rozumiesz? Ja się spotykam z waszymi ministrami i zawsze potrafię coś szepnąć, bo oni też mają do mnie tego typu sprawy. Nie wkładaj więc ręki między drzwi, bo ci ją przytrzasnę! Za wysoko sięgnąłeś, uważaj zatem! I zapamiętaj, jeśli ten fakt zostanie ujawniony, to będziesz skończony na zawsze! Państwo cię nie obroni, bo przy jakichkolwiek rozmowach między naszymi krajami będzie warunek, abyś ty został wydalony ze służby. Wybieraj więc! Albo się dogadamy, albo zrobię z tego sensację!

- Jak mamy się dogadać?
- Ile chcesz? – rzuciłem krótko.
Żelazo należało kuć na gorąco. I chyba dobrze zrobiłem, bo wahał się krótko.
- Pięćset…
- Niemało – pokręciłem głową raczej dla wrażenia. – Ale dobrze, dostaniesz pięćset. Wydaj polecenie wypuszczenia tej pani.
- Ale…
- Powiedziałem, że dostaniesz! – rzuciłem ostro i zadziałało.
- Tak jest!
Po minucie witałem się z zabiedzoną Heleną.
- Niech pani wyjdzie na zewnątrz odetchnąć świeżym powietrzem, tam gdzieś jest Oksana. Ja mam tu jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
- O matko! Co za ruina, a nie areszt…
- Nic to, zaraz zakończymy.

Wróciłem do komendanta i sprawdzając czy w razie nikt tego nie widzi, dość ostentacyjnie podałem mu pięć studolarowych banknotów, komentując to po rosyjsku, ale znacznie już łagodniej.
- Jakby ktoś o to pytał, to i owszem, przyjechałem tutaj do pana. Trochę porozmawialiśmy i całe nieporozumienie zostało od razu wyjaśnione. Przedstawiłem się, pokazałem dokumenty właściciela rachunku, dlatego zatrzymana została zwolniona, gdyż brakło podstawy do takiej sankcji. Rozumiemy się?
- Tak…
- A teraz niech pan posłucha. Ja się tym chwalił nie będę. Nie mam zamiaru panu szkodzić. Co natomiast pan zrobił i jakie to będzie miało skutki…
- Nikomu o tym jeszcze nie mówiłem…
- Życzę więc powodzenia! Obyśmy się spotykali na weselach, a nie na pogrzebach!
- I wzajemnie!

Mimo osiągniętego sukcesu, odetchnąłem z wielką ulgą opuszczając ich progi. Poznany w Moskwie sposób rozmowy w takich sytuacjach zdał egzamin, chociaż w pewnym momencie nie byłem pewien, czy nie zepsuję całej akcji. Dopiero kiedy przeszedłem na „ty”, komendant się ugiął. To w Moskwie zauważyłem, że duża pewność siebie przy podobnych rozmowach jest kluczem do sukcesu.
Interweniujący milicjant nigdy nie wiedział z kim ma do czynienia, bo cywil jest cywilem. Dlatego czasem nadziewał się na minę. Ja wprawdzie miałem kontakty w sferach handlowych, ale nie było żadną tajemnicą, że większością moskiewskich firm zarządzali dawni oficerowie KGB. A oni nie znali lęku przed milicją, wciąż mając zaplecze w dawnych strukturach. Kiedy wiec cywil przeszedł na „ty” rugając funkcjonariusza, ten przeważnie kładł uszy po sobie. Czuł, że źle trafił i może sobie narobić kłopotów. Wtedy też przestawał widzieć i słyszeć cokolwiek. Ot, taka egzotyka.
Jak widać, działała nie tylko w Moskwie i nie tylko dawniej.

Było jeszcze przed południem, kiedy triumfalnie wróciliśmy z Heleną do wsi. Z podwórka domu Oksany zadzwoniłem wtedy do Dorotki oznajmiając o sukcesie ekspedycji i zapowiedziałem nasz powrót do Polski mniej więcej w późnych godzinach wieczornych. Ależ byłem naiwny! Kiedy nastał wieczór, byłem wciąż w tym samym miejscu, ugotowany niczym niebiańskie stworzenie…
Nie wiem czy wesela tak tu wyglądają, ale coś takiego przygotowano na powrót Heleny. Cale mnóstwo stołów zastawionych wszelkimi ziemskimi dobrami, a że to ja byłem głównym sprawcą jej powrotu… horror! Helena zresztą osobiście o to zadbała. Kiedy próbowałem odmówić jakiegoś toastu z miejscową starszyzną, przysiadała się do mnie i osobiście do tego zachęcała. Jak nigdy dotąd. W ten sposób wykończyła mnie grubo przed północą.
Zwyczajnie, byłem na granicy urwania filmu. Nie protestowałem więc kiedy Irina dość wcześnie odprowadziła mnie do łóżka.

Dobrze zrobiła. W nocy budziłem się kilkakrotnie z suchym gardłem, ale jakaś zimna mikstura, którą zostawiono mi przy łóżku, łagodziła przejawy strasznego kaca i pozwalała spać nadal. To chyba dlatego rano mogłem już myśleć w miarę normalnie, chociaż za kierownicę absolutnie się nie nadawałem. Dopiero po obiedzie zdecydowałem się jechać i to tylko dlatego, że mój status dyplomatyczny wykluczał kontrolę samochodu i kierowcy, a przed wieczorem musiałem znaleźć się w Grodnie.
Z Dorotką nie rozmawiałem, robiła to za mnie Helena. Robiła skutecznie i na granicy czekali na nas koledzy pana Kazimierza. Całe szczęście, bo bałbym się jechać swoim jeepem. W Polsce żaden status dyplomaty mnie nie chronił.
Takim oto sposobem udało nam się w końcu wrócić do Warszawy, gdzie Dorotka powitała nas z autentyczną radością. Szampana jednak nie wypiłem. Bałem się reakcji własnego organizmu na alkohol.

Dopiero po paru dniach dowiedziałem się, że cała ta impreza była zaplanowana wcześniej i odbyła się na mój koszt. Znaczy nie mój, tylko za resztę pieniędzy, które dała mi Dorotka. Pięćset zapłaciłem komendantowi, resztę powierzyłem Helenie, jednak do kraju nie przywiozła nic. A co dopłaciła z konta…

Dowcipna kobieta z tej Heleny. Byłem niemal w jej mateczniku i tak naprawdę, niczego się tam o jej pochodzeniu nie dowiedziałem. Dopiero po paru dniach, już w domu, puściła nieco pary na ten temat.

wykrot
18-09-2021, 18:41
Byliśmy tylko we dwoje. Dorotka wyleciała do Stanów po chłopców, ja natomiast jadłem kolację, tradycyjnie powróciwszy z pracy późno. Przygotowywałem się do dłuższego urlopu, musiałem więc przekazać sprawy w biegu, zdać Annie relacje z całości prowadzonych podczas jej nieobecności tematów, a także zadbać o swoją ekipę asystencką i załatwić mnóstwo spraw bieżących. Ciągle nie wyrabiałem się w ośmiu godzinach.
Helena podała mi kolację na wyspę, bo tak sobie zażyczyłem. Jadłem więc, obserwując jak krząta się po kuchni, coś tam jeszcze porządkując.

- Jak drogocenne zdrowie, pani Heleno? – zagaiłem żartobliwie. – Nic się teraz pani nie śni po nocach?
- Mnie? – wydęła usta, zrozumiawszy mój przytyk. – Niedoczekanie ich! Ależ wychodek mają na tym posterunku… przepraszam! Zapomniałam że jest pan w trakcie kolacji. Więcej nie będę.
- Nie szkodzi, ja takie posterunki znam z autopsji – roześmiałem się.
- Pan? A skąd?
- Pomińmy to milczeniem, stare dzieje.
- Panie Tomaszu…
- Tak?
- Może kusztyczek? – zaczęła kusić.
- Nie! – wstrząsnęło mną. – Nie wiem czy doszedłem już do siebie. Ten samogon mają tam straszny. Wchodzi lekko, ale bałagan w głowie robi nieziemski.
- Ja mam nalewkę leczniczą, na bazie głogu. Przekona się pan, że uleczy. Naprawdę!
- A jak nie?
- To posprzątam po panu, niech stracę! – roześmiała się. – Więc jak? Spróbuje pan?
- Na pani odpowiedzialność.
- Niech będzie na moją.

Zakrzątnęła się i po chwili na stole pojawiła się pękata butla, z której napełniła dwa niewielkie naparstki. Trunek miał przyjemny, transparentnie karminowy kolor, w którym grało światło kuchennego oświetlenia.
Helena usiadła na stołku obok.
- Dla zdrowotności! – wzniosła toast.
- Oby! – wypiłem zawartość nie czekając. Była większa szansa, że mi nie zaszkodzi.

Niewątpliwie, był to alkohol z gatunku mocnych. Przeszedł jednak przez gardło niczym oliwa, zostawiając na kubkach smakowych bukiet aromatów i smaków pełnego lata.
- Znakomite! – pochwaliłem. – Oj… takie coś to mógłbym pić.
- Przecież wiem co robię – uśmiechnęła się. – Doprowadziłam pana do choroby, to i uleczyć muszę. Moja wina i powinnam pana przeprosić, tylko… ja wtedy… musiałam tak zrobić…
- Dlaczego? Co pani musiała?
- To dłuższa historia.
- Proszę więc na drugą nóżkę i chętnie posłucham.
- Na drugą i owszem, ale najpierw proszę skończyć kolację. Siedzenie na stołku niezbyt mi odpowiada.
Przenieśliśmy się więc z pękatą butlą i malutkimi kieliszkami na fotele w salonie, nieco jeszcze wypiliśmy dla zdrowotności, a później popłynęła cicha opowieść.

Dziwnie toczą się ludzkie losy. Helena odwiedziła miejsce skąd pochodziła jej babka i matka. Oraz ludzi, którzy według opowiadań, byli jej kuzynami. Ale czy byli nimi naprawdę? Tego dokładnie nawet ona sama nie wiedziała. Oni pewnie też. Jeszcze ten cały areszt zabrał jej czas i uniemożliwił ciche poszukiwania własnej historii po okolicy. Helena była tym nieco zmartwiona, jednak bez przesady. Oznajmiła że za rok wybierze się tam na dłużej, bo zaplanowaną podstawę wykonała. A była nią właśnie ta wielka impreza, na której mnie upiła.
Zaplanowała ją zaraz po przyjeździe, kiedy okazało się, że wcale nie jest przyjmowana z zachwytami, mimo że Irinę traktowała w Polsce wręcz jak kuzynkę. Wiejskie zaszłości tamtejszych ludzi okazały się silniejsze, a w dodatku niezrozumiałe.

Abym zrozumiał kontekst całej sytuacji, musiała mi wtedy opowiedzieć wszystko, co sama wiedziała o swoim pochodzeniu. A było tego niezbyt wiele. Urodziła się już w Polsce, tuż po wojnie, w jakiejś leśniczówce. Niedaleko granicy z rosyjskim obwodem królewieckim. To tam losy rzuciły jej matkę, która korzystając z pierwszej fali powojennej repatriacji zdecydowała się na wyjazd do Polski.
Ten właśnie fakt, ten ponoć nagły wyjazd, wywołał niechęć tej rodziny do jej matki, co przeniosło się i na nią. Dlaczego? Tego nie rozumiała i chciała się dowiedzieć prawdy, na razie bezskutecznie.
Po analizie własnych dokumentów, nie wiadomo w jakim stopniu prawdziwych, przecież to nie były czasy skrupulatnego odnotowywania aktów stanu cywilnego, Helena domyśliła się, że matka była wtedy w ciąży. Swojej rodziny o tym wtedy nie powiadomiła. Przynajmniej tak wynikało z tych niewielu rozmów, jakie udało się jej przeprowadzić podczas tego wyjazdu. Nie chwaliła się więc gospodarzom swoją wiedzą oraz domysłami, grając nieco inną rolę niż to było naprawdę i przemilczając wiele kwestii, znanych tylko jej z matczynych wspomnień.

O tym jak było później, matka zdążyła jej opowiedzieć. Po przyjeździe do Polski tułała się przez kilka miesięcy niedojadając, aż trafiła na jakiegoś leśniczego, który zaoferował jej posadę i kwaterunek w leśniczówce. Nie wahała się więc i z pocałowaniem ręki przyjęła jego warunki.
Leśniczy miał żonę w ciąży, w podobnym stadium zaawansowania i to była już druga próba tej pani. Niestety, pierwsze dziecko podczas wojny zmarło, gdyż kobieta nie miała pokarmu. Próbowali je żywić mlekiem krowim, ale wywołało to jakąś chorobę i ratunku nie było. Teraz więc, ujrzawszy kobietę z brzuchem i dość pokaźnym biustem, zaoferował jej miejsce pod warunkiem, że gdyby była taka potrzeba, wykarmi również jego dziecko. Poza tym, jeśli jego dziecko przeżyje, będzie mogła zostać ze swoim przy leśniczówce. On jej wtedy pracę zapewni. Warunki więc jak na owe czasy nie były złe.

Siedemnaście lat przeżyła Helena przy leśniczówce. Mieszkała z matką w stróżówce przy oborze, ocieplonej leśną ściółką. Skończyła cztery klasy szkoły w najbliższej wsi, do której chodziła trzy kilometry w jedną stronę, ale nie czuła się pokrzywdzona przez los. Tak to już jest z czasami dzieciństwa i dorastania, przeważnie są najpiękniejsze. Wraz z matką opiekowały się chudobą gospodarza, gdyż pani leśniczyna wciąż słabowała na zdrowiu.
Uprawiały ogród, plewiły poletka ziemniaków i kapusty, dbały o sad, chodziły po okolicy zbierając zioła, a poza tym robiły wszystko, co tylko pan leśniczy zlecił. A że był to prawdopodobnie dawny szlachetka bez ziemi, mający jednak poczucie własnej godności, nie gnębił ich nadmiernie i nie prześladował.
Helena miała w leśniczówce mlecznego brata, którego wykarmiła jej matka. Franciszek, bo tak miał na imię syn leśniczego, dopóki był malcem, nie stanowił żadnej przeszkody. Często nawet bawiła się z nim, bo i z kim miała to robić? Kiedy jednak ukończył siedem klas, został wysłany do jakiejś szkoły z internatem, a kiedy wrócił na wakacje, to już nie był ten sam Franciszek. Lekceważył nie tylko Helenę, ale i jej matkę. Nic jednak sobie z tego nie robiły, schodząc mu po prostu z drogi.

To wtedy, podczas wypraw nie tylko do lasu, Helena dowiedziała się, że babka była naczelną kucharką u jakiegoś polskiego dostojnika i przekazała matce wiele nieznanych tutaj przepisów kulinarnych, zasad nakrywania stołu, usadzania gości na przyjęciach, a także różne zasady dworskiej etykiety. Ale ten dostojnik został potem aresztowany przez carską ochranę, a jego dwór skonfiskowany.
Wielmoża prawdopodobnie liczył się z taką możliwością, bo najbliższą służbę rozparcelował wcześniej warunkowo po wiejskich gospodarstwach w swoim majątku i w taki sposób babka znalazła się w tej rodzinie, którą nawiedziliśmy. Pytanie było teraz tylko takie. Czy był to przypadek, czy rzeczywiście łączyły ją z nimi wcześniej jakieś więzy krwi?

O przodkach babki, jej pochodzeniu, Helena nie wiedziała niczego, chociaż były przesłanki, że dziadek podzielił los swojego pryncypała. Czyli został wywieziony razem z nim. Albo w tym czasie zmarł lub zginął. Babka została więc we wsi tylko z córką. Kim był dziadek, skąd się wziął, też nie było już wiadomo.
Nie było też jasne, jaka była między nimi różnica wieku, ale chyba spora, bo inaczej nic by się nie zgadzało. Tak samo zresztą jak z Heleną. Kiedy się urodziła, matka miała podobno trzydzieści dziewięć lat! Wiek w tamtych czasach zupełnie dziwaczny jak na macierzyństwo.
Poród jednak zniosła ponoć nie najgorzej. Helena okazała się zdrowym dzieckiem i rosła bez większych problemów. Niestety, kiedy zbliżała się do siedemnastu wiosen, jej matka zmarła. Prawdopodobnie na zapalenie płuc, ale kto to wie na pewno? W każdym razie Helena została sama i nie bardzo wiedziała co ma ze sobą począć. Obowiązki w gospodarstwie znała dobrze i dawała sobie radę, więc do lata została jeszcze przy leśniczówce. Do czasu, kiedy z internatu powrócił jej mleczny brat.

Dużo mu się wydawało. Helena nie miała już obrończyni, więc kiedy pewnego wieczora wdarł się do stróżówki i bez ceregieli zabierał do jej zgwałcenia, przyłożyła mu żelaznym pogrzebaczem w głowę.

wykrot
19-09-2021, 06:34
Zbyt celnie trafiła. Młodzieniec zalał się krwią i na chwilę stracił przytomność, co wykorzystała żeby pozbierać swoje manatki i zwyczajnie uciec do lasu. Tu się nie bała, las znała od podszewki i w wybrany punkt trafiła mimo ciemności. Od dawna miała tam miejsce przygotowane na różną ewentualność, chociaż nie o takich okolicznościach myślała.
Była to zapomniana, zapewne poniemiecka ambona na skraju leśnej polany. Dawno nie używana, bo gałęzie kruszyny, tego bujnie rosnącego leśnego chwastu już zasłaniały z niej widoki i nikomu to nie przeszkadzało, nikt jej nie wyciął. Helena też tego nie zrobiła. Naprawiła jednak kiedyś zbutwiałe już szczeble drabinki, wymieniła przegniłą deskę podłogi, poprawiła daszek i w taki sposób uzyskała prywatny azyl, nieznany nawet matce. Zrobiła też siennik wypchany ususzoną trawą z polany, podczepiła go pod daszkiem, aby nie zamakał przy zacinającym deszczu, mogła więc tutaj nawet spać nie bojąc się dzików, których w okolicy było całe zatrzęsienie.
Wszystko miała zaplanowane i wypróbowane, na miejsce dotarła bez przygód i ułożyła się do snu, okrywając starym płaszczem. Miała szczęście w nieszczęściu, noc była ciepła i na deszcz się nie zanosiło. Kiedy jednak rankiem wróciła do leśniczówki, gospodarz kazał jej się wynosić na zawsze. Synowskiej krwi nie zamierzał puścić płazem.

Nie zmartwiła się wcale. Była zbyt młoda by się tym przejmować, poza tym czasy już się zmieniły. To nie była opcja powojenna, kiedy nikt do końca nie wiedział co będzie jutro. Można było wtedy zauważyć początki turystyki. Ludzie przyjeżdżali w te okolice aby odpocząć, każdy jednak jeść potrzebował. Helena zaczęła wtedy pochód przez mazurskie garkuchnie, aż w końcu wylądowała w Czyżynach.
Nigdzie wcześniej nie zagrzała miejsca. Wychowana poza światem, nie rozumiała jego ówczesnych prawideł. Próbowała tłumaczyć, że zna się na gotowaniu. Wprawdzie teoretycznie, bo nie miała do czynienia z odpowiednim surowcem, ale na nikim nie robiło to wrażenia. Prosiła by jej umożliwiono przygotowanie konkretnego dania, spotykały ją jednak wyłącznie kpiny i retorsje w postaci spychania do zmywania naczyń.
Po kilku próbach położyła więc uszy po sobie i w następnych miejscach już zgodnie współdziałała w produkowaniu masówki, wciąż jednak zmieniając pracę. Szukała czegoś, co przynajmniej w małej części spełni jej, stale obniżające się oczekiwania. Tak trafiła do Czyżyn, gdzie zaistniały dwie kuchnie. Dla turystów i dla wybranych.

Powiedziała mi, że gdyby nie fakt, iż kuchnia ogólna była i tak na przyzwoitym poziomie w porównaniu do poprzednich, długo nie zagrzałaby tam miejsca. Chciała jednak odpocząć, bo została przyjęta normalnie, a po pewnych wahaniach, stworzono jej możliwość prowadzenia kuchni alternatywnej. To się nie nadawało dla całego ośrodka ze względu na koszty, ale miała okazję pokazać swój kunszt. I potem, z aprobatą pana Michała, zaczęła uczyć wszystkiego miejscowe kucharki, a i od nich nieco się uczyła. Wtedy też postanowiła zostać tu na dłużej.

Domyśliłem się, że to był przełom. To od tego czasu ma w tym miejscu takie poważanie, a to co robią teraz, jest w głównej części jej zasługą. Wbiła im do głowy, że można. Tylko… skąd takie jej relacje z Dorotką? Biorąc pod uwagę zasłyszaną od Lidki opowieść o pobytach doktorstwa… Pewnie to ich karmiła, oczywiście oprócz samych Segdów. Doktorostwo nie byli zwykłymi turystami, zaś Helena już wtedy brała górę nad ówczesną szefową turystycznej kuchni. Z jej zdaniem już się liczyli. Czego jeszcze się dowiem?
- Mówi pani, że wcześniej nikt nie był zainteresowany pani rzeczywistą wiedzą i kulinarnymi umiejętnościami?
- O czym pan mówi? To było jedno oszustwo i cygaństwo! Jeśli mam być szczera, dopiero w Czyżynach zastałam nadużycia na umiarkowanym poziomie i próby karmienia gości czymś więcej niż standardową papką. To było wtedy coś dla mnie. Zostałam w tym miejscu na dłużej i… natknęłam się na Dorotkę, czyli obecną pana żonę. Tak, tak! Najpierw cudowna dziewczynka, wybrana chyba przez bogów, a potem… pełnokrwista dama! Pan chyba wciąż nie zdaje sobie sprawy z tego, kto każdego dnia dzieli z panem łoże…

- Skąd takie stwierdzenie? Wiemy o sobie bardzo dużo. A zresztą… zastanawia mnie początek naszej znajomości, naprawdę.
- Dobrze, że pan myśli.
- Chce mi pani coś powiedzieć?
- A co mam mówić? Wszystko pan już wie. Trochę czasu minęło…
- Więc dlaczego ja? Niech mi pani to w końcu powie.
- Skąd mam wiedzieć? Przecież nie ja pana wybrałam, to nie ja mam z panem dzieci, nieprawdaż?
- Miga się pani z odpowiedzią…
- Nie, panie Tomaszu. To nieprawda! Jest faktem, że obserwowałam pana już wtedy, kiedy był pan na imieninach pani Lidki. Pamięta pan te chwile?
- Oczywiście.
- Czyli rozumie pan, że ja wyciągnęłam jedynie wnioski. Nie wpływałam na bieg zdarzeń.
- A może pani to robić? Wiedzę o ziołach chyba pani ma…
- Mam, oczywiście że mam, ale to nie może być zabawką. Jest zbyt niebezpieczne. Dlatego nie wykorzystuję jej nigdy. Najwyżej tę malutką cząstkę, dotyczącą przypraw kuchennych. To niegroźna działka, w dodatku bardzo pożyteczna.

- Pani Heleno…
- Tak? Słucham pana!
- Czemu pani nie stworzyła własnego stadła?
- Wiedziałam, że pan o to zapyta. No cóż… tak się moje życie ułożyło i tak musi zostać. Panu też takie wytłumaczenie musi wystarczyć.
- Czyli nie chce pani tego powiedzieć?
- Nie. Przedłużeniem mojego życia jest teraz pana żona. Traktuję ją jak własną córkę… Nie! Nie jak córkę. Jak wnuczkę! Wnukom wolno więcej! – zaśmiała się. – I tyle mam w tym temacie do powiedzenia. Będę jej służyła do końca swoich dni, dopóki będę mogła! A że to pan jest jej wybranym, więc i panu, panie Tomaszu. Oraz waszym dzieciom! A teraz proszę, wypijmy dla zdrowotności!
- Dobrze, ale jeszcze jedno…
- Tak?
- Co miała oznaczać ta białoruska impreza? Toż to było niemal wesele!

- A… tamto. No cóż! Musiałam im udowodnić, że mama miała rację wyjeżdżając, gdyż ten starowinka, Oksany dziadek, od początku się na mnie boczył. I o przodkach nie chciał niczego powiedzieć. Jego zdaniem matka wyłamała się z rodziny, gdyż go nie posłuchała i dlatego ja nie zasługuję na tę wiedzę.
- Nie bardzo rozumiem. Złamała jakieś zasady?
- Prawdopodobnie, chociaż nie wiem jakie. To aresztowanie zabrało mi zbyt wiele czasu. Muszę pojechać tam jeszcze raz i to szybko. Za parę lat może już nie być nikogo, kto tamte czasy jeszcze cokolwiek pamięta.
- I co, liczyła pani że po wódce ktoś ze wsi się odkryje i puści farbę?
- To też, ale główny cel był inny. Musiałam im udowodnić, że wyjeżdżając do Polski mama była prawa, jak tam mawiają. Czyli wybrała najlepszy wariant i dziadek Teofil nie ma racji. Sukces życiowy i u nich się liczy. Musiałam więc pokazać publicznie, że mnie teraz na takie coś stać! To miało ich ośmielić, złamać zmowę milczenia, która u tych dziadków wciąż trwa! A tą wiedzą nie dzielą się z młodszymi, wszystko zabierając do grobu.

- Oksana też niczego nie wie?
- Wiele razy próbowała coś wyciągnąć, bez efektu. Młodzi żyją inaczej, dziadkom to się nie podoba, więc chronią swe tajemnice nie wiadomo po co.
- Mam jednak nadzieję, że swoim przyjazdem nie przeszkodziłem pani w tych planach.
- A skądże! – zachichotała. – Zrobił pan na nich kolosalne wrażenie! A jeszcze przyjechał pojazdem z numerami dyplomatycznymi …
- Pijaństwo mi darowali?
- Przecież to nic strasznego. Udowodnił pan, że w tym segmencie są lepsi i to im zupełnie wystarczy. W każdym razie, ich szacunku można być już pewnym! Gdyby losy jeszcze raz rzuciły pana kiedyś do tej wsi, potraktują pana z szacunkiem i bez lęku. Tak jak należy.
- Niewiarygodne… teraz tylko się napić!
- Popieram! Bez wódki nie dojdziemy do ładu z niczym.

Nic dziwnego, że rankiem czułem się niczym na Białorusi i musiałem wezwać kierowcę, by mnie zawiózł do pracy. Nie odważyłem się siadać za kierownicą.

wykrot
19-09-2021, 07:56
Urlop powitałem jak zbawienie. Wreszcie będę mógł się oderwać od spraw poważnych i całkiem błahych, niewartych mojej uwagi. Cóż, takimi też mnie los czasem obdarzał jak niedawno, kiedy pewien marszałek, wraz z tamtejszym wojewodą, wybrali się do mnie po unijne pieniądze. Wizyta uzgodniona, zapowiadana, gości przyjąłem z uszanowaniem…
Rozmowa trwała najwyżej dwie, trzy minuty. Panowie wybrali się promować dużą inwestycję drogową, na którą pragnęli uzyskać ekstra dofinansowanie i wyłożyli się już na moim pierwszym pytaniu.
- Czy przygotowana dokumentacja inwestycyjna jest kompletna? Tereny wywłaszczone?
Spojrzeli po sobie po czym marszałek wydukał, że bez obietnicy uzyskania środków nie chciał ryzykować wydawania pieniędzy na przygotowania.
- W takim razie nie mamy nawet o czym rozmawiać, do widzenia panom! – podniosłem się z fotela, mocno zirytowany. Poważni ludzie, a zabierają czas mnie i moim ludziom.
Wojewoda przepraszał później i tłumaczył, że marszałek dopiero niedawno objął posadę i chciał wykazać się inicjatywą. A że nie zna nawet podstaw rozdziału dotacji, tego nie przewidział. Cóż, człowiek niewinny. Zaufał i się wkopał. Teraz marszałek będzie miał u niego pod górkę, to już jednak nie moje zmartwienie.

Ja miałem inne i to poważniejsze. Musiałem zająć się sprawami własnej rodziny. Bo jak długo można żyć na co dzień problemami kraju? Od kilku miesięcy, odkąd zostałem wiceministrem, nie miałem czasu na głębszą analizę całego naszego życia rodzinnego. A białoruska przygoda, wcale mnie do tego nie przybliżyła. Albo to rutyna i wpadamy z Dorotką w okres pewnego znużenia, albo nasze drogi powoli się rozjeżdżają. Zaczynamy żyć innymi już problemami, innym rytmem. Miewamy coraz mniej wspólnych, wieczornych tematów i coraz mniej ze sobą rozmawiamy.
A może to… syndrom starego małżeństwa? Przecież, do cholery, czegoś doświadczyłem z Martą. Czy z nami nie było inaczej? Początkowo też wręcz szaleństwo, porzuciłem dla niej Annę, Grażynę… a co było potem?

Nie, to jednak nie to. Gdyby Marta ze mną sypiała, prawdopodobnie nadal bylibyśmy razem. Popełniła jednak kardynalny błąd, że kpiła ze mnie, jakobym był już skończonym mężczyzną. Jakobym nie miał już niczego do zaoferowania. A co niby miałem jej oferować, kiedy w łóżku gasiła mnie na wszelkie sposoby? Kiedy demonstrowała, że interesuje ją wszystko, tylko nie ja? Niby jak inaczej miało się to zakończyć?
Tym razem, tamto doświadczenie będzie nieprzydatne, gdyż w obecnym związku na pozór nie zmieniło się nic. Sypialiśmy ze sobą tak często jak dawniej, Dorotka nie miewała bólu głowy, ale tym aktom nie towarzyszyła już taka radość i spontaniczność, jak przez długi okres wcześniej. Jakby to wszystko stawało się mniej ważne niż kiedyś. Takie odrabianie obowiązku. No i nie mieliśmy później ochoty na dzielenie się wrażeniami z całego dnia. Zamiast porozmawiać, wybieraliśmy sen.

To prawda, że byliśmy najczęściej bardzo zmęczeni. Poruszaliśmy się teraz w innych światach i te pierwsze emocje, po moim awansie, były już daleko w tyle. Po co miałem jej relacjonować wciąż podobne zdarzenia? Po co bezproduktywnie zajmować czas?
Dorotka miała chyba podobne zdanie. Nie chciała mnie obarczać własnymi problemami, a miała ich raczej niemało. To nie te czasy, kiedy w łóżku roztrząsaliśmy przyszłą strategię kierowania bankiem. Teraz niewiele jej mogłem pomóc i dobrze o tym wiedzieliśmy. A może chroniła mnie przed jakimiś trudnościami? Muszę wykorzystać urlop na poważny remanent naszego związku. Muszę! Nie mogę jej utracić! Ja ją naprawdę kocham!

Pierwszy tydzień pobytu w Pokrzywnie nie zapowiadał jednak rewelacji. Dorotka tylko raz wybrała się z nami do stadniny. Poza tym, przed obiadem zostawała w domu, tłumacząc się koniecznością pracy naukowej. Na przejażdżki jeździłem więc tylko z chłopcami, wraz z Kacperkiem, najmłodszą latoroślą Justyny. Sama szwagierka zamierzała spędzić z nami dopiero końcówkę lata, gdyż Bogdan był mocno zaangażowany w jakiś projekt i nie było wiadomo, czy nawet wtedy znajdzie czas na wypoczynek. Na Stefana z Iwoną tak samo nie mogliśmy liczyć, gdyż dwa tygodnie spędzili tutaj w lipcu. Wakacje zapowiadały się więc dość nudnie.
Na szczęście, chłopcy jakby to rozumieli i nie sprawiali mi poważniejszych problemów. Podczas tej amerykańskiej wycieczki nastąpiła w nich jakaś zmiana. Jakby wyszła z nich cała para dziecięcego buntu, jakby wydorośleli i spoważnieli. Nie oznaczało to oczywiście żadnej dorosłej powagi, byli weseli i roześmiani, psocili też po dziecięcemu. Wszystko wyglądało jednak tak, jakby pozbyli się jakiegoś ukrytego kompleksu, o którym niczego nie wiedziałem. Może i oni nie zdawali sobie z niego sprawy?

Dorotka opowiadała, że dwa tygodnie spędzili na ranczu gdzieś w Teksasie. Zresztą oni sami przechwalali się, że jeździli tam na prawdziwych koniach i dawali sobie radę. A ja nie miałem powodów by w te zapewnienia nie wierzyć. Nawet instruktorka robiła wielkie oczy, kiedy prezentowali teraz swoją wiedzę o koniach. Zupełnie inną niż wtedy, gdy byliśmy tutaj po raz pierwszy. Szybko też uczyli Kacperka, nie wywyższając się przy tym, co mnie bardzo cieszyło. Woda sodowa na razie ich omijała.
I tylko jeden raz, po południu, wybraliśmy się na tor pojeździć quadami. W inne dni nie nalegali mocno. Trochę też przeszkadzała nam niezbyt sprzyjająca pogoda. Do głosu dochodziła wtedy Kasia, którą Justyna wyprawiła do opieki nad Kacperkiem. Zabierała wtedy całą trójkę i przepadali gdzieś, albo zaszywali się na poddaszu, co chłopcom bardzo odpowiadało.

Miałem wtedy luz zupełny, co jednak nie przekładało się na rozmowy ze stale zajętą Dorotką. Aż do kolacji intensywnie pracowała i dopiero wieczorem pojawiała się w świecie realnym. Wtedy odzyskiwałem żonę prawie taką, jaka była wcześniej, wesołą i komunikatywną. Chociaż ani o swojej pracy, ani też o niczym poważnym, w ogóle nie chciała rozmawiać.
- Tomek, nie pora na to! – osadziła mnie pierwszego dnia i tak już zostało. – Mam chwilę wolnego, pozwól mi więc odpocząć i nie zmuszaj do nowych tematów. Mam w końcu urlop i chciałabym chociaż przez chwilę odpocząć.
- Ode mnie?
Spojrzenie którym mnie obdarzyła, było wzrokiem bazyliszka.
- Widzę, że dawno nie widziałeś latających talerzy… – mruknęła i nagle złagodniała. – Nie lubię takich żartów, dlatego bardzo cię proszę, uspokój się.
Cóż mi pozostało? Położyłem uszy po sobie i to wszystko.

Na początku drugiego tygodnia pogoda się popsuła. Zrobiło się chłodno, niebo pokryły bure zasłony i chociaż opady nie były intensywne, to od rana siąpiło niemal bez przerwy. O wyprawie gdzieś w teren nikt nie chciał nawet słyszeć. Dorotka zaszyła się w gabinecie, Kasia z chłopcami opanowała poddasze, a co tam wyprawiali, to już ich sprawa. Natomiast Helena zajęła się przygotowaniami do obiadu.
Zgodnie z naszą niepisaną umową, sama przygotowywała posiłki dla nas czworga oraz wtedy, gdy mieliśmy pojedynczych gości. Jeśli w grę wchodziła większa ilość osób, Helena pasowała. Oprócz faktu, że byłby to dla niej duży wysiłek fizyczny, przygotowanie większej ilości dań oznaczało też dłuższą pracę kuchni. I w lecie nawet klimatyzacja nie wystarczała, żeby skutecznie schłodzić oraz pozbawić zapachów salon. Korzystaliśmy wtedy z obiadów kuchni hotelowej, wszystko uzgadniając wcześniej z Baśką. Bez uprzedzenia, bylibyśmy skazani na posiłki z ogólnego menu.

Nie znaczyło to wcale, że restauracyjna kuchnia była kiepskiej jakości. Chodziło raczej o to, że Baśki propozycje dla nas, nie były na każdą kieszeń. I nawet jeśli potrawy znajdowały się w menu, to wyłącznie w części na zamówienie. Hotel zbyt długo działał, żeby personel nie znał realiów, a marnotrawstwo surowców nie było mile widziane. Szczególnie w tak ważnym, ekskluzywnym segmencie. Lidka dostałaby szału, gdyby się okazało, że jej niemałe pieniądze są wyrzucane na śmietnik, a Baśka wciąż była przedłużeniem jej ramienia. Ich dawne relacje nie zmieniały się od lat.
Po jedenastej, nie mając nawet z kim porozmawiać, postanowiłem iść pod strzechę. Trochę żałowałem, że zrezygnowaliśmy z urlopu lipcowego. Nad Omszałym byłyby przynajmniej jakieś imprezy. Coś można byłoby zobaczyć, kogoś posłuchać, a teraz zostały pewnie tylko stare plakaty na tablicach ogłoszeń. Będę musiał je obejrzeć przy okazji, przynajmniej będę wiedział co tu się działo.

Aż się zdziwiłem w myślach, jak przez te kilka miesięcy oderwałem się od życia, od tej szarej codzienności zwykłego uczestnika wydarzeń. Czyżby wszyscy w rządzie tak mieli? To jest syndrom powszechny? Kiedy pracowałem w banku nie odczuwałem tego tak bardzo. Dobrze byłoby z kimś porozmawiać na taki temat, chociaż na razie nie wiedziałem z kim i nawet pomysłu żadnego nie miałem. Trzeba zdać się na los, chociaż przydałby się teraz Jurek Domagała. Ten gość był kuty na cztery nogi.

Wyszedłem przed dom, rozglądając się dookoła. Imperium Lidki miało się nie najgorzej. Hotel nie cierpiał na brak gości, utworzenie podstrefy ekonomicznej tchnęło w ten rejon nowego ducha. Będę musiał przyjrzeć się wszystkiemu dokładniej, w końcu mam chwilę czasu. Może by tak wybrać się do dyrekcji i zapoznać z sytuacją? Mogą mnie wprawdzie zlekceważyć, nie byłem ich bezpośrednim przełożonym, ale gdybym wcześniej skontaktował się ze Zbyszkiem…
Jezioro było puste, chociaż życie towarzyskie pod strzechą pulsowało. Powiedziałbym nawet, że kwitło. Większość stołów była zajęta, na szczęście nasz świecił pustkami, co oznaczało, że personel przestrzega zasad. Bardzo mi to odpowiadało. Usiadłem skromnie na samym brzegu ławy i poprosiłem nadchodzącego kelnera o kufel piwa. Niepasteryzowanego, z zaprzyjaźnionego browaru. A czekając na jego podanie, mało dyskretnie rozglądałem się dookoła.
Zarówno dość niska temperatura, jak też spadająca z nieba wilgoć, niewiele gościom przeszkadzały. Grill dymił niczym parowóz, kelnerzy uwijali się na wysokich obrotach, całe szczęście, że powstały gwar znacznie tłumiła otwarta przestrzeń. Kurczę, nowy hotel stawał się coraz bardziej niezbędny. Inaczej całe otoczenie Wylewy zostanie zadeptane na amen. Gdzie te czasy, kiedy byliśmy tu tylko we dwoje? Ech, pomarzyć dobra rzecz…
Niespiesznie delektowałem się pienistym płynem, kontynuując obserwacje. Miejsca przy sąsiednim stole zajmowały dwie, dość głośne pary. Panowie pewnie w moim wieku, ale panie zdecydowanie młodsze, chociaż bardzo pewne siebie. Na pewno było ich stać na taki urlop, gdyż niczego sobie nie żałowali. Cóż, mają ludzie prawo…

wykrot
19-09-2021, 13:53
Obok nich jednak, w pewnej odległości, czyli nie należąc do grupy, siedziała samotna pani. Przed sobą miała wysoką szklankę coli z lodem i co jakiś czas całowała rurkę, udając że pije. Może nawet piła naprawdę? Siedziała dokładnie w tym samym miejscu, gdzie kiedyś Beatka, kiedy pierwszy raz ją spotkałem. Pani jednak nie była panienką. Mimo wszelkich jej starań opanowanych doskonale przez płeć piękną, mogłem bez pudła założyć, że jest niemal z mojego pokolenia. Najwyżej ma te kilka lat mniej. Chociaż nie, nie miała zmarszczek charakteryzujących kobiety przekwitłe. Czyli jednak troszeczkę jej brakowało do moich lat. Prezentowała się w sumie zupełnie sympatycznie i już zacząłem się zastanawiać dlaczego siedzi sama, kiedy od strony domu dobiegły mnie radosne wrzaski dzieciaków.

Zjawili się w komplecie i obsiedli stół, żądając coca coli oraz słodyczy. Poczułem w tym rękę Kasi, gdyż w domu nie miewali takich zachcianek, ale niech tam. Skoro wszyscy mają urlop, to i babcia też. Chociaż kiedy już się nasycili i napełnili, wcale ich nie pochwaliłem.
- Ale wykorzystujecie sytuację, że mama was nie widzi…
- Wujku! – odezwała się Kasia z przyganą w głosie, kołysząc przy tym zalotnie biodrami. – Nas tu wcale nie było!
- Wiem, rozumiem. Niech i tak będzie! – obdarzyłem ją uśmiechem.
Zniknęli zaraz w takim tempie, w jakim się i pojawili.

Wróciłem do swojego kufla i sączyłem ostatnie krople z dna, kiedy usłyszałem głos sąsiadki.
- Gratuję panu! Wobec dzieci jest pan wysoce tolerancyjny.
Odwróciłem głowę.
- Pani mówiła do mnie?
- Tak, gratuluję panu podejścia do dzieci!
- Bardzo pani dziękuję! – uśmiechnąłem się. – Ale są to gratulacje, powiedziałbym, że bardzo mało zasłużone. Widzi pani, mam wobec nich dług. Ostatnio nie miałem dla synów zbyt wiele czasu, dlatego próbuję im to jakoś zrekompensować. Tym bardziej, że pogoda nie sprzyja mi zupełnie.
- Nikomu z nas nie sprzyja, a było tak ładnie…
Zrozumiałem. Pani się nudziła i chciała porozmawiać.

- Pozwoli pani zaprosić się bliżej? – zaproponowałem.
- Niekoniecznie – zaoponowała z uśmiechem. – Przy tym stole jest równie wygodnie.
- Tu jest ciszej… Ponawiam więc prośbę i zapraszam do stołu!
Wtedy się zdecydowała.
- Nie musimy się już przekrzykiwać – stwierdziłem, kiedy zajęła miejsce obok. – Pani pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Tomasz Barycki.
- Ewelina Makowicz – podała mi dłoń. – Miło pana poznać.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Napije się pani czegoś?
- Nie, dziękuje. Cola mi wystarczy.
- A jeśli będę nalegał?
- No cóż… Będę musiała stwierdzić, że prosił, prosił i uprosił! – zaśmiała się zalotnie.
Śmiech miała bardzo ładny, to nie było głupawe. Kobieta niewątpliwie była osobą wartą męskiej uwagi.

- Skoro doszliśmy do porozumienia w kwestii podstawowej, pozwolę sobie zapytać o pani preferencje.
- A co pan zaproponuje?
- Co tylko pani zechce w ramach tego, czym hotel dysponuje. Ograniczeń nie ma żadnych.
- Jest pan bardzo pewny siebie.
- Proszę pani, powiedzmy że… wiem co mówię.
- Mam się bać?
- A niby dlaczego? Wróćmy jednak do tematu. Likier, wino, szampan czy wódka?
- Wódka? Pan chyba żartuje?
- Słusznie! Jeśli pani zna Bułhakowa, to faktycznie, prawdziwe damy gardzą wódką. Piją natomiast czysty spirytus. Może być?
- Proszę zauważyć, że to nie ten kraj i nie te czasy.
- Też słusznie. Zmieniam więc propozycję na szampana.
- Poproszę! – zgodziła się z pewnym wahaniem.
Skinąłem na kelnera, uzgodniliśmy rocznik i po paru minutach stół był już zastawiony.

- Bardzo szybko tu obsługują – zauważyła.
- Bo to jest porządny hotel – uśmiechnąłem się, robiąc Lidce reklamę. – Pani pierwszy raz w tym miejscu?
- Tak, a pan?
Roześmiałem się serdecznie.
- Ja tu bywałem jeszcze wtedy, kiedy tego hotelu nie było.
- Pan żartuje?
- Nie. Mówię teraz szczerą prawdę!
- Czyli pana traktują tutaj wyjątkowo?
- Nie powiedziałbym. Dla personelu nie ma to żadnego znaczenia. To są młodzi ludzie, nie mają w tym temacie żadnej wiedzy. Ale dość już o mnie, proszę powiedzieć coś o sobie. Jakie wiatry skierowały tu panią?
- Bardzo prozaiczne. Przyjechałam w to miejsce z mężem.
- Niemożliwe!
- A jednak…

- I co, jemu jezioro się nie podoba?
- To nie to. Mąż jest zajęty. Przyjechał tutaj służbowo.
- Ach, rozumiem. Strefa przyciąga wielu fachowców, takie czasy.
- To nie strefa, nie ten przypadek – zaoponowała. – Jesteśmy obydwoje na urlopie, ale cóż! Mąż nie ma czasu na wypoczynek.
- Bywa. Znam to z autopsji – westchnąłem. – Napijmy się więc, skoro my mamy wolne.
- Za spotkanie zatem, za naszą znajomość! – odparła, patrząc mi w oczy.
Robiło się niebezpiecznie. Tym bardziej, że po odstawieniu kieliszka zmieniła temat.
- A poza urlopem czym się pan zajmuje?
- Ja? Jestem urzędnikiem państwowym.
- To tak, jak mój mąż. Pan może też zajmuje się występami?
- Nie… Jakimi występami?
- Lotniczymi.
- Nic o czymś takim nie wiem… – zrobiłem chyba głupią minę.
- No i bardzo dobrze! – roześmiała się na głos, obejmując dłonią kieliszek. – Wreszcie ktoś normalny.
- Czemu pani tak mówi? – zapytałem i zanim wybrzmiał dźwięk moich słów, zrozumiałem wszystko.

Powód tego był prosty, na horyzoncie pojawiła się Grażyna. Przypomniałem sobie dawne czasy i rozterki dziewczyn, będących z kandydatami na pilotów. Nie raz stawiały im ultimatum: albo ja, albo latanie.

Pani Ewelina też ją dostrzegła i podniesieniem ręki zasygnalizowała gdzie się znajduje. Powitały się zwyczajnie, a potem Grażyna zechciała i mnie zauważyć.
- Witaj, amancie! – podała mi dłoń. – Żona przestała cię już kochać czy co? Czemu jesteś dzisiaj samotny?
- Siadaj, proszę i czuj się również zaproszona do stołu – odparłem wymijająco, ale wpadł mi do głowy pewien pomysł. – Jaki samotny? Pani Eweliny nie zauważasz?
- Żartowałam przecież! – wyśliznęła się z moich planów.
Na tym też dyskusja o mnie się zakończyła.
- Dawno cię nie widziałem. Witaj znowu pod trzciną i mów czego się napijesz.
- Pani zna pana Tomasza? – Ewelina nie wytrzymała.
- Czy zna? – wtrąciłem, zanim Grażyna otwarła usta. – To jest mało powiedziane.
- Powiedzmy, że znamy się od... niemal trzydziestu lat – Grażyna westchnęła. – Muszę się coś dzisiaj napić, bo nawet pogoda mnie wkurza!
- Dla ciebie wszystko! – zapewniłem.

wykrot
19-09-2021, 17:33
Zaraz też Grażyna mogła zamawiać co tylko chciała. Pamiętała zasady tego stołu i bez wahania z nich korzystała, jakby chciała odreagować jakiś stres. Szybko też poznałem tegoż przyczynę, na szczęście zupełnie nie związaną z moją osobą. Nie ja też stałem się głównym tematem wymiany zdań.
Okazało się, że w weekend, na Omszałym ma się odbyć pierwszy w Polsce, duży pokaz wodolotów. Czyli samolotów startujących z wody. I zarówno Robert, jak też Krzysztof, mąż pani Eweliny, są bardzo zajęci przy jego przygotowaniach. Głównym zaś sprawcą tegoż i dużym sponsorem, jest prezes Zielonik. Z tego też powodu panie się teraz nudziły, gdyż panowie, niezależnie od pogody, przebywali w Czyżynach, dopinając kwestie organizacyjne. Wyjaśniło się także, że mąż pani Eweliny, podobnie jak i Robert, pracuje w zarządzie lotnictwa cywilnego, a samoloty są, oczywiście, jego życiową pasją. Przyjechał tutaj nadzorować kwestie bezpieczeństwa startów i już do końca tygodnia nie będzie miał czasu na nic innego. Podobnie zresztą jak Robert.
Przy okazji dowiedziałem się też, dlaczego nie zjawia się tutaj Lidka. Była niemal tak samo uziemiona przygotowaniami, a że w Czyżynach przebywał Romek z dziećmi, zupełnie nie miała czasu aby do nas zaglądnąć. Cóż, bywa i tak.
Rozstałem się z nimi tuż przed obiadem. Miny miały odrobinę weselsze niż wcześniej, co wcale mnie nie dziwiło. Po takiej dawce szampana…

W domu czekała mnie kolejna niespodzianka. Rozpromieniona Dorotka rzuciła mi się na szyję tuż za drzwiami i nie zważając na nieco kwaśny, piwny oddech, serdecznie wycałowała. Powiedziałbym, że była w nastroju mistrza olimpijskiego tuż po zdobyciu złotego medalu. Podskakiwała, tańczyła jakieś wygibasy i wciąż się śmiała.
- Słoneczko, co się z tobą dzieje!
- Opublikowali! – wykrzyknęła radośnie. – Bardzo chciałam, żeby to się stało jeszcze przed październikiem, ale wydali już teraz! Nadzwyczajne!
- A powiesz mi o co chodzi?
- Oczywiście, że powiem! – uspokoiła się nieco. – Patrz, pokażę ci w smartfonie!

Był to stosunkowo długi artykuł w prestiżowym czasopiśmie „Science”, mający tytuł „Pozagiełdowa wycena spółek giełdowych dla inwestorów portfelowych. Zasady ustalania niezależnego ratingu”. Dorotka była jego głównym autorem.
Była tak podekscytowana, że zaciągnęła mnie do gabinetu, aby wyjaśnić resztę. Moja wyprawa pod wiatę zupełnie jej nie interesowała.
- To nad tymi kwestiami tak intensywnie ślęczysz w ostatnich tygodniach?
- Tak! Te, oraz pochodne zagadnienia są również tematem mojej rozprawy habilitacyjnej. Ciekawe sprawy, jak dotąd przez wszystkich wręcz pomijane. Najlepszy dowód, że żaden znany ekonomista dotychczas się nimi nie zajmował i sama redakcja miała niejakie problemy ze znalezieniem recenzentów.
- Ale w końcu znalazła?
- Na to wygląda. Byłam kilka razy w Yale u Gordona, dostarczyłam mu tekst i wtedy sam się niejako zaangażował w promocję, organizując dyskusję nad zawartymi w nim tezami w gronie znajomych profesorów. Trochę to wszystko trwało, ale jest, jest!
- Powiesz mi w skrócie o co chodzi?
- Nie wiem, czy w skrócie będzie to zrozumiałe, ale spróbuję. Musisz jednak poczekać, bo dopiero po obiedzie. Wcześniej jednak otwórz szampana, dzisiaj mam święto, a przy okazji aperitif się przyda.

- A teraz mów co odkryłaś.
- Nie wiem czy dam radę – powtórzyła zastrzeżenia – będę jednak próbowała. Giełdę znasz, prawda? I zasady, które nią rządzą.
- Mniej więcej.
- Słyszysz więc standardowe komunikaty, że giełda wyceniła dzisiaj spółkę A na wartość B, a spółkę C na wartość D, bo taka jest wartość ich akcji na zakończenie notowań. Co to oznacza? Ja poważyłam się stwierdzić, że zupełnie nic. To jest wartość chwilowa, ważna dla amatorów wrażeń, ale nie dla poważnych graczy, takich długodystansowych. Oczywiście, teorie długookresowej gry na giełdzie są znane, nawet dość popularne. Jednak za podstawę swoich działań, wciąż biorą codzienne sygnały, czyli wycenę akcji ustalaną przez amatorów. A oni są zdesperowani i przestraszeni możliwą utratą oszczędności życia, oraz perfidną grą starych wyjadaczy. Ci z kolei dobrze wiedzą jak i w kogo uderzyć, aby dzisiaj zarobić. O jutro już się nie martwią, tym bardziej o losy firm, których akcjami grają.
- Myślisz, że można to ograniczyć?
- Na krótką metę to niemożliwe, gdyż wtedy rządzą emocje, a nie ekonomia. Poza tym pojedynczo nikt nie jest w stanie opanować światowej paniki na rynkach. Jednak w sytuacji rozchwiania, rozsądny inwestor długoterminowy jest w stanie sobie z tym poradzić! Temu właśnie ma służyć moja teoria niezależnej wyceny spółek, którą zresztą już od dłuższego czasu stosujemy w banku. I ona doskonale się sprawdza! To jest właśnie ta nowość.

- A jeśli przyjdzie krach?
- Wiele ekonomicznych teorii się nie sprawdziło, w tym również głoszone przez noblistów. I to przez niejednego z nich. Ja na razie udowadniam, że sukcesy banku Solution Poland S.A. oraz jego domu maklerskiego, wcale nie są dziełem przypadku, lecz świadomego działania zespołu fachowców. Zresztą, spodziewam się teraz nalotu różnej maści komentatorów i recenzentów z całego świata, oraz wszelkiej maści krytyków moich założeń. Ale dam sobie z nimi radę. Na razie jednak deklaruję tydzień wypoczynku i solennie obiecuję, że aż do poniedziałku nie będę przesiadywać całymi dniami w gabinecie, cieszysz się?
- Śmiesz pytać?! – porwałem ją w ramiona.

Od tego obiadu sporo się zmieniło. Dorotka do końca tygodnia pracowała tylko przed południem. Dwa razy i to porzuciła, wybierając się z nami po śniadaniu na konną przejażdżkę. Natomiast po obiedzie byliśmy już razem każdego dnia i wtedy wszystko zależało od pogody oraz nastroju. Niczego nie próbowaliśmy planować dłużej niż do końca dnia i tak było najlepiej. Kiedy było ciepło, zostawaliśmy nad jeziorem, a kiedy pogoda była wątpliwa, wybieraliśmy się na dłuższą, rodzinną wycieczkę przed siebie.
Zaglądnęliśmy też kiedyś do Justyny, powracając z tej wyprawy wzbogaceni o dwa koszyczki kurek i kilkanaście sztuk borowików. Na lepsze zbiory było jeszcze za wcześnie. Ale liczyła się sama wyprawa do lasu i rodzinne spędzanie czasu z dziećmi. Fantastyczne dni!

Chodząc po lesie i ucząc chłopców rozpoznawania grzybów, zastanawiałem się chwilami po co nam to wszystko? Po co obydwoje angażujemy się tak bardzo w pracy? Dla kogo i dla czego to robimy? Przecież nie dla pieniędzy! Czy nam czegoś brakuje? Czy nie okradamy własnych dzieci z należnego im dzieciństwa? Przecież to jezioro i ten las, było świętem, a nie codziennością! Czy nam kiedyś nie zarzucą, że wpatrzeni w swoje wielkie obowiązki, zaniedbaliśmy takie zwykłe zadania wobec nich? Czy nie oczekujemy czasami zbyt wiele od ich szkolnych wychowawców?
Muszę kiedyś porozmawiać o tym z Dorotką, na razie nie chciałem jej psuć dobrego nastroju. Niech się odpręży i odreaguje, skoro to wszystko było dla niej aż tak ważne. Tym bardziej, że w weekend mieliśmy świętować jej urodziny oraz imieniny. Zblokowane, taka mała pamiątka wydarzeń sprzed lat. Pamiętne dni…

W sobotę wydarzenia przyspieszyły od rana jak szalone i w dużym stopniu rozbiły nasze plany. Pogoda dopisała, a pokaz lotniczy wzbudził tak duże zainteresowanie, że Czyżyny pękały w szwach. Nie było sensu rozpoczynania naszej uroczystości od obiadu, tak jak planowaliśmy i Dorotka szybko się z tym pogodziła. Musieliśmy uznać pierwszeństwo imprezy dla mas, gdzie też zaczęliśmy spotykać naszych dobrych znajomych.
Największą niespodzianką było dla mnie pojawienie się Agaty. Odnalazła się wkrótce po rozpoczęciu imprezy i już z nami została. Dziećmi zajmowaliśmy się we trójkę, podobnie witaliśmy się z innymi, nigdy nie wymieniając jej stanowiska. Odwiedzała nas przecież zupełnie prywatnie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Dorotka zaprosiła ją na cały tydzień. Miała się uczyć tańca.

Bardzo mi jednak odpowiadało, że to nie my byliśmy bohaterami dnia. Pierwsze skrzypce na polu przed jeziorem grał Robert z kolegami, oraz wszyscy lotnicy. Dowodzący pokazem mieli dla siebie duży namiot. Teraz na wpół odkryty, gdyż pogoda dopisywała. Wyposażony był w najróżniejsze urządzenia techniczne, w tym niezależną łączność. I to na nich koncentrowały się spojrzenia widzów w chwilach, kiedy lecących wodolotów nie było na horyzoncie.
Dbali o to spikerzy i trzeba przyznać, że oprawa pokazu była na najwyższym poziomie. Zielonik uruchomił pewnie wszystkie swoje agendy artystyczno – reklamowe. Cały spektakl filmowało kilka stacji telewizyjnych, a że pogoda akuratnie dopisała, było co oglądać!
Nie miałem czasu rozmawiać ani z Grażyną, ani z panią Eweliną, chociaż w pewnej chwili przypadkowo wpadliśmy na siebie. Przywitałem się z nimi uprzejmie i sympatycznie, dłuższą pogawędkę zostawiając na wieczór. Przecież nie mogłem bezczelnie im wyznać, że będę wtedy zajęty. Muszą mi wybaczyć, Dorotka była ważniejsza.

Zanim pokaz się zakończył, wróciliśmy z Agatą i dziećmi do domu. Na szczęście, Helena była na miejscu i dowodziła hotelową ekipą w przygotowaniach. Jak to dobrze mieć w domu kogoś, kto przypilnuje porządku! Mieliśmy więc czas na szybki prysznic, przebranie się i przygotowanie do imprezy. A że będzie kolidowała z wieczorem lotników… trudno! Mogli wybrać sobie inny termin na zawody.

wykrot
20-09-2021, 04:45
Pustawo było na naszym tarasie, kiedy wraz z chłopcami składaliśmy Dorotce życzenia. Jedynym naszym podarunkiem były kwiaty, bo od dawna tylko taki wariant preferowała i nie życzyła sobie od nikogo żadnych prezentów. Oczywiście, wraz z Heleną szykowałem dla niej inną niespodziankę, ale na to było jeszcze za wcześnie. Agata również wręczyła jej piękny bukiet róż. Ciekawe jak go przemyciła, wcześniej nie widziałem by miała gdzieś kwiaty. Sprytna dziewczyna.
Tak się zaczęło świętowanie, niemal w domowym gronie. Dorotka, jakby nie zauważając pustych krzeseł, zaordynowała otwarcie butelki, zachęcając nas przy tym do skosztowania najlepszego w Europie szampana. Znaczy, najdroższego. Wypiliśmy, a jak! Jednak rozmowa i tak się nam jakoś nie kleiła.

Wszystko zmieniło się po kilkunastu minutach, bo zjawili się Bogdan z Justyną, oraz ich dzieci. Przywieźli ze sobą taki ładunek entuzjazmu oraz radości, że atmosfera natychmiast roztajała. Zrobiło się bardzo sympatycznie, swojsko, bez jakiejś dziwnej sztywności, która nie wiadomo skąd się wcześniej wzięła. A potem było już tylko lepiej. Wszyscy następni goście poddawali się już temu nastrojowi i pewnie nie żałowali, bo bawiliśmy się doskonale!
A gości przewinęło się niemało. Dotarła wreszcie Lidka z Romkiem, wojewoda Zbyszek z żoną także zatrzymali się na dłużej, podobnie jak marszałek i wójt gminy. Przyjechała nawet sama pani minister Anna i jeszcze wiele innych osób. Oraz co interesujące, tuż po prezesie Zieloniku z Aliną, dotarli Baśka z Andrzejem.

Zielonikowie pozwolili sobie wręczyć Dorotce chińską, porcelanową miniaturę. Ponoć jakieś dawne dzieło sztuki, ale mające stosowny certyfikat i pozwolenie na wywóz z Chin. Dorotka nie miała zamiaru przyjąć takiego prezentu, przypominała swoje zasady, ale prezes nie ustępował.
- Pani Doroto! Wiem i pamiętam, że w podobnych okolicznościach przyjmuje pani od gości najwyżej kwiaty, ale charakter i długi okres naszej znajomości nie jest typowy. Nikt nie może zakwestionować szacunku, jakim panią darzę. Dlatego też pozwalamy sobie wręczyć taki drobiazg na pamiątkę dzisiejszego dnia. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie weźmie tego za łapówkę! To jest tylko dowód naszej sympatii!
- No cóż, w takim razie dziękuję! – powiedziała, uśmiechając się w stronę prezesa. – Ale najważniejszy prezent otrzymałam przed kilkoma dniami.
- O! A co to było?
- Pan wie, że opublikowali mój artykuł?
- Nie… – Zielonik aż znieruchomiał. – Kiedy?
- Ostatni numer „Science”. Sekretariat pana powinien to znać.
- Tylko dlaczego ja o tym nie wiem? – rozejrzał się dookoła, z przyzwyczajenia szukając pewnie wzrokiem któregoś z sekretarzy. Niestety, dzisiaj żadnego tutaj nie było.
- Komentarze dopiero się pojawiają, nie ma pośpiechu – Dorotka go uspokajała. – Jutro o tym porozmawiamy, dobrze?
- Będę pani dłużnikiem – odpowiedział.
Sytuacja była o tyle interesująca, że nawiązała do niej Lidka, kiedy na taras wjechał tort, pilotowany osobiście przez panią Helenę. Baśka natomiast zabezpieczała tyły transportu.

To był mój pomysł, takie luźno rzucone hasło. Bo niby jak uczcić święto kogoś, kto ma forsy jak lodu, dostęp do miejsc zaopatrzenia takich, jakie są tu niedostępne i praktycznie wszystko, co tylko zechce? Odwieczny problem. Co można podarować Dorotce, nie tylko w dniu jej święta?
Helena przyjęła wyzwanie, Baśka też i wspólnie postanowiły upiec tort stulecia. Nie chodziło przy tym o jego wielkość, lecz o jakość i smak. Jaja na przykład pochodziły od sprawdzonych, wiejskich kur, żywionych tradycyjnie. Mąka została zmielona specjalnie na tę okazję. Ręcznie robione masło dostarczono z zaprzyjaźnionego z Baśką gospodarstwa. Orzechy z innego, też sprawdzonego i tak było z większością składników. W dodatku, z tego co wiem, kilka mniejszych dzieł zjedzono przy tej okazji, aby sprawdzić możliwe kompozycje smaków. Wreszcie zdecydowały się na taki wariant, który mógł dostąpić zaszczytu pojawienia się dzisiaj na stole.
Moja w tym wszystkim zasługa była taka, że nie tylko zainicjowałem powstanie tego dzieła, ale dodałem też jego zwieńczenie. Na szczycie tortu został umieszczony mój prezent dla Dorotki, czyli pierścionek z brylantami. Kosztował mnie masę pieniędzy i nie mogłem przy tym skorzystać z jej kont. Dałem jednak radę, chociaż ponad miesiąc czekałem na sprowadzenie od Joasi czegoś odpowiedniego. Na szczęście, nie musiałem przy tym zaciągać kolejnego kredytu.

Andrzej zabawił się tym razem w spikera, zapowiadając wielkie wydarzenie, dzięki czemu wszelkie rozmowy przy stolikach ucichły, a wtedy w kręgu światła pojawił się stolik w towarzystwie takich person jak Helena i Barbara. Wszystkich od razu to zaintrygowało. Wiedzieli kim one są, dlatego spodziewano się czegoś nadzwyczajnego i tak też się stało.
Kiedy zdjęły osłonę i zapaliły osiemnaście świeczek, wśród gości zapanowała euforia.
To była konstrukcja dopracowana w najdrobniejszych szczegółach! Rozmieszczenie ozdób przemyślane i bardzo dokładne, a całość przypominała odwróconą połowę kryształowego żyrandola, oczywiście, za wyjątkiem płonących świeczek.
Nie wiem kto pierwszy wpadł na pomysł uwiecznienia tego dzieła na fotografii, ale niemal wszyscy rzucili się do robienia zdjęć. I dopiero kiedy wrócili na miejsca, oglądając ujęcia na aparatach, Justyna powiększyła zdjęcie i ujrzała na szczycie tortu błyszczący pierścionek.

- A co to jest? – padło pytanie.
Dorotka zerknęła na ekran, po czym podeszła do stolika i wyjęła pierścionek, oglądając go na wszystkie strony.
- Kochanie, to prezent dla ciebie. Zaległy, jeszcze zaręczynowy! – wstałem i podszedłem bliżej. Wziąłem pierścionek z dłoni i wsunąłem jej na palec. A potem ucałowałem serdecznie.
Spoglądała na mnie z jakimś niedowierzaniem i nagle zarzuciła ręce na szyję.
- Dziękuję! Dziękuję bardzo! – tuliła się namiętnie.
Powstały gwar przebiła wtedy Lidka.
- Uwaga, uwaga! Proszę państwa! Mam fotograficzny, niezbity dowód na to, jak polski rząd wręcza łapówkę zagranicznemu bankowi! A ta zostaje przyjęta! Co za czasy nastały, co za czasy!

Humory dopisywały nam do późna i przeniosły się na dzień następny, gdyż impreza wcale nie zakończyła się wieczorem. W niedzielę już od przedpołudnia gościliśmy osoby nieco mniej zaprzyjaźnione. Czasami nawet wcale, jak na przykład dyrektor miejscowego oddziału naszego banku. Wszystkich jednak staraliśmy się przyjmować ciepło i serdecznie, bez wielkich ceremonii i nie stwarzając dystansu.
Dorotka prezentowała się kwitnąco. Porzuciła swój gabinet, zostawiwszy w nim telefony. Miała czas dla gości i dla dzieci. Żeby tak codziennie…
Nawet fakt, że Zielonikowie przyszli do nas na obiad, nie zmącił mojego dobrego nastroju. Pogoda dopisywała, a że Dorotka obiecała prezesowi rozmowę… niech tam! Przynajmniej sam się dowiem nieco więcej o tematyce jej pracy. Skąd miałem wiedzieć, że w trakcie obiadu przyjedzie do nas Beata?

Artykuł w „Science” zawierał krótką notkę o autorce, czyli przedstawiał jej obecny status naukowy i prawdopodobnie z tego względu, wielu czytających początkowo go pominęło. Tekst miał stosunkowo pokaźną objętość, był napisany specyficznym, trudnym językiem ekonomistów, a stanowisko autorki, czyli profesura w jakimś polskim uniwersytecie, nie zrobiło wrażenia na specjalistach. Tym bardziej, że tematyka publikacji była kontrowersyjna.
To był chyba ten powód, dla którego nie zaglądnęli wcześniej do równolegle opublikowanych przez redakcję recenzji. A to w nich pojawiły się nazwiska doskonale znane w amerykańskim środowisku ekonomistów. Co najciekawsze, opinie te zawierały wprawdzie dość ostrożną, ale jednak akceptację zawartych w publikacji głównych tez. A przynajmniej nikt na razie nie miał pomysłu, jak je podważyć.
Pewnie też dlatego, wszystko rozegrało się z pewnym opóźnieniem. Zanim fachowcy to przetrawili, zanim się zastanowili, zanim, zanim… W każdym razie Beatka przywiozła nad jezioro prośby ponad trzydziestu dziennikarzy z całego świata, o udzielenie przez Dorotkę autorskiej wypowiedzi związanej z publikacją.

Nic dziwnego, że nie wytrzymała naporu i przyjechała do nas. Też bym się załamał.

wykrot
20-09-2021, 06:26
Dorotka poradziła sobie z tematem dość szybko. Usiadła z nią na kilkanaście minut, przejrzała wykaz osób zainteresowanych i problem został rozwiązany. Jedynym człowiekiem, który uzyskał do niej dostęp jeszcze podczas urlopu, był znany nam redaktor Bieniasz. Musiał w dodatku przyjechać w tym celu nad jezioro. Poza nim zgody nie otrzymał nikt. Wszyscy inni musieli poczekać aż Dorotka zakończy wypoczynek i dopiero wtedy wyznaczy termin wywiadu. Jeśli oczywiście będą nim jeszcze zainteresowani. Ból głowy Beatki się zakończył.
- Masz jakieś plany na weekend? – zapytała ją Dorotka.
- Nie, teraz już nie – zapewniła. – Największy mój problem został rozwiązany.
- Więc zostań u nas. Odpoczniesz trochę, ale i popracujesz. Mama odjechała, więc pokój znasz. Wiesz który to, prawda?
- Oczywiście, że pamiętam.
- Rozgość się w nim. Jeść ci damy, a jeśli będziesz głodna ponad normę, to wiesz sama. Stół pod wiatą w narożniku, a kawa w kuchni.
- Pamiętam – uśmiechnęła się.
- Łączność bezwzględnie sobie pozostaw, bo urlopu na razie nie masz. Chociaż możesz korzystać tutaj ze wszystkiego, wedle swojej woli. W poniedziałek natomiast, ustalimy co dalej, gdyż mogą się pojawić jeszcze inne sygnały. Dobrze?
- Jestem do pani dyspozycji.

- Masz wszystkie zapytania z mojego konta uczelnianego?
- Większość tych próśb jest z poczty uczelnianej, chociaż nie wszystkie. Powiedziałabym, że prawie dwie trzecie.
- Bardzo dobrze. Skontaktuj się z Małgosią i macie na bieżąco monitorować zawartość moich skrzynek, bankowej i uczelnianej. A także zdobywać wszelkie informacje o pytających. To się może rozwinąć! Sprawdzaj też swoją bankową, bo moje adresy nie wszyscy znają. Macie być gotowe do złożenia mi raportu w każdym czasie, kiedy tylko o to poproszę. Z konkretami, czyli kto to, z jakimi referencjami, jaka redakcja i tak dalej. Jeśli nie zdążycie zlokalizować takich szczegółów, to mi nie ściemniać. Najważniejsze nazwiska znam sama, ewentualnie wyszukacie szczegóły później.
- Dobrze, pani prezes!
- Na razie nikomu na nic nie odpowiadaj twierdząco, oprócz pana Bieniasza. Ustal z nim czas mojej z nim rozmowy telefonicznej, bo najpierw chciałbym się umówić na konkretny dzień. Natomiast w poniedziałek, albo we wtorek, usiądziemy sobie we trójkę na dłużej i jeszcze raz wszystko przetrawimy. Może być?
- Oczywiście!
- Baw się więc dobrze, nie zapominając przy tym, że co parę godzin musisz sprawdzać moją pocztę.
- Mam nadzieję, że woda w jeziorze nie jest lodowata? – zapytała figlarnie, łypiąc na mnie okiem. To nie było dobre.
- Dawno jej nikt nie sprawdzał – odparłem spokojnie. – Ale jeśli chcesz, to możemy się ścigać.
Dorotka spojrzała na mnie zdumiona, ale to było tylko mgnienie oka. Nie powiedziała jednak słowa, ostentacyjnie wzruszając ramionami.
Beatka udała jednak, że niczego nie rozumie.
- Tylko z panem, tak we dwoje, to ja się kąpać nie pójdę. Kto nas będzie ratował, jeśli opadniemy z sił? Co innego, gdyby ktoś jeszcze się z nami wybrał.
- Swoją drogą to ciekawe, czy ratownik jest na miejscu, czy też wybrał się do Czyżyn.
- Sprawdzimy go – Agata odzyskiwała rezon.

Dotychczas przeważnie milczała, słuchając nieznanych sobie tekstów i pewnie je jakoś analizowała, nie wtrącając się do rozmów.
Wiedziała kim jest Beata, rozmawialiśmy przecież o niej w drodze, chociaż ta pewnie nie wiedziała kim z kolei jest Agata. I nie podejrzewała, że trudno ją zwieść mało zawoalowanymi tekstami.
A swoją drogą… przez głowę przemknęła mi myśl, którą z nich bym wolał w łóżku… Szybko jednak zgasiłem te głupiutkie pomysły. Dorotka jeszcze mi się nie znudziła.

Poniedziałek zapowiadał się naprawdę urlopowo. Wprawdzie lotnicy już w sobotę mieli świetną dla siebie pogodę, niedziela była tak samo pogodna, jednak letni upał miał powrócić dopiero dzisiaj i to na dłużej. Po porannej zaprawie w jeziorze i śniadaniu, w towarzystwie Agaty, wybrałem się z chłopcami do stadniny. Dorotka, niestety, została tym razem w domu, by wraz z Beatką roztrząsać swoje zawodowe problemy.
I znów przeżyłem zaskoczenie. Agata dość zwyczajnie poradziła sobie z nieoczekiwanie krnąbrną dzisiaj klaczą. Tak samo, chociaż nie była może najlepszą instruktorką jeździectwa, jednak z chłopcami nawiązała kontakt bez pudła, Kacperka nie wyłączając. Dało się zauważyć, że „ciocia Agata” od razu stawała się dla nich autorytetem. Tym bardziej kiedy im oznajmiła, że z pistoletu strzela niczym zawodowy kowboj.
Nie przeciągała struny. Chłopcy po wykonaniu codziennych obowiązków, cały czas kłusowali później pod opieką instruktorki, a my obydwoje zgodnie im towarzyszyliśmy, nie odjeżdżając nigdzie daleko. Rodzina, niczym z prawdziwą ciocią.
Słońce paliło jednak tak intensywnie, że sami poprosili o skrócenie jazdy. I jeszcze przed obiadem wróciliśmy do domu, by się popluskać w jeziornej toni, na co z ochotą przystałem. Jazda w takich warunkach była zbyt nużąca.

Dorotka nie poszła z nami do jeziora. W klimatyzowanym gabinecie nie czuła potrzeby ochłody. Pobiegliśmy więc do wody sami i tylko Kasia do nas dołączyła. Na całe szczęście, bo jezioro było dziś przepełnione i trzech urwisów trudno byłoby mi w tym tłumie upilnować. A poza tym przyjemnie było na nią spojrzeć, gdyż Kasia wyrastała na piękność.
Jeszcze nie do końca ukształtowana, jeszcze tu i ówdzie nieco jej brakowało, ale wszystko wskazywało na to, że będzie w stanie dorównać pod tym względem swojej cioci. Czyli Dorotce. A w dodatku chyba nie miała przy tym Dorotki zahamowań z tego okresu. Była bardzo świadoma własnej urody, co jej zupełnie nie przeszkadzało. Była bardzo pewna siebie i w tym widziałem rękę mojej żony, która po cichutku dbała o nią jak o córkę.
Dorotka bez zgody Justyny wynajęła jej mieszkanie w Warszawie, gdyż Kasia miała zacząć studia w stolicy. Kupiła jej też samochód. Co prawda zwyczajny, taki popularny, ale Kasi na razie w zupełności wystarczał.

Pytałem ją kiedyś o to samodzielne mieszkanie, czy nie będzie zbyt wielką pokusą dla dziewczyny, ale tylko mnie ofuknęła.
- Co, mam jej zaoferować zakwaterowanie u nas? Nie ma problemu, miejsca wystarczy. Tylko pomyśl, jak ty byś się czuł w takich warunkach, mając dziewiętnaście lat? Zapomniałeś? Ja jej pokazuję, że musi sama o siebie zadbać i sama przypilnować. Nikt jej w tym nie wyręczy! Ma niebiedną ciotkę, problemów finansowych mieć nie musi, ale to jest daleko nie wszystko. Cała reszta zależy już tylko od niej. Ja jej powiedziałam, kiedy została przyjęta na studia i do nas zaglądnęła. Wiesz jak to wyglądało?
- Nie wiem, skąd?
- Kasiu, warunki do nauki i osobistego rozwoju stworzę ci takie, jakie uznasz za potrzebne. Będziesz miała i na kosmetyki, i na rozrywki, nie mówiąc o podstawach, czyli podręcznikach i pozostałych kwestiach naukowych. Cała natomiast reszta zależy już tylko od ciebie. Kim będziesz, co będziesz później umiała, co robiła, z kim nawiążesz znajomości, co ci będzie u rówieśników imponowało… O tym zadecydujesz ty i tylko ty. Bacz więc, żeby cię ktoś nie schwytał niczym muchę na lep.
Jesteś piękną dziewczyną! Będziesz dostawała różne oferty od kretynów, będziesz powodem zazdrości i zawiści, nie licz zatem na otoczenie rówieśników. Ono nie będzie ci przyjazne. Przeżyłam to sama i wiem co mówię! Licz tylko na siebie i na swoją rodzinę. To jest moja dla ciebie pierwsza nauka w wielkim mieście i dalszych nie przewiduję, chyba że sama tego zechcesz. W każdej sytuacji możesz na mnie liczyć, a przy okazji deklaruję, że jeśli nie będziesz tego chciała, mamie o niczym nie powiem.
- Co też ciocia mówi…
- Niczego na razie nie mówię. To tak na wszelki wypadek. Gdybyś miała problemy, lepiej przychodź do mnie na początku, zawsze jakieś wyjście się znajdzie. Im później, tym gorzej. To jak z leczeniem raka. Mały da się wypalić, z dużym nie jest tak łatwo. To wszystko, Kasiu! Chciałabym, abyś zaszła wyżej niż ja!
- Ja? Wyżej? Ciociu…
- Gdy miałam tyle lat co ty teraz, do głowy mi nie przyszło kim będę dzisiaj. Nie przejmuj się więc, że i ty na razie nie wiesz. To przyjdzie samo. Pod warunkiem, że w żadnej chwili nie spalisz za sobą mostów, bo wtedy nie można się już cofnąć i nabrać nowych sił. Powodzenia zatem, życzę ci dużo wiary w siebie!
- Mam nadzieję, że ją mam.
- Znakomicie! Czyli na razie zasłużyłaś na mały samochód, jutro go wybierzemy.

Ja wobec Kasi czułem pewną rezerwę. Głupio mi było nawet jej się przyglądać. Miałem wtedy wrażenie, jakbym własną córkę oceniał pod względem atrakcyjności seksualnej. Taki niesmak w stosunku do siebie. Może byłem już za stary…

Opieka Kasi nad chłopcami, dała mi możliwość zabawy w wodzie z Agatą. Tym razem nie spotkałem się z jej niechęcią. Może dlatego, że były to wersje bezkontaktowe. Nie zwracałem przy tym uwagi na otaczających nas ludzi, bo nie miałem powodu. Niczym nie wyróżnialiśmy się z otoczenia.
A jednak, w pewnym momencie przewinęła się przede mną pani Ewelina. Pozdrowiłem ją nawet, obdarzając przy tym uśmiechem. Ale na rozmowę znowu nie było czasu.
Odnotowałem tylko w pamięci, że jest jeszcze w hotelu i to wszystko. Musiałem gonić Agatę, chociaż i tak nie dogoniłem. Była szybsza.
Na obiad zaś wracałem niczym tureckie panisko. W towarzystwie Agaty, Kasi oraz trzech malców. I do głowy mi nie przyszło, że ktoś to dokładnie zarejestrował w swojej pamięci.

wykrot
20-09-2021, 11:36
Po obiedzie przenieśliśmy się wszyscy do altany położonej za tarasem południowym, czyli przeciwlegle do hotelu. Częściowo ocieniały ją wysokie drzewa, poza tym goście z tej strony raczej nie zaglądali. Mieliśmy więc jakiś komfort wypoczynku. Tylko jak tu wypoczywać, skoro temperatura powietrza w cieniu przekroczyła trzydzieści dwa stopnie?
Tylko dzieciom to nie przeszkadzało. Chłopcy biegali jak zawsze, mało się przejmując narastającym gorącem i nawet czapek nie potrzebowali, bo tu niemal wszędzie był cień. Zrezygnowałem wtedy ze sjesty, dziękując wszystkim za towarzystwo i wróciłem do domu, do klimatyzacji w sypialni. Panie zostały w altanie same.
Dopiero wieczorem ponownie wybraliśmy się wszyscy do jeziora, ale nie byłem tam bohaterem. Dziewczyny były zdegustowane moim poobiednim wyborem i nieco mnie lekceważyły. Nie przejmowałem się tym. Do końca urlopu było jeszcze daleko, a pogoda też się zmieni. Czułem się zmęczony i nawet fakt, że Dorotka niczego ode mnie w sypialni nie chciała, nie zapalił mi żadnej lampki w głowie. Byłem nawet zadowolony. Taka pogoda źle na mnie działała.

Wtorek zapowiadał się podobnie. Słońce prażyło już od rana, ale bez problemów dałem się namówić na wspólną, poranną kąpiel przed śniadaniem. Tym razem jednak mieliśmy już znacznie większą widownię, a nawet naśladowców. Nie kryli, że to my zainspirowaliśmy ich do takiego otwarcia dnia. Było przyjemnie i wesoło.
Po śniadaniu jednak, jakby piorun strzelił z jasnego nieba. Najpierw Kasia odebrała jakiś telefon, a po chwili oznajmiła nam, że musi pojechać do domu w ważnych, prywatnych sprawach. Zadeklarowała jednak, że zabierze ze sobą chłopców i będzie się nimi opiekowała. Na skraju lasu jest zbudowany szałas, więc zabawią się tam w Indian.
Dorotka chwilę z nią rozmawiała, a że chłopcy odnieśli się do pomysłu z entuzjazmem, po spojrzeniu na mnie i widocznym braku sprzeciwu, wyraziła zgodę. Wtedy odezwała się Helena, że pojedzie z nimi, bo nie można na barki Justyny składać obowiązku wyżywienia takiej gromady, musi więc jej pomóc. Dorotka i na to wyraziła zgodę. A po chwili odezwał się też jej telefon.

Zdziwiłem się kiedy wyszła, bo służbowe sprawy przechodziły przez Beatę. Niewiele osób znało jej bezpośredni numer. Sprawa jednak szybko się wyjaśniła, kiedy powróciła do salonu.
- Tomek, muszę pojechać do Warszawy.
- Po co?
- Miałam telefon z ambasady, pilna sprawa. Nie mogę odmówić!
- Skoro nie możesz, to jedź. Tylko czym i z kim?
- Ja cię zawiozę – zadeklarowała Agata.
- Ja też bym pojechała – zauważyła Beatka. – Nie byłam przygotowana na dłuższy pobyt, nie bardzo mam się w co przebrać…
- Pytali, czy mają wysłać samochód, ale odmówiłam. Agata, w takim razie pojedziemy razem. Beatka, ty też możesz się wybierać. Bądź jednak przez cały czas pod telefonem i na jutro wracamy – zarządziła błyskawicznie.
- Tak jest!
Wkrótce było po zawodach. Nie minęła godzina i zostałem w domu sam jak palec. Kto by pomyślał, że jeszcze wczoraj oglądałem cały szereg drgających mi przed oczami pośladków, osłoniętych jedynie skąpymi listkami tkaniny. A teraz… Teraz nie miałem szans zobaczyć ani jednego.

Zastanawiałem się później, jaki wpływ na całą sytuację miała forma naszego chwilowego pożegnania. Dorotka nie dość, że nie spała ze mną wczoraj, a podejrzewałem, że wykorzystała moją drzemkę na seans z Agatą, dzisiaj także nie przejawiała ochoty na coś intymnego. W jeziorze wprawdzie byliśmy nie tylko sami, ale takie niuanse wyczuwałem już u niej na dużą odległość. Nie miała ochoty i już. Trzeba było się z tym pogodzić, to chwilowe.
Ambasada też wtrąciła się w nasze życie w niezbyt sprzyjającym mi momencie, ale trudno. To nie jest częste, a poza tym jest ważne dla Dorotki. Musiałem uszanować jej obowiązki.
Tylko Agata… potem będą już same…

Dochodziła jedenasta. Siedziałem w salonie i rozmyślałem, aż w końcu wkurzyłem się na siebie. I co mi przyjdzie z tych dywagacji? Nawet obiadu nie będzie. I tak będę musiał skorzystać z kuchni hotelowej. Może pójść do Baśki? Nie, to kiepski pomysł. Jeśli jest w pracy, to mocno zajęta. A jeśli jej nie ma, na pewno nie spędza urlopu w Pokrzywnie. Nie ma szans. Może więc pojechać gdzieś… Ale po co? Wbić się w garnitur przy takiej temperaturze? Musiałbym chyba na głowę upaść, przynajmniej tak by mnie odbierali. Odbiło mu i chce się promować, bzdurnie zresztą… Nie, to wszystko odpada. Trzeba przeczekać i udawać, że nic się nie stało. Pójdę więc do jeziora, a potem pod strzechę. Przynajmniej się rozluźnię, a potem upiję. Będzie mi się dobrze spało…

Porzucając wodny, przybrzeżny tłum i wypływając na głębię, niespodziewanie natknąłem się na panią Ewelinę, przy czym to nie ja ją rozpoznałem.
- Daleko pan odpływa od brzegu! – zawołała. – Wie pan na jakiej głębokości jest dno?
- Nie mam pojęcia – odparłem, zbliżając się do niej. – Chociaż wiele to nie jest, najwyżej cztery do pięciu metrów. Dzień dobry pani!
- Powiedzmy, że witaliśmy się już wcześniej, ale dzień dobry!
- Oj, kurczę, chyba mam sklerozę. Rzeczywiście.
- Pan sam teraz? A gdzie rodzina? – pominęła moje słowa.
- Lubią chodzić własnymi ścieżkami – odparłem, podpływając bliżej. – Co natomiast słychać u pani? Zawody zakończone…
- Tak, już zakończone – powiedziała to z jakąś goryczą w głosie. – Teraz jednak rozpoczął się triumfalny tydzień fetowania sukcesu.
- Pani nie bierze w nim udziału? Dlaczego? – zapytałem naiwnie.
- Ależ biorę! Tyle, że nie we wszystkich jego częściach.
- A w jakich pani nie bierze?
- Powiedzmy, że w niektórych – zrobiła kilka zamaszystych ruchów rękami i odpłynęła na kilka metrów.

- Pani Ewelino…
- Tak?
- Proponuję popłynąć za mną, tu jest miejsce na mały odpoczynek.
- Dobrze, proszę prowadzić.
Doholowałem ją do znajomego brzegu pod nawisem nadjeziornej roślinności, a kiedy dotknęła stopami dna, wyraźnie odetchnęła.
- Och, jak dobrze… byłam już bardzo zmęczona.
- W wodzie nie należy przesadzać, w żadnych okolicznościach. To jezioro również bywa zdradliwe, chociaż jeszcze bardziej jego brzegi.
- A ten skrawek?
- Tutaj jest mała enklawa, taki wyjątek. Bardzo stabilny. Skąd go znam, oraz co tutaj i z kim robiłem, tego już pani nie powiem.
- I tak pan dużo powiedział! – uśmiechnęła się, rozglądając dookoła. – Muszę przyznać, że sceneria jest dość romantyczna. Niezłe miejsce na… takie zajęcia.
- Chciałaby pani spróbować? – zapytałem bezczelnie.
- Ja? Pan wybaczy, ale jeszcze do tego nie dorosłam.
- Bywa – skomentowałem obojętnie. – Proszę więc częstować się owocami zwisającymi z gałązek. Są przepyszne i na pewno nie trujące.
Dałem jej przykład jak to robić i po chwili obydwoje zajadaliśmy się czarnymi malinami.

- Smakują pani?
- Doskonałe. Proszę mi jednak wybaczyć, muszę wracać na brzeg.
- Nie widzę problemu – odparłem. – To pani decyduje.
- Miło się z panem rozmawia, proszę jednak ze mną nie płynąć. Wolałabym pojawić się tam sama.
- Rozumiem, poczekam z dziesięć minut.
- Do zobaczenia zatem, miło się z panem rozmawiało!
Skinęła głową na pożegnanie, po czym pogrążyła w wodzie jeziora, kierując się w stronę plaży.

Dziwne są te kobiety.

wykrot
20-09-2021, 17:55
Spotkałem ją ponownie po obiedzie, na brzegu jeziora. Kilkadziesiąt metrów za plażą, w kierunku naszej sauny. Siedziała na trawie w cieniu drzewa, odziana w prześwitującą tunikę plażową, pod spodem mając bikini. Inne niż to przed obiadem. Nie poruszała się, beznamiętnie obserwując powierzchnię wody.
- Niesłychane! – przywitałem się. – Nasze drogi wciąż się przecinają. Mogę usiąść obok pani?
- Proszę bardzo! – wskazała dłonią roślinny dywan wokół siebie. – A cóż to za impulsy poznania skierowały pana w te dzikie strony? Przecież tutaj nikt nie zagląda.
- Właśnie dlatego wybrałem się w te strony, nie oczekując nikogo – oznajmiłem. – Tablice straszą, że to jest teren prywatny i ludzie zawracają.
- A nie jest prywatny?
- Jest, oczywiście, że jest. Tylko że ja mam pozwolenie na nieprzestrzeganie tych zakazów.
- Z jakiego powodu?
- Mówiłem już pani. Ja tu bywałem w czasach, zanim ten hotel się zmaterializował. Jestem nieodłączną częścią dawnej fauny i flory tego jeziora, taki wybryk okolicznej natury. Mnie te wszystkie zakazy nie dotyczą.

- Powiedzmy, że panu uwierzyłam, a to oznacza, że powinien pan wiedzieć czym jest ten obiekt – ruchem głowy wskazała na saunę.
- Oczywiście, że wiem. Chce go pani zwiedzić?
- A warto?
- Sądzę, że tak. To jest sauna, dość nowoczesna. Znacznie lepsza od hotelowej.
- Pan żartuje? – spojrzała z niedowierzaniem.
- Nie. Zapewniam panią.
- Jest pan w stanie mi ją pokazać? Nigdy nie byłam w prawdziwej saunie.
- Oczywiście, że tak. Zapraszam!

Pokazałem jej niemal wszystko, nawet zejście do jeziora. Otwarłem też wrota, ale nie zrobiło to na niej wrażenia. Dopiero kiedy przeszliśmy do części wypoczynkowej…
- A to co?
- To jest pomieszczenie relaksacyjne, a jego centralną częścią jest stół do masażu. Mogę pani wyświadczyć taką usługę bezpłatnie, znam się nieco na tym.
- Proszę nie żartować! – roześmiała się.
- Jestem bardzo poważny, naprawdę! Może pani spróbuje chociaż?
- Nie przesadzajmy.
- Ja naprawdę to potrafię, będzie się pani czuła znacznie lepiej.
- Nie jestem przekonana…
- Pani Ewelino, zawsze może pani oznajmić, że już wystarczy, więc co pani szkodzi?
- Nie kpi sobie pan ze mnie?
- Ależ nie. Naprawdę!
- Dobrze. Spróbuję panu uwierzyć. Co więc mam zrobić?

- Proszę zdjąć tunikę i położyć się na stole, brzuchem do dołu. Brodę proszę umieścić w tym zagłębieniu na szczycie… tak, dobrze. Ręce proszę ułożyć wzdłuż ciała i rozluźnić się zupełnie. Żadne mięśnie nie powinny być napięte, tak… bardzo dobrze.
Na dłonie wylałem dozę balsamu do masażu, rozprowadziłem ją po jej plecach i zacząłem od szczypania ramion. Jęknęła wtedy cicho.
- Zakwasy, pani Ewelino, zakwasy! Nic to, po takim zabiegu szybko pani o nich zapomni.
- To jednak boli!
- Bolałoby dłużej, a ja właśnie rozpędzam to wszystko na cztery wiatry! Teraz jednak muszę rozwiązać tasiemki kostiumu, bo mi przeszkadzają. Mogę?
- Jeśli pan musi…
Uwolniłem jej plecy od stanika i zacząłem pracować na całej powierzchni. Miała jeszcze niezłe ciało, była na pewno przed przekwitaniem. Skóra nie straciła do końca walorów…

Tak doszedłem do bioder. Czasami cichutko jęknęła, ale to nie miało niczego wspólnego z protestem. Miałem wrażenie, że wręcz przeciwnie. Kilka razy zajechałem dłońmi aż pod tasiemki majteczek, to jednak nie było wygodne.
- Pani Ewelino, dobrze by było, gdyby pani uwolniła się od tej przeszkody…
- Proszę je rozwiązać, ja leżę i nie mam takiej możliwości.
Powolutku wykonałem zadanie. Wymasowałem pośladki, a potem przeniosłem się na nogi. Całkiem ładne i zadbane. Najpierw zjechałem z balsamem aż do stóp, nawilżyłem okolice kostek, a potem powolutku dźwigałem się do góry…

Byłem podniecony już na całego, chociaż się hamowałem. Wróciłem w okolicę bioder, pomasowałem uda, a potem delikatnie je rozsunąłem… Nie protestowała, kiedy moja dłoń zaglądnęła do spojenia jej ud. Jedynie cała seria nerwowych drgań jej ciała uzmysłowiła mi, że to nie może już zakończyć się inaczej. Poprosiłem więc by odwróciła się na plecy i bez udawania zacząłem delikatne zabiegi nad biustem…
Tego już nie wytrzymała. Sama sięgnęła do moich kąpielówek, chociaż ustawiłem się tak, aby nie miała z tym problemów i… poszło! Pojechało! Czyste szaleństwo! Pierwszy kontakt właściwie nieznajomych sobie ludzi, a jednak zachłanny niczym między wytęsknionymi kochankami. I bardzo mnie satysfakcjonujący. Miałem też wrażenie, że nie tylko mnie…

Zarumieniona Ewelina, kiedy odpoczęła chwilkę, podniosła się i pocałowała mnie w policzek.
- Dziękuję ci, zostałam dobrze obsłużona! W zasadzie cię nie znam, ale i tak nie zapytam co sobie teraz o mnie pomyślisz. Mam to gdzieś! Chciałabym jednak abyś wiedział, że to jest mój pierwszy skok w bok, po prawie dwudziestu latach małżeństwa. I mam jeszcze do ciebie jedną prośbę.
- Jaką?
- Byśmy publicznie pozostali ze sobą na „pan” i „pani”. Mój mąż jest cholernie zazdrosny, wolałabym więc, by nie powziął nawet cienia podejrzenia.
- A gdzie jest teraz?
- Mają labę. Po pokazach, ten prezes zafundował nam wszystkim jeszcze tydzień pobytu, więc panowie grają teraz w golfa.
- A Grażyna? Nie domyśli się?
- Kim ona jest dla ciebie?
- Teraz nikim, zwykłą znajomą. Kiedyś natomiast była moją dziewczyną, jeszcze w czasie studiów.

- Sypiałeś z nią?
- Co za pytanie, byliśmy parą, prawda?
- Ale sypialiście, czy nie?
- Tak. Wątpisz w to?
- Nie… ale co innego usłyszeć.
- To było dawno, jeszcze przed Robertem. Później już nigdy.
- Niezbyt cię lubi.
- Wiem! – roześmiałem się. – Na jej miejscu też bym siebie nie lubił.
- Dlaczego?
- Bo to ja ją rzuciłem, a nie ona mnie! Taka mała różnica.
- Czemu ją rzuciłeś?
- To długa historia, nie na teraz.
- O Boże! – zawołała, spoglądając na zegarek. – Słuchaj, ile czasu tu jesteśmy?
- Nie wiem. Gdzie się spieszysz?
- A ty… ty nie masz dzisiaj rodziny?
- Żona wyjechała właśnie do Warszawy.
- To ta kobieta z którą się kąpałeś w jeziorze?
- Zależy kiedy. Z różnymi paniami chodziłem ostatnio do jeziora.
- I z wszystkimi sypiasz?
- Nie obrażaj mnie, proszę! Powiedziałaś mi, że to twój pierwszy skok w bok, więc ja ci powiem podobnie. To mój drugi. Pierwszym była ostatnia noc z poprzednią żoną, co zostało mi wybaczone. Jeszcze nie mieliśmy rozwodu. Tym razem jednak gdyby się wydało… żona mi tego nie daruje.

Westchnęła i sięgnęła po kostium, zaczynając się ubierać.
- Mnie się nie obawiaj, nie powiem nikomu, nawet na mękach! I proszę, nie zapomnij, że nadal jestem pani, a ty pozostajesz panem.
- Nie zapomnę.
- Lubię cię! – znowu pocałowała mnie w policzek. – Jak się teraz dostać na kąpielisko?
- A po co? Chodźmy lepiej w stronę domu. Pokażę ci jego konstrukcję, różne rozwiązania techniczne, będziesz miała wytłumaczenie swojej nieobecności lepsze niż kąpielisko.
- Nie. Chcę wrócić taką drogą jaką przyszliśmy, ale wrócić sama. Możemy natomiast spotkać się później nad jeziorem.
- Jak uważasz.
- Tak chcę! – potwierdziła.
- Wedle życzenia.

Pokazałem jej przez okna usytuowanie sauny w stosunku do jeziora, wytłumaczyłem gdzie są drzwi i pożegnany zdawkowym pocałunkiem, zostałem sam. Musiałem jeszcze posprzątać bałagan na naszym pobojowisku. Ciężkie zadanie.

wykrot
20-09-2021, 21:03
Leżałem później w sypialni wpatrując się w sufit i rozmyślałem, nie potrafiąc poukładać sobie tych klocków. Niemal codziennie otaczały mnie dziesiątki kobiet w różnym wieku. Młodych, starszych, ładnych i takich sobie, z dużym biustem i niekoniecznie. Oglądałem ich pośladki, skrywane pod cienkimi warstewkami spódnicy lub spodni, czasami też kwitnące w umownym kostiumie kąpielowym… i nic!
Owszem, wiele z nich wzbudzało we mnie pewne emocje. Jedne bardziej, inne mniej, ale żadnej dotychczas nie tknąłem! Aż tu nagle… Ewelina.
Owszem, kobieta w porządku, ale nawet kiedy ją poznałem, nie wzbudziła we mnie zainteresowania pod względem seksualnym. Ot, zwyczajna, przelotna znajomość, jakich w życiu wiele. Gdyby mnie ktoś rano zapytał czy ma duży biust, nie potrafiłbym odpowiedzieć na takie pytanie. Skąd więc taki skutek?

Przypomniały mi się historie z podwórka, kiedy dzieci zaczynają dorastać. Koleżanki ze szkoły czy też najbliższych domów, w pewnym wieku przestają być przeciwnikami, stając się nieosiągalnym obiektem marzeń i pożądania. Prowadzą wprawdzie z dotychczasowymi kolegami swoją zalotną grę, ale bardzo rzadko dochodzi do czegoś więcej. Kolegom się nie udaje. Ale nieoczekiwanie pojawia się ktoś z zewnątrz i błyskawicznie osiąga to, czego tubylcom nie udało się wypracować długim staraniem.
Czułem się właśnie jak taki zdobywca – najeźdźca. Wierzyłem w jej słowa, że to pierwszy wyskok w życiu, bo znałem tę scenerię. Zaniedbywane kobiety w pewnym wieku, kiedy czują że świat przecieka im między palcami, są gotowe na wszystko. Ewelina prawdopodobnie była właśnie w takim stadium. Cóż, nie mnie oceniać jej małżeństwo, to nie mój problem. Ja miałem większy. Jeśli Dorotka zorientuje się iż ją zdradziłem…

Cholera, wciąż miałem ochotę na Beatkę, moje młode asystentki też były niczego sobie, a tu nagle… Ewelina. A przecież nawet idąc z nią w stronę sauny, w ogóle nie myślałem o seksie! Ona chyba też tego nie planowała, skoro nie wie kim jestem i kto jest moją żoną. Gdyby było inaczej, miała wystarczająco czasu, by dowiedzieć się od Grażyny wszystkiego. A może nie chciała właśnie z nią rozmawiać na mój temat…
Ale numer! Potraktować to jako przypadek? Można. Jednak… dobrze nam to wyszło! Gdybym miał teraz wybierać nad jeziorem łóżkową partnerkę na boku, byłaby na pierwszym miejscu listy. Jej mąż nie wie co traci.
Ciekawe tylko, czy ktoś w Warszawie nie myśli tak samo o mnie…

Obiad zamierzałem spożyć pod wiatą samotnie, jednak sytuacja ułożyła się inaczej. Zanim wybrałem dania, na horyzoncie pojawił się Zielonik i nie wypadało mi go nie zaprosić do stołu. Przyznał zresztą później, że chciał się ze mną spotkać, gdyż szuka wsparcie dla swoich projektów.
- A cóż pan takiego wymyślił, że aż moje wsparcie jest niezbędne?
- Prawdę mówiąc, wcale nie chodzi tutaj o moje wymysły. Problem się objawił, gdy na podsumowaniu tegorocznego pokazu, obiecaliśmy sobie zorganizowanie w przyszłym roku jeszcze lepszej imprezy. Wzbogaconej ponadto o pokazy możliwości dronów. Wie pan, że wykupiłem bardzo perspektywiczną firmę i właśnie urządzam w strefie zakład produkcyjno – doświadczalny?
- Tych latających zabawek?
- Tak. Ta, jak pan mówi, zabawka, ma przed sobą wielką przyszłość. Zespół informatyków już pracuje w moim biurowcu, a montownię uruchomimy jeszcze przed zimą. Prototypy spisały się doskonale, miały jednak zbyt skromne oprogramowanie. Chcemy postawić im ambitniejsze zadania do wykonania. A ja mam zamiar zająć pozycję krajowego lidera w tej branży, z dużą perspektywą rozszerzenia rynku o eksport.
- Tylko pogratulować i życzyć powodzenia!

- Dziękuję! Ale nie o same drony chodzi. Pan Robert, ten pana znajomy, zasygnalizował mi wtedy, że jak dotąd nie ma żadnych uregulowań prawnych dotyczących lotów takich aparatów. A to powoli staje się problemem i to palącym. Kilka już razy zgłaszał temat swoim przełożonym, jednak bez efektu. Żadnej odpowiedzi dotychczas nie otrzymał.
- To jest pewnie w kręgu zainteresowań resortu spraw wewnętrznych – podpowiedziałem.
- Tak, ma pan rację – zgodził się. – Pan wiceminister Okrajek nadzoruje tę działkę.
- Nie mam u nich dobrych notowań, ale jest inna droga na przyspieszenie podobnych spraw.
- Co ma pan na myśli?
- Nie co, lecz kogo. Szefa kancelarii premiera, czyli ministra Domagałę.
- Dobrze go pan zna?
- O tyle, o ile. Jest to znajomość służbowa, ale zawsze mogę zgłosić problem. Tym bardziej, że jeśli projekt rozporządzenia się pojawi, prawdopodobnie i tak będzie konsultowany przez nasz resort.

- Dałoby się więc coś z tym zrobić?
- Spróbować mogę, oczywiście, bez żadnych gwarancji. Tylko wie pan, to się wiąże z określoną procedurą. Musiałbym w takim przypadku sporządzić oficjalną notatkę służbową, że takiego to dnia, spotkałem się z pewnym obywatelem, który zasygnalizował mi problem pozostający poza tematyką zainteresowania mojego resortu i tak dalej. Jeśli tego nie zrobię, cała sprawa może nie mieć dalszego ciągu, albo ja nie dostanę informacji jak się toczy. W sumie nigdy nie będę wiedział co panu odpowiedzieć.
- Znaczy, powrócilibyśmy do punktu wyjścia – przyznał. – No, dobrze. A czy wystąpienie z taką notatką, stanowiłoby dla pana jakieś osobiste obciążenie?
- Obciążenie? Nie… – zaśmiałem się. – Chyba, że weźmiemy pod uwagę te kilka minut na sporządzenie tekstu.
- Naprawdę? Czyli nie stworzę panu wielkich problemów?
- Nie, nie przesadzajmy. W resorcie spraw wewnętrznych mam wystarczająco zapełnione konto, aby coś jeszcze miało mi zaszkodzić.
- Aż tak źle? Dlaczego? – zdziwił się.
- Chemii nam brakło i to od samego początku. Ale to nieważne. Na razie jestem nie do ruszenia, chociaż wariant iż nagle się potknę, biorę pod uwagę zupełnie serio.
- Niemożliwe… Skąd się to wzięło?
- No wie pan… Pani minister nie było przez kilka tygodni i to ja rządziłem w resorcie, nie uwzględniając przy tym żadnych kumpli. Trochę nabruździłem w dotychczasowych układach, czego towarzystwo raczej mi nie zapomni. Już czekają na jakiś fałszywy ruch, wyraźnie dali mi to odczuć.

- No wie pan co… Mógłbym w czymś pomóc?
- Nie, nie, dziękuję! Daję sobie radę.
- Powtórzę zatem po raz któryś. Gdyby pan potrzebował kiedyś zajęcia, u mnie zawsze je pan znajdzie. I to za niezłe pieniądze.
- Dziękuję, ale do tego raczej nie dojdzie. Wie pan dlaczego.
- Niby wiem… ale… Lubię takie charaktery. Z panem by mi się dobrze pracowało.
- Zostawmy już mnie i wróćmy do tematu. Czyli co, zgadza się pan na notatkę?
- Skoro taka jest procedura, to proszę bardzo. Proszę też wyraźnie zaznaczyć, że nie staram się o jakieś szczególne rozwiązania. Mnie chodzi przede wszystkim o to, aby jakaś regulacja prawna w ogóle była. Nawet służby lotnicze na Okęciu, jak nam wspominał pan Robert, nie mają jasnych podstaw do działania i muszą stosować łamańce prawne, aby przystopować zapędy niektórych, niewydarzonych amatorów. To są kwestie bezpieczeństwa w powietrzu, czas najwyższy stworzyć dla nich jasne i wyraźne ramy.
- Może pan w taki razie uznać sprawę z mojej strony za załatwioną. Przekażę notatkę ministrowi Domagale i co jakiś czas będę monitorował postępy działań.
- Oby coś się w końcu ruszyło, dziękuję panu!

- Drobiazg! – uśmiechnąłem się i zmieniłem temat. – Zostaje pan na wieczór?
- Nie, niestety. Muszę wracać do Warszawy, do żony. Zdradzę panu ścisłą tajemnicę, proszę na razie zachować ją dla siebie. Spodziewamy się potomka!
- Co? Gratuluję panu! – podniosłem się za stołem, wyciągając prawicę. – Coś pięknego!
- Dziękuję, dziękuję! – uścisnął mi dłoń. – Pani Dorocie sam to oznajmię przy okazji, proszę na razie…
- Będę milczał, obiecuję!
- Świetnie! No cóż… Również się cieszę, chociaż trochę mi to komplikuje plany, gdyż nie zawsze mogę dotrzymywać teraz terminów spotkań. Żona przy nadziei ma swoje prawa.
- To zrozumiałe.
- Tak, tylko widzi pan. Zaplanowałem w tym miesiącu pokazać panu, i to co zrobiłem w strefie, i lądowisko, a nawet porozmawiać o starych Polakach. Wiem, że ostatnio nie miał pan wolnego czasu, jednak te założenia, nad którymi dawniej obydwaj pracowaliśmy, które kładły podwaliny pod dzisiejszą Albę, bardzo dobrze się sprawdzają! Jest o czym podyskutować, a ciągle nie jestem pewien, na kiedy mógłbym się z panem umówić.
- Wie pan gdzie mnie szukać, zapraszam więc w dogodnym terminie. Najwyżej odłożę sobie jedną konną wyprawę, albo proszę przyjechać z żoną.
- Nie, to nie wchodzi w rachubę, Alina pracuje nad kolejnymi numerami pisma, musi przygotować sporo materiału na później, gdyby się sprawy skomplikowały…
- Panie prezesie, zostawmy konwenanse, znamy się zbyt długo. Spróbuję się dopasować do pańskiego rozkładu zajęć, a co z tego wyjdzie, to się okaże.
- Dziękuję panu, na pewno taką wycieczkę zaplanuję.
- Znaczy, jesteśmy umówieni – wyciągnąłem do niego dłoń.

wykrot
21-09-2021, 05:28
Po obiedzie dałem sobie dwie godziny na sjestę w altance, po południowej stronie domu. Gdzie nikt nie zaglądał i nie przeszkadzał mi w rozmyślaniach o dziwnych zrządzeniach losu. Alina, jeszcze nie tak dawno marząca o kuchni z taką wyspą jak u nas, niedługo będzie mamą małego prezesiątka, dziedzica lub dziedziczki miliardowej fortuny, a prezes wydaje się być bardzo zadowolony z takiego faktu. No cóż, a gdzie moja córka z Dorotką? Coś ostatnio ta tematyka ucichła…
Tak… ucichła… A czy wcześniej nie będę miał córki z Eweliną? Bo z Agatą raczej nie. Dorotka przyzwyczaiła mnie, że sama dba o zapobieganie niechcianym zjawiskom, pewnie więc zadbała i o Agatę. Przy Ewelinie jednak jej nie było, a ja nie uważałem…
Ciekawe, co ta pani teraz robi. Ekipy lotników nie było pod wiatą na obiedzie, zjedli go pewnie w restauracji. Mam nadzieję, że o mnie wtedy nie rozmawiali. Ewelina nie wyglądała na kretynkę, ale sama stwierdziła, że nie ma w takich sprawach doświadczenia. A co będzie, jeśli w którymś momencie zmiesza się lub zarumieni? Ale sobie nagrabiłem… Jedyny raz zostałem bez nadzoru i fru! Pierwszą, nadarzającą się okazję zaciągnąłem do łóżka, jakby mi tego było mało. A swoją drogą…

Lat miałem przecież niemało, szósty krzyżyk tuż, tuż, niemal na horyzoncie, skąd u mnie tyle wigoru? Czy to jest normalne, czy też Dorotka mnie czymś aby nie podkarmia? Może tylko przyzwyczajenie i stabilność? Kobietą była bardzo atrakcyjną, to fakt. Uwielbiałem obserwować jak się porusza, jak chodzi, jak dyskutuje… wcale nie musiała być wtedy rozebrana. I tak widziałem kształtne piersi, drgające pośladki, mocne uda i niewielkie stopy, a wszystko to układało się w jeden wielki obiekt pożądania. Ciekawe, czy to tylko mój fetysz…
Nie wiedziałem jeszcze, że za niecałe dwa miesiące osobiście się przekonam jak moją żonę postrzega męska część populacji narodu. Było o czym myśleć.

To był pomysł samej Dorotki. Namówiła mnie, abym studentom jej kierunku przybliżył temat struktury i sposobów rozdziału europejskich funduszy pomocowych.
- Tomek, tak działają światowe uczelnie. Niektóre wykłady powierza się praktykującym specjalistom. Nikt od ciebie nie wymaga znajomości wielkich ekonomicznych teorii, jednak to wy najlepiej wiecie, jak to wygląda w praktyce. Jakie są problemy, co zawodzi, co byście poprawili, a studenci powinni takie rzeczy wiedzieć. Sucha teoria tego nie załatwi! Oni skończą studia i jak przyjdzie co do czego, staną z otwartymi ustami… nie! My musimy działać inaczej! Mają znać tematykę z pierwszej ręki!
- No dobrze, ale nie wiem, czy już na tyle dobrze znam całą tematykę.
- Więc się doucz! Masz dziesięć dni na przygotowanie.
Tak…
Uparła się i nie było wyjścia. Takim sposobem, pewnego pięknego październikowego dnia, wprowadziła mnie na salę wykładową swojego macierzystego uniwersytetu.

Przystanęliśmy za katedrą czekając na ciszę, bo studenci jak to studenci, mieli jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia. Jednak po kilkunastu sekundach towarzystwo się uspokoiło. Dorotka zabrała wtedy głos.
- Dzień dobry państwu! Proszę o ciszę! Nastąpiła niewielka zmiana w harmonogramie wykładów, gdyż dzisiejszy poprowadzi dla państwa pan Tomasz Barycki, sekretarz stanu w Ministerstwie Rozwoju. Pan minister przedstawi państwu historię europejskich funduszy pomocowych, ich obecną strukturę oraz możliwości korzystania z nich. Przy czym nie chodzi tu tylko o kwoty przyznane naszemu krajowi, ale też o rozdzielane na szczeblu brukselskim, co jest często pomijane w rozważaniach wielu naszych krajowych specjalistów. Radzę więc dokładnie notować, niektóre informacje są mało znane, a jednocześnie bardzo ważne i w pewnym sensie atrakcyjne. Panie ministrze – skłoniła się w moją stronę – pozwolę sobie pozostawić teraz pana sam na sam ze studenckim audytorium, a po wykładzie zapraszam do siebie, do gabinetu.
- Dziękuję i przyjmuję pani zaproszenie! – odparłem skłoniwszy się, po czym spoglądałem na jej sylwetkę gdy opuszczała salę. Nie przewidziałem, że jestem bardzo uważnie obserwowany i kiedy drzwi się zamknęły, z westchnieniem pokręciłem głową.
- Tak… o czym to mamy dzisiaj rozmawiać?

Gromki śmiech studentów uzmysłowił mi, że wszystko zauważyli i odgadli.
- Czemu się państwo śmiejecie? – próbowałem odzyskać rezon.
Moje pytanie spowodowało jedynie nasilenie wesołości, dopiero któraś odważna, albo i zdegustowana dziewczyna, zdecydowała się przemówić.
- Czyżby pan minister również zachorował na warwikozę? – padło głośne pytanie, ale jego źródła nie zdołałem zlokalizować.
- Nie rozumiem… – ciarki przebiegły mi wzdłuż ciała, ale głośny harmider odpowiedzi nie był skierowany pod moim adresem.
- Dochtórka się znalazła! Zazdrośnica! Masz jakiś kompleks? – rozległy się męskie głosy. – Panie ministrze! – jeden z panów aż się podniósł. – Dziewczyny nie są w stanie zrozumieć męskich emocji, czyli możemy już przejść do wykładu!
- Spokojnie! – uniosłem dłonie do góry i po chwili zapadła cisza.

- Nie rozumiem was. O co niby panie mają być zazdrosne?
- Raczej zniesmaczone, a nie zazdrosne! – któraś nie wytrzymała. – Oni są jak baby! Wielcy mi to mężczyźni! Plotkują o tym, jak pani profesor jest ubrana, czy się dzisiaj wyspała, jaki ma nastrój, jaki makijaż, jak jej dzisiaj drgały pośladki, do którego się dzisiaj uśmiechnęła i tak na okrągło! Zwyczajna warwikoza!
- Uśmiechaj się i ty – zawołał któryś. – No i umaluj – zaśmiał się inny.
Znowu musiałem ich uciszyć i przerwać ten temat.
- Szanowni państwo! Szanowni panowie! Bardzo się cieszę, że pani profesor Warwick cieszy się aż takim waszym zainteresowaniem, to bardzo miłe. Proponowałbym jednak byście większą uwagę zwrócili na jej prace drukowane oraz wykłady. Temu zagadnieniu poświęćcie większość swojej uwagi, gdyż o sprawy osobiste pani profesor… ja zadbam lepiej!
Takim sposobem wsunąłem kij w mrowisko.

Panowie protestowali przeważnie na wesoło, panie zaś mimo niechęci do panów, były przede wszystkim oburzone moją impertynencją. Wśród gwaru dosłyszałem jakieś głosy, że jak to, to ma być członek rządu? Z takim zachowaniem i pojmowaniem roli kobiet? Któraś obwiniała mnie o seksizm…
Należało to zakończyć. I znów gestem dłoni musiałem ich uspokoić, tym razem jednak przybrałem urzędowy ton rozmowy.
- Proszę o ciszę! – warknąłem nieprzyjaźnie. Szybko się uspokoili, a wtedy wystąpiłem z otwartym tekstem.
- Proszę przyjąć do wiadomości, że pani Dorota Warwick jest moją żoną i nikomu nic do tego, że sam chcę dbać o jej prywatne sprawy. Są jeszcze jakieś pytania?
Byli tak zaskoczeni, że cisza zapadła niewzruszona.
- W takim razie przystępujemy do dzisiejszych zajęć, na których omówimy problematykę europejskich funduszy pomocowych…

Kiedy wieczorem zdałem Dorotce relację, wszystko zbagatelizowała.
- Myślisz, że ja o tym nie wiem? Tomek! Z podobnymi zachowaniami mam do czynienia od czasu, kiedy zaczęłam dorastać. Kiedyś mnie to przerażało, ale ten okres mam już za sobą i teraz w ogóle nie zwracam uwagi na takie reakcje. Poza tym, studenci są o tyle zabawni, że niezbyt się kryją ze swoimi zainteresowaniami. Kilku z nich wyznawało mi już swą miłość, czasami nawet publicznie, ale to wszystko są żarty i tak je przyjmuję. Pozwalam im na to, jednocześnie uprzedzając, że jeśli trafią na praktykę do banku, to zetkną się z wymaganiami miejsca pracy i za takie dowcipy wylecą na bruk. To inteligentni ludzie, dobrze wiedzą co i gdzie im wolno. Zresztą, wspomnij swoje studia i to, jak się wtedy czułeś i zachowywałeś, prawda kochanie?
- Ale jesteś laska… – odparłem. – Ja ich rozumiem, ale swoją drogą… Warwikoza! Czyli to choroba powszechna!

- Między tobą a nimi jest jednak różnica. Oni mogą jedynie powszechnie pomarzyć, a ty masz mnie na co dzień. I niech tak zostanie.
- Kocham cię!
- Ja też cię kocham, a na najbliższym wykładzie potwierdzę, że jesteś moim mężem.
- Potraktują to jako zdradę – zażartowałem.
- No cóż, niczego im w tym zakresie nie obiecywałam. A tak na marginesie… żadne studentki nie atakowały cię później? Ty też jesteś niczego sobie.
- Zupełnie. Po tym powłóczystym spojrzeniu, którym obdarzyłem twoje plecy przy wyjściu, uznały się pewnie za obrażone.
- Daj mi zatem konspekt swojego wykładu, zobaczymy czy przykładają się chociaż do nauki.

Warwikoza… Niezłe określenie na powszechne zainteresowanie biustem i pośladkami mojej żony. Szkoda, że nie znałem go wcześniej. A może to i lepiej? Może dzięki temu mogliśmy funkcjonować normalnie, bez przejawiania chorobliwej zazdrości z mojej strony?
Może to dobrze, że nie zdawałem sobie wtedy sprawy, jak dużo rzeczy jeszcze nie wiem? Że tematy przeciekają mi przez palce, bo nie mam czasu na ich analizę, a w dodatku popełniam błędy, czyli w niektórych przypadkach kładę uszy po sobie i czekam na przetrwanie, co przy takiej epidemii nie mogło być najlepszą strategią.

wykrot
21-09-2021, 15:23
W altanie przyszedł jednak czas, abym zorientował się sytuacji zewnętrznej. Zadzwoniłem do Heleny. Zapewniła, że na kolację wróci, ale sama. Chłopcy zostaną dzisiaj na noc u Justyny. Odpowiadało mi to, nietrzeźwy tatuś nie byłby dobrym wzorcem dla naszych pociech. Lepiej żeby dzieci dzisiaj tu nie było.
Później natomiast, spróbowałem skontaktować się z Dorotką.

Nie było to proste, często w podobnych sytuacjach miała wyłączony telefon, ale tym razem mi się udało, odebrała niemal natychmiast.
- Tomek, przepraszam, jeszcze nie jestem wolna, mów szybko.
- Przyjedziesz dzisiaj?
- Nie wiem, raczej nie. Co masz w planach?
- Nic ważnego. Chciałem spotkać się z lotnikami, ale prezes już wyjechał i nie wiem czy mi się uda.
- Świetnie, że masz pomysły, trzymaj fason. Co z chłopcami?
- Rozmawiałem z Heleną, zostają na noc u Justyny.
- A Helena wraca do domu?
- Tak, obiecała przyjechać.
- Bardzo dobrze. Odpoczywaj zatem i wesołego wieczoru. My zjawimy się pewnie jutro, mniej więcej w porze obiadowej.
- Dopiero?
- Jutro ci powiem dlaczego, to nie na telefon, pa! Muszę kończyć.
- Kocham cię!
- Też cię kocham i całuję!
Wszystko było jasne, pomyślałem, że wieczorem będę się nudził.
Jak zazwyczaj, byłem bardzo naiwny.

Około czwartej po południu, wybrałem się nad jezioro by nieco popływać. Mimo pewnego dyskomfortu psychicznego związanego z Eweliną, liczyłem na spotkanie z nią. Może uda się jakoś usprawiedliwić i rozwinąć naszą publiczną znajomość?
Nic z tego nie wyszło. Nad jeziorem nie było ani Eweliny, ani Grażyny i tylko grupka wrzaskliwych młodzieńców ochlapywała jakieś dziewczyny, śmiejąc się przy tym głośno. Większość gości spędzała czas na obiektach sportowych, albo na wyprawach w teren. Nie było tu co robić.
Natomiast pod strzechą… niespodzianka. Przy naszym stole siedział samotny Romek, sącząc leniwie piwo.

- Witaj, ach witaj! Kopę lat! – przywitałem go z radością.
- Cześć! Dowiedziałem się, że zostałeś żubrem samotnikiem, przybiegłem więc na pomoc. Żeby ci głupie myśli nie przychodziły do głowy.
- Kurczę, a skąd to wiesz?
- Helena wpadła do nas na chwilę, skorzystałem więc z okazji i poprosiłem o dyspensę.
- U kogo?
- Kurwa, u wszystkich. Nie ma lekko, bracie.
Domyśliłem się o czym mówi. Bukareszt wciąż odbijał mu się czkawką.
- Poczekaj… będziemy siedzieć tutaj?
- Mnie tam wszystko jedno. Przyjechałem się upić a nie podziwiać widoki.
- Chodźmy więc na taras, nikt nam nie będzie przeszkadzał. Pogadamy o starych Polakach.
- Może być, tylko bez pośpiechu, bo dostanę sraczki. Piwo dopiję.
- Spoko, mamy czas. Ja też się napiję.

Rozmawialiśmy przez resztę popołudnia, ale już nie przy piwie. Romek najwyraźniej potrzebował się wyżalić, bo był zupełnie nie w sosie.
- Kurwa, Tomek, mam teraz przepieprzone! Teściowa na mnie warczy, teść się niemal nie odzywa, jakbym mu chałupę spalił…
- A czego się spodziewałeś? To są ludzie starych, miejscowych zasad. W katalogu ich pojęć nie jest to spotykane, a tym bardziej akceptowalne. Dlatego sami nawet nie wiedzą, co mają w takiej sytuacji robić i jak się zachować.
- Ależ oni nie mają o niczym pojęcia! Widzą tylko jak Lidka mnie traktuje. Chyba się rozwiodę, to jest nie do wytrzymania! Szkoda mi dzieciaków, ale już chyba nie dam rady poukładać tych klocków…
- Ty się wcześniej, byku, dobrze zastanów. I to dziesięć razy!
- Słuchaj! Siedzę tutaj z dziećmi, nosa nigdzie nie wychylam, drugi tydzień nie piję… Ale nic się nie zmienia! Kurwa, ileż można kisić w sobie pretensje? Jeśli tak ma teraz wyglądać nasze życie rodzinne, to ja się poddaję.
- Romek… Jestem daleki od moralizowania, bom sam pełen winy… ale powiedz mi tak naprawdę, po jaką cholerę ci to było?
- A ty, kurwa, po co tak zrobiłeś? Sam doskonale wiesz jak się żyje samotnemu facetowi na delegacji.
- No dobrze, prosto nie jest. Szczególnie, gdy hormony grają. Tylko wiesz… ja nie miałem kilkudziesięciu świadków, mogłem liczyć na zachowanie wszystkiego w tajemnicy. Poza tym, u mnie to i tak się już sypało, nie jak u ciebie.

- Tak… wiem. Teraz każdy jest mądry, łącznie z twoją ukochaną żoną. Mogła mnie nie wysyłać na tak długo, wcale nie byłem tam aż tak niezbędny.
- Nie mogłeś jej tego powiedzieć wcześniej?
- Kurwa, Tomek… Chyba wiesz jaka jest Dorota w pracy, tak? Ciebie teraz nie ma i nikt już nie potrafi jej utemperować. Jak sobie coś wymyśli, to koniec, klękajcie narody! Ja jej mówiłem, że stwarza mi problemy, ale ona swoje. Że nie ma kto, że niezbędnie musi mieć osobę zaufaną do przypilnowania i tak dalej. No to pojechałem. A że trafiła mi się kobitka całkiem do rzeczy i w dodatku chętna…
- Musiałeś się do niej przeprowadzać? – zaatakowałem. – Nie mogłeś jej zerżnąć w hotelu?
- Kurwa, od hotelu zacząłem! Ale po kilku wizytach powiedziała mi, że miejscowe dziwki zaczęły ją podejrzewać o konkurencję i więcej nie przyjdzie.
- Tak to już jest – westchnąłem filozoficznie. – Gdybyś poszedł na dziwki, to byś się po cichu rozładował i teraz nie byłoby problemu. Oczy nie widzą, sercu nie żal.
- I to jest właśnie idiotyczne – zauważył. – Zamiast szmiry i ryzyka, miałem w łóżku niegłupią dziewczynę, inteligentną, ładną, zgrabną, na wysokim stanowisku…
- Ale takim sposobem, wszystko ujawniłeś wobec innych pracowników. Czyli publicznie upokorzyłeś swoją żonę, a przecież nie jest osobą nieznaną.
- No wiem, kurwa, wiem. Wtedy tak o tym nie myślałem i to był błąd. Nie sądziłem, że wszystko natychmiast wypaplą.
- Podtrzymujesz z nią kontakt?
- Jaki kontakt, żartujesz chyba. Dałyby mi teraz kontakt, obydwie z Dorotą…

- Nie żartuję. Ja naprawdę niewiele wiem na ten temat i nie tylko ten. Romek! Od wiosny siedzę w ministerstwie od rana do nocy i nie mam pojęcia co się na świecie dzieje. Oprócz spraw dotyczących mnie osobiście. Taka jest cena, którą płacę za posadę wiceministra. O dawnym luzie bankowym już zapomniałem. A obecnie, podobnie jak ty, przeważnie zajmuję się dziećmi. By nie zapomniały, że mają też ojca.
- A wiesz co? Pojechałem niedawno z wędkami nad Omszałe, taki fragment zarośniętego brzegu, gdzie nie ma turystów. Żaden ze mnie wędkarz, ale próbowałem oderwać się od codzienności i urozmaicić sobie pobyt. Miałem też parę godzin na spokojne rozmyślania. Tak się wtedy zastanawiałem, po jakiego grzyba ten zaszczyt był ci potrzebny? Gdyby chociaż kasa, ale przecież tam kasy nie masz! W banku miałeś z dziesięć razy więcej, dobrze mówię?
- Dziesięć może nie, ale więcej niż pięć – zgodziłem się z wywodem.
- Więc po jaką cholerę przyjąłeś takie warunki?
- Tak jakbyś nie wiedział.
- Nie wiem, naprawdę tego nie rozumiem.

- Młody jeszcze jesteś. Poza tym, sam wyrobiłeś sobie pozycję w pracy i nie tak znów wiele zawdzięczasz innym.
- Kurwa, a ty to niby leżałeś przez całe życie? Tomek! Jak cię poznałem, to wydałeś mi się facetem o tak szerokich horyzontach, że chwilami aż się głupio czułem, że pozwalasz mi mówić sobie po imieniu. Naprawdę!
- I co z tego? Marta, moja była żona, często powtarzała, że praca ją lubi, ale pieniądze ani trochę. Była znacznie lepszą specjalistką od swoich przełożonych, taki trend zresztą jest obecnie dość powszechny. Nie miała jednak żadnych układów. Dlatego szefowie wyżymali ją bardzo skutecznie, jednak premiami uzyskanymi za jej prace, które jedynie podpisali, już się nie dzielili! Ot, taki folklor.
- No dobrze, ale nie rozumiem co chcesz tym powiedzieć.
- A czego tu nie rozumiesz? Powiedziałeś horyzonty, w domyśle wiedza i kompetencje. A kim ja byłbym dzisiaj bez Dorotki? Z taką samą wiedzą i umiejętnościami? Wegetowałbym pewnie, wciąż pisząc programy na obrabiarki, bo dolina lotnicza jednak się rozwija i może na chleb by mi starczyło. Ale nie na więcej.

- No właśnie. Sam przyznałeś, że to jej zawdzięczasz zmianę swojego położenia. A ja muszę przyznać, że w banku i tak byłeś dobry. Miałem czasami do ciebie pewne anse, bo uważałem, że się szarogęsisz. Ale jak widzisz, po czasie nabiera się pewnej refleksji, związanej z doświadczeniem. Stworzyliście z Dorotą udany tandem, a teraz to już nie jest to. Zamiast paru słów i szybkiej reakcji, na wszystko są procedury. A twojej następczyni wiele jeszcze brakuje, do pięt ci nie dorasta.
- Widzisz więc, pozostając w banku, sam wtłoczyłbym się w pewne ramy, z których już nie miałbym dobrego wyjścia. Może miałbym więcej pieniędzy, ale czy nam ich brakuje?
- Ale nie ty je masz.
- To fakt, jednak czy tylko kasa się liczy? Kim byłbym dla otoczenia? Miałem na zawsze pozostać mężem swojej młodej żony? Za parę lat i chłopcy mnie o to zapytają. Co ty, tatuś, osiągnąłeś? Co potrafisz? Mama zapewniła nam pieniądze, a ty? Jaki prestiż zapewniłeś rodzinie? Że umiesz pisać programy na obrabiarki?
- No tak…

wykrot
21-09-2021, 19:43
- Ano tak, tak. Takie czasy. Ja też chcę mieć w swoim życiorysie jakiś awans bez udziału Dorotki. Jakieś osiągnięcie, niech się moja młoda żona mnie nie wstydzi. Bo jej ktoś, kiedyś powie, że nie dość, iż wyciągnęła z niebytu jakiegoś nieboraka, to jeszcze taki stary… A ludzie na stanowiskach automatycznie młodnieją! Szczególnie wśród establishmentu. Pogadaj z Aliną, żoną Zielonika, to ci opowie jak to wszystko działa.
- Teraz cię pojąłem. W grę weszły więc sprawy ambicjonalne.
- To też, ale nie tylko. Zastanów się przez chwilę. Nie wkurwiają cię mordy wielu buców pokazywanych w telewizji, których jedynym walorem jest to, że są właśnie przed kamerą?
- Wiem o tym, ja to znam! – zaśmiał się. – Słuchaj, na początku kadencji Lidka niemal na bieżąco relacjonowała mi charakterystyki niektórych postaci…
- O widzisz! Czyli wiesz. Więc w czym ja jestem od nich gorszy? Mniej od nich wiem, czy mniej potrafię? Przecież połowie z nich nie dałbym nawet wyczyścić sobie butów! Partyjni działacze, nie splamieni w życiu żadnym innym zajęciem, oraz ich gówniarscy przyboczni, umiejący jedynie przytakiwać. Taką mamy połowę elity w naszym kraju!

- Ano mamy, tego nie zmienisz.
- Nie mam zamiaru. Powiem ci jedynie, że bałem się, przyjmując tę propozycję. Tego, że sobie nie poradzę. Że skutki moich przyszłych decyzji mogą być fatalne! Miałem w sobie tę pokorę, którą jeszcze miewają ludzie z mojego pokolenia.
- Teraz się nie boisz?
- Nie, jest trochę inaczej. Pozbyłem się lęku nieuzasadnionego, gdyż staram się wykorzystywać wcześniej wszelkie dostępne mi instrumenty, aby zagrożenie błędem zminimalizować. Tylko ja o nich wcześniej nie wiedziałem! Nie domyślałem się ich istnienia. To już technika rządzenia. Teraz wiem, że nie trzeba mieć żadnych nadzwyczajnych zdolności czy też umiejętności, aby trwać. Chociaż żeby zrobić coś pożytecznego, trzeba jednak myśleć! Szczypta zdrowego rozsądku jest niezbędna.

- Czyli ministrem może być każdy…
- Każdy, kto myśli. Na pewno nie człowiek z ulicy. Słuchaj, to wszystko działa tak, jak orkiestra. Są pewne instrumenty, są muzycy, ale kiedy mają na nich zagrać, o tym decyduje dyrygent. I to od niego zależy ostateczny kształt całej melodii.
- Bardzo dźwięczne porównanie.
- Ale myślę, że dobrze oddaje sens możliwości działania. Jeśli dyrygent jest wrażliwy i zna życie, to wydobędzie z orkiestry w miarę przyjazne tony. Gorzej, jeśli trafi się tu życiowe drewno. Zatańczyć przy jego muzyce się nie da, ani kiedy piastuje stanowisko, ani jeszcze przez jakiś czas po nim.
- Czyli w sumie, jednak nie narzekasz?
- Nie, jeszcze nie. Jeszcze mnie to wszystko intryguje, jeszcze daje adrenalinę. Jeszcze mam poczucie, że tworzę coś dobrego. Powiem ci też w tajemnicy, że niektórzy ludzie z opozycji, po cichutku biją mi brawo. O czym zupełnie nie wiedzą obydwaj partyjni wodzowie. Chciałbym też, aby w tej nieświadomości pozostali jak najdłużej.

- Tak… chyba ci teraz zazdroszczę. Ja już zapomniałem o takich podnietach.
- Czego zazdrościsz? – roześmiałem się. – Kilkunastu godzin pracy każdego dnia?
- Szczęśliwi czasu nie liczą. Ja też kiedyś, w piwnicy, nie liczyłem nie tylko godzin, ale i dni! Teraz jednak zaczynam mieć dość.
- Czego niby?
- Wszystkiego. Łącznie z fotelem wiceprezesa zarządu i całego banku też! To już nie dla mnie. Po urlopie składam rezygnację i odchodzę z branży. Żadnego więcej banku, koniec! Najwyższy czas na zmiany.
- Odważne postanowienie…

Wypiliśmy dotąd niemało, ale nie sądziłem, że dojdzie do takiego etapu. Mówi poważnie, czy to jest gadka po wódce?
- Romek… Czy ty jesteś całkiem przytomny?
- Całkowicie, nie obawiaj się. Słuchaj, czy ja będę miał problemy ze znalezieniem pracy? Nie sądzę. Dlatego muszę zmienić środowisko, bo to mi już zwyczajnie obmierzło. Nie jestem w stanie wykrzesać z siebie żadnego entuzjazmu, żadnego zainteresowania nowymi problemami. To wszystko zaczęło mi latać helikopterem! Dostaję wysypki, widząc bankowy biurowiec.
- Dorotka o tym wie?
- Nie drażnij mnie chociaż ty. Ona tylko dolewa oliwy, bo traktuje mnie teraz jak łajno, jakbym nagle stał się siedliskiem jakiejś zarazy…
- Przesadzasz!
- Ani trochę. Rozmawia ze mną wyłącznie służbowo i głównie wtedy, kiedy oznajmia mi swoje decyzje. Jeszcze trochę i zaczniemy wymieniać się informacjami wyłącznie zapiskami na kartkach, albo SMS-ami. Nie chce się do mnie odzywać, więc mam ją gdzieś.
- Ale o takim postanowieniu chyba powinieneś ją uprzedzić, więc na co czekasz? Na co liczysz? Że ci przejdzie? Czy jej ma przejść?

Zamiast odpowiedzi, skrzywił się wzgardliwie.
- Wiem. Owszem, dawno należało to zrobić, tylko wiesz… są pewne powody opóźnienia.
- Jakie znowu? Zakochałeś się w nowej sekretarce?
- Nie pieprz mi tu! – zirytował się. – Albo rozmawiamy poważnie, albo wcale!
- Sorry! Słuchaj, Romek! Rozmawiamy poważnie. Weź tylko poprawkę, że ja naprawdę nie jestem w kursie wielu spraw i większości z nich nie czuję. Jestem zielony, mówiłem ci o tym, rozumiesz?
- W porządku, niech ci będzie.
- Więc co jest tym powodem? Nie sugeruję niczego, zauważ to.
- Zauważyłem. Niech będzie, powiem ci wszystko, ale najpierw wypijmy razem, żebyś nie wypadł później z fotela.
- Aż tak?
- Dla mnie tak. Na pohybel wrogom!

- Słucham cię teraz uważnie.
- Tak… nie wiem od czego zacząć…
- Prosto z mostu.
- Można i tak. Słuchaj, tak właściwie, przyszedłem do ciebie po prośbie. Chciałbym, żebyś pogadał z Lidką, by mi chociaż trochę zaufała. A jednocześnie nie ujawniał tego, co ci zaraz powiem.
- Zaraz teraz, czy zaraz potem?
- Zaraz teraz.
- Ale o co chodzi?
- Muszę na parę dni pojechać do Warszawy, do banku, przy czym nie chcę robić żadnego zamieszania. Chciałbym pozostać tam niezauważony.
- Chyba sobie żartujesz! – roześmiałem się. – Wiceprezes zarządu niezauważony…
- Nie, powaga. Nie żartuję! Chłopaki, mówię teraz o informatykach, przemycą mnie do siebie i nie będę wystawiał nosa za drzwi. Mamy temat do analizy i nie będę zajmował się innymi sprawami służbowymi.
- Jaki znowu temat?

- Tomek… Wiem, że muszę ci to powiedzieć, ale na razie obracamy się w kręgu mglistych teorii. I dopóki nie będę miał żelaznych dowodów, mógłbym się tylko ośmieszyć. Jeśli jednak je znajdę, sprawa byłaby bardzo poważna! Dlatego obiecaj mi, że dopóki ja niczego nie ujawnię, nie puścisz pary z ust. Nawet własnej żonie.
- Jeśli to ma ci pomóc, mogę przysięgnąć.
- W porządku. Uwierzyłem ci. Cała sprawa dotyczy ostatniej dostawy sprzętu informatycznego w departamencie wschodnim…
- Napij się, bo ci gardło zasycha, a potem kontynuuj.
- Nie wiem czy wiesz, ale dobry informatyk to taki, który ciągle czegoś szuka…
- Nie tylko informatyk – wtrąciłem.
- W zasadzie tak – zgodził się. – Posłuchaj więc. Pewnej nocy, nasi dyżurni spece, tak właściwie z nudów, założyli analizatory przekazu na linię transmisji danych z serwerów departamentu. A uzyskane przebiegi niezbyt im się rano spodobały. Zgłosili to przełożonym, ci posiedzieli kilka dni, ale powodów do alarmu nie znaleźli. Kierownik jednak nie zaspał i kolejnego dnia postanowił uruchomić całodobowy program monitoringu nadzwyczajnego.
- A co to daje?
- Dobre pytanie. Pozwala na śledzenie gdzie i w jakich kierunkach wysyłane są pakiety informacyjne z banku. Chłopaki nikogo o niczym nie informowali, nie chcąc ingerować w normalną pracę jednostki i przez tydzień prowadzili wyłącznie rejestrację. A w weekend wymienili nowy sprzęt na stary, ten który pracował poprzednio, ale na szczęście nie został jeszcze zutylizowany. Mowa oczywiście o serwerowni. Pracownicy departamentu nie mieli pojęcia, że coś się dzieje. I przez kolejny tydzień, ekipa monitorowała całą transmisję.

- Domyślam się, że jakaś różnica była…
- Otóż to! Różnica była i to wyraźna. Na starych jednostkach nie zanotowano tamtych nocnych przekazów, kiedy obciążenie linii sięgało kresu. Trwały kilkanaście, kilkadziesiąt sekund, po czym wszystko wracało do normy. I tak do kolejnej nocy.
- Czyli wraz z nowym sprzętem pojawiło się nowe zjawisko?
- Dokładnie tak! Tak to można obrazowo przedstawić.
- No dobrze, ale powiedziałeś wcześniej, że wasze analizatory pozwalają odczytać gdzie określone pakiety informacji są wysyłane.
- Nie mówiłem gdzie, ale w jakich kierunkach. Niestety, w tym przypadku przesył jest pozbawiony cech identyfikacyjnych.
- Jakim cudem?
- Ano właśnie. Jakim?

wykrot
22-09-2021, 05:58
- Ktoś wam wirusa podesłał?
- To byłoby zbyt proste – roześmiał się. – Nawet brygadzista by sobie z tym poradził.
- Domyślam się zatem, że przyczyny nie odnaleziono.
- Niestety. Po kolejnych dwóch tygodniach, kiedy żadne rozwiązanie nie zostało odnalezione, przyszli w końcu do mnie.
- A ty jesteś lepszym informatykiem niż wiceprezesem…
- Bingo! Jeśli coś mnie jeszcze jest w stanie podniecić, to tylko takie problemy. Urwałem się na jedną noc, co oczywiście Lidka odpowiednio skomentowała, ale i ja nie znalazłem wtedy odpowiedzi. Tym niemniej problem istnieje i przed odejściem z banku, chciałbym go rozwiązać.
- Podejrzewasz coś?
- Tak, ale boję się nawet o tym mówić.
- Mnie możesz powiedzieć, nie jestem specjalistą.
- Może i nie jesteś informatykiem, ale masz wystarczająca wiedzę, żeby to pojąć.
- Więc dawaj!
- Tomek! Gęba w kubeł, bo to może być bardzo niebezpieczne.
- Wszystko jedno.

- Obawiam się, że korporacja Solution nabyła sprzęt z zaszytym wewnątrz programem szpiegowskim.
- Pieprzysz teraz, jak? Przecież kupują oprogramowanie wraz z kodem źródłowym!
- Owszem, to jest prawda. Ale szpieg nie jest programem. Jest wbudowany w strukturę zastosowanych kości! Wszyty fabrycznie podczas produkcji struktury chipa, rozumiesz? Dlatego nie jest wykrywalny zwyczajnym skanowaniem, tym niemniej informacje wysyła.
- Ja pierdolę! Toż to jest sensacja!
- Właśnie. To jest sensacja! Ale na razie nie mam na to dowodów. Jedynie wnioski z analizy zdarzeń. Jest kilka osób wtajemniczonych, są to moi dawni koledzy. Siedzą w banku nocami i zbierają dane, ale z wnioskami czekają na mnie. Gdyby udało nam się taki fakt udowodnić… ja pieprzę! Informatyczny Nobel!

- Pytanie jest inne. Kto i na czyje zlecenie przygotował układy scalone z niechcianymi cechami? Tego się nie da zrobić w garażu.
- Nie da się – potwierdził. – Dział zaopatrzenia korporacji Solution Inc. powinien zostać za to rozstrzelany!
- Wątpię. Nie sądzę aby ktokolwiek z nich o czymś takim wiedział.
- Może i tak, może sprzęt został spreparowany wcześniej i czekał na jelenia…
- No dobrze, masz interesujący temat na tapecie, skąd więc decyzja o odejściu?
- Nie żartuj! – spojrzał na mnie kwaśno. – Toż to nie jest przedmiotem moich zwykłych obowiązków. Ja to robię po godzinach.
- Bo lubisz?
- Tak, bo to właśnie lubię!
- Słuchaj… jest jednak mały niuans.
- Jaki?
- Jeśli nie będziesz wiceprezesem, to kto w Nowym Jorku będzie chciał cię słuchać?
- Kurwa… masz rację. Tomek…
- Tak?

- Jeśli kogoś stać na opracowanie, wykonanie i podłożenie takich kości…
- To ma niewąskie macki.
- Albo jeszcze większe. Dlatego jeśli odgadłem… Uważaj, żeby ci się coś nie wypsnęło. To nie są żarty! Tutaj w grę wchodzą miliardy zielonych! Tych ludzi stać na monitorowanie każdej sieci łączności w krajach, gdzie funkcjonują banki korporacji. Pewnie wiedzą też, gdzie ten sprzęt trafił. Dlatego od razu założyłem całkowity szlaban na elektroniczne rozmowy o tym problemie. Nie wolno nawet pisnąć i już! Żadnych telefonów, SMS-ów czy podobnych wariantów. Wszelkie informacje wymieniamy tylko w bezpośrednich rozmowach, w miejscu sprawdzonym i wolnym od podsłuchu. Czy to jest jasne?
- Jasna cholera… do czego ten świat zmierza?
- Tego nie wiem i wiedzieć nie chcę. Ale muszę znaleźć dowód na ten przekręt! Podejrzewam też, że nie jest jedyny w branży. Sukinsyny, bardzo sprytnie się opancerzyli, nie idzie tego ugryźć.
- Skąd więc wiesz, że masz rację?

- A skąd lekarz wie, że masz zapalenie płuc? Po objawach, kochany, tylko po objawach! Otóż cały problem tkwi w tym, że analizy krwi i moczu niczego nie wyjaśniają. Dzieje się tak dlatego, że infekcja została wbudowana w organizm i nie wywołuje żadnego alarmu. Jest z nim zaprzyjaźniona tak, jak rak na początku! Dlatego brakuje nam instrumentów do diagnozy. Przecież nie potniemy fizycznie układów na plasterki, bo z tego nie będzie żadnej wiedzy! Tomograf też tutaj nie istnieje, bo istnieć nie może!
Kazałem wszystko sfotografować z najwyższą rozdzielczością, całe wnętrza jednostek tak, aby wszelakie oznaczenia i symbole były widoczne. Sprawdzamy manualnie co tylko da się zaobserwować i odczytać, ale przecież nie mamy dostępu do wnętrza kości! A jednak coś, gdzieś w nich tkwi. Jak go ugryźć, jak zlokalizować, jak się do niego dobrać? W specyfikacji zamówienia na sprzęt nie uwzględniono dokumentacji architektury układów, to już zdążyłem sprawdzić. Dlatego jesteśmy w kropce. Gdybym chociaż wiedział jakie adresy prowadzą do określonych struktur, gdybym miał ich fabryczną dokumentację, sytuacja byłaby może inna.

Oprogramowanie zewnętrzne jest w porządku, gdzieś jednak istnieje jakaś wbudowana pamięć stała, nad którą nie mamy żadnej kontroli. Pozostaje poza zasięgiem programu ogólnego, a w dodatku jest ustawiona na okresowe działanie samoczynne. Podejrzewam, że to co w niej zapisano, najpierw powoduje skanowanie struktury pamięci serwera, pakuje wszelkie dobowe zmiany w plikach w malutki pakunek, a nocą wypycha całość do adresata, resetując się przy tym, aby nie reagować na wcześniejsze zmiany. Ona przekazuje wyłącznie nowości! Tak to chyba zostało pomyślane.
- Czyli co, czeka was całkowita wymiana sprzętu?
- To nieuchronne. Nie możemy jednak całkowicie odłączyć go już teraz, bo wysłalibyśmy sygnał, że coś odkryliśmy. Dlatego nie bardzo wiem co teraz zrobić…
- Rozmawiałeś o tym z Pawłem?
- Nie, a po co? W czym mi może pomóc? To nie jego działka. Poza tym im mniej ludzi o tym wie, tym jest bezpieczniej.
- Niby tak…

- Słuchaj Tomek, wiesz już prawie wszystko. Zapewniam cię też, że nie mam zamiaru urywać się do Bukaresztu, w co obecnie nie wszyscy wierzą. Dlatego, gdyby zaszła podobna okoliczność, proszę cię tylko o słowne wsparcie mojego wyjazdu do stolicy, niczego więcej. Nie mam zamiaru zdradzać znowu swojej żony, a jednocześnie nie chcę jej powiedzieć tego wszystkiego, również ze względów bezpieczeństwa. Ja naprawdę obawiam się skutków przedwczesnego przecieku, kiedy jeszcze nie mam konkretów na stole. Zbyt dużo wiem a jednocześnie nie mam żadnych dowodów twardych, chociaż wierzę, że je zdobędziemy. Niech mi tylko nie przeszkadzają.
- Spoko, damy radę! Masz moje poparcie.
- Dzięki! Próbuj mnie jakoś usprawiedliwić. Możesz w końcu nawet ujawnić, że wybieram się do banku na jakąś kontrolę.
- Nie ma sprawy. Tylko nie zapominaj, że jeśli chciałbyś rozwiązywać podobny dylemat, będziesz słyszany jedynie wtedy, jeśli będziesz jeszcze wiceprezesem.
- Kurwa… masz rację! Inaczej mnie wyśmieją i powiedzą, że się mszczę… No cóż, niech będzie. Może nawet przeglądnę przy okazji swoją bankową pocztę.
- To ci na pewno nie zaszkodzi. I zachowuj się normalnie, a nie jak pies gończy.

wykrot
22-09-2021, 17:19
Słońce skłaniało się już ku zachodowi, kiedy niespodziewanie na tarasie pojawiła się pani Helena, przerywając nam tajemne rozmowy. Wesoło się z nami przywitała, poszła na chwilę do siebie, ale niebawem wróciła, dołączając do kompanii.
- Prezentujemy się chyba, jak przystało na opiekuńczych ojców podczas urlopu? – zakpił z nas Romek.
- I co z tego? – Helena widocznie nie miała zamiaru udzielać nam nauk. – Ojcom też się należy chwila wytchnienia. Byle z rozsądkiem i bez przeciągania struny. Wszystko wymyślili ludzie, więc wszystko jest dla ludzi.
- Szkoda, że to nie z panią się ożeniłem – błysnął. – Kocham taką tolerancję!
- Nic straconego – Helena wzruszyła ramionami. – Całkiem niezły z pana amant, ja bym nie odmówiła – parsknęła śmiechem.
- No widzisz? – szturchnąłem go wesoło. – A tak się przejmowałeś, że nie masz już żadnej przyszłości przed sobą.
- Czuję się teraz o wiele lepiej, przyznaję – nie tracił fasonu.
Wypiliśmy z Heleną po maleńkim kieliszku jej ponoć cudownej nalewki, dogadując sobie przy tym z humorem i nawet nie zauważyłem jak pod taras podeszła Lidka.

Rozmowa nagle ucichła, ale przywitała się ze mną zwyczajnie i bez zaproszenia zajęła wolny fotel przy stole. Pomiędzy mną a Romkiem.
- Kto dzisiaj nalewa? – zapytała dość zmęczonym głosem. – Dacie mi się coś napić?
- Jasne! – pospieszyłem z odpowiedzią.
- Wszystko, panienko, dla ciebie! – przebiła mnie Helena, napełniając wolny kieliszek. – Mój zdrowotny eliksir, lepszego nie znajdziesz nigdzie.
- Wiem, dlatego do pani przyjechałam – roześmiała się swobodnie i bez wahania wypiła zawartość, nawet się nie krzywiąc.
- Proszę coś na bis! – oddała kieliszek Helenie.
Zapowiadał się wesoły wieczór.

Całkiem rozrywkowy jednak nie był. Lidka wypiła jeszcze parę kropel, po czym zapytała Romka spokojnie, czy zamierza wracać dzisiaj do domu.
- Kochanie! Pozwól, że zostanę dzisiaj u Tomka, dobrze? Chciałbym się zresetować…
- Jak sobie chcesz. Przyjechałam nie po to by cię zmuszać do powrotu, w ogóle wybór należy do ciebie.
- Lidka! – wtrąciłem. – Odpuść dzisiaj, proszę.
- Ależ ja nie mam nic przeciwko – zaśmiała się, nieco sztucznie. – Jeśli chcecie, zaraz zostawię was samych, nie mam zamiaru przeszkadzać.
- Po pierwsze to nie przeszkadzasz, a po drugie… pojedziesz po wódce? – zapytałem.
- Mam kierowcę z ośrodka, bez obawy – zapewniła. – Dorka kiedy wróci?
- Obiecała, że w okolicach obiadu.
- Weź jej wrzuć temat spotkania ze mną, bo jest kilka spraw do uzgodnienia. Kurwa, wszyscy mają urlopy, tylko nie ja…

- Zostań, zresetujemy się jak należy.
- Dzisiaj nie, nie ma szans. Romek, czyli jednak zostajesz?
- Wolałbym zostać, jeśli się nie obrazisz.
- Ja chcę tylko wiedzieć, czy nie będę musiała później szukać cię gdzieś po nocy, rozumiesz? Chciałabym spać spokojnie.
- Śpij! – zapewnił ją. – Tomek, jakieś łóżko mi tu znajdziesz?
- Do wyboru, do koloru – potwierdziłem.
- Tomek, czyli odpowiadasz za niego – podsumowała, sięgając po kieliszek.
- Dobrze, niech będzie. Odpowiadam.
- W porządku.
Dopiero kiedy odjeżdżała, przez głowę przeleciało mi pytanie, a po co jej takie potwierdzenie i przyrzeczenie, na skraju wieczoru? Umówiła się z kimś na kolację?
Na rozwinięcie tematu i zapytanie wprost nie było już jednak szans i na całe szczęście, myśli te zachowałem wyłącznie dla siebie. Nie należało drażnić Romka.
Za chwilę na tarasie pojawiła się Beata, a wtedy błyskawicznie zapomniałem o Lidce i sprawach z nią związanych.

Wróciła zgodnie z poleceniem Dorotki, ale skoro przełożonej jeszcze nie było… Wolna od bieżących obowiązków dołączyła do nas, co spowodowało przeniesienie akcentów rozmowy na sprawy dość ogólne i niezobowiązujące.
Obydwaj z Romkiem, jak umówieni, na wyścigi zaczęliśmy ją bajerować, oferując coraz to lepsze warunki spędzenia nocy z jednym z nas. Tokowaniu i puszeniu się nie było wręcz końca, a Helena jeszcze nas dopingowała, zaśmiewając się przy tym do łez.
Niezły kabaret się z tego zrobił. Beatka wiedziała, że to są tylko żarty, więc dała się upić jak mało kiedy. Helena tak samo, za kołnierz nie wylewała. Co jej zupełnie nie przeszkodziło obwieścić koniec imprezy, kiedy wybiła pierwsza. I zabawa się skończyła. Obydwaj musieliśmy pomaszerować do łóżek samotnie, bez żadnej możliwości odwołania się. O nocy z Beatką mogliśmy zapomnieć. Helena jakoś tak niby przypadkowo, ale dokładnie nas przypilnowała.

Poranne spotkanie w kuchni przy śniadaniu było dość mętne. Nie było ani wczorajszego entuzjazmu, ani tamtej wesołości.
- Panie Tomaszu! – Helena usiłowała mnie uaktywnić. – Czego pan sobie życzy? Czym mam poprawić pański nastrój?
- Najlepiej piwem – odezwał się Romek.
- Nic z tego – zaprotestowałem. – Chcesz, to pij sam. Ja muszę odcierpieć, innego wyjścia nie widzę.
- Panie dyrektorze, ja proponuję kąpiel w jeziorze – zaoferowała Beata. – Jeśli pan chce, mogę panu towarzyszyć.
- Poświęcisz się? – zapytałem, zdziwiony.
- Mnie samej by się przydała, ale w pojedynkę trochę się boję.
- Czyste wariactwo! – skomentował Romek. – Przecież nocą było nie więcej niż trzynaście stopni.
- Nie marudź! Jeśli chcesz się podleczyć, to zimna kąpiel jest bardzo wskazana. Beatko! Wypiję kawę, przebieram się i zaraz będę gotów.
- Czyli za dziesięć minut?
- Za piętnaście. Romek, idziesz z nami?
- Mam was w nosie. Dla mnie jest za zimno, wolę miejscowy browar.
- Jak chcesz.

Pluskaliśmy się w wodzie przez co najmniej piętnaście, dwadzieścia minut, wzbudzając pewną sensację wśród spacerujących brzegiem hotelowych gości. Beata w kostiumie prezentowała się rewelacyjnie, ale cóż z tego! Zimna woda otrzeźwiła mnie wystarczająco, abym poskromił swoje zapędy. No i pamięć o wczorajszym dniu, wcale nie była lepsza. Po co mi była ta Ewelina? Wczoraj jakoś inaczej to odbierałem, ale teraz myślenie się zmieniło. Zaczynałem mieć moralnego kaca. Może dlatego, że za kilka godzin czekało mnie spotkanie z Dorotką?
Na głębsze rozmyślania nie było jednak czasu, gdyż Beatka prowokowała różne wodne zabawy i w trakcie jednej z nich znaleźliśmy się na niewielkiej głębi, gdzie dna pod nogami nie było. Jakoś nam ono uciekło.
Nie spanikowałem. Znałem jezioro na tyle, że nie było się czym przejmować. Od miejsca gdzie mógłbym stanąć na własnych nogach, dzieliło nas pięć, najwyżej może osiem metrów, ale Beatka nie wytrzymała i rozpaczliwie objęła mnie za szyję, przylegając całym ciałem. I jeszcze objęła nogami.

- Panie Tomaszu, tu jest bardzo głęboko! – kwiliła.
- A jest, jest – odpowiedziałem filozoficznie, ruchami rąk kierując nasz zespół w stronę płycizny.
Nie ułatwiała mi tego. Była balastem, nie mającym pojęcia jak współpracować w wodzie, a ja nie miałem wolnych rąk, by ją odpowiednio skorygować. Mimo to, przesuwaliśmy się, płynąc powolutku w pozycji pionowej. Bo przez cały czas szukałem nogami dna. Kiedy go odnalazłem, mogłem odetchnąć. Zatrzymałem się gdy pięty oparły się pewnie o piasek, a poziom wody sięgał mi brody. Teraz ręce miałem już wolne. Schwyciłem ją wtedy za pośladki i podciągnąłem nieco do góry, gdyż niebezpiecznie ocierała się dołem brzucha o moją męskość. Przypadkowo? Tego nie wiedziałem…

- Bardzo apetyczne masz te krągłości – rzuciłem otwartym tekstem, manewrując palcami coraz bliżej spojenia jej ud, które chronił jedynie wąziutki paseczek tkaniny.
- Co pan robi? – szepnęła, poruszając się i jeszcze mocniej ściskając nogami. Paseczek dziwnym trafem odsunął się od jej ciała, wyglądało na to, że ocierając się o mnie, przypadkowo zsunęła nieco majteczki i nic mi już nie przeszkadzało, aby palce zaglądnęły tam, gdzie raczej nie powinny. Długo w tym miejscu nie zabawiły.
- Zrobiłem teraz to, czego nam robić absolutnie nie wolno! – zabrałem ręce do góry i objąłem ją w talii. – Nie myśl, że sobie żartuję! Działasz na mnie, nawet bardzo, ale to się stać nie może, rozumiesz?

Nie odezwała się, uciekła wzrokiem gdzieś w bok. Zrobiłem kilka kroków i zaproponowałem, aby spróbowała sięgnąć nogą dna. Była nieco niższa ode mnie, jednak się udało i po chwili stała samodzielnie, wystawiając nad wodę jedynie głowę.
- Popływamy jeszcze? – zapytała odważnie, jakby nic się nie wydarzyło.
- Czemu nie – odparłem. Wszak ciała należało przed wyjściem z wody uspokoić.

wykrot
23-09-2021, 07:00
Wszystko to, na pozór, spłynęło po niej niczym woda po kaczce. W domu zachowywała się tak jak wcześniej, ani mi nie nadskakując, ani nie pomijając. A że woda odświeżyła nas rzeczywiście, pozwalaliśmy sobie nawet na żarty, wspominając wczorajszy wieczór. Szybko jednak porzuciła taras, wymawiając się obowiązkami zleconymi przez Dorotkę i rozłożyła sprzęt w salonie. Skąd z kolei Helena nas wypędziła, byśmy nie przeszkadzali jej w pracy.
Romek też doszedł już do stanu równowagi, chociaż inną metodą. Niestety, to rozwiązanie nie pozwalało na późniejsze prowadzenie samochodu, dlatego po telefonie Lidki skorzystał z pomocy hotelowego personelu i odjechał własnym samochodem, chociaż w roli pasażera.
W efekcie, jeszcze przed południem zostałem praktycznie sam. Podobnie jak wczoraj.

Tuż przed obiadem Kasia przywiozła całą trójkę chłopców, a pięć minut po niej wróciły Dorotka z Agatą. Stęsknione dzieciaki miały swoje wymagania i potrzeby, dlatego dopiero późnym popołudniem znaleźliśmy czas na poważną rozmowę, na którą zaprosiła również Helenę i Beatę. Agata w tym czasie opiekowała się chłopcami.
- Kochani, w niedzielę będziemy gościli ambasadora Stanów Zjednoczonych. Przy czym u nas będzie to wizyta prywatna, która w poniedziałek rano przemieni się w regionalną wizytę półoficjalną, gdyż pan ambasador będzie podejmowany przez władze województwa. Za program w tym dniu odpowiada wojewoda, ale niedziela zależy od nas.
- Dorotko… dlaczego ja dowiaduję się o tym od ciebie? – rzuciłem, zaskoczony.
Coś mi tu się nie podobało.
- Co mianowicie? Że zaprosiłam ambasadora?
- Nie, chodzi o poniedziałek.

- Słuchaj, Anna cię przeprasza i ja też. Sama ją poprosiłam, by nie zawracała ci głowy podczas urlopu, mimo że w poniedziałek staniesz się oficjalnym reprezentantem strony rządowej podczas tej wizyty. Już ci wszystko wyjaśniam. Nasz ambasador chce połączyć przyjemne z pożytecznym. A ponieważ jest przemiłym gościem, dlatego uzgodniłam, że w niedzielę zawita do nas na obiad i do poniedziałku będzie u nas osobą prywatną.
Natomiast byłoby nietaktem wobec wojewody i marszałka, gdyby takiej, nieco bardziej oficjalnej części jego pobytu w regionie, nie było. Co zresztą wpisuje się w zainteresowania ambasadora. Władze administracyjne o wszystkim już wiedzą i działają. Ja ich programu nie znam i on nas mniej interesuje.
- Dlaczego mniej, skoro mam być członkiem delegacji?
- Po prostu będziesz i tyle. Masz uświetniać pobyt ambasadora swoją obecnością, niczym więcej. Tego wymaga protokół dyplomatyczny i to wszystko. O szczegóły mają zadbać gospodarze regionu.
- Mam być kwiateczkiem do kożucha?
- Nie wydziwiaj! Zwyczajnie, nie masz żadnych obowiązków organizacyjnych, gdyż jesteś na urlopie! Tomek, tu chodzi o zwyczajną wizytę kurtuazyjną. Takie poznanie terenu, nic wielkiego. Żadne ustalenia międzypaństwowe nie będą podejmowane, dla mediów ma być podany wyłącznie suchy komunikat informacyjny i to wszystko.

- Czyli ja mam reprezentować rząd?
- Dopiero w poniedziałek – przytaknęła ruchem głowy. – W niedzielę będziesz sobą, tylko i wyłącznie.
- I mówisz, że Anna to zaakceptowała?
- Tak. Może nawet przyjedzie na kilka godzin w sobotę, wszystko ci wtedy wyjaśni. Tak czy inaczej, w poniedziałek rano przyjedzie auto z waszego resortu, byś miał kierowcę do stałej dyspozycji. Podobnie ambasador również otrzyma oficjalne wsparcie.
- Niech będzie – zgodziłem się, trochę jednak zmęczony wczorajszym dniem.

Dalszą część narady poświęciła przygotowaniom. Z Heleną omówiła sprawy kulinarne, później zaś ściągnęła Lidkę i dyrektora Stawiarza. Zresztą, skład osobowy zmieniał się w miarę omawiania przygotowań. Dorotka o niczym nie zapominała, bardzo sprawnie układając wszystkie klocki. Tylko mnie trzymała z daleka od wszystkiego, nie przydzielając żadnych zadań.
- Przecież masz urlop, prawda? – powtórzyła.

Po uzgodnieniu szczegółów, Lidka szybko nas pożegnała, wymawiając się obowiązkami. Wraz z Romkiem mieli być w niedzielę na kolacji, na co Dorotka mocno nalegała. Lidka nie przejawiała entuzjazmu, ale w końcu uległa. Zresztą, z ambasadorem miała spotkać się wcześniej, podczas oglądania hotelu i zwiedzania ośrodka w Czyżynach. Dziwnym więc by było, gdyby pani posłanki później już nie było.
Wyszedłem z nią na taras, korzystając z okazji. Na tej naradzie niczego do roboty nie miałem, lepiej było zainteresować się dziećmi.
- Jak Romek? – zapytałem. – Mam nadzieję, że nie masz do mnie pretensji za wczoraj, za to małe znieczulenie.
- Ech, gdybym miała tylko takie zmartwienia, byłabym szczęśliwa.
- A co ci jeszcze dolega?
- Nie radzę sobie – powiedziała to spokojnym głosem, jakoś tak obojętnie. – Przeliczyłam się z siłami.
- Mogę ci w czymś pomóc? – zapytałem, skruszony nagle jej otwartością.
- Możesz. Zmuś Damiana by się ze mną pilnie skontaktował.
- Nie współpracuje z tobą?
- Nie. Przepadł gdzieś w Chorwacji czy gdzieś tam, a ja potrzebuję pilnie jego podpisów.
- Spróbuję go namierzyć.
- Próbuj. Ja już mam dość…

Objąłem ją i uścisnąłem.
- Wpadałbyś kiedyś na jakiś reset, ostatnio rzadko się widujemy…
Poniosła wtedy powieki i wlepiła we mnie spojrzenie.
- Może dla was byłoby to miłe spędzanie czasu, ale dla mnie raczej niekoniecznie. Nie mam nastroju do zabawy.
- Wiem i właśnie dlatego proponuję ci reset.
- Nie wyjdzie. Ok., słuchaj, muszę jechać. Porozmawiamy inny razem, dzisiaj się spieszę.
- Do zobaczenia zatem, pamiętaj tylko, że jestem do twojej dyspozycji.
- A co na to żona? – zapytała z przekąsem.
- Obydwoje jesteśmy do twojej dyspozycji – poprawiłem się.
Nie skomentowała tego, ale wyraz twarzy mnie zastanowił. Lidka nosiła w sobie jakiś żal do Dorotki. Czyżby o delegowanie Romka? Dlaczego? A może… nie, to chyba niemożliwe…

Myśl ta jednak ponownie przewinęła mi się przez głowę tego dnia, późnym wieczorem, kiedy chłopcy byli już w łóżkach, a my we trójkę z Agatą wybraliśmy się do sauny. Dorotka zupełnie rozluźniona, w niczym nie przypominała organizatorki przyjęcia pana ambasadora. Bardziej już tancerkę rewiową. Ożywiona jak po szampanie, wesolutka, podśpiewująca coś pod nosem, podrygująca…
- Co ty taka w skowronkach? – zapytałem, kiedy wychodziliśmy już z domu.
- Zobaczysz – oznajmiła wymijająco. – Najpierw jednak zabierzemy pakunki z bagażnika. Mam nadzieję, że pomożesz nam je nieść.
- Nie ma sprawy.
Pomoc sprowadziła się do tego, że niosłem wszystko, ale trudno. W nagrodę obiecały mi, że później ujrzę ich zawartość.

Owszem, słowa dotrzymały, chociaż nie od razu. Najpierw poszły pod prysznic, a potem zaszyły się w pomieszczeniach rekreacyjnych, pozostawiając na mojej głowie przygotowanie kabiny i dopiero po jakimś czasie zaprosiły do siebie. Trochę się obawiałem, że przy stole do masażu Dorotka odkryje coś, co przeoczyłem przy sprzątaniu, ale nic takiego się nie zdarzyło. Pewnie w ogóle tam nie zaglądnęła, zaabsorbowana zupełnie czymś innym. Przymierzaniem seksownej bielizny.
- To tutaj ma się odbyć? – zapytałem troszkę zdziwiony. – Nie ma lepszego miejsca?
- Może i jest, ale jakoś nigdy nie ma na to czasu – odpowiedziała zdecydowanie. – Usiądź spokojnie, napij się szampana, zaraz będzie pokaz.
- Skąd to wszystko masz?
- Z domu, niby skąd? – uśmiechnęła się. – Zrobiłyśmy z Agatą mały remanent. Wszystko co ujrzysz jest jeszcze nie używane. Dawno to przywiozłam i leży bezproduktywnie, bo nigdy nie ma czasu.
- Wariatki! Kto wam otwarł butelkę?
- Owszem, wariatki. Czasami trzeba powariować, żeby nie zwariować! – zachichotała.
- Uważasz, że otwarcie szampana przekracza nasze możliwości? – dołożyła Agata.
- Nie, masz rację. Po was można się wszystkiego spodziewać.
- Nie inaczej! – roześmiała się na głos.

wykrot
23-09-2021, 15:42
Długo trzymały mnie na dystans, chociaż w pewnym momencie Dorotka zażyczyła sobie, bym się chociaż trochę rozebrał. Ale i tak musiałem siedzieć w fotelu, mogąc tylko obserwować jak wyglądają w coraz to nowych wcieleniach i jak demonstrują to sobie nawzajem. Przebierały się na zmianę tam właśnie, gdzie stał stół do masażu. I zawsze jedna była modelką, a druga obserwatorem. Oczywiście, obserwowała wraz ze mną.
Bawiły się przy tym doskonale, sącząc od czasu do czasu szampana, ale dla mnie wszystko to trwało zbyt długo. Początkowo podniecony niemal do granic, z czasem coraz słabiej reagowałem na bodźce, bo ileż można? Bez kontaktu z żywym, ciepłym i chętnym ciałem?
- Zróbcie sobie przerwę – zaproponowałem. – Chodźmy do kabiny, pogrzejemy się, a potem będzie druga część.
- Zaraz, zaraz, jeszcze nawet połowy nie przymierzyłyśmy – zaprotestowała Agata, jednak Dorotka lepiej mnie zrozumiała.
- W porządku, masz rację. Aga, pójdziemy teraz do kabiny, dobrze?
- Niech będzie – zgodziła się niechętnie.

W kabinie dość długo panował wersal, panie zakrywały nawet swe ciała ręcznikami, tyle że po kilku seansach oraz kąpielach w jeziornym baseniku, wróciliśmy do pomieszczeń rekreacyjnych, a tam nastąpiła powtórka z rozrywki, czyli najpierw pokaz wdzięków i dopiero później totalna zabawa we trójkę.
Trudno to wszystko podsumować, chociaż scenariusz był zupełnie inny niż ten na basenie w Podkowie, jeszcze przed urlopem. Najpierw zostałem poproszony o absolutnie stoickie zachowanie, kiedy odziane w skąpe i mocno prześwitujące jedwabie zaprezentowały swoje delikatne, poetyckie wręcz pieszczoty, w rytmie jakiejś egzotycznej muzyki. Później natomiast unieruchomiły mnie, nagiego, na stole do masażu.
Nadal nie miałem prawa reagowania na ich zachowanie, więc odprawiały przy mnie jakieś gusła, konsekwentnie przechodząc do coraz to bardziej oczywistych bodźców, zmierzających do wiadomego celu. Tak się w końcu stało, jednak dopiero wtedy, kiedy Dorotka uznała, że nadeszła już pora.
Tym razem koncentrowałem się na żonie, bo to jej ciała byłem spragniony, chociaż zahaczyłem i o Agatę. Wciąż jednak mniej mi odpowiadała. Miałem wrażenie że tylko Dorotka ją podnieca, a moje z nią zabiegi nie mają perspektyw. Miłym zaś podsumowaniem było to, że Dorotka po finiszu nie zwracała na nią uwagi, tylko ze mną się pieszcząc i obejmując. Poczułem się zwycięzcą w tym trójkącie.

Dlatego nie protestowałem, kiedy przemyciła Agatę do naszej sypialni. I mimo obecności w domu Heleny, noc spędziliśmy we trójkę. Bardzo grzecznie, ale tylko do rana. O świtaniu raczej przegrałem, gdyż obydwie najpierw wybrały się razem do łazienki, a powróciwszy, nawet nie zwracały na mnie uwagi. Przez jakiś czas udawałem, że jeszcze śpię, ale kiedy Agata przypadkiem wypięła w moją stronę pośladki, żarliwie zajmując się intymnościami Dorotki, nie wytrzymałem i spróbowałem do nich dołączyć. Łatwo nie było, jednak w końcu mnie zaakceptowały.

Powrót Dorotki przywrócił dawne poranne zwyczaje w Pokrzywnie. Po rozkosznym przebudzeniu się w łóżku, zamiast odpocząć i poleniuchować, obydwie z Agatą zmusiły mnie do porannej kąpieli w jeziorze. A że wstała również Beatka, jej się też dostało. Hotel spał jeszcze w najlepsze, kiedy wszyscy zanurzaliśmy się w zimną toń Wylewy.
Wszystko odbyło się bez ekscesów, chociaż żartów było sporo. Przecież musieliśmy się jakoś rozgrzewać. Może to i dobry scenariusz, rozmyślałem później, gdyż śniadanie smakowało mi tego dnia jak nigdy. A po nim, razem z ciocią Agatą, pojechaliśmy z chłopcami do stadniny. Dorotka pozostała z Beatą, załatwiać swoje bankowo – naukowe tematy.

Cholera z tej Agaty. Parę godzin wcześniej jęczała, zaspokajana również przeze mnie, a teraz nawet mrugnięciem oka nie okazywała żadnej bliskości. Bez Dorotki byłem dla niej nikim. Najwyżej zwyczajnym znajomym, jakich ma się wielu. Może troszeczkę bliższym, ale nie aż tak wiele. Chociaż nie, chłopców traktowała z dużą dozą sympatii, lubiła ich i oni ją również akceptowali.
- Zrobię ci takiego małego bobasa – zaproponowałem zaczepnie, kiedy jechaliśmy stępa obok siebie. Chłopcy na kucach byli wtedy kilkanaście metrów z boku, nie mogli słyszeć moich słów.
- Zrób sobie sam! – warknęła. – Amator mi się znalazł!
- Sam nie potrafię, tak samo jak i ty. Tutaj jest niezbędne współdziałanie.
- Masz żonę, więc z nią współdziałaj. Mnie zostaw w spokoju.
- Jak tam chcesz. Aga…
- Tak?
- Chodźmy gdzieś w krzaki…

- Po co?
- Popieściłbym cię…
- Oszalałeś chyba! – zaśmiała się. – Wiesz gdzie mam twoje pieszczoty?
- Nie wiem.
- Gość z ciebie inteligentny, powinieneś się domyślać.
- Może i nieco rozumny, teraz jednak nie pojmuję.
- Niby czego?
- Kochałaś się ze mną wieczór, kochałaś dzisiaj rano, a kiedy mówię o tym teraz, to jakby niczego nie było.
- A niby co było? Że mnie znowu przeleciałeś? Miałeś do używania tylko moją dupę, ale nie mnie! Mnie miała twoja żona i tylko dla niej zrobiłam ten wyjątek.
- Aga…
- Co „Aga”? Nie rozumiesz tego?
- Nie całkiem.
- A co tu jest skomplikowanego? Co ci sprawia trudność?
- Robisz to tylko dla niej?
- Głupi!
- Dlaczego głupi? Nie wprowadzacie mnie w swoje sekrety, co niezbyt mi się podoba. Muszę to powiedzieć otwarcie!

- Uspokój się, ona cię kocha. Innych facetów nie ma, dlatego zgodziłam się byś i ty brał udział w naszych sesjach.
- A inne dziewczyny lubi?
- Mnie o to pytasz?
- Ja już niczego nie wiem.
- Biedactwo… – podjechała bliżej klaczą i pogłaskała mnie po głowie. – Posłuchaj więc. Ja nie lubię panów, ale kocham się w twojej żonie, rozumiesz? Możesz to zrozumieć?
- Teoretycznie mogę, ale…
- Co „ale”?
- Dorotka jest matką, żoną…
- Owszem, jest – przyznała. – Mnie to nie przeszkadza, ja ją i tak kocham!
- Z wzajemnością?
- A czy inaczej spałbyś z nami? Nie doczekałbyś się tego. Robię to tylko dla niej, bo i ty nie jesteś jej obojętny. W pewnym sensie jednak nie jesteś moim rywalem, więc jakoś to znoszę. Teraz rozumiesz?
- Prawie…

- Kocham ją, a dla ciebie będzie najlepiej, jeśli nie będziesz tego zauważał w tak zwanym życiu codziennym. Powtórzę ci jeszcze raz. Dorotka nie ma innego mężczyzny. A ja ci dzieci z nią nie spłodzę. Nawet sama rozłożę nogi, żebyś przeżył nową przygodę i nie miał do niej żalu. Zrobię to dla niej i tylko dla niej. Ale bez niej na to nie licz, sam mnie nie podniecasz.
- Żartowałem przecież…
- Wiem o tym, znam was lepiej niż myślisz. Całe życie spędzam wśród mężczyzn, trudno więc bym ich rozumowania nie kojarzyła.
- Powiedz zatem, skąd to zainteresowanie… kobietą?
- Dziwne, że o to zapytałeś – wzruszyła ramionami. – Kilkanaście godzin dziennie masz rozkaz, polecenie, brak możliwości wycofania się, obowiązek, konieczność, musisz, po prostu musisz…
- Przecież sama to wybrałaś.
- Wybór jest wyborem, a natura – naturą. Ja potrafię kopnąć w jaja, chociaż jestem też bezbronną istotą, którą rano wykorzystałeś w łóżku. Nie uderzyłam cię, prawda?
- Nie… miałem wrażenie, że masz wręcz przeciwne zamiary…
- Dobrze wyczułeś, bo Dorota wiedziała czym się wtedy zająć, żeby mi to nie sprawiało przykrości.

- Czyli te, tak zwane męskie zajęcia, nie zawsze służą kobietom bezkarnie?
- To zależy co pod tym określeniem zaczniemy rozumieć.
- Unikasz odpowiedzi.
- Nie. To nie jest zagadnienie zero jedynkowe. Nie ma teraz czasu na filozofowanie, może kiedyś o tym pogadamy.
- Niech będzie. Chciałbym ci powiedzieć jeszcze jedno.
- Tak?
- Domyślasz się chyba, że moją żonę, to znaczy jej ciało, znam dokładnie wszem i wobec, nawet językiem.
- Słyszałam – westchnęła. – Przyznam ci nawet, że tej opowieści wysłuchiwałam z pewną dozą zazdrości.
- Dorotka ci opowiadała?
- A któż by inny?
- Rozumiem. Ale twoje ciało… też jest niczego sobie!
Spojrzała na mnie spod oka.
- Dowcipkujesz sobie?
- Ani trochę. Jesteś przecież ładną i zgrabną dziewczyną, ciało masz wprawdzie bardziej umięśnione, takie niby mniej kobiece, ale to tylko pozory, bo masz w sobie… podniecającą sprężystość.
- Ty chyba myślisz, że w końcu namówisz mnie na jakieś krzaki. Nic z tego, zapewniam cię, nie masz szans!

Popatrzyłem w jej stronę, Wtedy odwróciła głowę ku mnie, a kiedy nasze spojrzenia się zetknęły… równocześnie parsknęliśmy śmiechem. No tak, sytuacja była wyjaśniona.

wykrot
23-09-2021, 18:30
Wracaliśmy później do domu, w towarzystwie dzieci. Normalnie więc, nasze teksty były nieco zawoalowane.
- W sumie, to ci zazdroszczę – mówiła, wyciągając do mnie rękę, bym ją uścisnął. – Chciałabym mieć taką partnerkę na wyłączność… Ale cóż, życia nie zmienisz. Wiedz zatem, że owszem, będę ci sprzyjała, ale… nie tak jak mówiłeś. Chyba, że razem z nią, to zawsze, jeśli tylko ona zechce.
- Nie trzeba. Aga, nie teraz.
- Jasne, rozumiem. Mam jednak nadzieję, że nie będziesz mnie tępił, co?
- Nie. Takich zamiarów nie mam. Przeciwnie, cieszę się, że tu jesteś.
- Jestem ci wdzięczna. Już teraz. I możesz na mnie liczyć.

- Dzięki! Pamiętaj o mnie przed Hubertusem. W tym roku musimy zrobić sobie święto.
- Zdecydowanie! – ożywiła się. – I Lidkę ożywić, ona jest jakaś taka zgaszona.
- Jest zmęczona, dla niej to szczyt sezonu. Koncentracja pracy i obowiązków. Sezon jest dla niej porą intensywnej pracy, a nie odpoczynku – próbowałem zakończyć temat. Chłopcy nie powinni nawet tego słuchać.
- No tak, ktoś nie śpi, by spać mógł ktoś.
- Właśnie. Co robimy po obiedzie?
- Jedziemy na tor! – zawołały moje pociechy.
Agata tylko się uśmiechnęła.
- Możemy pojechać, ale dopiero po odpoczynku – wyjaśniła im. – Takie zajęcia tuż po posiłku nie są wskazane.
- To my pójdziemy z Kasią na plac zabaw.
- Jeśli Kasia jeszcze jest – mruknąłem. – Nie dzielcie skóry na niedźwiedziu.
- Dobrze, dobrze…

Byłem w zasadzie odsunięty od przygotowań do wizyty ambasadora, w głównej mierze ze względu na brak inicjatywy własnej. Dorotka doskonale nad wszystkim panowała. Mogłem więc zająć się dziećmi, nie zawracając sobie głowy niczym więcej. Agata często mi pomagała w tej opiece, ale bywało też, że odmawiała, nie wyjawiając nigdy powodów. Cóż, miała prawo.
Nie wnikałem w szczegóły. Po naszej rozmowie dałem jej już spokój, rozumiejąc, że z wiatrakami nie ma sensu walczyć. Poza tym wielkiej szkody nie ponosiłem. Może i pieściły się beze mnie, to raczej było pewne, ale nie czułem się pomijany. Dorotka nie dawała mi powodu do narzekań.
Zastanawiało mnie tylko jak to się dzieje, że Beatka niczego się nie domyśla. Bo Helena chyba wiedziała. I wcale nie była tym zachwycona, bo zauważyłem, że Agatę jedynie toleruje. Nie wchodziła z nią w żadne poufałości, nawet Beacie pozwalając na więcej. A przychylność Dorotki nie miała tutaj żadnego znaczenia.
Jak wtedy, kiedy jeszcze John był w Pokrzywnie gospodarzem…

Anna w sobotę nie przyjechała, natomiast kiedy po kąpieli w jeziorze z Agatą i chłopcami wychodziłem na brzeg, jakaś dziewczyna z hotelowego personelu oznajmiła mi, że Dorotka prosi abym pilnie wracał do domu. Ktoś na mnie czekał.
Była to nieznana mi wcześniej pani Elżbieta, dyrektor jednego z departamentów resortu spraw zagranicznych. Z inicjatywy Anny przyjechała udzielić mi instrukcji, co potraktowałem poważnie i z dużą ulgą. Niby nic, ale brak doświadczenia mógł mnie stresować w jakiejś sytuacji z ambasadorem, natomiast po rozmowie z nią czułem się o wiele pewniej.
Zaangażowany w rozmowę, nie zwracałem uwagi na nic więcej i zadowolony z rozwoju sytuacji, zaprosiłem panią na rodzinny obiad. Wtedy dopiero okazało się, że kobieta zna Agatę, chociaż jest to znajomość służbowa. Po prostu kiedyś już zetknęły się ze sobą.

Zastanawialiśmy się później, jak to wszystko odebrała. W domu zjawiłem się wraz z Agatą i dziećmi, ubrani plażowo, a Dorotka, przecież moja żona, siedziała wtedy z nią i na nasz widok wcale się nie obruszyła. Ciekawe czy pani dyrektor zastanawiała się, która z nich jest matką chłopców. Wyszedłem prawdopodobnie na jakiegoś sułtana z zaczątkami haremu, ale pies ją drapał, niech sobie myśli co chce. Agata też się niczym nie przejmowała.

wykrot
23-09-2021, 21:49
Niedziela nadeszła szybko i dla mnie właściwie niespodziewanie. Aż się zdziwiłem, że tak nagle i prędzej niż sądziłem… Agata pożegnała się z nami jeszcze rano, w sypialni, prezentując później już tylko oficjalną minę, a po śniadaniu odjechała. W poniedziałek miała być przecież w pracy. Poza tym Beatka musiała się przenieść do hotelu i przed obiadem zostaliśmy sami, w oczekiwaniu na gościa.
Dorotka wybrała strój na pozór codzienny, z dyskretnym makijażem. Ale tym razem przez ponad godzinę spędziła, jeszcze razem z Agatą, przy ustalaniu wszelkich szczegółów swojego wyglądu. Nic tu nie było pozostawione przypadkowi. Również dla mnie przygotowały oraz sprawdziły bardzo dokładnie całą garderobę, zmuszając rano do przymiarek i prób. Niesamowite! Jakby czekały nas jakieś rewelacyjne występy.
Tłumaczyły mi, że wizyta jest wprawdzie prywatna, jednak nigdy nie było wiadomo kto i kiedy zrobi nam zdjęcie. Paparazzi na pewno się pojawią. I nie będziemy w stanie się upilnować.

Tak też było. Informacja o poniedziałkowej wizycie w regionie, pojawiła się oficjalnie w serwisie prasowym ambasady, już piątkowym popołudniem. Nikt też nie krył, że poprzedzi ją wizyta prywatna w domu pani prezes banku Solution Poland S.A. Było, nie było, obywatelki amerykańskiej.
Paweł Dedejko też to przewidział i roztoczył wokół domu mało dyskretną ochronę złożoną z całkiem krzepkich komandosów, wynajętych w najlepszej agencji ochroniarskiej. To było nieuniknione, odpowiadaliśmy za bezpieczeństwo ambasadora i żadnych niespodzianek być nie mogło. Dlatego kiedy gość się pojawił, dziennikarze mieli wprawdzie swoje pięć minut, w pewnym jednak momencie Dorotka podziękowała wszystkim i przypomniała, że mamy dzisiaj prawo do prywatności. Wtedy też ochrona delikatnie, ale stanowczo oznajmiła żurnalistom i fotografom, że znajdują się na terenie prywatnym, po czym objęła straż na granicy posesji. Mogliśmy odetchnąć.

Ambasador Lewis Cremet, był niezbyt wysokim mężczyzną, szczupłym i mniej więcej w moim wieku. Szpakowaty, z lekkimi zakolami łysiny, prezentował się bardzo atrakcyjnie, a w dodatku był wdowcem. Z jednej strony ułatwiało mu to prywatne kontakty w obcym kraju, ale z drugiej powodowało komplikacje, związane z protokołem dyplomatycznym. Tym razem jednak żadnych zgrzytów być nie mogło, gdyż gospodynią domu była obywatelka amerykańska. W takiej sytuacji żaden protokół dyplomatyczny nikogo nie obowiązywał. Cieszył się z tego niezmiernie.
W ogóle, okazał się gościem bardzo luźnym, bez lordowskich zapędów w stylu Hammersa. Od razu też próbował z nami rozmawiać po polsku, ale już lepiej ja znałem angielski niż on polski, więc szybko z tego zrezygnował. Nie było zresztą potrzeby. Niemal zawsze towarzyszyła nam Dorotka, albo chłopcy. Byli niezastąpionymi tłumaczami!

Przed obiadem pokazaliśmy mu cały dom, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Zwróciłem jego uwagę na fragmenty dobudowane i postarzane przez Andrzeja, czym się zachwycił. Podobnie jak ekologicznym wspomaganiem instalacji domowych i rozwiązaniami technicznymi w saunie. Chociaż nie wspomnieliśmy o tym, co jeszcze nie tak dawno tu wyprawialiśmy…
Wszystko mu się bardzo podobało. Ale największy jego zachwyt miał dopiero nadejść.
Niewielkie kołduny w rosole, autorstwa Heleny, które rozkleiły go zupełnie.

- Jak wy możecie czegoś takiego nie promować? – dziwił się, nie przerywając jedzenia. – Ja bym sobie życzył takie menu w ambasadzie!
- Nic z tego! – śmiała się Dorotka. – Pani Heleny nie oddam nikomu i to jest moje ostatnie słowo! Za żadną cenę!
- To jest ta pani? – zapytał, dyskretnym gestem wskazując Helenę.
- Owszem, ta – oświadczyła buńczucznie.
- Zatrudniasz ją?
- Zatrudniać? My? – wtrąciłem. – Panie ambasadorze, to pani Helena w tym domu rządzi!
- Właśnie! – Dorotka mi zawtórowała. – Kto by wtedy nami rządził? Dlatego porzuć takie myśli – kontynuowała. – Lewis, Helena jest dla mnie wręcz jak matka, rozumiesz to? Jest członkiem rodziny, a nie jakąś zwykłą kucharką.
- Przepraszam cię, przepraszam i panią! Nie wiedziałem tego.
- Nie ma problemu, w porządku.

- Ale i tak ci zazdroszczę – roześmiał się, rozładowując atmosferę. – Dobrze jadasz!
- W tym temacie możemy ci pomóc. Lidka, która będzie u nas na kolacji, ma tutaj dużo do powiedzenia. Gdybyście chcieli skorzystać z jej wiedzy i możliwości, niech wasi ludzie z nią rozmawiają.
- To jest dobry pomysł. Nie omieszkam się umówić z tą panią.
- Nie zapomnij tylko, że jest również posłem do parlamentu.
- Pamiętam! – uśmiechnął się.
Zaproszenie na poobiednie cygaro na tarasie również przyjął.

Lidkę poznał na długo przed kolacją, kiedy wybraliśmy się zwiedzać okolicę, zaczynając oczywiście od jeziora i hotelu. Jej znajomość języka angielskiego zrobiła na nim wrażenie, natomiast informacja o tym, że Romek jest zastępcą Dorotki w banku, jeszcze to pogłębiła. Temat tak go zaciekawił, że już jej nie odpuścił. Trzymał się blisko kiedy pokazywała mu hotel, kiedy pojechaliśmy do Czyżyn nad Omszałe, kiedy zaglądnęliśmy do stadniny i na tor wyścigowy, a przed kolacją odwiedzili lądowisko samolotów i pole golfowe.
- Nie wiem co mam powiedzieć – przyznał, kiedy wróciliśmy do domu przed kolacją. – Nie spodziewałem się tego, co zobaczyłem!
- To normalne – podsumowała Dorotka. – Lewis, zwróć tylko uwagę, że to nie jest świat dla wszystkich. To my sami stworzyliśmy taki, głównie dla siebie i z niego korzystamy.
- Ale dzięki temu, inni mają pracę – zauważyła Lidka.
- I to jest w tym wszystkim najważniejsze – zgodził się. – Doris, przecież was stać na Mauritius, ale zostajecie tutaj, co osobiście bardzo mi się podoba. Wasze pieniądze są tutaj wydawane, jak na patriotów przystało. Przyjmijcie mój szacunek, szczególnie twój mąż, bo jak na członka obecnych władz przystało, pomaga krajowi takim postępowaniem.
Oj, chyba za daleko to wszystko zajechało. Aż takim patriotą, raczej nie byłem…

Kolacja była bardziej egzotyczna niż obiad, w stylu restauracji z gwiazdkami Michelin. Nie było wprawdzie aż dwudziestu kilku dań, ale nastrój w salonie był odpowiedni, wina dobierane przez sommeliera, a regionalne potrawy dość egzotyczne. Nie tylko jak na wyobrażenia amerykańskie, ale nawet jak na polskie.
Jednym z nich były na przykład ziemniaki pieczone w mundurkach, podawane na gorąco tuż po upieczeniu, z płatkami sadła wewnątrz.
Pewnie i w kraju mało kto pamięta tę potrawę, rodem z wiejskiego ogniska i pyszną przy tym nieziemsko! Podawana przez kelnerów nie miała już tego uroku, który dawały ziemniaki ostrożnie wyciągane z żaru ogniska i własnoręcznie przygotowane, po czym pochłaniane wieczorem, w blasku zachodzącego słońca. Smak jednak pamiętałem. A że te przyrządzono z wielkim pietyzmem i upieczono na czas, delektowałem się nimi z prawdziwą przyjemnością. To danie było zresztą moim pomysłem.
Cremetowi też smakowały.
- Jak będziecie jeszcze kiedyś przyrządzać coś równie smacznego, to zadzwońcie do mnie, dobrze? – żartował.
- Musiałabym już jutro dzwonić – pochwaliła się Lidka.
- Więc piszę się na jutro, zgoda?
- Ja zawsze jestem gotowa – odpaliła dwuznacznie.

W zamysłach Dorotki, kolacja miała trwać do późna i dalszych punktów programu nie planowano. Po paru godzinach jednak, ambasador usłyszawszy z tarasu wesoły, nadjeziorny gwar i ujrzawszy coś niecoś z oddali, wyraził chęć poznania zwykłego, polskiego życia. Takim też sposobem przenieśliśmy się pod strzechę, w samo centrum tych zwyczajnych wydarzeń.
Tego w scenariuszu nie było, ale tak się stało. Było nieco komplikacji z kuchnią, podawanie potraw zostało utrudnione, skoro jednak gość sobie życzył, nie wypadało odmawiać.
Dobrze zrobiliśmy. Wieczór był naprawdę udany, rozmowy prowadziliśmy i poważne, i żartobliwe, Lewis opowiadał troszkę o sobie, my również zapoznaliśmy go pobieżnie z historią tego miejsca, a wszystko odbyło się elegancko i, co najważniejsze, bez żadnej sztuczności. Cremet okazał się świetnym kompanem i aż żałowałem, kiedy po północy kończyliśmy tę miłą biesiadę. Niestety, jutro czekały nas obowiązki.

Poniedziałkowe śniadanie również było sympatyczne. Dorotka zaproponowała wtedy, byśmy z Lewisem w sytuacjach prywatnych, mówili sobie po imieniu, za co jej podziękował. Jak wyjaśnił, nie wiedział czy wypada mu to proponować samemu. Wchodziłem w końcu w skład rządu. Sekretarze i podsekretarze stanu, oficjalnie zaliczali się do ekipy rządowej. Pośmialiśmy się z takich niuansów, zgodnie wypalili cygaro po posiłku i to był już koniec luzu. Niezadługo rozpoczęła się wręcz procesja przyjazdu osób nam towarzyszących.

wykrot
24-09-2021, 06:47
Lewis otrzymał wsparcie nie tylko sekretarza i kogoś jeszcze, ale i osobistego ochroniarza. Do mnie natomiast dołączyła Karolina, jedna z asystentek, w towarzystwie pana Kacpra, kierowcy naszej, służbowej lancii. Jeździłem już z nim, niezły facet. Zameldował się i znikł. Karolina natomiast została, rozglądając się ciekawie dookoła.
- A ty skąd tutaj? – nie bawiłem się w Wersal.
- Dostałam takie polecenie od pani minister – oznajmiła.
Westchnąłem tylko.
- Powiem ci coś. Tam jest hotel – ruchem głowy wskazałem budynek.
- Ależ wiem o tym.
- Idź więc tam i zapytaj o Beatę Dąbrowską, jakoś ją znajdziesz. Powołaj się na mnie i przekaż jej, że ma cię zameldować oraz zapewnić utrzymanie. Poza tym, baw się dobrze. Do wieczora nie jesteś niezbędna.

- Pani minister twierdziła, że…
- Pani minister niech mi… cicho, nic nie mówiłem! Poczekaj…
- Tak?
- Masz jedno zadanie, bardzo poważne i pilne.
- Na czym ono polega?
- Masz namiary na kancelarię Damiana, mojego syna?
- Nie.
- Dowiesz się więc od Beatki kim jest. Ja ci zaraz dam do niego numery prywatne, a twoim zadaniem będzie skontaktowanie się z nim i przekazanie, że jest absolutnie niezbędny nad jeziorem. I że ja go o to usilnie proszę, dobrze?
- Tak, oczywiście.
- Zapisz więc…
Podyktowałem jej telefony Damiana, wyjaśniłem o co chodzi, po czym znowu oklapłem.
- W czym niby miałaś mi pomagać? – zapytałem, wciąż zdziwiony.
- Pani minister powiedziała, że pan musi z tego spotkania sporządzić raport.
- Ja? Czyli ty masz zbierać materiały?
- Mniej więcej.
- Czyli tak jak powiedziałem wcześniej. Znajdź Beatkę, niech ci wyjaśni temat Damiana, a potem da kostium kąpielowy i idź popływać w jeziorze. W porządku?
- Czemu nie!
- No to mam u ciebie buziaka, a teraz jesteś wolna. Spotkamy się po moim powrocie.
- Skoro tak pan zarządził… – wzruszyła ramionami.

Cholera, ja im dam raporty! Od czego mają urzędników? Niech się produkują! Byłem zirytowany, ale nie było już czasu na rozmyślania, gdyż pojawił się nasz przewodnik. Jakiś dyrektor od wojewody. No i radiowóz, mający pilotować całą kolumnę. Czas było wyjeżdżać.

Są tacy, którzy uwielbiają uświetniać ceremonie swoją obecnością, ja jednak do nich na pewno nie należałem. Konieczność całodziennego trzymania się prosto, ze świadomością, że przez cały czas obserwują mnie nie tylko kamery, ale i wiele par oczu, była mocno męcząca. Poza tym przejechaliśmy wiele kilometrów, na piechotę chodziliśmy też niemało po tych wszystkich strefach, firmach, schodach urzędów… Nic więc dziwnego, że wieczorem padałem z nóg. Na szczęście Cremet, wraz z resztą delegacji, odjechali prosto do Warszawy i do domu wróciłem sam. Byłem w stanie jak po przejściu przez wyżymaczkę.
Dopiero następnego dnia mogłem spokojnie porozmawiać z Dorotką o wydarzeniach z poprzedniego tygodnia.

Przede wszystkim, wbrew wszelkim obietnicom i przyrzeczeniom składanym Romkowi, bez skrupułów zrelacjonowałem jej całą z nim rozmowę. I to ze wszystkimi szczegółami.
- Dobrze, że o tym wiem – oznajmiła. – Muszę w takim razie złagodzić postępowanie wobec niego, niech jeszcze tę sprawę próbuje rozwiązać. A to, że będzie chciał odejść, jest mi bardzo na rękę. Sądziłam zresztą, że wcześniej się na to zdecyduje.
- Tak ci dopiekł jego Bukareszt?
- Nie, to nie o to chodzi. Wiesz… jest też inna sprawa.
- Jaka?
- Nie chciałam ci tego mówić, bo w sumie to był tylko epizod, ale teraz będę musiała. Widzisz, kiedy ostatnio wybrałam się z nim do Nowym Jorku, zamieszkaliśmy w tym samym hotelu, co zresztą nie jest niczym dziwnym. Tak samo zwyczajnie potraktowałam wieczorne zaproszenie na kolację, tym bardziej, że nie on za nią płacił. I wszystko było niby w normie, chociaż Romek wypił wtedy odrobinę za dużo.
Nie siedzieliśmy długo w restauracji, a że rozmawialiśmy głównie o sprawach bankowych nawet jadąc windą, pozwoliłam mu wejść do swojego apartamentu. Bardzo późno nie było, właściwie to nie widziałam przeszkód, aby jeszcze przez jakiś czas posiedzieć. Spać mi się nie chciało, a w numerze mogłam przynajmniej zdjąć szpilki, by mi nogi trochę odpoczęły.
Nie protestowałam nawet, kiedy zamówił szampana, jeszcze wtedy żadna czerwona lampka nie zapaliła mi się w głowie, bo niby dlaczego? Był dość wesoły, a że nieco bardziej gadatliwy… brałam to na karb alkoholu. Nie sądziłam, że mu wtedy coś odbije! – przerwała i zwilżyła usta wodą.

- Co mianowicie?
- Nieoczekiwanie zaczął wspominać studenckie czasy, kiedy to się we mnie kochał. Znasz to z moich wspomnień.
- Wiem, że się w tobie kochał, ale więcej szczegółów znam jednak od Lidki.
- Nieważne skąd, skoro wiesz o co chodzi – zniecierpliwiła się. – Dopiero wtedy coś mnie tknęło i zaczęłam być ostrożna.
- Groził ci?
- Nie, skądże. Na odwrót! Zaczął być ckliwy i niemal płaczliwy. Opowiadał jak to się dla mnie starał, jak cierpiał i tak dalej.
- A cóż mu tak przyszło po latach? Chciał pocieszenia?
- Tak. Wymyślił sobie, że mu to wszystko teraz zrekompensuję i się z nim prześpię.
- Ooo! Ciekawe…
- Też byłam zaskoczona, takiego wariantu jego myśli nie brałam pod uwagę. Kiedy jednak zarzucił mi, że z tobą poszłam do łóżka już w pierwszym dniu znajomości, a on czeka na to od tylu lat, zrozumiałam że nie żartuje i naprawdę chce iść ze mną do łóżka.
- I jak zareagowałaś?
- Obróciłam te słowa w żart i pod pretekstem że jestem zmęczona, usiłowałam namówić go do wyjścia. Ale wtedy przestało to już być takie proste. Niby żartował, chwilami siadał, po czym ponownie rozmawialiśmy jakby nigdy nic, nawet o sprawach poważnych. Nie zapominał jednak, od czasu do czasu wracając do swojej propozycji. A ja nie wiedziałam jak się go pozbyć.
Taka słowna przepychanka trwała przez jakiś czas i dopiero gdy w pewnym momencie próbował mnie schwycić za biust, dostał po łapach. Wtedy kategorycznie pokazałam mu drzwi. Wyszedł, obdarzywszy mnie wcześniej wściekłym spojrzeniem, ale naprawdę odetchnęłam z ulgą, kiedy zamek zaskoczył. To nie było przyjemne.

- A jak się zachowywał rano?
- Przebukował bilet i odleciał sam, nie spotkaliśmy się wtedy. Dopiero w pracy mnie przeprosił, tłumacząc się szampanem i ciągłym sentymentem do mnie, dlatego uznałam, że nie ma powodu do wzbudzania alarmu i trzymałam to w tajemnicy. Nasza współpraca już się jednak nie układała tak jak wcześniej i zdałam sobie sprawę, że będzie musiał z banku odejść.
- Ale go nie zwolniłaś.
- Widzisz… Już ci kiedyś mówiłam, że nie mogę zaskoczyć Lidki taką decyzją. Zaraz też dowiedziałam się o Bukareszcie i przez cały czas jestem w kropce. Nie widzę dobrego wyjścia. I teraz, gdyby sam złożył rezygnację, byłoby to dla mnie najlepszym rozwiązaniem.
- Ale w tej chwili pozwolisz mu zostać?
- To jest ważna sprawa i jestem przekonana, że w tej dziedzinie nie wzbudziłby alarmu bez głębokiego przekonania o słuszności swoich spostrzeżeń. Mam zamiar ułatwić mu tę pracę, chociaż moja nagła łaskawość może wzbudzić niejakie podejrzenia.
- Poczekaj, wcale nie. Przecież mnie prosił, abym wstawił się za nim u ciebie. Oczywiście, nie informując o powodach.
- Masz rację, zapomniałam. Czyli jest dobrze. Spróbuję porozmawiać z Lidką…
- Słoneczko! – przerwałem jej. – A może spróbować innego wyjścia?
- Jakiego?

Opowiedziałem jej wtedy o naszym wieczornym pijaństwie wraz z Heleną.
- Może tak wykorzystać do tych spraw Helenę? Romka nie potępiała, a i Lidka jest w stanie jej zaufać.
- To może być dobry pomysł, porozmawiam z Heleną i wtedy jakiś wariant wybierzemy. W każdym razie będę się powoływała wyłącznie na twoją prośbę, bez wdawania się w szczegóły.
- I bardzo dobrze. A tak w sumie, jak wygląda sytuacja banku?
- Dowiem się pod koniec września, gdyż teraz trwa audyt i rozstrzyga się kwestia mojej premii za pierwszy rok pracy na stanowisku prezesa zarządu.
- Dużej?
- A jak myślisz?
- Nie wiem. Kilkaset tysięcy zielonych?
- Nie… – roześmiała się. – Premie nie są nominowane w gotówce, lecz w opcjach na akcje.
- Możesz to przetłumaczyć na ludzki język?
- Mogę! – chichotała. – Spodziewam się prezentu w postaci pakietu akcji banku wartych… powiedzmy… trochę.
- Nie drażnij mnie!

- Słusznie! – spoważniała nagle. – Słuchaj, zapomniałam o ważnej sprawie.
- Mianowicie?
- Igor przyjeżdża do Warszawy i chciał się z tobą spotkać.

wykrot
24-09-2021, 17:00
Niemal mnie zatkała taką zmianą tematu rozmowy.
- Do mnie przyjeżdża?
- Nie bezpośrednio, ale ma pewną propozycję w zasadzie wyłącznie dla ciebie. Przyjeżdża natomiast w sprawach służbowych, bo po ostatnich przetasowaniach organizacyjnych, szef departamentu wschodniego obligatoryjnie pełni funkcję przewodniczącego rady dyrektorów ich banku. Igor przyjeżdża więc na dywanik, ale chciał się też spotkać z tobą.
- Nie wiesz o co mu chodzi?
- Wiem – oznajmiła dumnie i wpatrywała się we mnie z miną, zdradzającą szykujący się dowcip.
- Nie męcz mnie – poprosiłem.

- No dobrze – odpuściła. – Igor chce ci zaproponować kupno samochodu.
- Jakiego?
- Ja się na tym nie znam, jakieś takie duże auto.
- Nowe? – zdziwiłem się.
- Nie. Było już używane.
- Nie żartuj! Po cholerę mi jakiś stary grat?
- Tomek, nie wiem! Proponował go mnie, ale mu powiedziałam, że to nie moja dziedzina i podpowiedziałam, żeby porozmawiał z tobą. Wtedy się do nas wprosił. Będzie tu jutro, czyli wszystkiego dowiesz się z pierwszej ręki. Odpowiada?
- Zwariowana…

Igora przywiózł osobiście sam pan Kazimierz. Już to świadczyło, że Dorotka wie o wiele więcej niż mi powiedziała. Ale pamiętałem też jej tajemniczy uśmiech, kiedy rozmawialiśmy o jego wizycie. Znaczyło to, że przykrych niespodzianek nie będzie i to mi wystarczało.
Jeszcze przed tarasem przywitaliśmy się po słowiańsku, po czym przeszliśmy do salonu. Tam Dorotka wypytała go o warszawskie rozmowy, ja zaś o sprawy zza wschodniej granicy. Igor przyznał, że Alona nie mogła mu towarzyszyć w podróży, gdyż bawi następcę tronu, co wywołało nasz entuzjazm i szczere gratulacje oraz stworzyło fantastyczną atmosferę. Później zaś było jeszcze ciekawiej. Dorotka zajęła się dziećmi, byśmy mieli zupełną swobodę i porozmawiali jak za dawnych lat. A rozmawialiśmy pod strzechą.

- Ale wam tego zazdroszczę! – zachwycał się, obserwując codzienne, popołudniowe życie w otoczeniu hotelu.
- Co masz na myśli, chyba nie moskiewskie niebezpieczeństwa?
- Przede wszystkim. Ja nie mogę mieć takiego stałego miejsca wypoczynku, ochrona mi na to nie pozwoli.
- Nas też sprawdza. W sobotę gościliśmy amerykańskiego ambasadora i służby tak samo przenicowały nam wcześniej cały dom, hotel i otoczenie. Nie ma lekko.
- Słuchaj, a tak z innej beczki… nadal mogę zwracać się do ciebie po imieniu?
- Nie rozumiem. Masz z tym jakiś problem?
- Jesteś teraz wiceministrem polskiego rządu…
- Przestań! Nie spotykam się z tobą służbowo i nie o sprawach rządowych rozmawiamy.
- To prawda, ale nie chciałbym, żebyś miał jakieś nieprzyjemności…
- Bez obaw, towarzyszu Lemiechow! – zawołałem ze śmiechem. – Byłem kiedyś twoim podwładnym, więc w rewanżu czuj się jak u siebie w pracy, wariacie jeden!

- Wiesz co? – odezwał się po chwili, porzucając wesołą minę. – Zaczynam żałować, że nie delegujecie nikogo do pracy u nas.
- Dlaczego?
- Nawet nie wiem jak to dokładnie wyrazić.
- Prosto z mostu.
- Tak się nie da, ale widzisz… Najpierw obecność twoja oraz pani Anny, a potem pana Łukasza, w pewnym sensie automatycznie dyscyplinowała załogę. Oni nie chcieli być gorsi od was, starali się wykazać swoją wyższość chociażby zaangażowaniem.
- Teraz tego nie ma?
- Niby jest, ale… Nie ma źródeł takiej rywalizacji. Szkoda że tak późno to zauważyłem.
- Nic straconego, mogę ci załatwić powrót do korzeni.
- Jak? Pani Warwick już nie ma w radzie dyrektorów.
- Ale i tak wciąż rozdaje karty, jeśli tylko chce. Te sprawy zostawmy jednak na jutro.
- Nie da rady, mam bilet na wieczorny samolot.
- Więc go przebukujemy! Zaraz ściągnę asystentkę, która się tym zajmie. A teraz wypij ze mną za spotkanie i mów z czym przyjechałeś. Ponoć chcesz mi wcisnąć jakiegoś starego rzęcha…
- Nie inaczej! – odparł dumnie, przełykając kieliszek żubrówki.

- Dużo chcesz za ten złom? – zapytałem obojętnie, podtrzymując dialog. Nie myślałem wtedy o żadnym zakupie, mówiłem tylko po to, aby mówić.
- Rzecz trudna do określenia. Co to znaczy drogi? Dla kogo drogi? Nie potrafię na takie pytanie odpowiedzieć. Mogę ci powiedzieć jedynie, że moja oferta nie jest skierowana do wszystkich. Adresatów wybieram osobiście i bardzo starannie. A czy z niej skorzystają, to już jest inna para kaloszy.
- Igor… wykładaj kawę na ławę, bo nie wiem o czym rozmawiamy. Żona powiedziała mi, że to jest pojazd używany, który chcesz mi sprzedać. I to jest cała moja wiedza.
- Dobrze powiedziała. Samochód ma w dokumentach rok produkcji 1984 i to jest prawda, tak jest oficjalnie traktowany. Ale dwa lata temu przeszedł gruntowną odbudowę i obecnie wygląda jak spod igły. Ja ci za to zaręczam!
- Co to za samochód?
- ZIS, znasz taką markę?
- Ja mam nie znać? Były takie ciężarówki, paliły ponad pięćdziesiąt litrów na sto kilometrów, przy ładowności coś około czterech ton.
- Zgadza się, ten model też pali podobne ilości.

- Nie wiesz po co mi to potrzebne? – zapytałem ostrożnie. – Mam pobudzać światowy popyt na wydobycie ropy?
- Nie wiem, myślałem, że ci się spodoba jako coś oryginalnego.
- Ja nie prowadzę przewozu ładunków.
- Daj spokój! Przecież nie rozmawiamy o ciężarówce.
- A o czym?
- Tomek! Oferuję ci limuzynę genseków. Naprawdę! To jest oryginalny pojazd, którym jeździł sam Michaił Gorbaczow. Wyprodukowano je w ilości dwudziestu czterech egzemplarzy i to wszystko. Za kilkadziesiąt lat ten samochód będzie wart fortunę!
- Pieprzysz! Skąd to masz?
- Mam jeszcze więcej. Całe osiem egzemplarzy. Mam też szesnaście „Czajek”, dla których również szukam nabywców.
- Jakim cudem to zdobyłeś?
- Nie ma żadnego cudu. To były zabezpieczenia kredytu dla ZIS-a. Firma w środku miasta, nie miała szansy na rozwój w tym miejscu, wzięliśmy więc w zastaw wszystko co się dało, bo działki nie udało się wywalczyć.

- Pamiętam przecież, sam ci kiedyś mówiłem, że przyjdzie dzień gdy tę firmę wyrzucą poza granice miasta. Mało tego, powiedziałem ci to po rozmowie z naczelnym ZIS-a!
- A ja zapamiętałem naszą rozmowę, wyobrażasz sobie? Zapamiętałem tamtą naradę, na której kwestionowałeś utarte schematy postępowania. Przez jakiś czas wydawało mi się, że wtedy opowiadałeś banialuki, ale później przyszła refleksja. Widzisz… Moskwa to jest wciąż Moskwa, a Rosja to Rosja. Ja wprawdzie od lat pracuję w banku amerykańskim, ale mimo tego przez cały czas odkrywam w sobie korzenie typowego myślenia rosyjskiego, bez niezbędnego uniwersalizmu.
- Przesadzasz teraz. Z tego co wiem, radzisz sobie wciąż nieźle, mimo pogarszającej się koniunktury i rosyjskiego kryzysu.
- Tu już działa doświadczenie i przyzwyczajenia, abym czasami nie gryzł własnych zębów. Dlatego zmobilizowałem się i chcę upłynnić zastaw, bo na spłatę kredytu nie mamy co liczyć. Tak jak ci mówiłem, mamy do sprzedaży osiem ZIS-ów i szesnaście „Czajek”, ale jeśli chodzi o te ZIS-y, za granicę wolno mi sprzedać jedynie dwa egzemplarze. Zresztą, to nie jest dla banku wielki interes.
- Dlaczego?
- Dlatego, że tobie oferuję ten pojazd za cenę zastawu, czyli za połowę jego ówczesnej wartości. Jaka jest jego cena dzisiejsza, w to nie wchodzę.

- Czyli ile konkretnie?
- Dwieście osiemdziesiąt tysięcy dolarów.
- Nawet dla mnie?
- Wyłącznie dla ciebie i uznaj to za ofertę niesłychanie okazyjną. W Moskwie ten model oferujemy za czterysta tysięcy dolarów, ale są to egzemplarze bez nowego wykończenia, jakie przeszły te dwa pojazdy z certyfikatem eksportowym i jeszcze dwa inne. Takiego auta nie znajdziesz w ofercie na całym świecie, a jak ono wygląda, pokażę ci później na filmie. Przywiozłem go z sobą.

wykrot
24-09-2021, 18:41
- Chętnie obejrzę, ale co ma oznaczać to wykończenie eksportowe? Pozbawiliście te auta różnych sekretnych funkcji?
- Nie o to chodzi, takich funkcji pozbawione są wszystkie. Z informacji uzyskanych w firmie wynika na przykład, że pojazdy były uzbrajane w łączność dopiero kiedy znalazły się w użytkowaniu. I załatwiały to odpowiednie komórki w służbach. Fabryka tego nie robiła. Poza tym wszystko jest w normie, czyli samochód wygląda tak, jakby pochodził z produkcji.
- Nie żartujesz? To ma być 1984 rok?
- Tomek, teraz mnie drażnisz. Powiedziałem ci, że auto jest jak nowe, bo tak jest! Dopóki firma działała, trzymałem rękę na pulsie i dbałem o to, aby bank nie stracił na kredycie. Dlatego w porę zleciłem remont kapitalny czterech egzemplarzy limuzyn, aby przywrócić im pierwotną świetność. Zgodną w dodatku ze współczesnymi standardami. Kosztowało to bank niewielkie kopiejki w stosunku do wartości prac, ale tylko oni byli w stanie je wykonać, bo mieli dostęp do oryginalnych elementów i właściwych materiałów. No i dokumentacji produkcyjnej.
- Czyli masz cztery takie wozy?
- Tak. Odnowionych kompletnie jest cztery, z czego dwa mają zgody na wywóz. Jeden z nich jest dla ciebie, jeśli tego zechcesz.
- Chcę! – zdecydowałem się. – A reszta? Nie tajemnica?
- Nie. Drugi za granicę, chyba rozumiesz, zaoferowałem swojemu obecnemu szefowi.
- Przyjął propozycję?
- Tak, oczywiście. Cenę ma taką samą jak ty, nie mogłem zrobić rozróżnienia.
- A pozostałe?
- Trzeci jest dla mnie, to chyba nie ulega wątpliwości – roześmiał się. – Czwarty natomiast pozostawiam na razie w rezerwie. Zobaczę jak sytuacja się rozwinie

Siedzieliśmy później w salonie oglądając pokaz wideo. Samochód prezentował się absolutnie rewelacyjnie, a Igor zapewniał, że to jest właśnie ten egzemplarz, o którym rozmawiamy. Nie był to wóz dla celów turystycznych, to było oczywiste. Mnie jednak wciąż intrygowała data jego powstania.
- Igor, jak się ma rocznik do ewentualnych dokumentów? Jak ktoś uwierzy, że stare auto ma wygląd nowości spod igły?
- Tego to już nie wiem – przyznał. – Słuchaj, biorąc te pojazdy w zastaw, mieliśmy takie wątpliwości na uwadze. Zastrzegliśmy wtedy, że fabryka musi przeprowadzić ich odnowienie w trakcie naszej współpracy. Przecież całe wykończenie to skóra i co by z nią nie robić, to po dwudziestu pięciu latach robi się już mało elegancka. Poza tym chociażby zabezpieczenie antykorozyjne czy samo opancerzenie. Dzisiaj istnieją nowe technologie.
Firma zresztą współpracowała z instytutem motoryzacji czy instytutami wojskowymi, dlatego samochody zostały rozebrane do ostatniej śrubki, elementy wymyte, wypucowane, zabezpieczone, po czym ponownie zmontowane i całość wykończono od nowa. Zrobili to praktycznie przed ostatnim westchnieniem, ale zrobili. Dwa lata temu i od tego czasu samochody nie były używane, z wyjątkiem jazd kontrolnych.

- A ile ten egzemplarz miał pierwotnego przebiegu?
- Niecałe trzy tysiące kilometrów.
- Tylko tyle?
- Praktycznie nie był użytkowany, przez cały okres pozostawał w rezerwie.
- Dlaczego?
- Widocznie ten podstawowy spisywał się na tyle dobrze, że nie potrzebowali zamiany. Zresztą, te historie z sobowtórami chyba już nie były wtedy ćwiczone tak intensywnie jak wcześniej. Nie było więc potrzeby go eksploatować i tak się uchował.
- Czemu nie zaoferowałeś ich wszystkich na własnym rynku? – zapytałem.

- No wiesz co… – spojrzał na mnie z przyganą. – Uważasz, że dla Nowego Ruskiego taki samochód jest nobilitujący? Sam wiesz, że nie. Bo jest rosyjski. Poza tym… Po co firmy startują na giełdę? Aby poznać realną wartość własnych akcji! Jeśli nie miałbym paru egzemplarzy na wolnym rynku, czy mógłbym w kraju osiągnąć wysoki poziom cen przy sprzedaży pozostałych? Zawsze ktoś by kwękał, a tak… Będę mógł się powoływać na światową cenę, niemal giełdową.
- W wysokości…
- Poradzę sobie z tym, bez obaw! – roześmiał się. – Sam więc widzisz. Mogę na tobie nie zarobić, chociaż stracić też nie powinienem, przede wszystkim dla własnego bezpieczeństwa. Ale ty w zamian zapewnisz mi minimalny poziom ceny i co ważniejsze, potwierdzenie popytu! Że on jest! A wtedy będę mógł się targować z następnymi klientami.
- Masz rację. Ja, stary handlowiec, skłaniam głowę przed tobą!
- Nie wygłupiaj się. Uczyłem się i od ciebie, chociaż pewnych zachowań nie rozumiałem, kiedy do nas przyjechałeś.
- Nie przejmuj się, z tego nie można wyciągać żadnych wniosków.
- Różnie to bywa – odparł wymijająco i zaraz zmienił temat na zasadniczy. – Więc jak, rezerwować dla ciebie ten egzemplarz? Weźmiesz go? Tomek, potrzebuję twojej twardej deklaracji i to pilnie.
- Daj mi pół godziny, dobrze? – zaproponowałem.
- Nie ma sprawy. Masz godzinę na przemyślenia.

Dorotka oglądała w salonie pokaz razem ze mną, chociaż nie zabierała głosu w dyskusji. Na motoryzacji znała się nieszczególnie, nic więc dziwnego w tym nie było, powstał jednak problem, którego bez niej nie mogłem rozwiązać. Nie było mnie stać na taki samochód.
- Co o tym myślisz? – zapytałem ją w kuchni, gdzie uzgadniała coś z Heleną.
- Ładny pojazd, podoba mi się – przyznała.
- Więc czemu go nie kupiłaś?
- Daję szansę tobie.
- No tak…

To nie mogło być przypadkowe. Wiedziała jakie są moje dochody i ile mam oszczędności. Nagle poczułem się pariasem w naszym związku i zaschło mi w gardle.
- Rozumiem… – zagryzłem wargi. – Pożyczysz mi tyle pieniędzy? – próbowałem się do niej uśmiechnąć.
- Nie. Nic z tego – odparła spokojnym tonem. – Nie byłbyś wypłacalny.
- Pożegnaj zatem Igora ode mnie, idę teraz spać.
- Tomek! – podniosła głos. – A tobie co? Żarty sobie stroisz?
- Oczywiście, żarty…
- Opanuj się!
- Czyli znowu ja jestem winien?
Spojrzała na mnie z wyrzutem, szybko jednak spasowała.
- Przepraszam cię, niczego obraźliwego na myśli nie miałam. Tym niemniej pieniędzy na samochód nie dam ci ot tak. Uważam, że panowie powinni sami finansować takie męskie zabawki.
- Więc jak sobie wyobrażasz tę transakcję? Przecież nie mam takiej kwoty do dyspozycji.
- Weź kredyt.
- Dasz mi taką pożyczkę bez zabezpieczenia?
- To jest niemożliwe. Chyba znasz bankowe zasady?
- Znam, podsumujmy zatem. Nie mam gotówki, kredytu nie dostanę, ale samochód mam kupić. Nie wiesz przypadkiem za co?

Przez chwilę wpatrywała się we mnie w napięciu, ale nawet nie mrugnąłem. Byłem bardzo zirytowany.
- Tomek… chodź! – powiedziała nagle i podeszła, biorąc mnie pod ramię. – Chodź, usiądziemy i spokojnie porozmawiamy, bez niepotrzebnych nerwów, dobrze?
Cóż, dałem się poprowadzić na fotele w salonie, a tam wpakowała mi się na kolana i objęła za szyję.
- Czy ty myślisz, że chcę wystawić cię do wiatru? – usłyszałem, wdychając aromat jej perfum. – Kochany, znamy się nie od wczoraj, więc nie podnoś sobie ciśnienia. Bardzo cię o to proszę!
- Dobrze. Więc co według ciebie mam zrobić?
- Użyć głowy! Masz świetną okazję do przeprowadzenia bardzo perspektywicznej inwestycji, prawda? Igor przedstawił ci temat rzetelnie. Cena transakcji jest wyjątkowo atrakcyjna i chociaż będziesz musiał co nieco do tego dołożyć na cło, czy podatki, efekt końcowy i tak przedstawia się bardzo obiecująco. Zgadzasz się ze mną?
- Tak, tylko ja od dawna znam główną zasadę obowiązującą w handlu.

- Jaką zasadę?
- Transakcja daje zysk w takiej walucie, jaką się obraca. Jeśli obracasz pieniędzmi, to i pieniądze zyskujesz. Jeśli natomiast obracasz gównem, dokładnie takie samo gówno osiągasz, tylko w dodatkowej ilości.
- Wulgarny jesteś, zupełnie niepotrzebnie.
- Bo mówisz do mnie jak do ucznia!

wykrot
25-09-2021, 06:56
- Nieprawda! – na chwilę przytuliła mi głowę do biustu. – Posłuchaj uważnie! Moim zamiarem jest zwrócenie ci uwagi na to, że zapodziałeś gdzieś myślenie strategiczne. To jest też moja wina, może nawet głównie moja…
- O czym teraz mówisz? – przerwałem jej.
- Pozwolisz mi powiedzieć do końca?
- Proszę!
- Dziękuję, nie przerywaj mi teraz. Otóż doszłam do wniosku, że pozwoliłam ci niemal zupełnie skoncentrować się na sprawach bieżących, co zresztą robisz wręcz rewelacyjnie, tym niemniej zapominasz o przyszłości…
- Ty jesteś moją przyszłością! – nie wytrzymałem.
- Kocham cię! – przytuliła się na moment. – Tylko tu nie chodzi o nasze relacje, lecz o twoją przyszłość zewnętrzną. Tomek, wiceministrem się bywa, a co będzie później? Myślałeś o tym kiedyś tak na poważnie?
- Nie…

- Otóż właśnie. Cenię w tobie duże zaangażowanie w pracę ministerstwa, chęć zmieniania naszej krajowej rzeczywistości, ale nie możesz dłużej zapominać, że to się kiedyś skończy. Że kiedyś ci podziękują i staniesz przed dylematem, co robić dalej.
- No tak… i chcesz mi w tym pomóc?
- Bingo! Takie właśnie motywy mną kierują. Tomek! Gdybyś powiedział, że chcesz ten samochód kupić aby się ze mną w nim przejechać, bez mrugnięcia powieką wyłożyłabym całą kwotę i sprawy by nie było. Mnie jednak chodzi o coś innego.
- O co?
- Abyś zaczął myśleć strategicznie i powoli przyzwyczajał się do samodzielnego obracania dużymi sumami. Na własną odpowiedzialność i bez zbędnej bojaźni, bo masz ku temu bardzo dobrą okazję do nauki.
- Wspomniałem ci, że jeśli ma się gówno…
- Stop!
- Dlaczego?
- Dlaczego sam się poniżasz?
- Przestań!

- To ty przestań! Zachowujesz się nieodpowiedzialnie i tylko potwierdzasz moje obawy.
- Że jestem golec? Wiedziałaś o tym od zawsze, skąd więc te pretensje?
- Tomek… Jest chyba gorzej niż myślałam.
- Słoneczko, daruj! Widzę, że nie jestem w stanie dorównać ci elokwencją i głębią myśli, a w dodatku muszę się z tym pogodzić, bo się zestarzałem…
- Przestań mi tu pieprzyć! – podniosła głos. – Pseudo dziadek się objawił! Ty się skup na tym, o czym wspomniałam, że powinieneś sobie sam poradzić z zakupem tego wozu!
- Nie wiesz czasem jak?
- Wiem! I od dłuższego czasu usiłuję cię nakierować na to rozwiązanie.
- Niby jakie?
- Naprawdę nie wiesz?
- Nie…

- Ręce opadają… Ale to potwierdza tylko moje spostrzeżenia, że czas najwyższy, abyś sam pomyślał o swoich pieniądzach, nie oglądając się na mnie. Oczywiście, zawsze będę ci pomagała, podpowiadała, oceniała, jeśli będziesz tego chciał. Ale inicjatywa powinna zawsze wyjść od ciebie.
- Kochanie, znowu mnie zdenerwujesz… już nie teoretyzuj, bardzo cię proszę!
- Nie będę. Jeszcze tylko nieśmiało przypomnę, że jesteś współwłaścicielem „Limana”.
Nie zrozumiałem jej myśli.
- I co z tego? Jestem, a jakby mnie nie było.
- Więc dowiedz się co możesz, a czego nie, skoro twoje udziały są jak inwestycja, prawda? Nie uczestniczysz w zarządzaniu, tym niemniej je masz! Scenariusz bardzo podobny do tego, jaki mają drobni akcjonariusze firm giełdowych.
- Mam i nie mam…
- Nie możesz korzystać ze zwykłych praw przynależnych współwłaścicielowi firmy przy bieżącym zarządzaniu, gdyż prawo to przeszło na ustanowionego powiernika, ale wciąż jesteś jej udziałowcem! Właścicielem połowy dużej firmy!

- A co mi to daje na dziś?
- Właśnie. Kiedy się tym zainteresujesz?
- Nie wiem… Możesz mi podpowiedzieć co to znaczy?
- Mogę. Jesteś całkiem bogatym gościem, gdyż Liman, wielkim staraniem i pracą Lidki, wciąż rośnie w siłę i zwiększa swoją wartość.
- Nie wiem tylko na co mi potrzebne te wieści.
- Żebyś w końcu usiadł i przeanalizował, co ci się bardziej opłaca. Czy trwanie w tym marazmie, czy też próba uruchomienia aktywów i zastawienia części udziałów, by kupić samochód od Igora jako inwestycję! Doszło wreszcie do twojej świadomości?
- Aaa… taki myk?
- Taki! Chodź do sypialni, bo widzę, że inaczej to wszystko potrwa zbyt długo…

Z Igorem rozstaliśmy się po obiedzie, przy czym moja deklaracja kupna została określona warunkowo. Miałem się jeszcze dowiedzieć, czy polskie przepisy dopuszczą rejestrację tego samochodu na nasze drogi i w przypadku odpowiedzi pozytywnej, byłem zobowiązany do zawarcia transakcji. Bankowi ludzie, słowna umowa rzecz święta, zobowiązanie zostało podjęte.
Jeszcze dobrze nie odpocząłem po jego wizycie, a już Dorotka nie dawała mi spokoju.
- Tomek, z kredytem jakoś sobie poradzimy, jeśli dasz mi swoją kartę elektronicznego podpisu, ale resztę musisz załatwić sam. Asystentki ci nie pomogą.
Miała rację. Nie miałem zamiaru nikogo wtajemniczać w te sprawy i sam musiałem wybrać się do Warszawy.
Za najlepszego konsultanta w temacie uznałem szefa firmy, która serwisowała nasze samochody i to do niego skierowałem pierwsze kroki.
- Panie dyrektorze! – tłumaczył. Zupełnie nie wiedział, że w banku już nie pracuję. – Jeśli będę miał dokumentację serwisową, nawet po rosyjsku, to jesteśmy w stanie przeprowadzić normalny przegląd, który nie pozostawi administracji cienia wątpliwości i będzie musiała pojazd zarejestrować! Oni zresztą nie zagłębiają się w szczegóły, patrzą wyłącznie na papiery. Jeśli będę dysponował bazą, znaczy dokumentacją, to sporządzimy odpowiednie protokoły i wszystko będzie grało! Tym bardziej, że… to nie będzie pilne, zgadłem?
- Oczywiście, że nie – wzruszyłem ramionami.

- Już panu obiecuję, że zrezygnuję z narzutów i policzę wszystko wyłącznie po kosztach. Ale okazja nam się trafia!
- Mówi pan o tym modelu?
- Jak najbardziej. Panie dyrektorze! Mamy tu najlepszych rzeczoznawców. Jeśli jest tak jak pan mówi, czyli auto po generalnym remoncie, to… trochę się przyglądniemy, ale im dłużej nam pan pozwoli, tym cena również będzie spadała.
- Chodzi panu o rzeczoznawców?
- Jasne. To też są ludzie, a wiedza kosztuje. Oni też będą się uczyć.
- Czyli ten temat mamy załatwiony. Są jednak jeszcze inne problemy.
- Jesteśmy po to, aby problemy klientów rozwiązywać!
- Wiem, ale to nie wasza specjalność.
- Co panu jeszcze doskwiera?
- Koszty. Zna pan jakiegoś specjalistę od ceł? To jest przecież pojazd zabytkowy. Jest jakaś szansa, żeby nie zapłacić frycowego?
- Tego nie wiem, ale proszę! – wręczył mi reklamową wizytówkę agencji celnej „Trader”.

- Co to za firma?
- Niezła agencja i z niemałym doświadczeniem. Najczęściej to z jej usług korzystamy przy podobnych wydarzeniach. Oni na przykład prowadzili całą odprawę amerykańskiego wozu pańskiej żony. Mają siedzibę niedaleko Okęcia i w Warszawie zajmują się przede wszystkim odprawami przesyłek lotniczych. Ale z tego co wiem, mają też inne oddziały, chociaż nie wiem gdzie. Niech pan do nich zaglądnie, mogą znać te sprawy.
- Ma pan do nich zaufanie?
- Nie wiem jak odpowiedzieć, ale jak dotąd nie zawiodłem się na nich.
- Rozumiem i dziękuję. Proszę nadal pilnować nas z pojazdami, przypominać o przeglądach, bo najczęściej nie mamy głowy do pamięci o terminach.
- Będę się starał. I czekam na nowy pana bolid. Ależ to będzie sensacja na stacji!
- Oby! – roześmiałem się. – Na razie ostateczna decyzja jeszcze nie zapadła.
- Wierzę, że będzie pozytywna. Przecież nie wypuści pan z rąk takiej okazji.

wykrot
25-09-2021, 12:30
Kierując się adresem z wizytówki, odszukałem agencję celną. Mieściła się w dużym biurowcu opodal Okęcia i dysponowała nawet miejscami parkingowymi, co przyjąłem z dużą ulgą. Potem jednak nie było już tak różowo.
Wszedłem do dużej sali, podzielonej przepierzeniami na boksy. Każdy z nich okupował pracownik płci różnej, siedzący w fotelu na kółkach za bardzo długim stołem, obstawionym sprzętem informatycznym. Nad całością dyżurowała, siedząc za jeszcze pokaźniejszym biurkiem, ni to sekretarka, ni kierowniczka…
- Dzień dobry! – odezwałem się nieśmiało, gdyż poczułem się jak małomiasteczkowy petent. Cholera, co za wrażenie! Dawno czegoś takiego nie przeżywałem. I dopiero po chwili zauważyłem, że przy kilku boksach siedzą jacyś ludzie. Pewnie interesanci, podobnie jak ja.
- Dzień dobry! – nadzorczyni wstała, po czym wyszła zza katedry. – W czym możemy panu pomóc?
- Mam pewną sprawę, wymagającą konsultacji w sprawach celnych.
- Czego dotyczy? Chodzi mi o branżę.
- Motoryzacji, to znaczy importu samochodu.
- Proszę bardzo! – gestem ręki wskazała wolny boks, gdzie królował jakiś młody człowiek. – Panie Jurku, to do pana! – oznajmiła, po czym wycofała się na swój punkt obserwacyjny.

- Dzień dobry panu! – przywitał mnie młodzieniec. Miał dwadzieścia parę lat, nie więcej. – W czym mógłbym pomóc?
- Dobry… – mruknąłem w odpowiedzi, bez zachęty siadając na stojącym przy bocznej krawędzi krzesełku. – Mam problem, a tak właściwie jeszcze go nie mam, ale sobie szykuję. Zna się pan na samochodach?
- O tyle, o ile – uśmiechnął się, ośmielony moim nietypowym zachowaniem. – Chciałby pan przywieźć coś z zagranicy?
- Mniej więcej.
- Rozumiem, że spoza obszaru Unii?
- Zdecydowanie.
- No cóż, większych problemów technicznych nie przewiduję, ale musi się pan liczyć z koniecznością dokonania przedpłaty na poczet czynności celnych. Jaka to marka?
- ZIS. Zna pan taką firmę?
- Przyznam, że nie… – spojrzał na mnie jakoś podejrzliwie. – To amerykański wóz?
- Wręcz przeciwnie – pokręciłem przecząco głową, spoglądając mu bezczelnie w oczy. – Rosyjski!
- Niemożliwe… Chce pan sprowadzić do Polski rosyjski samochód? – nie krył zdziwienia.
- Tak, proszę pana! Taki mam zamiar! On jest w dodatku używany i w naszym kraju powinien być traktowany jako zabytek. Dlatego chciałem się dowiedzieć, czy z tego względu istnieje jakaś możliwość obniżenia opłat wwozowych.
- No… wie pan… przyznam, że tego nie wiem… to nietypowa sytuacja…
- Tak też myślałem. Cóż, bardzo panu dziękuję i radzę na przyszłość się podszkolić! – podsumowałem go na cały głos, po czym wstałem z krzesła. Nic tu po mnie, trzeba udać się do agencji rządowych.
- Wystąpił jakiś problem? – usłyszałem za plecami niby znajomy głos. – Panie Jerzy, o co chodzi?

Odwróciłem się i… zdrętwiałem.
Za moimi plecami stała Ewelina.

- Dzień dobry pani! – skłoniłem się przytomnie.
- Dzień dobry! Pan jest naszym klientem? – nawet się nie zająknęła.
- Chciałem być, ale mnie tutaj nie lubią – poskarżyłem się.
- Niemożliwe! – spiorunowała wzrokiem biednego Jurka. – Zapraszam pana do siebie, może coś poradzimy! – uśmiechnęła się. – A z panem porozmawiam później! – rzuciła gniewnie w stronę biednego młodzieńca, jednocześnie gestem ręki wskazując mi drogę.
- Proszę, tędy!
- Dziękuję!
Zamknęła drzwi gabinetu i poprosiła bym usiadł w fotelu pod ścianą, sama jednak nie zajęła przeciwległego miejsca, wciąż stojąc obok biurka. Nie wpatrywała się we mnie, chociaż obrzucała przelotnymi spojrzeniami.
- Jak mnie tutaj znalazłeś? – zapytała nagle.
- Ja? Ja cię nie znalazłem, to jest czysty przypadek. Nie wiedziałem, że tu jesteś. To twoja firma?
- Częściowo i moja – jakby odetchnęła. – Naprawdę zjawiłeś się tu przypadkiem?
- Naprawdę.
- Nikogo o mnie wcześniej nie pytałeś?
- Nie. Opanuj się! Przyjechałem skonsultować kwestię importu samochodu.

- Skąd wiedziałeś gdzie?
- Reklamówkę agencji dostałem od szefa stacji diagnostycznej, która robi nam przeglądy samochodów. Jej szef mi podpowiedział, że czasem z wami współpracuje. Ewelina, o co ci chodzi?
- Nie, nic to, nic… przepraszam…
- Nie masz za co przepraszać!
- Mam. Zachowuję się jak idiotka, wiem o tym.
- Co się stało?
- Daj mi odetchnąć…
- Może poczęstujesz mnie kawą? – zapytałem. – Sama przy okazji wypijesz…
- Oczywiście, przepraszam!

Wygładziła jakieś nieistniejące fałdy na spódnicy, niczym nauczycielka podczas lekcji w gimnazjum, po czym podeszła do drzwi, przystanęła, nabrała oddechu i w końcu je otworzyła, wydając sekretarce odpowiednie dyspozycje. Za chwilę wróciła i znów przystanęła na środku, cały czas milcząc. Próbowałem się podnieść, nie chcąc okazać się gburem, zareagowała jednak błyskawicznie.
- Siedź, proszę! Ja też zaraz usiądę, muszę się tylko uspokoić.
- Co się dzieje?
- Nic, nie zwracaj na to uwagi… – pokręciła głową.
- Powiesz mi, czy powinienem sobie pójść?
- Teraz ty się uspokój!
- Dobrze, poczekam…

Przy kawie wcale nie była bardziej wylewna, chociaż powoli dochodziła do siebie.
- Przepraszam za swoje zachowanie, zaskoczyłeś mnie i…
- Wcale nie miałem takich zamiarów – wzruszyłem ramionami. – Dla mnie jest to tak samo nadzwyczajnym wydarzeniem.
- Czyli spotkaliśmy się ponownie… – nieznacznie kiwała głową, spoglądając gdzieś w przestrzeń.
- Nie chciałaś tego?
- Nie… nie wiem. Chciałam… nie chciałam… Sama już nie wiem.
Spojrzałem na nią uważnie.
- Rozumiem. Znaczy, twoja późniejsza nieobecność w pobliżu jeziora nie była przypadkowa?
- Nie, nie była – potwierdziła, nie patrząc na mnie. – Dziwisz się?
- Nie wiem czy powinienem.
- Nieważne… – westchnęła. – A teraz mów z czym do nas przyjechałeś.

Przedstawiłem jej swój pomysł na kupno ZIS-a i mogłem zaobserwować jak się przeistacza w bardzo profesjonalną szefową agencji celnej.

wykrot
25-09-2021, 20:04
- To ma ręce i nogi – zgodziła się, sprawdzając przy okazji w komputerze wysokość taryf celnych. – Możesz również uniknąć problemów z załatwianiem tablic tymczasowych, jeśli pojazd zostanie przywieziony do stacji diagnostycznej i dopiero na jej terenie rozładowany. Nawet w razie problemów istnieje tam magazyn celny. Przewoźnik pozbywa się ładunku i może odjechać, tylko kontrakt musisz zawrzeć odpowiednio.
- To nie jest dla mnie problemem – roześmiałem się. – Warunków Incoterms jeszcze nie zapomniałem.
- O! Czyli mam do czynienia z handlowcem?
- Jak najbardziej, chociaż byłym handlowcem, znaczy w stanie spoczynku.
- Uważaj zatem, bo warunki zostały niedawno zmodyfikowane. Wprawdzie kody literowe się nie powtarzają, ale… Diabeł nie śpi.
- Nie przewiduję problemów. Dostawca jest zaprzyjaźniony, zatem problemy przewozowe nie wchodzą w rachubę.
- Świetnie! Będzie można skupić się na odprawie.
- Dacie radę?

- Ależ tak! To oczywiste! Jako agencja mamy złożony odpowiedni depozyt na poczet ewentualnych należności, więc jeśli na granicy przejmiemy odpowiedzialność za ładunek, nie powinno być żadnych problemów. Oczywiście, będziesz musiał dokonać nam przedpłaty na akcyzę, VAT i cło.
- Słuchaj, chciałbym właśnie uniknąć opłaty akcyzowej, gdyż jest to pojazd zabytkowy w świetle naszego prawa. Ma te swoje dwadzieścia pięć lat od daty produkcji i jest to całkiem legalne.
- Słusznie! Przypilnuję tego, jeśli zlecisz nam obsługę transakcji.
- Czyli tak się mam umawiać z dostawcą?
- Tak. Niech tylko przygotuje stosowne dokumenty i załączy do ładunku.
- Podsumujmy więc. Samochód ma zostać dostarczony do diagnostów i nie na własnych kołach. Wy potwierdzacie jego wjazd do kraju już na granicy, ale ostateczna odprawa będzie dokonywana tutaj, w Warszawie.
- Dokładnie tak, chociaż przejęcie pilotowania przesyłki na granicy jest naszą dobrą wolą, to nie jest obowiązkowe. Jeśli też będą odpowiednie dokumenty, to unikniemy zapłacenia akcyzy, natomiast VAT i cło będziesz musiał uiścić.

- Ile wynosi cło?
- W tym przypadku jedynie dziesięć procent, niemal darmo.
- Ładne mi darmo! – roześmiałem się. – Nic to, czyli jesteśmy umówieni?
- Jeszcze nie. Musisz podpisać zlecenie i upoważnienie.
- Dobrze, podpiszę.
- Czyli umowa stoi. Przepraszam cię teraz, muszę się zorientować kto będzie pilotował ten temat. Sama nie mam aż tyle czasu. Za minutę wracam.
- Proszę bardzo!

Mimo wszystko odważyłem się i po podpisaniu wszystkich papierów, kiedy podała mi dłoń na pożegnanie, skorzystałem z okazji i przyciągnąłem ją do siebie. Była zaskoczona i w pierwszym momencie poczułem pewien opór, który nieoczekiwanie zelżał. Przylgnęła wtedy całym ciałem i oddała uścisk, napierając przy tym na mnie biodrami. Miałem nawet wrażenie, iż jęknęła. Niestety, wszystko to trwało zaledwie parę sekund, bo nagle pochyliła się i zwinnym ruchem uwolniła z objęć, przystając parę metrów dalej.
- Oszalałeś chyba, przecież ktoś może wejść!
- To znaczy, że kiepsko wychowujesz pracowników – skomentowałem flegmatycznie. – Do mojego gabinetu na pewno nie wejdą, jeśli tak sobie zażyczę.
- Tylko tu nie jest ministerstwo, a ja nie mam tabunu sekretarek na usługach! – wypaliła, nie odwracając ode mnie wzroku.
- Ja też nie mam – odpowiedziałem spokojnie. – Ale cieszę się, że odrobiłaś lekcje, dlatego postaram się dorównać ci w ciekawości.
- Nie trzeba. Moje nazwisko już znasz. Masz je na umowie, którą zresztą postaram się rzetelnie zrealizować.
- A dasz mi wizytówkę? Chciałbym mieć możliwość kontaktu z tobą. Chyba nie jest to w tej sytuacji nieuzasadnione?
- Prawda, przepraszam… – wydobyła gdzieś z biurka kartonik.
- Dziękuję i do zobaczenia!
- Do widzenia! Czekam na telefon z informacjami o transporcie.
Nie wytrzymałem i podszedłem bliżej.
- Może jednak pozwolisz się zaprosić gdzieś na wieczór?
- Tomek… – westchnęła ciężko. – Ja mam dzieci… idź już! Bardzo cię proszę!
Nie było wyjścia.

Ewelina Makowicz. Sprytna dziewczyna! – jechałem autem do banku i rozmyślałem. – Przy podpisywaniu umowy zorientowała się, że nawet nie pamiętałem jej nazwiska. Ale co w tym dziwnego? Kiedy się poznaliśmy, nie było to takie ważne. Ona pewnie tak samo nie zastanawiała się wtedy kim ja jestem. Dopiero później pozbierała informacje i dowiedziała się wszystkiego. To mogło być też powodem, dla którego unikała naszego ponownego spotkania nad jeziorem …
Ejże, czy aby dlatego? A może bała się siebie? Reakcji na moją ewentualną natarczywość? Sama raczej nie ciągnęłaby mnie do łóżka, to nie był ten rodzaj kobiety. Bardziej już mogła się obawiać, że nie będzie w stanie mi odmówić… To jest możliwe.
Muszę się w końcu zainteresować jej mężem. Co on robi i gdzie? Pewnie w Zarządzie Lotnictwa Cywilnego, trzeba będzie to sprawdzić. Tylko, że… nie chce mi się! Zresztą, czy ta Ewelina jest mi potrzebna? Do czego? Wykona usługę, zapłacę i tyle! Przecież nie będzie miała pretensji, sama zresztą tak chciała…
No, nie tylko. Chciała i chce czegoś więcej, co do tego raczej nie miałem wątpliwości. Problem pewnie tkwił w warunkach, tego właśnie się boi. No i ujawnienia samego faktu. Czyli chciałaby, ale boi się. Cóż, ja tak samo nie mam zamiaru ryzykować dla niej wszystkiego. Nic dobrego z tego nie wyniknie, czas zapomnieć, chociaż było miło.

A swoją drogą… Ciekawe czyja to agencja. Jeśli jej, to ma ładne pieniądze w rękach! Przecież pracuje tam mnóstwo ludzi! Ech, a co mnie to obchodzi? Co mnie obchodzą cudze pieniądze? Właśnie! Ile to auto będzie mnie w sumie kosztowało?
Burzliwe myśli skończyły się, kiedy zaparkowałem samochód pod bankiem i wyjechałem na górę. A tam, korzystając z bezpiecznego protokołu łączności wysłałem dla Igora informację, że nasza umowa wchodzi w życie i niech zleca wysyłkę samochodu. Klamka zapadła.

wykrot
26-09-2021, 06:12
Późniejsze dni w Pokrzywnie nie przyniosły wielkich wydarzeń, chociaż w teorii działo się nie tak znów mało. Nic to jednak dla mnie nie znaczyło, na niczym nie potrafiłem się skoncentrować. Żadne wydarzenia, żadne atrakcje nie wzbudzały zainteresowania i wcale nie Ewelina była tegoż powodem. Owszem, wspomnienie o saunie czasami przychodziło mi do głowy, jednak ani nie paliło, ani nie wywoływało przyspieszonego bicia serca. Całą historię traktowałem bardzo luźno. Było miło i przyjemnie, jednak to wszystko. Nie wiązałem z tamtą historią żadnej przyszłości i nie zamierzałem zabiegać o kontynuowanie znajomości, Ewelina była mi wciąż obojętna.
Myśli natomiast miałem przepełnione Dorotką, a właściwie jej postępowaniem. To na niej zależało mi naprawdę, lecz to co robiła, jak postępowała, gasiło cały mój zapał i energię do życia. A delikatne sugestie, by nie przesadzała, trafiały jak w ścianę. Między nami wyrastał mur niezrozumienia taki jak kiedyś, jak podczas naszego pierwszego, wspólnego sierpnia, kiedy zostawiła mnie i odjechała na zawsze. Data też się mniej więcej zgadzała.
Nazywało się, że nie jestem przesądny, jednak podświadomość czuwała i to pewnie ona nie dawała mi spokoju, nie pozwalała spokojnie spać, a tym bardziej cieszyć się codziennym życiem. Czułem się zagrożony, czego pierwotnym powodem było zachowanie Dorotki.

Jej dbałość o rozkwitającą karierę naukową zaczynała mi doskwierać, chociaż zagryzałem wargi i starałem się jej nie drażnić. Nie robiła mi tego na przekór, to rozumiałem. Jednak ferment jaki wywołało opublikowanie jej pracy, wciąż dawał się nam we znaki. Przejawem tego było panoszenie się jej asystentek, z którymi wciąż się spotykała, dyskutowała, polecała wyszukiwać i śledzić różne materiały, albo też opinie…
Oceniając wszystko w zwykłych kategoriach, niczego złego nie robiła. Tu nie mógłbym się przyczepić do czegokolwiek. Panienki nie były Agatą, o wspólnej saunie nawet mowy nie było, ale… Ale to była praca, a nie urlop! Tak to wszystko widziałem, gdyż nie miała czasu nie tylko dla mnie, lecz i dla dzieci, pozostawiając wszystko na mojej głowie. Miałem być z tego zadowolony?

Miała później wielkie pretensje, że kiedy udzielała wywiadu redaktorowi Bieniaszowi, zabrałem chłopców i pojechaliśmy na wycieczkę gdzieś przed siebie. Beatka wprawdzie dzwoniła po mnie lecz odpowiedziałem jej krótko, że wrócimy dopiero na kolację, po czym wyłączyłem telefon i chłopcom poleciłem zrobić to samo. Posłuchali mnie, oczekując nadzwyczajnych emocji, ale chyba ich wtedy zawiodłem. Nie miałem pomysłu jak spędzić z nimi czas, a to czym ja byłem zainteresowany, ich zupełnie nudziło. Nasze oczekiwania się rozmijały i dopiero później, po obiedzie w restauracji „Albatros” w Augustowie, stuknąłem się w czoło. Przecież chłopcy nie mieli pojęcia z czym mnie się to miejsce kojarzyło! Dla nich przecież „Siedem dziewcząt z Albatrosa” nie istniało i nie miało żadnego znaczenia!
Pojechaliśmy później do Mrągowa, odwiedzając amfiteatr, gdzie trwały jakieś występy w stylu karaoke, fundnęliśmy sobie wycieczkę jachtem po jeziorze, ale wszystko było marnym ersatzem obiecywanej im, prawdziwej wycieczki i doskonale o tym wiedziałem. Mimo wszystko, dopiero późnym wieczorem wróciliśmy do domu.

Dorotka powitała dzieciaki z ulgą, ze mną natomiast właściwie nie rozmawiała. Nastał cichy wieczór, który rano rozrósł się do cichych dni.
Ich powodem był przyjazd kolejnych dwóch profesorów, tym razem z uczelni. Nawet nie wiedziałem, że jeden z nich został wybrany nowym dziekanem i od września zaczynał swoją kadencję, dlatego uznał spotkanie z Dorotką za tak ważne, że sam się do niej pofatygował.
Wkurzony kolejnym, zmarnowanym dniem, nie miałem zamiaru nawet z nimi rozmawiać. Zabrałem więc dzieciaki i pojechaliśmy do stadniny. Rumaki nie odmawiały nam swojego zainteresowania.

Po paru dniach zjawił się wreszcie Damian. Dorotka zrewanżowała mi się wymówką, że jest bardzo zajęta i nie pokazywała się w salonie. Skądś ten styl znałem, ale cóż, zacisnąłem zęby i robiłem dobrą minę do złej gry. Tym bardziej, że sprawy do załatwienia mieliśmy bardzo poważne. Wtedy też dowiedziałem się, że status stadniny się zmienia.

Dotychczasowy wspólnik Lidki znalazł chętnego na kontynuowanie biznesu i postanowił sprzedać swoje udziały. W tej sytuacji Lidka musiała mieć stosowne upoważnienia zgromadzenia wspólników, aby można było transakcję przeprowadzić. Nie miałem zamiaru jej w tym przeszkadzać, kiedy więc Damian spojrzał na mnie z wahaniem, skinąłem tylko głową, a wtedy złożył podpis. Lidka mogła teraz działać za cały Liman.
- Kto będzie nabywcą? – zapytałem z ciekawości.
- Całkiem rozsądny gość. Przed paru laty prezes jednej z naszych największych firm, w dodatku człowiek całkiem młody, młodszy od ciebie.
- Żartujesz?
- Nie. Mówię poważnie. Bardzo rozsądny człowiek, twardo stąpający po ziemi. Jest tylko jedna sprawa, zażądał większości udziałów w spółce.
- Zgodziłaś się na to?
- Tak. Zadeklarowałam, że przy podpisywaniu aktu notarialnego, odsprzedam mu pięć procent naszych, więc będzie miał większość. Pięćdziesiąt pięć procent on, nam zostanie czterdzieści pięć.
- Nie obawiasz się, że nas wyroluje?
- Nie. Człowiek wie, czego chce i to mi wystarcza.
- A jak pobędzie dwa, trzy lata i zrujnuje to wszystko?
- Na odwrót! Ma zamiar sprzedać dom pod Warszawą aby mieć na inwestycje i przenieść się tutaj.
- Sam? Jest żonaty?
- Nie sam, wraz z żoną. Dzieci mają już na studiach, czyli opieki nie wymagają, raczej pomocy.
- A na koniach się zna?
- Jeździć umie. Amatorsko wprawdzie, jak sam powiedział, gdyż dotąd nie miał na to zbyt wiele czasu. Natomiast jego żona jest po weterynarii i jest specjalistką od hodowli. Na tym opierają swoje plany. Tu mają zamiar stworzyć swój nowy dom, dlatego też jestem spokojna.
- Oby! Życzę im sukcesów.
- Przekażę.

Przy okazji Damian podpisał też zastaw na moich udziałach w Limanie i w ten sposób mogłem mieć w banku otwarty rachunek do kwoty pół miliona euro. Lidka nie była tym faktem zachwycona, ale trudno się jej dziwić. W teorii nie powinno to mieć żadnego znaczenie dla bieżącego funkcjonowania firmy, ale diabeł tkwi w szczegółach. Gdyby na przykład chciała prowadzić rozmowy z kimś potężnym, taki partner zawsze sięgnie do kartoteki, czyli do ksiąg… A wtedy twarz rozmówcy znacznie się wydłuża. Na dalszą metę taki zapis jest obciążeniem i przeszkodą, ale cóż! Dorotka tak wymyśliła i nawet Lidka nie chciała się sprzeciwiać.
Porozmawialiśmy jeszcze o ogólnej sytuacji Limana, gdyż Damiana to interesowało, wieści jednak były optymistyczne.
- To już się kręci niemal samo – Lidka nie kryła zadowolenia. – Wpływy miesięczne w zestawieniu rok do roku są coraz wyższe. Wprawdzie zatrudnienie też nieco wzrosło, ale to wymuszone, gdyż i zadań mamy coraz więcej. Catering staje się powoli mocnym wsparciem poza sezonem, a dyrektor Stawiarz też okazał się niezłym nabytkiem. Jego układy bardzo się nam przydają i baza sportowa nie świeci pustkami ani jesienią, ani wiosną. Ogólnie nie jest źle. Hotel jest już znany w wielu środowiskach, kuchnia ma renomę, tutaj wszystko jest w porządku.

- A gdzie nie jest? – przytomnie zapytał Damian.
- Na budowie – przyznała. – Są opóźnienia i problemy.
- Jakiego typu? – zapytał niby od niechcenia.
- Jak wiesz, moim inspektorem nadzoru jest Andrzej, mąż Baśki.
- Wiem. Co z tego wynika?
- Mnożą się na niego skargi i pretensje, że stawia wymagania ponad kontraktowe, że próbuje wymuszać zmiany i rozwiązania nie przewidziane w projekcie…
- Skargi od wykonawcy?
- A niby od kogo?
- Co na to główny projektant? – przerwał jej bezceremonialnie.
- No… przyznaje rację Andrzejowi. W końcu cały projekt konsultowali z nim jeszcze na etapie tworzenia.
- Dobrze! – powiedział beznamiętnie. – Chodź, pojedziemy tam. Tato! – zwrócił się do mnie. – Ja później jadę już do Warszawy, więc mnie nie oczekuj, w porządku?
- Myślałem, że porozmawiamy dłużej.
- Nie mam dzisiaj czasu, zadzwoń jak będziesz w Warszawie. A swoją drogą… masz dobre notowania u opozycji – roześmiał się.
- Skąd to bierzesz?
- Z pracy. Wiesz, nasze nazwisko nieoczekiwanie zrobiło się znane. Może nie tak całkiem powszechnie, ale jednak. Wśród pewnej kategorii mojej, a właściwie naszej klienteli. Mam na myśli całą kancelarię.
- I co, straciliście klientów?
- Powiedziałbym, że na odwrót – śmiał się. – Stąd i moje stwierdzenie. Porozmawiamy jednak o tym innym razem, dzisiaj się spieszę.
- Trudno, wszyscy się wciąż spieszą… Z Joasią utrzymujesz kontakt?
- Jasne! Nie zapomnij o bursztynie.
- Nie zapomnę, bez obaw. Do zobaczenia więc!
- Cześć! Pozdrów ode mnie Dorotę.
- Dziękuję! Ty też pozdrów żonę.
- Się wie – przesłał mi uśmiech.

goguś
26-09-2021, 07:24
To jakaś opowieść ,książka ?

wykrot
26-09-2021, 09:22
Tak mniej więcej. :yes:


Lidka opowiadała później, że narobił na budowie strasznego popłochu, mimo że niewiele się odzywał na początek. Przedstawiła go przy wejściu jako powiernika swojego wspólnika, co budowlańcom niewiele powiedziało. Nie zrozumieli, że mają do czynienia z prawnikiem. A Damian zażyczył sobie kask, po czym przeszedł się po budowie w milczeniu, chociaż uwieczniał smartfonem co ciekawsze widoki.
Podczas późniejszej rozmowy z kierownictwem budowy, w ogóle nie poruszył tematu wymagań Andrzeja. Sygnalizował tylko półsłówkami, że cięższą artylerię wytoczy w stosownej chwili. Uprzedził tylko, że nie jest żadnym wynajętym adwokatem, lecz formalnie współwłaścicielem inwestora. I skoro mają jakieś problemy, to deklaruje, że odtąd będzie się im dokładnie przyglądał, oraz wszystko rejestrował. A jeśli coś im się nie podoba, to ma dobre miejsce na spotkanie wyjaśniające, które nazywa się sąd.
Arbitralnie też wyznaczył datę spotkania z dyrekcją w swojej kancelarii, w celu omówienia przyczyn opóźnień i sposobu powrócenia do harmonogramu robót. Bez zawracanie sobie głowy problemem, czy komukolwiek taki termin odpowiada. Dyskusji nad tym nie przewidziano. Nawet Lidka musiała się do tej daty dostosować. Postąpił niczym dyktator.
Dało to w efekcie niezłe rezultaty, wiele problemów okazało się błahymi trudnościami, z którymi szybko sobie później poradzono. Andrzej zaś mocno odetchnął, uwalniając również Lidkę od codziennego bólu głowy.

Nasze ciche dni skończyły się kolejnego dnia po wizycie Damiana. Bo ileż można sypiać obok siebie, nie przytulając się? Nie byliśmy do tego przyzwyczajeni. Taka przerwa we współżyciu trafiła się nam po raz pierwszy, ale trwała długo…
Leżałem już, kiedy wróciła z łazienki w jedwabnej koszuli. Usiadła na krawędzi łóżka po swojej stronie, sięgnęła jeszcze po jakieś kremy, coś tam wklepywała i masowała…
- Słoneczko…
- Tak?
- Długo jeszcze będziesz się na mnie złościć?
- Ja? Ja się nie złoszczę. To ty przez cały czas okazujesz w jakim poważaniu masz moje zainteresowania – znieruchomiała, przestając zajmować się swoją urodą.
- Możesz wyluzować?
- Chciałabym, ale wybacz, dopiekłeś mi do żywego! Zawsze cię popierałam w twoich planach i zamierzeniach, a ty odpłaciłeś mi obojętnością i lekceważeniem.
- Dorotko…
- Co „Dorotko”? Czy nie mam racji? Jak mam się czuć, kiedy ludzie pytają mnie o męża, a ja nawet nie wiem gdzie ty jesteś? Tomek, czy nie rozumiesz, że zrobiłeś ze mnie idiotkę?
- Bez powodu? – wtrąciłem.
- Jakiego powodu? Powiedz głośno! Powiedz jaki ci dałam do tego powód?
- Taki, że wybraliśmy się na urlop! I chciałem go spędzić z tobą, a nie ze stadniną! Kiedy masz czas dla nas? Kiedy masz czas dla mnie? Wszystko poszło w odstawkę! Nawet biegami porannymi nie jesteś zainteresowana, gdyż króluje „artykuł” i twoje plany! A my? A ja? Kim dla ciebie się stałem? Wszystko jest ważniejsze, ja się już kompletnie nie liczę!

- Kto ci powiedział, że się nie liczysz?
- Twoje zachowanie! Jesteś niby na urlopie, ale przez cały czas kontrolujesz pracę banku i sytuację wokół swojej kariery naukowej. To jest twoje główne zajęcie!
- A dla kogo to robię? Dla siebie, czy dla nas?
- Ale my przede wszystkim potrzebujemy ciebie samej! A dopiero później twojej kariery! Najpierw matki i żony, rozumiesz to?
- Masz mi coś do zarzucenia jako żonie? Czego ci brakuje? Koszul, obiadów, czy nocy ze mną? Czy ja bez ciebie gdzieś wychodzę? Szlajam się i zdradzam? Powiedz, kiedy nie wiedziałeś gdzie i z kim jestem? Kiedy nie powiedziałam o swoich zamierzeniach? Kiedy cię zdradzałam?
- Dorotko, nie o to chodzi…
- Jak nie o to? Chcesz wiedzieć ile razy mogłam się puścić tak, abyś niczego nie wiedział? Mnóstwo! Chętnych jest bez liku! Ale nigdy tego nie zrobiłam! Nigdy!
- Ja ci tego nie zarzucałem…
- A co robisz teraz? Mam się tłumaczyć ze spotkań, które odbywają się niemal w twojej obecności? Gdybyś chciał, to w każdym mógłbyś wziąć udział, niczego przed tobą nie kryję!
- Słoneczko!
- Wiedziałeś kim jestem, gdy się ze mną wiązałeś. Nie próbuj więc robić teraz ze mnie kury domowej!

- Posłuchaj mnie, proszę! – podniosłem głos.
- Słucham!
- Przecież nie chodzi mi o twoje spotkania naukowe.
- A o co? Nie tak powiedziałeś?
- Nie tak. Chodzi o ich termin! O to właśnie, że ten czas… Że ten urlop chciałem spędzić z tobą! Potem znowu będzie praca, spotkania twoje, moje… I znowu wszystko w biegu! Dzień za dniem, dzień za dniem, pierdolony kołowrót! I co, mam znowu czekać beznadziejnie przez rok aby się z tobą przespacerować bez celu? Czemu właśnie mnie skąpisz swego czasu? Ja jestem mniej ważny niż wszyscy twoi rozmówcy? Dla nich znajdujesz termin, dla pracy masz czas i na urlopie, a dla mnie go nie masz! To mi właśnie przeszkadza!
- Sobie nie masz niczego do zarzucenia? Gdybyś zostawał ze mną, te wszystkie sprawy trwałyby znacznie krócej! Miałabym wtedy i czas dla ciebie, i moje sprawy by nie ucierpiały.
- Z redaktorem rozmawiałaś od rana do osiemnastej…
- A z kim, do cholery, miałam rozmawiać, skoro was tutaj nie było? – zirytowała się. – Gdybyś został, pogadalibyśmy wspólnie przez dwie godziny i to wszystko! Najwyżej zjadłby jeszcze obiad i później moglibyśmy zostać sami!
- Dobrze już, dobrze…
- Co „dobrze”? Uważasz, że to nieprawda?

- Słoneczko, nie wiem. Wiem tylko, że obydwoje daliśmy dupy, doprowadzając do takiej sytuacji. Aż do takiej skali niezrozumienia. Ja cię bardzo przepraszam za swoje zachowanie, bo przyznaję, byłem złośliwy. Nie umiałem jednak zaprotestować inaczej przeciwko temu co się działo. Wybacz mi więc, ja zaś ze swojej strony postaram się na przyszłość być bardziej wyrozumiały.
Siedziała jeszcze przez chwilę w milczeniu, a potem odwróciła, kładąc powoli na łóżku i wyciągając do mnie dłoń.
- Tomek…
- Tak?
- Kocham cię! I też przepraszam!
Dalszych nieporozumień już nie było.

Ostatni tydzień był wreszcie taki, o jakim marzyłem podczas urlopu i w pewnym zakresie zrekompensował nam poprzednie niedogodności. Najpierw wybraliśmy się na dwa dni do Bogdana i Justyny, wyłączywszy uprzednio wszystkie telefony i to był strzał w dziesiątkę!
Poranny, rodzinny spacer po lesie, zbieranie grzybów, uczenie dzieci ich rozpoznawania, czyli takie małe, zwyczajne historie, których tak bardzo mi brakowało. Dziś miałem obok siebie tę jedną, jedyną, która wreszcie nam poświęcała całą swoją uwagę i byłem szczęśliwy że jest! Była wreszcie mamą i żoną, a nie profesorką i prezeską. Małą, zagubioną w lesie kobietką, pilnującą dzieci, ale też nie tracącą mnie z oczu. To ja byłem dla nich ostoją bezpieczeństwa i gwarancją szczęśliwego powrotu do domu, gdyż ja ten las znałem! Oni o wiele mniej.
Wyprowadziłem ich później na drogę i odjechali z Justyną do domu, a my z Bogdanem jeszcze pozostaliśmy. Pokazał mi nową ambonę, którą ustawił na skraju leśnej polany pod wielkim dębem, zaledwie kilkaset metrów od leśniczówki.

- To jest tylko dla obserwacji – zapowiedział. – Żeby ci do głowy nie przyszła durna myśl, że w tym miejscu będzie można kiedyś strzelić.
- Sam też nie strzelisz?
- Nigdy. Powtarzam ci, nigdy!
- Dla jakich więc celów takie staranie?
- Obserwacyjnych. Zamierzam przez jakiś czas zanęcać tutaj niektóre gatunki zwierzyny oraz ptactwa, a potem pozwolę je filmować.
- Potem, to przyjdą dziki i ci to wszystko zryją!
- A właśnie, miałem ci powiedzieć. W tym sezonie zaczynamy od polowania na dziki i to jest łączenie przyjemnego z pożytecznym. Musimy diametralnie zredukować ich stada i taka jest decyzja ministra. Zarządzenie będzie opublikowane na dniach.
- Czas najwyższy, wreszcie ktoś się opamiętał.
- Dziwisz się? Ekolodzy mają swoje możliwości nacisku…
- I co? Bo wybory? Kurwa, niedługo będzie tutaj więcej dzików niż ludzi! A co z lisami?
- Lisy można strzelać przez cały rok, tylko nikt nie chce tego robić.
- Dlaczego?
- Bo patron kosztuje. A futra w tych czasach nie sprzedasz. Czysta strata!

- Nie można więc pomyśleć o jakiejś rekompensacie dla myśliwych? Skoro jest możliwość płacenia za szkody rolnicze wyrządzane przez zwierzynę…
- Aha… Wyobrażasz sobie artykuł w „Realiach” pod tytułem „Są pieniądze na dotacje dla zabójców zwierząt, ale nie na rekompensaty dla rolników!”. Wyobrażasz to sobie?
- No tak… Niczego nie można.
- Kurwa, ty jesteś w rządzie! Ale i my działamy, właśnie można! Zaczynamy od dzików i zobaczymy co dalej. Odyniec dotacji jak na razie nie potrzebuje, bo nosi prestiż dla strzelca…
- Pożyjemy, zobaczymy. W każdym razie twoja ambona bardzo mi się podoba.
- Jeszcze nie jest skończona. Urządzę ją tak, żeby można było nawet w zimie spędzić tu co najmniej dwanaście godzin.
- Czyli jak?
- Zauważyłeś, że ścianki są jakieś takie… jakby grubsze?
- Rzeczywiście!
- Otóż to! Są szczelne i docieplone. Tak samo podłoga, dałem w nią dziesięć centymetrów styropianu, można się położyć i spać, ciągnąć nie będzie.
- Sprytnie! A wygląda jak stara rudera.
- Bo zewnętrze jest zrobione z desek sezonowanych, słońce już je obrobiło. Tak samo dach. Pokryty został starymi płatami osikowymi, aby nie świecił w lesie. Na jesieni ustawię tutaj statywy pod sprzęt, przyniosę grzejnik i butlę z gazem…

- A barek?
- Będzie i barek! – roześmiał się. – Będzie nawet kanapa, chociaż śpiwory każdy będzie musiał przynieść sobie sam. Myślałem też o zasilaniu elektrycznym…
- To powinno być podstawą – przerwałem mu. – Nie dla wygody obserwatorów, tylko do zasilania kamery i oświetlenia terenu w podczerwieni. Powinieneś mieć podgląd tej swojej zwierzyny.
- O! I to jest pomysł. Widzisz, zawsze kiedy się spotkamy, coś dobrego z tego wynika.
- Polej więc!
- Nie mam tutaj – roześmiał się. – Jeszcze nie mam. Na razie musimy wrócić do domu.
- Należy to szybko nadrobić. A teraz idziemy, bo mam dzisiaj ochotę coś wypić. Rzadko mi się trafia podobna okazja.
- Nie ma sprawy, idziemy!

wykrot
26-09-2021, 15:04
Nasze alkoholowe zapędy spotkały się nieoczekiwanie z pełnym zrozumieniem pań, które dzisiaj nie pozwoliły się pomijać. Kiedy wróciliśmy do domu, siedziały w kącie salonu ciche i przygaszone, ale z kilku rzuconych przerywników domyśliłem się, że wcześniej rozmawiały o rodzicach. Czyli głównie o zachowaniu matki. Wiedziałem, że teściowie byli tutaj w lipcu, chociaż tradycyjnie, do nas się nawet nie odezwali. Paskudna sprawa.
Dorotka starała się nie poruszać tego tematu w rozmowach ze mną ani z dziećmi, dlatego ja go również nie tykałem. Chociaż czułem, że zachowanie matki wciąż jej doskwiera i to się nie zmienia w czasie. Przeżywała mocno, ale cóż mogliśmy poradzić? Mamuśka pozostawała nieprzejednana. Tak można było podsumować wieści przekazane przez Justynę.

To był chyba główny powód ich niezwyczajnego wyluzowania. Dorotka nie dość, że sama zaczęła pić jak smok, to jeszcze zmuszała Justynę, aby dotrzymywała jej towarzystwa. Z kolei szwagierka nie potrafiła jej odmówić. I tak nakręcały się przez cały wieczór, wspomagane przez Helenę. Nie drążyły przy tym problemów rodzinnych, wspominały raczej wesołe historie z lat dzieciństwa albo i młodości, więc kiedy Bogdan przyniósł laptop oraz podłączył go do wzmacniacza, zaczęło się wręcz szaleństwo! Urządziliśmy sobie tańce pod muzykę z ubiegłego wieku. Piękna sprawa!
Wszystko jednak skończyło się tak, jak się skończyć musiało. Obydwie zwyczajnie się upiły i Dorotkę holowałem do naszego pokoju na poddaszu, gdyż sama mogłaby stracić równowagę na schodach. Pamiętała jednak, że jest ze mną, nikogo nie musi się obawiać, dlatego na miejscu rozebrała się do naga, rozrzucając wszystkie elementy garderoby niemal po ścianach, a potem zażądała bym ją ogrzał, gdyż odczuwa zimno.
I rzeczywiście, kiedy tylko pod kołdrą zrobiło się cieplej, obydwoje zasnęliśmy snem sprawiedliwych.

Poranna sytuacja była jednak inna niż przed laty, kiedy to upiły się z Lidką. Syndrom następnego dnia był o wiele słabszy i na śniadanie zeszliśmy w całkiem niezłym nastroju.
- Jak się ma twoje drogocenne zdrowie? – próbowałem dogryźć Justynie.
- Dobrze, że nie muszę iść dzisiaj do pracy – przyznała. – Miałabym wielkie trudności w przekonywaniu pacjentów, że alkohol jest jednak szkodliwy.
- Wczoraj nie byłaś tego taka pewna – dołożyła jej Dorotka.
- Ty… wody mineralnej aby nie potrzebujesz?
- Jakby ci to powiedzieć…
Pożartowaliśmy jeszcze trochę, spróbowaliśmy zjeść śniadanie, po czym obydwoje z Dorotką wyszliśmy z domu. Chłopcy od dawna biegali gdzieś po okolicy wraz z dziećmi Justyny, Helena się nie pojawiła, pewnie dyskretnie ich nadzoruje. Mieliśmy zatem pełny luz.
- Co robimy? – zapytałem ogólnie.
- Możesz prowadzić samochód? – odpowiedziała pytaniem.
- W żadnym wypadku. Chyba, że po polnych, albo leśnych drogach.
- O! I to jest jakiś pomysł!
- Jaki mianowicie?
- Chcę pojechać w głąb lasu.
- Po co?
- Dowiesz się. Na wycieczkę.
- Teraz? – skrzywiłem się. – Naprawdę tego chcesz?
- Naprawdę. Chodź! Pojedziemy! We dwoje i nikogo więcej!

Znałem te tereny z okresu stażu myśliwskiego, dlatego pojechałem w taki matecznik, do jakiego nikt zwyczajnym autem nie mógł dotrzeć. Tylko napęd na cztery koła dawał szansę na samodzielny powrót. Dorotka była zachwycona kiedy się zatrzymałem i przestała skrywać tegoż powód.
- Czyli możemy się tu rozebrać i nikt nas nie podglądnie?
- Oprócz much i komarów pewnie nikt.
- Ale masz w drzwiach jakieś zniechęcające aerozole, prawda?
- Mam. Zawsze mam.
- Rozkładaj więc koc, chcę się poopalać.
- Ach… teraz rozumiem. To dlatego nie założyłaś dzisiaj biustonosza, tak?
- Majtek też nie mam – oświadczyła dumnie, po czym szybkimi ruchami zdjęła koszulkę i zsunęła z bioder spódnicę. – Jak widzisz, jestem doskonale przygotowana do naszego wypoczynku.

To była poezja. W słonecznym blasku przesiewanym przez gałęzie prastarej sosny, pieściliśmy się tak jak kiedyś. Jak przed laty nad jeziorem, kiedy brzeg był pusty, a my anonimowi. Niby powoli, a jednocześnie tak zachłannie, jakby świat miał się jutro skończyć.
Leżała potem nieruchomo w pełnym słońcu, z szeroko rozrzuconymi nogami i przymkniętymi oczami.
- Słoneczko… – szeptałem cicho klęcząc obok i całując jej pierś. – Jesteś przepiękna i fantastyczna!
- Dobrze mi z tobą – odpowiedziała, nie zmieniając pozycji i nie uchylając powiek. – Nie zapominaj tylko, że one są parzyste. Ten dalszy chce być tak samo całowany!
Zrozumiałem. Potrzebowała dalszego ciągu, chociaż ja miałem już właściwie dość. Ale nie mogłem teraz zawieść! Musiałem się sprężyć…

Zaskoczyła mnie jednak zupełnie, kiedy mieliśmy szykować się do powrotu. Wciąż jeszcze naga przytuliła się namiętnie, a potem nieoczekiwanie, cicho zapytała, nie patrząc mi w oczy.
- Tomek…
- Tak?
- Powiedz mi prawdę, które swoje asystentki już zerżnąłeś?
Opadłem nagle z sił. Co też jej chodzi po głowie?
- Nie zwariowałaś aby?
- Nie. Zapytałam konkretnie i takiej też odpowiedzi od ciebie oczekuję.
- Będzie więc krótka. Żadnej. Nawet twojej Beatki nie tknąłem, chociaż wiele naszych kontaktów mogłoby sugerować coś innego. Odpuść kochanie! Ja nie mam dwudziestu lat i nie jestem już myśliwym w sensie zdobywania. Dlatego też, na żadną z nich nie poluję, ani żadna nie zaprząta moich myśli. Poza tym nie wyobrażam sobie by jakaś inna postać mogła mi zaoferować coś więcej niż dajesz mi ty! Nie potrzebuję innych podniet, wystarczasz mi w zupełności i nikogo więcej nie pragnę!

- Cieszę się! – odwróciła głowę i nasze oczy wreszcie się spotkały. – A nie masz do mnie żalu o Agatę?
- Nie… – odparłem spokojnie i bez namysłu. – Chociaż trochę ci się dziwię.
- Dlaczego?
- Nie obawiasz się ujawnienia takich zainteresowań? Nie zyskałabyś na tym…
- Agata ma więcej do stracenia, z jej strony nic mi nie grozi.
Zastanawiałem się przez chwilę.
- Macie zamiar… masz zamiar… kontynuowania tego… układu?
- Jeśli ci to bardzo nie przeszkadza…
- Co cię w niej pociąga?
- Nie wiem! – przyznała. – To jest coś… nieokreślonego. To jest tak jak z zakochaniem… chociaż na pewno ciebie dla niej nie porzucę. Ale lubię ją, jest mi z nią przyjemnie i dobrze…
- W łóżku?
- To też, ale nie trywializuj! Z tobą również dobrze się czuję nie tylko w łóżku. Czuję się bezpieczna kiedy jesteś obok, kiedy rozmawiamy, kiedy jemy, tańczymy, kiedy bawisz się z chłopcami… zawsze! Po prostu zawsze!

- Rozumiem. No cóż, rozmawiałem ostatnio z Agatą na podobny temat i też mnie zapytała, czy nie mam zamiaru jej tępić.
- I co odpowiedziałeś?
- Że z wiatrakami nie walczę!
Roześmiała się, po czym mnie pocałowała.
- Dziękuję!
- Poczekaj…
- Tak?
- A co czujesz, kiedy widzisz, że ja z nią… nie jesteś wtedy zazdrosna?
- Zdziwisz się chyba odpowiedzią…
- Mianowicie?
- Pierwszym razem byłam, muszę to przyznać. Ale później już nie.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
- Dlaczego? Czym to uzasadnisz?
- Sama nie wiem. Widzisz… jak się kogoś lubi, czy kocha, obojętnie jak to nazwiemy…
- No nie! Dla mnie jednak to są różne uczucia. Coś innego.
- Nie łap mnie za słowa, bo nie o to teraz chodzi.
- Dobrze.
- Widzisz… Ciebie wcale nie przestałam kochać, ale polubiłam też i ją…
- Rozumiem.

- Załóżmy więc, że rozumiesz. Otóż nie chciałabym krzywdzić ani ciebie, ani jej. Uznałam zatem, że skoro ja mogę pieścić się z kimś obok, to i ty, mój kochany, też masz takie prawo. Więc nie mogę mieć do ciebie żalu o to, że z nią spółkujesz.
- Tak mówi rozum, a co na to podświadomość?
- Nie mam konfliktu bo zrozumiałam, że i Agacie jest to potrzebne.
- Po co?
- Przecież znasz jej historię, prawda?
- Mniej więcej.
- Tomek, jeśli ta dziewczyna się nie przełamie…
- Uważasz, że robisz to dla niej?
- Tak. Dokładnie tak.
- Przekonałaś ją?
- Ją nie do końca.
- Aha… czyli robi to tylko dla ciebie?
- Tak. Ale o to właśnie mi chodziło. Ja jej nie przełamię, tylko ty możesz to zrobić. I chociaż Agata początkowo marudziła, to w końcu ustąpiła. Dlatego obserwując was nie czuję żalu, gdyż wierzę, że to dla jej dobra. Bo chciałabym, żeby jej się wiodło w życiu.

- Od dawna się spotykacie?
- Nie. Bez ciebie, czyli wcześniej, byłyśmy w łóżku jedynie kilka razy.
- Powiedz mi, czy w twoim życiu jest jeszcze ktoś oprócz Agaty?
- Nie… – odparła, jakby się wahając. Szybko jednak potwierdziła. – Ani kobiety, a tym bardziej mężczyzny. Z Agatą też by długo nie trwało bez twojej wiedzy, nie umiałabym tego ciągnąć. A z ciebie nie zrezygnuję. Nigdy!
- Cieszę się i też cię kocham! Powiedz mi jeszcze… A co by było gdybyś się dowiedziała, że przespałem się z Agatą bez ciebie?
- Nie wiem! – roześmiała się swobodnie. – To by pewnie zależało od aktualnego stanu moich z nią relacji. One przecież nie są niezmienne, jak to w życiu bywa. Jeśli zrobiłaby to dla mnie i dla mojego męża, pewnie bym się nie zmartwiła. Ale gdybyście zrobili mi to na złość, o… Sam chyba rozumiesz. Dlaczego pytasz? Macie jakieś zamiary?
- A skąd! – skrzywiłem się. – Ostatnio żartowałem sobie z niej w stadninie i wtedy mi odpowiedziała, że bez twojej obecności zupełnie jej nie podniecam i żebym się nawet do niej nie zbliżał.
- Cała Agatka! – Dorotka pokiwała głową. – Szkoda mi jej, to fantastyczna dziewczyna. Ale uraz ma tak głęboko wbudowany w psychikę, że… nie wiem…

- Chciałabyś zobaczyć ją w związku z mężczyzną?
- Zobaczyć? Nie. Dowiedzieć się – tak!
- Nie przeszkadzałoby ci, że idzie w twoje ramiona pieszczona niedawno przez jakiegoś samca?
- Wiesz, mnie mało interesują strefy będące centralnym punktem zainteresowania panów. Jej ciało ma o wiele więcej miłych miejsc, a dłonie potrafią też odnaleźć to, co mnie sprawia przyjemność. A jak wiesz, dłonie podajemy sobie codziennie z wieloma ludźmi, więc cóż mi za różnica, czy ktoś ją uprzednio penetrował, czy też nie. I tak trzeba się wcześniej umyć, co raczej nie sprawia nam trudności.
- Ale nie chciałabyś mnie wtedy do trójkąta, gdybym ja tam sięgał…
- Nie. Wtedy już nie. Ale nie dzielmy skóry na niedźwiedziu, to jest melodia przyszłości. Pozostańmy na tym, co jest obecnie.

- Czyżbyście miały jakieś wspólne plany?
- Za dużo powiedziane, ale coś w tym jest. Po pierwsze, naprawdę chciałabym nauczyć ją tańczyć, a po drugie…
- Mów!
- Agata chciała przyjechać do nas na weekend.
- Tutaj? Przecież mamy jechać w piątek do domu.
- Nie tutaj, w Warszawie.
- Jak chcesz… Może lepiej do Podkowy?
- Zobaczymy – pocałowała mnie. – Nie chciałabym, abyś czuł się zaskoczony.
- Nie będę – zrezygnowałem z oporu.

Może i mnie spodobają się ich zabawy?

wykrot
26-09-2021, 19:22
Nie wiem czyja ręka to wszystko ukartowała, ale ostatni weekend ułożył się zupełnie po myśli Dorotki. Szkoła organizowała integracyjną wycieczkę dla uczniów przed rozpoczęciem roku szkolnego, dlatego w piątek ledwo zdążyliśmy rankiem wrócić, aby obydwie z Heleną spakowały chłopców. Tak, że jeszcze przed obiadem zostaliśmy sami. Zaglądnąłem wtedy do resortu, wstąpiłem na chwilę do Anny, wracałem jednak już do Podkowy, bo tam pojechała Dorotka. I to bez Heleny. Niezadługo też dołączyła do nas Agata.

Spędziliśmy tam dwie doby, jedząc i pijąc umiarkowanie, chociaż były też chwile bardzo ostre. Na pozór jednak wszystko wyglądało zupełnie zwyczajnie. Nie byliśmy odcięci od świata, przywożono nam posiłki, spacerowaliśmy po ogrodzie, pływaliśmy w basenie, a wszystko to odbywało się z przestrzeganiem zasad przyzwoitości. Nawet kiedy Agata pobierała lekcje tańca, odbywało się to bez seksualnych podtekstów. Oczywiście, większość czasu spędzały we dwie, zajmując się tematami damskimi, czyli kosmetyka, moda i tak dalej. Chociaż, prawdę mówiąc, nie wiem dokładnie czym się zajmowały.
Nie uczestniczyłem w ich dyskusjach, gdyż zabrałem z resortu swoją teczkę pracy. Nie całkiem zgodnie z przepisami, ale jednak. Potrzebowałem zaktualizować stan wiedzy o tematy bieżące, aby w poniedziałek nie świecić oczami. Szef musi być w kursie spraw, urlop nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Miałem czym się zająć.

Tę swobodę, którą miały właściwie przez cały czas, wynagradzały mi wieczorami, kiedy zaszywaliśmy się nad basenem. To były moje godziny i mogłem z nimi robić wszystko, co tylko zechciałem. Spaliśmy też, oczywiście, we trójkę.
Dopiero w niedzielę nastąpił prawdziwy koniec naszego urlopu. Obiad zjedliśmy już w domu, po czym Agata nas pożegnała, my zaś pojechaliśmy odebrać chłopców. O tym co się działo w Podkowie nie rozmawialiśmy zupełnie, chociaż Dorotka miała świetny nastrój.
Cieszyła się na czekające nas powitanie chłopców. Tryskała również humorem podczas spotkania z innymi amerykańskimi rodzicami. Nie inaczej też było, kiedy zjawił się autokar i do domu wracaliśmy jako zgodna, kochająca się rodzina.

To była prawda, wątpliwości nie miałem. Kochałem ją nie dla tych ogromnych pieniędzy, nie dla tego życia jakie mi stworzyła, ale dla niej samej. Byłem też pewien, że i jej nie jestem obojętny. A jednak… Na tym zgodnym wizerunku coraz to pojawiały się jakieś rysy i coś mi mówiło, że zaczynają się powiększać.
„Bez ciebie byłyśmy w łóżku jedynie kilka razy”. To zdanie, lekko przez nią rzucone jeszcze w lesie, dziwnie zapadło mi w pamięć. Gdzie? Kiedy? Dlaczego wcześniej o tym nie wiedziałem? Nie było sytuacji, żeby nie wróciła na noc do domu, chyba, że… Czy zawsze jej wyloty do Nowego Jorku naprawdę oznaczają wyprawę za Atlantyk? Czy nie skrywa czegoś przede mną? Nie… Nie wierzę… Mogły się spotkać w dzień, chociażby u Agaty, w godzinach pracy… Zapytać ją o to? Może lepiej nie…

Podczas weekendu dotrzymała słowa. Chwilami pieściła się z Agatą tylko po to, aby mnie umożliwić wszelkie z nią zabawy. A po finale sama mnie całowała i dziękowała, jakbym to z nią osiągnął orgazm. Zresztą, przez te dwa dni seksu było tyle, że musiałem wspomagać się tabletkami, inaczej by mnie wykończyły. Wiek zaczynał dawać się we znaki, natury nie da się oszukać. To tylko moja żona wciąż wyglądała tak, jakby upływ czasu jej nie dotyczył.
Uwielbiałem przyglądać się jej. Jak się porusza, jak chodzi, jak siedzi, jak się ubiera, rozbiera… W łóżku kochaliśmy się przy pełnym oświetleniu. Nigdy jej to nie przeszkadzało, a ja miałem możliwość podziwiania wszelkich fragmentów jej cudownego ciała. Była piękna i tak jak kiedyś powiedziała mi Lidka, nie znajdowałem w niej żadnych skaz. Bez względu na upływ czasu!
Wciąż miała sylwetkę młodej dziewczyny. Może z nieco poszerzonymi biodrami, ale te drobne, dziewczęce rysy twarzy otrzymane od natury, nie pozwalały jej się starzeć. Gdyby tylko zechciała i ubrała się w stylu współczesnej młodzieży, bez trudu mogłaby wciąż uchodzić za studentkę! Nigdzie nie miała też zmarszczek, chociaż znawcy kobiecej fizjologii twierdzili, że czasu nie da się oszukać. Owszem, stosowała na co dzień wiele różnych kosmetyków, na których zupełnie się nie znałem, ale to wszystko. Nie przechodziła żadnych operacji! Biust miała sprężysty bez silikonu, a na botoks, jak mawiała, przyjdzie jeszcze czas.

Ona też lubiła widzieć, jak się jej przyglądam, jak ją podziwiam. Kiedyś nawet powiedziałem, że byłaby striptizerką doskonałą.
- Ależ ja jestem striptizerką! – odparła zalotnie. – Co prawda wyłącznie dla jednego widza, ale jednak! Od innych specjalistek dzieli mnie tylko to, że jedna, wyłącznie twoja akceptacja w pełni mi wystarcza. Podziwu od innych nie potrzebuję.
We wszystkim perfekcyjna, jeśli czymś się zainteresowała, już nie odpuściła. Stąd się brały jej sukcesy w pracy. Nie umiała pracować po łebkach, to nie wchodziło w rachubę. Tyle że mogło również rodzić problemy. Jeśli zdecydowała się na jakiś rodzaj związku z Agatą, już tak łatwo nie zrezygnuje. Ale co z tego może wyniknąć? Wolałem nie myśleć…

Agata była w niej zakochana. Mocno i z całej duszy. To się dawało zauważyć, kiedy były razem. Nawet łóżko nie było mi do tego potrzebne. Była w stanie zrobić dla niej wszystko, tak jak kiedyś Ania, asystentka Johna… Ejże! A jak obecnie wyglądają ich relacje? Dorotka nigdy mi o tym nie mówi, a przecież spotyka się z Anią w Nowym Jorku!
W lesie twierdziła, że w jej życiu nie ma już nikogo, ale czy nie miała na myśli wyłącznie Polski? Mężczyzn nie miała, w to wierzyłem. Byłem nawet pewien, że mnie nie zdradza. Ale z kobietami… Jak sobie radzi z samotnością za Atlantykiem? Czy Ania jej wtedy nie… pomaga? Nie jest to wykluczone… Kiedyś tak samo spoglądała na Dorotkę tym cielęcym wzrokiem, jak teraz Agata.
Mocna kobieta, oficer, wysportowana, sprawna, a jednak rozpływa się jak lód w ognisku i taje, pieszcząc Dorotki biust. Wystawia mi też zadek do używania tylko dlatego, że Dorotka tak chce. Niesamowite…
Całe szczęście, że nie musiałem obawiać się jej ciąży. Dorotka zadbała i o to, zapewniając nam bezpieczeństwo. Jak i czym? Nie wiedziałem. Nie chciała o tym rozmawiać i nigdy nie szukała niczego w polskich aptekach. Tę sferę kontrolowała również profesjonalnie dla swojej i mojej wygody.

Pamiętna, leśna rozmowa z Dorotką oraz weekend spędzony z Agatą, miały też swoje inne następstwa. O ile wcześniej odczuwałem pewien dyskomfort wywołany historią z Eweliną, to teraz znikł on prawie zupełnie. Jeśli moja żona uważa, że jej intymne epizody, realnie nie zagrażające naszemu związkowi są dopuszczalne, to… moje też! Co z tego, że miałem przygodę z Eweliną? Ani ona mnie nie szuka, ani ja jej… Było miło i to wszystko. Czym się przejmować? Poczułem się rozgrzeszony.

Do pracy wróciłem pełen energii i zapału, z mocnym postanowieniem ułożenia sobie pracy tak, by dzień służbowych zajęć w resorcie skrócić do ośmiu godzin. Seksualnie zaspokojony, z rozwiązanymi problemami domowymi, nie przewidywałem żadnych trudności czy niespodzianek Bieżące zadania już znałem i mogłem się włączyć w tok pracy bez zgrzytów.
Los jednak i tu spłatał mi figla.

wykrot
27-09-2021, 06:31
Prawdą było to, co w lesie mówiłem Dorotce, że żadnych swoich asystentek nie tykałem. Że w pracy nie pozwalałem sobie na jakiekolwiek zachowania wobec kobiet, które mogłyby zostać skojarzone dwuznacznie. Ale nie było to całą prawdą. Już podczas pierwszej po urlopie odprawy z najbliższym zespołem, wspomniałem jej zapytanie i przejechałem oczami po figurach moich asystentek. Niezłe laski… Musiałem sam się strofować w duchu, żeby nie dać plamy. To wprawdzie trwało mgnienie oka, dalsza część odprawy przebiegła bez problemów. Ale już we wtorek sfera seksu śmiało wkroczyła w moje resortowe życie. Przy czym nie było to przyjemne.

Anna pojechała na posiedzenie rządu, zrobił się mały luz, a wtedy zdecydowałem się odwiedzić Łukasza. Dawno z nim nie rozmawiałem. Ciekawy byłem, jaki jest stan prac nad przygotowaniem ustawy o zmianie podporządkowania zagranicznej służby handlowej.
Łukasz był na miejscu. Porozmawialiśmy jakiś czas, nie miał jednak ważnych informacji, gdyż ich rozpracowanie zlecił swojemu zastępcy, którego nie było w gabinecie. Nie wiedział też gdzie się znajduje.
Cóż, i tak bywa, jak to w biurach. Umówiliśmy się na rozmowę jeszcze w tym tygodniu, po czym poszedłem do siebie. Mijałem powoli kolejne drzwi na korytarzu, kolejne tabliczki informacyjne i nie wiem co mnie wtedy skusiło, żeby zaglądnąć do pokoju socjalnego.

Był taki na każdym piętrze. Wyglądał jak nowoczesna kuchnia z pełnym zapleczem i taką też rolę pełnił. Jeśli ktoś zostawał w pracy, a nie było to wcale rzadkością, mógł tu wszystko ugotować, odgrzać, zrobić kawę, herbatę i nie tylko. W szafkach oraz lodówkach były zapasy różnych produktów do wykorzystania, głód tu nikomu nie zagrażał.
Za kuchnią znajdowała się salka przeznaczona pierwotnie na cele konsumpcji, jednak życie zweryfikowało te plany i stała się zwyczajną palarnią. Korzystali z niej nałogowcy i nie było sensu z tym walczyć, gdyż lepszego miejsca dla nich nie było. W pobliżu znajdowały się kanały wentylacyjne przeznaczone dla potrzeb kuchni, podłączono więc wyciąg i dało się tu żyć, nawet tym palącym. Nie spodziewałem się jednak, że kiedy uchylę drzwi, zobaczę leżącą na stoliku półnagą kobietę z rozchylonymi nogami i mężczyznę, z głową wciśniętą pomiędzy jej obnażone uda.

Dziewczyna ujrzała mnie niemal natychmiast i wrzasnęła, ściskając nogi, a wtedy i on się odruchowo odwrócił. Wszystko stało się jasne. Był to poszukiwany zastępca Łukasza, ale nie to mnie ubodło najbardziej. Leżącą była Patrycja, jedna z moich asystentek.

Po powrocie do gabinetu posiedziałem chwilę, po czym poprosiłem Kingę i w milczeniu posadziłem po drugiej stronie biurka. Takie nagłe wezwanie nie mogło wróżyć niczego dobrego i widziałem, że zrozumiała. Mimo to, z premedytacją, przez jakiś czas spacerowałem po gabinecie, nie odzywając się zupełnie. W pewnej chwili przystanąłem, rzucając od niechcenia.
- Jak się pani u nas pracuje, pani dyrektor? – zapytałem z wyraźną, ironiczną złośliwością w intonacji.
- Nie rozumiem o co pan minister pyta.
- Chciałem się dowiedzieć, czy podczas mojej nieobecności nie wystąpiły jakieś problemy.
- Nie, dlaczego? – odparła zdziwiona. – Wszystko panu ministrowi przekazałam według swojej najlepszej wiedzy.
- Mam więc rozumieć, że nie panuje pani nad sytuacją? – wpiłem się spojrzeniem w jej oczy niczym kobra przed atakiem.
- Przepraszam, ale nie wiem o czym pan mówi! – odpowiedziała twardo.
Nie odwróciła też oczu, a wtedy złagodniałem. Powinna dostać lekcję, a nie nauczkę.

- Dobrze… – westchnąłem, zniżając nieco ton, cały czas jednak spoglądając jej w oczy. – Dziewczyno! Wyciągnąłem cię z niebytu i dałem władzę jaką mało kto tutaj ma. Możesz robić wiele, dobierać sobie ludzi według własnego gustu, pracować z nimi kiedy chcesz i jak chcesz. Ułatwiam wam nawet rozrywki. Ale nie potrzebuję ludzi, na których nie mógłbym polegać! Którzy nie dotrzymują zobowiązań i są wobec mnie nielojalni! Oczekuję od was, a przede wszystkim od ciebie, pełnej lojalności! A co dostaję w zamian? Wystawienie mnie na widelec?
- Nie rozumiem… naprawdę! – wręcz szlochała. – Kiedy i w czym pana zawiodłam?
- Uspokój się! To nie jest ściana płaczu! Powiedz mi jak panujesz nad zespołem? Wiesz co robi teraz twoja koleżanka Patrycja Jachowska?
- Nie wiem…
- A dlaczego nie wiesz? Ja wiem i ci to powiem! Pieprzy się z dyrektorem Szumiłą! Leży z rozrzuconymi nogami na stole i jęczy jak zarzynana, bo Szumiło liże jej cipkę! Ile takich lewych związków ministerialnych jest w waszej grupie? Co to za znajomości i kontakty? Chcę to wszystko wiedzieć! Tu i teraz! Albo powiesz mi co się tu dzieje jak na spowiedzi, albo się rozstajemy! Nie pozwolę sobie na to, byście ze mnie drwili i oszukiwali! Nie kąsa się ręki, która karmi i głaszcze! Zapamiętaj to sobie na zawsze i przekaż innym, jasne?
- Tak…

- Zaufałem wam, o nic nie pytając. Nie dłubiąc w waszych życiorysach. Byłem tolerancyjny i wyrozumiały, ale widzę, że grubo przestrzeliłem! Sytuacja więc się zmienia. Mam dostawać relacje o prywatnych układach w resorcie, a jeśli nie, to się żegnamy! Czy to jest jasne?
- Tak…
- A teraz słucham, co masz mi do przekazania? Kto mi stąd wynosi informacje i plotki, z kim się przyjaźni, jakie ma relacje rodzinne w resorcie lub też innych, towarzyskie, łóżkowe, czyli wszystko co wiesz o swoich podwładnych! Od tego zależą losy naszej dalszej współpracy!

Niewiele nowych, istotnych rzeczy się dowiedziałem. Była wystraszona i mówiła bardzo chaotycznie, aż w końcu jej przerwałem.
- Poczekaj! Czyli jest w grupie jedna para, która według twojej wiedzy ma wobec siebie poważne zamiary?
- Tak…
- Więc to mnie nie interesuje, dopóki odbywa się po godzinach pracy. O związku Patrycji wcześniej nie wiedziałaś?
- To nie tak. Że on się nią interesuje, nie było tajemnicą. Tak samo fakt, że jest żonaty. Ale nie mówiła nam, że ze sobą sypiają.
- Może tylko tobie się nie przyznała?
- To jest możliwe. Nie jestem dobrą powiernicą w takich sprawach.
- Dobrze. Ogarnij się teraz i idź do siebie, ale jeszcze dziś zaproponujesz mi postępowanie wobec pani Patrycji. Czy będziesz to konsultowała z zespołem, czy nie, to już twoja sprawa. Chcę szybko dostać ostateczną propozycję i będę się starał postąpić tak, jak sobie zażyczysz. A teraz dziękuję, jesteś wolna. O całej reszcie porozmawiamy później, kiedy ochłoniesz.

Kiedy wyszła, schwyciłem się za głowę. Kurwa, jeszcze to? Czy ja naprawdę mam mało zajęć i mało problemów? Nie mają się gdzie pieprzyć, tylko w pracy? A swoją drogą, co ona w nim widzi? Ten lalusiowaty Szumiło…
Dziewczyna była atrakcyjną i elegancką kobietą, na pozór bardzo pewną siebie. Nawet w moją stronę strzelała powłóczystymi spojrzeniami, chociaż w tym się przeliczyła. Nie cierpiałem takich gestów od zawsze, więc tu by się na pewno nie pożywiła, ale… w końcu znalazła! I niech się pieprzy z kim chce, ale dlaczego w pracy? Musieli mi to pokazać? I co ja mam teraz z nimi zrobić?
Szumiło był wicedyrektorem, na jego dyscyplinarne zwolnienie winienem uzyskać zgodę Anny. Zresztą, inaczej się nie da. Jest szefową, musi zostać o wszystkim poinformowana, chociaż decyzje może pozostawić mnie. Ja pieprzę! Czy oni musieli tutaj? Nie mają nade mną litości. Przecież gdyby to ujrzał ktoś inny…
Jeśli nawet nie wyleciałbym za brak nadzoru, to moja pozycja znacznie by osłabła. W zasadzie byłbym tutaj skończony. Mógłbym się już dzisiaj pakować.

Po jakimś czasie, sekretarki zaanonsowały mi pojawienie się Patrycji z prośbą o rozmowę. Moja reakcja była krótka.
- Ta pani ma swoją przełożoną i bez niej nie przekroczy progu mojego gabinetu. Proszę jej to zakomunikować.

wykrot
27-09-2021, 06:32
Prawdą było to, co w lesie mówiłem Dorotce, że żadnych swoich asystentek nie tykałem. Że w pracy nie pozwalałem sobie na jakiekolwiek zachowania wobec kobiet, które mogłyby zostać skojarzone dwuznacznie. Ale nie było to całą prawdą. Już podczas pierwszej po urlopie odprawy z najbliższym zespołem, wspomniałem jej zapytanie i przejechałem oczami po figurach moich asystentek. Niezłe laski… Musiałem sam się strofować w duchu, żeby nie dać plamy. To wprawdzie trwało mgnienie oka, dalsza część odprawy przebiegła bez problemów. Ale już we wtorek sfera seksu śmiało wkroczyła w moje resortowe życie. Przy czym nie było to przyjemne.
Anna pojechała na posiedzenie rządu, zrobił się mały luz, a wtedy zdecydowałem się odwiedzić Łukasza. Dawno z nim nie rozmawiałem. Ciekawy byłem, jaki jest stan prac nad przygotowaniem ustawy o zmianie podporządkowania zagranicznej służby handlowej.
Łukasz był na miejscu. Porozmawialiśmy jakiś czas, nie miał jednak ważnych informacji, gdyż ich rozpracowanie zlecił swojemu zastępcy, którego nie było w gabinecie. Nie wiedział też gdzie się znajduje.
Cóż, i tak bywa, jak to w biurach. Umówiliśmy się na rozmowę jeszcze w tym tygodniu, po czym poszedłem do siebie. Mijałem powoli kolejne drzwi na korytarzu, kolejne tabliczki informacyjne i nie wiem co mnie wtedy skusiło, żeby zaglądnąć do pokoju socjalnego.

Był taki na każdym piętrze. Wyglądał jak nowoczesna kuchnia z pełnym zapleczem i taką też rolę pełnił. Jeśli ktoś zostawał w pracy, a nie było to wcale rzadkością, mógł tu wszystko ugotować, odgrzać, zrobić kawę, herbatę i nie tylko. W szafkach oraz lodówkach były zapasy różnych produktów do wykorzystania, głód tu nikomu nie zagrażał.
Za kuchnią znajdowała się salka przeznaczona pierwotnie na cele konsumpcji, jednak życie zweryfikowało te plany i stała się zwyczajną palarnią. Korzystali z niej nałogowcy i nie było sensu z tym walczyć, gdyż lepszego miejsca dla nich nie było. W pobliżu znajdowały się kanały wentylacyjne przeznaczone dla potrzeb kuchni, podłączono więc wyciąg i dało się tu żyć, nawet tym palącym. Nie spodziewałem się jednak, że kiedy uchylę drzwi, zobaczę leżącą na stoliku półnagą kobietę z rozchylonymi nogami i mężczyznę, z głową wciśniętą pomiędzy jej obnażone uda.

Dziewczyna ujrzała mnie niemal natychmiast i wrzasnęła, ściskając nogi, a wtedy i on się odruchowo odwrócił. Wszystko stało się jasne. Był to poszukiwany zastępca Łukasza, ale nie to mnie ubodło najbardziej. Leżącą była Patrycja, jedna z moich asystentek.

Po powrocie do gabinetu posiedziałem chwilę, po czym poprosiłem Kingę i w milczeniu posadziłem po drugiej stronie biurka. Takie nagłe wezwanie nie mogło wróżyć niczego dobrego i widziałem, że zrozumiała. Mimo to, z premedytacją, przez jakiś czas spacerowałem po gabinecie, nie odzywając się zupełnie. W pewnej chwili przystanąłem, rzucając od niechcenia.
- Jak się pani u nas pracuje, pani dyrektor? – zapytałem z wyraźną, ironiczną złośliwością w intonacji.
- Nie rozumiem o co pan minister pyta.
- Chciałem się dowiedzieć, czy podczas mojej nieobecności nie wystąpiły jakieś problemy.
- Nie, dlaczego? – odparła zdziwiona. – Wszystko panu ministrowi przekazałam według swojej najlepszej wiedzy.
- Mam więc rozumieć, że nie panuje pani nad sytuacją? – wpiłem się spojrzeniem w jej oczy niczym kobra przed atakiem.
- Przepraszam, ale nie wiem o czym pan mówi! – odpowiedziała twardo.
Nie odwróciła też oczu, a wtedy złagodniałem. Powinna dostać lekcję, a nie nauczkę.

- Dobrze… – westchnąłem, zniżając nieco ton, cały czas jednak spoglądając jej w oczy. – Dziewczyno! Wyciągnąłem cię z niebytu i dałem władzę jaką mało kto tutaj ma. Możesz robić wiele, dobierać sobie ludzi według własnego gustu, pracować z nimi kiedy chcesz i jak chcesz. Ułatwiam wam nawet rozrywki. Ale nie potrzebuję ludzi, na których nie mógłbym polegać! Którzy nie dotrzymują zobowiązań i są wobec mnie nielojalni! Oczekuję od was, a przede wszystkim od ciebie, pełnej lojalności! A co dostaję w zamian? Wystawienie mnie na widelec?
- Nie rozumiem… naprawdę! – wręcz szlochała. – Kiedy i w czym pana zawiodłam?
- Uspokój się! To nie jest ściana płaczu! Powiedz mi jak panujesz nad zespołem? Wiesz co robi teraz twoja koleżanka Patrycja Jachowska?
- Nie wiem…
- A dlaczego nie wiesz? Ja wiem i ci to powiem! Pieprzy się z dyrektorem Szumiłą! Leży z rozrzuconymi nogami na stole i jęczy jak zarzynana, bo Szumiło liże jej cipkę! Ile takich lewych związków ministerialnych jest w waszej grupie? Co to za znajomości i kontakty? Chcę to wszystko wiedzieć! Tu i teraz! Albo powiesz mi co się tu dzieje jak na spowiedzi, albo się rozstajemy! Nie pozwolę sobie na to, byście ze mnie drwili i oszukiwali! Nie kąsa się ręki, która karmi i głaszcze! Zapamiętaj to sobie na zawsze i przekaż innym, jasne?
- Tak…
- Zaufałem wam, o nic nie pytając. Nie dłubiąc w waszych życiorysach. Byłem tolerancyjny i wyrozumiały, ale widzę, że grubo przestrzeliłem! Sytuacja więc się zmienia. Mam dostawać relacje o prywatnych układach w resorcie, a jeśli nie, to się żegnamy! Czy to jest jasne?
- Tak…
- A teraz słucham, co masz mi do przekazania? Kto mi stąd wynosi informacje i plotki, z kim się przyjaźni, jakie ma relacje rodzinne w resorcie lub też innych, towarzyskie, łóżkowe, czyli wszystko co wiesz o swoich podwładnych! Od tego zależą losy naszej dalszej współpracy!

Niewiele nowych, istotnych rzeczy się dowiedziałem. Była wystraszona i mówiła bardzo chaotycznie, aż w końcu jej przerwałem.
- Poczekaj! Czyli jest w grupie jedna para, która według twojej wiedzy ma wobec siebie poważne zamiary?
- Tak…
- Więc to mnie nie interesuje, dopóki odbywa się po godzinach pracy. O związku Patrycji wcześniej nie wiedziałaś?
- To nie tak. Że on się nią interesuje, nie było tajemnicą. Tak samo fakt, że jest żonaty. Ale nie mówiła nam, że ze sobą sypiają.
- Może tylko tobie się nie przyznała?
- To jest możliwe. Nie jestem dobrą powiernicą w takich sprawach.
- Dobrze. Ogarnij się teraz i idź do siebie, ale jeszcze dziś zaproponujesz mi postępowanie wobec pani Patrycji. Czy będziesz to konsultowała z zespołem, czy nie, to już twoja sprawa. Chcę szybko dostać ostateczną propozycję i będę się starał postąpić tak, jak sobie zażyczysz. A teraz dziękuję, jesteś wolna. O całej reszcie porozmawiamy później, kiedy ochłoniesz.

Kiedy wyszła, schwyciłem się za głowę. Kurwa, jeszcze to? Czy ja naprawdę mam mało zajęć i mało problemów? Nie mają się gdzie pieprzyć, tylko w pracy? A swoją drogą, co ona w nim widzi? Ten lalusiowaty Szumiło…
Dziewczyna była atrakcyjną i elegancką kobietą, na pozór bardzo pewną siebie. Nawet w moją stronę strzelała powłóczystymi spojrzeniami, chociaż w tym się przeliczyła. Nie cierpiałem takich gestów od zawsze, więc tu by się na pewno nie pożywiła, ale… w końcu znalazła! I niech się pieprzy z kim chce, ale dlaczego w pracy? Musieli mi to pokazać? I co ja mam teraz z nimi zrobić?
Szumiło był wicedyrektorem, na jego dyscyplinarne zwolnienie winienem uzyskać zgodę Anny. Zresztą, inaczej się nie da. Jest szefową, musi zostać o wszystkim poinformowana, chociaż decyzje może pozostawić mnie. Ja pieprzę! Czy oni musieli tutaj? Nie mają nade mną litości. Przecież gdyby to ujrzał ktoś inny…
Jeśli nawet nie wyleciałbym za brak nadzoru, to moja pozycja znacznie by osłabła. W zasadzie byłbym tutaj skończony. Mógłbym się już dzisiaj pakować.

Po jakimś czasie, sekretarki zaanonsowały mi pojawienie się Patrycji z prośbą o rozmowę. Moja reakcja była krótka.
- Ta pani ma swoją przełożoną i bez niej nie przekroczy progu mojego gabinetu. Proszę jej to zakomunikować.

wykrot
27-09-2021, 11:44
Po kilkunastu minutach obydwie zjawiły się w sekretariacie, ale nie pozwoliłem im wejść razem. Poprosiłem tylko Kingę, sadzając ją w fotelu.
- Co ciekawego mi powiesz? – nie bawiłem się w grzeczności, bezceremonialnie zajmując miejsce naprzeciwko.
- Rozmawialiśmy o tym wydarzeniu całym zespołem i muszę przyznać, że jednomyślności nie było, ale większość głosowała za pozostawieniem Patrycji w pracy.
- Panie były za, czy panowie?
- W większości panowie…
- Kinga! Chcę znać powód!
- Nie wiem dokładnie…

- Posłuchaj, dziewczyno! – pochyliłem się ku niej. – Żarty się kończą! Albo wiesz, co się wokół ciebie dzieje, albo nie!
- Panowie byli za…
- A kobiety? Nie przeszkadza im, że zamiast pracować pieprzy się w pracy?
- Mnie przeszkadza…
- Więc ją wyrzuć!
- Nie mogę. Nie brałam udziału w głosowaniu, więc teraz źle by to o mnie świadczyło.
- Aaa… czyli jesteśmy w domu. Teraz mnie posłuchaj, bo powtórzę to co już mówiłem, tym razem jednak po raz ostatni! Albo wyspowiadacie się z wszelkich zewnętrznych układów, albo was tu nie będzie! Wybór należy do ciebie! Jeśli jeszcze raz poczuję się oszukany, to wystawię wam wszystkim wilcze bilety! Nie po to dałem ci władzę, nie po to uprawnienia, nie po to was chronię, byście się tylko bawili i ze mnie drwili! Wołaj mi tu cały zespół! Im się wydaje, że mogą sobie nadal żartować! To się jednak skończyło! Dzisiaj przestanie im się wydawać!

Po kilku minutach weszli do gabinetu, ale tym razem nikt nie szumiał. Nie było gwaru, ani rozmów. Martwa cisza, przerywana cichym szczękiem przesuwanych krzeseł i szelest poprawiających się w nich sylwetek. Poza tym nic. Milczenie. Automaty. Odczekałem aż znieruchomieją, a potem zabrałem głos, nie bawiąc się w Wersal.
- Poprosiłem was po to, aby się dowiedzieć czy ktoś jeszcze chce tutaj pracować? – przejechałem wzrokiem po ich twarzach i zauważyłem jak się wydłużają. – Jeśli sądzicie, że żartuję, to spieszę takie myśli wyprostować. Istnienie tego zespołu wisi na włosku, ale chcę dać wam jeszcze szansę…
Męska dłoń uniosła się do góry.
- Będzie mógł pan zabrać głos, przyjdzie na to czas! – zapewniłem, a wtedy się uspokoił i mogłem kontynuować. – Pozwólcie, że nakreślę zaistniałą sytuację. Wracam do resortu po urlopie i co się okazuje? Zamiast dbałości o przełożonego, zapewnienia mu wszelakiej informacji o sprawach z okresu lata, złożenia materiałów do przyszłych tematów… Przecież nie jesteście tu nowicjuszami, wiecie na czym polega wasza praca i można było domyślać się, jakie postawię wam wymagania… A tu okazuje się, że moje asystentki mają inne preferencje, kopulując w miejscu i w godzinach pracy. Czy za to pobieracie wynagrodzenie?

- Nie wszystkie! – któraś nie wytrzymała, poza tym zaczął się szum.
- Spokój! – wrzasnąłem, uderzając dłonią o blat biurka. – Owszem, nie wszystkie. A teraz wyobraźcie sobie, że do pomieszczenia socjalnego z panią Patrycją leżącą bez majtek na stole, swoją drogą jest pani ładnie opalona, wchodzę nie ja, lecz ktoś zupełnie inny. Jaka fama poszłaby po resorcie? Że to jedna z was się pieprzyła? Nie! Zapewniam was! Jutro cały resort by huczał, że aniołki Baryckiego dymają się w pracy na potęgę! A ja musiałbym składać dymisję. Tak! Dymisję, pojmujecie to? I wraz ze mną wylecielibyście stąd wszyscy, bez możliwości odwołania się! Bo i do kogo? Czy więc rozum was opuścił? Kto was tutaj chroni oprócz mnie? Beze mnie nie istniejecie i istnieć nie będziecie! To ja jestem gwarantem waszej stabilizacji i tylko ode mnie zależy, jaką pracę wam zaproponuję, kiedy sam będę odchodził z resortu. A możliwości mam niemałe, zapewniam! – znowu spenetrowałem wzrokiem postacie.
Główna sprawczyni siedziała ze spuszczoną głową, zakrywając twarz rękami.

- Biorąc to wszystko pod uwagę – zniżyłem nagle ton – muszę cały wasz zespół obciążyć odpowiedzialnością za to, co się wydarzyło. Ja wiem, że będziecie protestować. Że pracujecie lojalnie, że się staracie i to również będzie prawdą! I że nie ma odpowiedzialności zbiorowej. Tym niemniej, w sytuacji jaką wam przed chwilą przedstawiłem, nikt o prawdę nie pyta! Nie ja zrzuciłem majtki i nie ja się pieprzyłem, ale skutkiem takiego właśnie, pojedynczego zachowania moich podwładnych, gdyby to ktoś inny zauważył, największą karę poniósłbym właśnie ja! A reszta zespołu wraz ze mną! I za co? Powiedzcie, za co? Za to, że byłem na urlopie, który mi się należał?
Niestety, takie jest życie. Dlatego też, jeśli ktoś nie rozumie że gra w zespole, musi stąd odejść! Możecie się pieprzyć z kim i kiedy chcecie, w dowolnych miejscach i pozycjach, trójkami, czwórkami, a nawet wszyscy naraz! Ja wam do łóżek zaglądać nie myślę! Jest jednak zasadniczy warunek! To nie ma prawa mieć powiązania z miejscem, ani czasem pracy! Waszą podstawową powinnością jest wtedy dbałość o moje interesy, o moje dobro, bo z tego żyjecie! A jeśli ktoś z was ma na ten temat inne zdanie, proszę aby do mnie przyszedł niezwłocznie, rozstaniemy się wtedy bez żalów i pretensji! Może nawet liczyć na niezłą opinię. Na tolerancję w zespole jednak liczyć nie może, bo tutaj ja ustalam zasady! Ja rządzę i to niepodzielnie!
A jeśli ktoś z was spróbuje kiedyś w czymkolwiek nadepnąć mi na odcisk, to wyleci stąd z hukiem! Zapowiadam uczciwie i otwarcie, wcale nie po to by straszyć! Lojalni pracownicy nie mają się czego bać, nie mam zamiaru zamienić się w tyrana. Uprzedzam tylko, gdyż wcześniej tego nie zrobiłem, biorę ten błąd na siebie. A teraz proszę przemyśleć moje słowa, daję wam czas na samookreślenie. Poza tym, możecie się już wypowiadać. Pan chciał chyba zabrać głos, proszę!

- Nie, dziękuję, pan minister już wyjaśnił moje wątpliwości.
- Ktoś jeszcze?
W gabinecie panowała cisza.
- Ja poproszę o głos! – wstała jedna z kobiet. Małgosia.
- Proszę!
- Dlaczego pan minister obciąża odpowiedzialnością całą naszą grupę? Przecież ja i nie tylko ja, nie mamy z tym niczego wspólnego!
- Ktoś jeszcze? – zapytałem beznamiętnie, ale nikt się nie odezwał.
Kiedy usiadła, ciężko westchnąłem.
- Niestety, będę musiał się powtarzać.
W gabinecie zapadła cisza.
- Pani Małgosiu, ja to już wyjaśniałem – odparłem spokojnie, spoglądając jej w oczy. – I doskonale rozumiem, że nie wszystkim taka zbiorowa odpowiedzialność się podoba. To jest oczywiste. Mnie również się nie podoba. Umówmy się więc, że pani napisze mi mowę, którą mam powtórzyć panu premierowi, kiedy będzie mnie chciał zdymisjonować za jakiś wybryk kogokolwiek z was. Albo i nie was, powiedzmy pracownika mojego pionu. W tej mowie pani uzasadni, że jestem niewinny, a wtedy i panią wyłączę z tej zbiorowej odpowiedzialności, dobrze? Jeśli użyje pani argumentów pozwalających mi zachować stanowisko, to proszę bardzo! Wtedy również panią zatrzymam, to mogę zapewnić! Rozumie mnie pani teraz?

- Rozumiem, albo i nie. Nie wiem jednak dalej, co w takiej sytuacji możemy zrobić. Co ja, konkretnie ja, mogę zrobić! Niczym nie zgrzeszyłam, sypiałam dotąd spokojnie, aż tu nagle szok! Dzisiaj się dowiaduję, że grozi mi dyscyplinarka! Obłęd!
- Prostuję! Dyscyplinarka pani nie grozi, to nieporozumienie. Tym niemniej, jeśli mnie tu nie stanie, pani i nie tylko pani, również szybko się pozbędą. Tego możecie być pewni. Macie zbyt duże kompetencje i za dużo luzu, żeby stara biurokracja wam darowała! Nie łudźcie się!
- Ponawiam więc pytanie, co konkretnie ja mogę zrobić, według pana ministra?
- Pani Małgosiu… Tego to już nie wiem! Zatrudniłem was, osoby dobrze wykształcone, o niepospolitej inteligencji, według rekomendacji bardzo kompetentne, właśnie po to, byście myśleli! Jeśli ja mam sam rozwiązywać podobne problemy, to przepraszam, za co macie pobierać wynagrodzenie?
- Panie ministrze, przecież nie o to chodzi…

- A niby o co? – zaczynała mnie już drażnić. – Kiedy do pani dojdzie, że przez cały czas, od pierwszego dnia pracy, jedzie pani ze mną na jednym wózku? Niemal od godziny wam o tym truję, a pani pyta „co ja mogę zrobić?” Nie wiem! Nie chodzę z wami na piwo, bo nie mam na to czasu! Kiedyś pójdziemy, nie jestem niedostępny i chętnie się z wami napiję! Ale nie w pracy!
Natomiast co zrobić, żeby podobnie przykra dla mnie sytuacja nigdy już się nie wydarzyła? Czy ja mam to wiedzieć? Mam wam zatrudnić niańki? Czy strażników? A może w końcu sami zaczniecie myśleć? Strażnicy mają pilnować każdego kącika na piętrze? Więc albo własnym, wspólnym staraniem zapewnicie mi spokojną głowę, albo poszukam waszych zamienników i zmienię zespół! Dopóki mogę! A jak to zrobicie, to już jest wasz cyrk i wasze małpy!
W gabinecie panowała sterylna cisza, dlatego po chwili milczenia, kontynuowałem.

- Czas więc zrozumieć, że to wy winniście odpowiedzieć na moje wątpliwości, a nie ja na wasze! Ja się ze swoich zadań wywiązałem! Stworzyłem wam warunki, jakich w resorcie nie ma nikt! Macie wysokie stawki, których sam wam mogę pozazdrościć! Balansuję na krawędzi prawa, byście mogli poznać to, co będzie wam przydatne kiedy mnie już zabraknie! Będziecie wtedy przebierali w ofertach, co do tego nie mam wątpliwości.
Ale jest warunek, jaki postawiłem na wstępie. Tylko ci, którzy dotrwają ze mną do końca, otrzymają stosowną rekomendację! I w tym temacie zdania nie zmieniam! Czy jeszcze ktoś chce zabrać głos?

W gabinecie panowała cisza.

wykrot
27-09-2021, 18:17
- W takim razie mam jeszcze jedną sprawę. Pani Kingo, proszę tutaj podejść… Proszę usiąść! – ustąpiłem jej miejsce we własnym fotelu za biurkiem, odchodząc pod okno.
- Pani Kinga… – zacząłem stamtąd bardzo spokojnie – niezależnie od dalszego przebiegu naszego spotkania, pozostaje na stanowisku dyrektora gabinetu i zespołu asystenckiego. To jest moja pierwsza, nowa nominacja, którą wam ogłaszam. A teraz chciałem się dowiedzieć jak przebiegało wasze spotkanie, wasza narada, skąd taka a nie inna decyzja. Dlatego też, pani Kinga przejmie kierownictwo narady, a ja pozwolę sobie być jej biernym obserwatorem.
Podpowiem tylko, że chciałbym wysłuchać waszych argumentów, czyli dlaczego waszym zdaniem pani Patrycja nadal powinna pozostać członkiem zespołu. Oczekuję przy tym wypowiedzi każdego uczestnika zebrania i nie będę ukrywał, że pozostawiam sobie prawo swobodnej oceny treści uzasadnień. I od tej mojej, bardzo subiektywnej oceny, zależy wasza przyszłość. Ta najbliższa też.
- Jak mamy to rozumieć? – odważnie zapytała Kinga. Brawo, zdobyła u mnie punkt.
- Zwyczajnie. Przeprowadzam egzamin. Kryteria są nieznane, komisja egzaminacyjna to ja sam, a z podjętych decyzji nie zamierzam się nikomu tłumaczyć. Będą arbitralne i nieodwołalne. A wnioski przedstawię tuż po zebraniu. Proszę, pani Kingo, oddaję pani władzę nad zebraniem, a sam zamieniam się w słuch!

Zaskoczyłem ją. Przez jakiś czas zbierała myśli, w końcu jednak przemówiła.
- Pan minister postawił mnie w bardzo trudnym położeniu, z jakim nigdy dotąd się nie spotkałam. Ale trudno. I taki kielich trzeba kiedyś wypić. Zbudował też między nami ścianę, gdyż ja mam jakoby zapewniony już dalszy byt, a wy nie. Dlatego jest mi ciężko. Zawsze traktowałam was bardziej jak współpracowników a nie podwładnych. Naszym sposobem na pracę była burza mózgów, gdzie nie było lepszych i gorszych. Każdy miał szansę na zabranie głosu i przekonywanie do swoich racji. To zdawało według mnie egzamin, jestem z tego zadowolona.
I nieprawdą jest, że działaliśmy kiedykolwiek wbrew stanowisku pana ministra. Jesteśmy dorosłymi ludźmi, odpowiedzialność i lojalność nie są pojęciami nam nieznanymi. Według mnie postępowaliśmy właściwie i to bez wyjątków. Do dzisiaj.
Dzisiaj wydarzył się pewien epizod w wykonaniu naszej koleżanki, która zwyczajnie się zapomniała. Rozmawialiśmy o tym wcześniej. Patrycja tłumaczyła, że nie ma możliwości spotykania się z nim w innych okolicznościach, on jest żonaty, a ona mieszka jeszcze w domu rodzinnym, więc nie może go zaprosić. Tłumaczenie jak każde inne, nieważne w tych okolicznościach, bo nie do przyjęcia. Porozmawialiśmy jednak szczerze, bo jak wspomniałam, przede wszystkim jesteśmy pracownikami. Patrycja dostała odpowiednią nauczkę i sądzę, że więcej nie trzeba. Na co dzień jest dobrym specjalistą, zaangażowanym i pracowitym. Większość członków naszego zespołu głosowała za jej pozostaniem…

- Stop! – zawołałem. – Nie prosiłem o konkluzje, lecz wyłącznie o przedstawienie sprawy. Czekam na wypowiedzi członków zespołu. Chciałem poznać poszczególne opinie, a nie oklaski na bis. Proszę umożliwić wypowiadanie się wszystkim członkom zespołu.
- Czy ja mogę zabrać głos? – odezwała się nagle główna obwiniona.
Kinga spojrzała na mnie, ale wzruszyłem ramionami.
- Proszę! – zezwoliła.
- Chciałam przeprosić pana ministra, panią Kingę, oraz koleżanki i kolegów, za to co zrobiłam. Proszę o wybaczenie! Nie miałam żadnego zamiaru zaszkodzić komukolwiek, nie myślałam o tym, nie myślałam o konsekwencjach. Przepraszam, to się już nie powtórzy!
Usiadła, ale natychmiast uniosła się ręka jednej z dziewczyn.
- Proszę! – Kinga udzieliła jej głosu.

- Patrycja! Przyrzeknij też, że nie będziesz więcej szpanować między nami swoimi walorami, bardzo cię o to proszę. Zostaw te manewry na po godzinach. Może nie mamy twoich krągłości, nie musimy ich mieć w pracy, bardzo jednak nie lubimy, kiedy próbujesz okazywać nam swoją wyższość również tym, co nosisz poniżej pleców! To nie jest odpowiednie miejsce! Poza tym głupia nie jesteś i mam nadzieję, że nastanie czas, kiedy o wszystkim zapomnimy. Według mnie możesz tu zostać, jeśli na ten czas porzucisz tę strefę zainteresowań. Zostawiaj to sobie na inne terminy!
Rozbroiła mnie. Ta dziewczyna była warta awansu.
- Milena, przestań już po niej jeździć, wystarczy! – odezwał się męski głos. – Nie jestem jej wielbicielem, ale to nasza dziewczyna. W sensie pracy, a nie seksu! Pracowałem z nią dniami, nocą nigdy, ale się nie skarżę. Nigdy nie pytałem z kim sypia, to dla mnie nie miało znaczenia. Wystarczało mi, że jest przygotowana i potrafi docierać do potrzebnych nam materiałów. Jak to robiła, tego nie wiem. Tak samo jak nie wiem komu teraz pokazuje swoją kobiecość. Nie mój cyrk!
- Szymon, a może powinno cię interesować? Również dlatego, aby znać powody dlaczego nie jest przygotowana na czas? Bo nie o cyrk tutaj chodzi! – wtrąciła któraś z pań.
- A o co?
- Proszę się uspokoić! – Kinga wzmocniła głos. – Wypowiadają się tylko te osoby, którym na to zezwolę! Proszę, kto chętny?

Podniósł się Rafał.
- Ja – oznajmił spokojnie. – Głosowałem za pozostawieniem Patrycji, gdyż doceniam jej zaangażowanie i profesjonalizm. Jest faktem, że czasami bywa mocno irytująca, sam jej wtedy bywa, że dogryzam, co nie jest najlepszą odpowiedzią, ale… z jej fochami daje się żyć. To nie jest aż taki problem i nie jest codzienny. Mnie osobiście ona w niczym nie przeszkadza i z góry zastrzegam, że nie sypiamy ze sobą, to nie ta kategoria.
- A jak oceniasz jej dzisiejszy postępek? – zapytałem spod okna.
- No… zdarzyło się dziewczynie… ale ja jej nie potępiam – wzruszył ramionami. – Panie ministrze, Patrycja ma już taką nauczkę, że chyba wystarczy. Naprawdę!
- Wszyscy tak sądzicie? – zapytałem, lekko zdziwiony.
- Tak… mniej więcej… – rozległy się głosy.
- Dobrze – pomachałem rękami. – Pani Kingo, przepraszam że przeszkadzam…
- Nie szkodzi, proszę!
- W takim razie zapytam, kto z was jest za usunięciem pani Patrycji z zespołu?
Znowu zapadła cisza.
- Nikt?
- Nie! – wstała Milena. – Ja też głosuję za jej pozostawieniem, chociaż wcześniej byłam neutralna. Teraz jednak tak samo uważam, że już wystarczy. Niech zostanie!
Ale mnie załatwili. Nie miałem wyjścia.

- Dobrze! – odparłem. – Przedstawiam zatem końcowe wyniki egzaminu. Wprawdzie nie wszyscy zabrali głos, nie wypowiedzieli się, ale szansę miał każdy. Jeśli więc werdykt nie będzie komuś odpowiadał, niech pretensje ma tylko do siebie, gdyż moja ostateczna decyzja wygląda następująco…
W tym momencie na biurku odezwał się sygnał telekomu. Sekretarka anonsowała bardzo pilną wiadomość.

- Tak? – nacisnąłem przycisk.
- Panie ministrze – zachrypiał głośnik. – Jest tu pewna pani, nazywa się Beata Dąbrowska i twierdzi, że pan minister przyjmie ją poza kolejnością…
- Dziękuję! – wyłączyłem głośnik. – Proszę was o pozostanie na miejscach, zaraz wrócę.
Otwarłem drzwi do sekretariatu.
- Dzień dobry! – Beatka powitała mnie demonstracyjnym ukłonem. – Pan minister widzę w świetnej formie!
- Nie denerwuj mnie chociaż ty, małolato! – skrzywiłem się, ale objąłem ją i przytuliłem na moment. – Buzi mi dasz?
- Oczywiście! – musnęła wargami mój policzek.
Wszystko to działo się w sekretariacie i przy otwartych drzwiach. Nikt, ani w sekretariacie, ani w gabinecie, nie spuszczał z nas oka.
- O… szef nie w sosie?
- Tak jakby. Co się stało?
- Szefowa zaordynowała bym przekazała panu tę teczkę – podała mi elegancki skoroszyt.
- Co tam jest?
- Nie wiem – rozłożyła ręce. – Jestem tylko kurierem.
Zdjąłem zabezpieczenia i wewnątrz znalazłem kopie faktury oraz innych dokumentów przekazanych przez Igora.
- Do was to wysłał? – zapytałem zdziwiony, ale zanim moje słowa wybrzmiały, sam już zrozumiałem jego zamysł. – W porządku, wiem o co chodzi. Coś jeszcze?
- Nie, to wszystko.
- Dziękuję! Wybacz, że dzisiaj nie zaproszę cię na kawę, ale jestem właśnie w trakcie narady i w gabinecie jest cały mój zespół…

wykrot
28-09-2021, 05:29
- Mogę zerknąć?
- A zerkaj! – odparłem.
Stanęła w otwartych drzwiach i zapewne zlokalizowała Kingę, bo pomachała w tamtym kierunku dłonią. Nie zauważyła, że w tym samym momencie do sekretariatu weszła Anna.
- O, jesteś! – ucieszyła się na mój widok. – Bardzo dobrze…
Słysząc jakiś głos, Beatka odwróciła się.
- A ty co tutaj robisz? – padło nagle pytanie, skierowane do niej.
- Ja? – Beatka zamknęła drzwi do gabinetu i stanęła obok mnie. – Ja tak sobie… zajrzałam do pana ministra by sprawdzić, czy się nie nudzi…
- Ty mnie nie denerwuj! – mimo ostrzejszych słów, Anna wyraźnie złagodniała.
- Oj tam, oj tam…Nie wściekaj się, jestem tu służbowo.
- Na pewno?
- Naprawdę! – wtrąciłem, zagarniając Beatkę ręką. – Przecież się kochamy! Wprawdzie zupełnie platonicznie, ale jednak. Widok Beatki poprawia mi nastrój!
- I co, musiałeś sobie poprawić?
- Niestety… – westchnąłem. – Beatko! Dziękuję, ale muszę już cię pożegnać.
- Nie ma sprawy, do widzenia panie ministrze!
- Cześć, ślicznotko! Następnym razem poświęcę ci więcej czasu.
- Obiecanki cacanki, jak zawsze! – roześmiała się. – Pa! – pomachała nam dłonią i wyszła z sekretariatu. Anna milczała.
- Chodź do ciebie, bo gabinet mam teraz zajęty – odezwałem się.
- Co się tam dzieje?
- Potem. Chodźmy!

Anna postąpiła według moich najgorszych obaw. Kiedy zdałem jej relację z wydarzeń pośmiała się tylko, że miałem bezpłatne, chociaż bardzo krótkie porno kino w realu. A potem zleciła podjęcie wszelkich personalnych decyzji. Jakie uznam za stosowne.
- Sam widziałeś, sam oceniaj – rozkładała ręce. – Ja tego robić nie chcę. Nie widziałam. Masz pełnię władzy i każdą twoją decyzję zaakceptuję. A tak na marginesie…
- Tak?
- A jak się ona prezentuje?
- Może i niezła, nie przyglądałem się jej tak dokładnie.
- Naprawdę? To dobrze, bo już zaczęłam się zastanawiać czy nie jesteś aby zazdrosny.
- Chyba zgłupiałaś!
- Może… – zrobiła obojętną minę, z gatunku tych dwuznacznych. – Słuchaj, powiedz mi teraz, po co przyszła Beata?
- Dostarczyła mi kopie dokumentów z Moskwy.
- Jakich dokumentów? Teraz chyba ty żartujesz?
- Uspokój się, to są moje prywatne sprawy. Chcę kupić samochód od banku w którym kiedyś pracowałem i jego prezes przesłał mi po liniach bankowych kopie dokumentów, bym miał czas przygotować się do odprawy celnej.
- Nie mógł tego zrobić zwyczajnie?
- Może i mógł, ale jest przyzwyczajony do korzystania z bankowego kanału łączności, więc wszystko trafiło do Dorotki. I to ona przekazała papiery Beatce. Nie szukaj tego, czego nie ma. Beatkę lubię, cenię i szanuję, a ty wciąż w tym temacie mieszasz, zupełnie zbędnie.
- Oby…
- Przestań, nie mam czasu na pierdoły, bo cały zespół na mnie czeka. Masz jeszcze coś do mnie?

- Tak. Jutro o jedenastej będzie kolegium resortu, musisz się przygotować.
- Tematyka?
- Znajdziesz w sekretariacie. Jest też inna sprawa. W przyszły piątek jest otwarcie nowego zakładu w podkarpackiej dolinie lotniczej…
- Wiem.
- A skąd?
- Dorotka ma zaproszenie.
- O! – roześmiała się. – Czyli jedzie tam?
- Nie wypada inaczej.
- Więc ty również pojedziesz. Wprawdzie to mnie zaprosili, ale okazuje się, że termin brukselskiego spotkania ministrów wyznaczono dokładnie na ten sam dzień. Zastąpisz mnie więc i się do tego przygotuj. Sprawa jest bardzo ważna, gdyż przyjedzie naczelny wódz amerykańskiego koncernu, a honorowym gościem będzie pan prezydent i mam już potwierdzenie, że weźmie w tym udział. Musisz więc odkopać i zapoznać się z całą historią inwestycji, byś w razie czego nie zapomniał języka w gębie. Prawdą jest, że różnymi manewrami dofinansowaliśmy tę inwestycję i byłoby bardzo przykro, gdybyś dał jakąś plamę. Liczę na ciebie.
- Ktoś ma zamiar mnie egzaminować?
- Nie, absolutnie! Chodzi o to, że nie znając tematu, mógłbyś w jakiejś sytuacji powiedzieć jedno słowo za dużo, czego w żadnym wypadku nie wolno ci zrobić. Dlatego bardzo proszę, abyś chociaż pobieżnie zapoznał się z tematyką uprzednich negocjacji, zawartej umowy i tak dalej. Wtedy dasz sobie radę. Będzie tam mnóstwo dziennikarzy, impreza ma mieć charakter wybitnie propagandowy i musisz nas reprezentować na poziomie.
- Ło, matko!
- A matko, matko! Idź już, nie mam dzisiaj czasu na pogawędki, a i ty pewnie go nie masz.
- Aniu…
- Tak?
- Nie mów nikomu o tej historii…
- O tej panience? To oczywiste. Słuchaj, jeśli ta sprawa nie pozostanie tajemnicą waszej wewnętrznej alkowy, to twoja pozycja zostanie znacznie osłabiona.
- Wiem o tym. Dlatego zebrałem wszystkich i piorę im mózgi.
- Idź więc i działaj. Masz pełnię władzy! Aha, wezwij szefa pana Szumiły i przedstaw mu temat. Jego odpowiedzialność jest większa niż jej, ma wyższe stanowisko. I niech milczą, na Boga, bo wszyscy możemy się wywrócić!

Kiedy wróciłem, powstali z miejsc, ale nie o to mi chodziło. Gestem dłoni pokazałem by usiedli, po czym podszedłem do Kingi, wciąż zajmującej moje miejsce za biurkiem.
- Tak… jestem znowu. Na czym skończyliśmy?
- Na tym, że pan minister miał nam oznajmić swoją decyzję.
- Aha, dobrze. Czy ktoś jeszcze chciałby coś dodać?
Panowała cisza.
- A to już jest niedobrze – podsumowałem. – Nie chcecie ze mną rozmawiać, wasza strata. Ale trudno! Zapowiedziałem, że zaakceptuję decyzję którą podjęliście i tak też się stanie. Pani Patrycja pozostaje członkiem zespołu, tak jak chcecie. Podoba mi się również odwaga, którą niektórzy z was zaprezentowali. Lubię ludzi myślących, dlatego wszyscy zostajecie w dotychczasowym składzie. Tym niemniej zapowiadam, że jeśli ktoś piśnie gdzieś słowo o tym co się dzisiaj wydarzyło, wyleci na bruk! I zapowiadam, że jeśli usłyszę jakieś plotki, to wypuszczę psy, aby znalazły źródło!
Pracowałem kiedyś w banku, o czym pewnie nie wszyscy wiedzą i między innymi podlegał mi cały pion bezpieczeństwa. Wiem co w takim przypadku robić i nie radzę próbować się ze mną mierzyć! Nie chcę też i nie życzę sobie, aby tę sprawę wspominać i przypominać podczas pracy! Jeśli już postanowiliście darować pani Patrycji występek, to o nim zapominamy, aby więcej nikomu nie przeszkadzał. Jeśli ktoś będzie wracał do tematu, uznam że działa na szkodę naszej małej społeczności.

Nie oznacza to, że pani nie poniesie żadnej kary, to jest oczywiste. Jej rodzaj ustalę z panią Kingą, która od dzisiaj otrzyma wzmocnienie swoich pełnomocnictw. A teraz dziękuję wszystkim, proszę udać się do swoich miejsc pracy i buźki w kubeł! Nie próbujcie nawet o tym rozmawiać we własnym gronie! Miejsce do dyskusji było w tym gabinecie i teraz już znikło. Takie są konsekwencje waszej decyzji. Pani Kingo i pani Patrycjo, proszę o pozostanie, reszta wraca do siebie i zajmuje się bieżącymi sprawami.

wykrot
28-09-2021, 08:50
- Pani Patrycjo, jaki rodzaj kary zaproponowała by pani dla siebie?
- Nie wiem…
- Proszę się skoncentrować i postawić na moim miejscu.
- Nie potrafię…
- Pani Kingo, co pani na to?
- Uważam, że upomnienie w tym przypadku wystarczy. Ta procedura, te wszystkie obrady, dostatecznie jej dopiekły, więcej nie trzeba.
- Dobrze. Proszę sporządzić odpowiedni dokument, uzasadnić przyczynę naruszeniem regulaminu pracy i przedstawić mi do akceptacji. Nie zapomnij też o pozbawieniu pani Patrycji premii w tym miesiącu, to jest składnik nieodłączny. Teraz jednak mamy jeszcze inny problem. Po pierwsze musisz zmienić mój kalendarz na piątek i resztę weekendu w przyszłym tygodniu. Wyjeżdżam wtedy w imieniu pani minister na otwarcie ważnego zakładu na Podkarpaciu i do poniedziałku nie będzie mnie w Warszawie.
Po drugie, chciałbym zapoznać się z całą historią tej inwestycji. O ile pamiętam podstawą realizacji było porozumienie podpisane przez byłego wicepremiera Kosińskiego z zarządem koncernu, nie pamiętam kto go wtedy reprezentował. Muszę mieć przygotowane poufne materiały z negocjacji, samą umowę, jak i późniejsze raporty o postępach prac. Trudności w dostępie zgłaszaj na bieżąco, czasu mam już niewiele.
Po trzecie, w tym dniu będę potrzebował kogoś z naszego zespołu do pilnowania dzieci. Oczywiście, jako wyjazd służbowy. Zorientuj się kto może się poświęcić, komu wyjazd zbytnio nie przeszkodzi, gdyż godzina powrotu jest nieznana. Nie chciałbym nikogo zmuszać do wyjazdu.
- Może ja bym mogła? – odezwała się Patrycja.

Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.
- Nie koliduje to z pani prywatnymi planami?
- Nie. Nie mam żadnych zobowiązań.
- Rozumiem… no cóż! Proszę się jeszcze zastanowić, bo to nie jest wyjazd turystyczny i wiąże się z małymi niedogodnościami.
- W jakim wieku są dzieci?
- Bez smoczka. Dwóch młodzieńców mających około dziesięciu lat każdy.
- Na czym miałyby polegać moje obowiązki?
- Na zapewnieniu im bezpieczeństwa w czasie, kiedy będziemy z żoną zajęci. Zwyczajna sprawa dla opiekunki.
- Jestem gotowa podjąć się takiego zadania.
- Ma pani jakieś doświadczenie w opiece nad dziećmi?
- Tak, pochodzę z rodziny wielodzietnej.
- Jak wygląda pani znajomość angielskiego?
- Rozmawiam płynnie. Dlaczego pan o to pyta?
Roześmiałem się. Naiwna.

- Pytam, bo to są spryciarze. Przetestują panią już w pierwszej godzinie. Jeśli uznają, że nie zna pani angielskiego, to będzie koniec. Już się pani nie podporządkują.
- Aż tak? – zapytała Kinga.
- A tak, tak! – zaśmiałem się. – To są amerykańskie dzieci. Jeśli kogoś nie zaakceptują, przechodzą na angielski i tyle. Udają, że nie rozumieją po polsku.
- A pan jak z nimi rozmawia?
- Mnie to nie dotyczy. Znam angielski na tyle, żeby grzecznościowo zamienić kilka zdań, ale w domu rozmawiamy po polsku. Taką zasadę narzuciłem i nie ma odwołania.
- To gdzie rozmawiają po angielsku? – zapytała Patrycja.
- W szkole. Obydwaj chodzą do amerykańskiej szkoły przy ambasadzie, sami zaś mówią z akcentem nowojorskim. To są dzieci dwujęzyczne, nie wolno o tym zapominać. Angielski znają lepiej niż pani, zapewniam.
- To jest lepsza szkoła? – zapytała Kinga.
- Zdecydowanie! – potwierdziłem. – Nie ma nawet porównania. Dobrze, porozmawiamy o tym innym razem, bo jednak czas nam ucieka. Pani Patrycjo, potwierdza pani swoją gotowość?
- Tak.
- Dobrze. Czyli temat odfajkowany. Szczegóły wyjazdu omówię z panią w przyszłym tygodniu, a teraz już dziękuję, proszę wracać do siebie. Z panią Kingą natomiast wracamy do spraw bieżących. W sekretariacie czekają już sprawy z dzisiejszego posiedzenia rządu. Proszę się z nimi zapoznać, odpowiednio porozdzielać, a potem przedstawić mi sugestie…

Dokumenty przesłane przez Igora podrzuciłem Ewelinie rankiem następnego dnia i zupełnie spokojnie zająłem się pracą. Do czasu. Kiedy tylko wyszedłem z kolegium, w sekretariacie czekała na mnie jej pilna prośba o kontakt.
- Panie ministrze, pojawiły się problemy, z którymi nie potrafię sobie poradzić.
- O co chodzi?
- To nie jest rozmowa na telefon.
- Rozumiem. Zjawię się najszybciej, jak będę mógł.
- Na razie jesteśmy w stacji, bo ładunek jest już na miejscu, ale proszę przyjechać do agencji. Tu już wszystko załatwione, transport zwolniony, reszta jednak jest zawieszona i będzie czekała na pańską decyzję.
- Jaką decyzję?
- To nie jest rozmowa na telefon.
- Dobrze. Postaram się przyjechać.
- Będę na pana czekała!

Urwałem się z pracy i pojechałem w stronę Okęcia. Co znowu za problemy? Taka wielka agencja i nie daje sobie rady? A może źle wybrałem?
Czekali na mnie, Ewelina i celnik. To już było duże wyróżnienie, pamiętałem z dawnych lat jak celnicy panoszyli się przy odprawach, jak nas handlowców lekceważyli i pokazywali swoją wyższość. Tym razem tego nie było.
Przywitaliśmy się bez wielkich ceregieli i usiadłem za wspólnym stołem.
- Rozumiem, że samochód jest już w Polsce? – zagaiłem.
- Tak, jest – potwierdziła Ewelina. – Korzystając z możliwości dobrowolnego zgłoszenia depozytu celnego, uznałam taką czynność za niezbędną w sytuacji jaka powstała. Dzięki temu przewoźnik został zwolniony, ale pojazd znajduje się pod zamknięciem celnym. To oznacza, że na razie nikt nie ma do niego dostępu.
- Jaka jest tegoż przyczyna?
- Panie ministrze! – odezwał się celnik. – Wiem kim pan jest, dlatego też liczę na pełne zrozumienie. Otóż nie mogę odprawić panu towaru zgodnie z waszymi założeniami, to jest niemożliwe. Z rozmowy którą wcześniej przeprowadziłem z panią Eweliną wynika, że popełniliście państwo pewien błąd w ocenie sytuacji. Ja się temu nie dziwię, sytuacja jest niecodzienna, a nasze prawo tak niespójne, że faktycznie, można się pogubić. Mnie jednak obowiązuje wykładnia skarbowa, albo inaczej celna.
Proszę mi wierzyć, nie działam tutaj komukolwiek na złość, nie mam zamiaru utrudniać panu życia, ale jestem urzędnikiem państwowym i muszę postępować tak, jak mi to państwo narzuciło. Nie ja to wymyśliłem, mnie tylko postawiono w takim miejscu, bym dbał o przestrzeganie reguł.
- Ładnie pan to powiedział, a teraz poproszę o konkrety.

- Może ja… – wtrąciła Ewelina.
- Nie, przepraszam! – celnik ją przebił. – Pani dyrektor przedstawiła mi już swoją opinię, znam ją, dlatego chciałem jednoznacznie zaprezentować państwu swoje stanowisko. Otóż popełniliście państwo mały błąd, koncentrując się na pojęciu „pojazd zabytkowy”. Owszem, taka kategoria występuje w prawie administracyjnym, ale nie ma jej w prawie celnym. Nie istnieje!
- A jaka istnieje? – zapytałem.
- W prawie celnym funkcjonuje pojęcie „pojazd kolekcjonerski”.
- I czym one się różnią?
- Różnice są zasadnicze. Na przykład taka, że pojazd kolekcjonerski powinien mieć co najmniej trzydzieści lat.
- Nie dwadzieścia pięć?
- Nie, proszę pana. Mało tego! Nawet kwit od konserwatora zabytków nie jest dostateczną podstawą do uznania pojazdu za kolekcjonerski przez organy celne.
- Czy to oznacza, że mam zapłacić grubo ponad sto tysięcy dolarów za friko?
- Niekoniecznie, ale trochę starań będzie absolutnie niezbędne. I niestety, jeśli pan zechce przechodzić całą procedurę, będzie pan musiał zapłacić również za depozyt celny.
- Dużo?
- Jak dla kogo. Około pięćdziesięciu złotych za dobę.
- A jak długo, według pana, potrwa cała procedura?
- Nie wiem, naprawdę nie wiem. Panie ministrze… Nie powinienem tego mówić… ale proszę sobie wynająć prawnika, to będzie korzystne. Jeśli dobrze się sprawi, to w ciągu miesiąca… nie, bardziej dwóch miesięcy, sprawa będzie zakończona. A wtedy nie zapłaci pan ani akcyzy, ani cła, i tylko osiem procent VAT-u. Biorąc pod uwagę cenę pojazdu… To jest kwota kolosalna! Ja rozumiem, że pan tym wozem nie zamierza rozbijać się po drogach, ale proszę również mnie zrozumieć, nie mogę niczego więcej dla pana zrobić! To są sprawy tak egzotyczne, że muszą pozostać absolutnie przejrzyste. Również dla pańskiego dobra.
- Ma pan całkowitą rację! Zresztą, chyba pan rozumie, że powierzając procedurę odprawy profesjonalnej agencji, nie próbowałem tutaj niczego ukrywać.
- Zgadzam się. Dlatego też pozwoliłem sobie na pozostanie w agencji i rozmowę z panem, czego tak naprawdę nie powinienem czynić. Proszę nie mieć do mnie żalu, ale niczego więcej nie mogę już panu ułatwić. Dziękuję za spotkanie, za rozmowę, było miło pana poznać!
- Dziękuję, mnie również! – uścisnęliśmy sobie dłonie.

wykrot
28-09-2021, 18:17
Kiedy wyszedł, spojrzałem na Ewelinę.
- Nie patrz tak na mnie! – warknęła. – Wiem, że dałam dupy.
- Spokojnie! Niczego ci nie zarzucam.
- Ale ja wiem, że się zbłaźniłam. Nie sprawdziłam, nie przygotowałam się, poszłam tropem pojęcia „pojazd zabytkowy” a rzeczywistość, w przypadku importu spoza obszaru wspólnoty, jest zupełnie inna. I wymagań o wiele więcej.
- Wiesz dokładnie o co chodzi?
- Teraz już wiem.
- Przygotuj zatem plan awaryjny i działaj. Masz sprytnego adwokata, czy ci podesłać?
- Znajdę…
- Jeśli niepewny, to zadzwoń. Wciąż masz moje pełnomocnictwa, odezwę się później, dzisiaj muszę już jechać. Do widzenia i do usłyszenia!
- Do zobaczenia! – pożegnała się dumnie.

Kurwa, wciąż problemy. Dopiero co wczoraj wieczorem relacjonowałem Dorotce sprawę Patrycji, a teraz kolejny temat.
- Ugnij się – zaproponowała. – Skoro człowiek był ci przyjazny, to jego słów nie lekceważ. Najlepiej zapłać te należności, gdyż i tak nie przegrasz. Sprawdziłam, cena takiego wozu przekracza pół miliona dolarów, więc i tak na tym zarobisz. Nawet gdybyś zapłacił wszystkie akcyzy, cła i VAT-y.
- A dlaczego mam nie spróbować? Według tego co mówił, jest szansa powodzenia.
- Nie spełniasz już pierwszego warunku, pojazd nie ma trzydziestu lat.
- Są wyjątki od tego kryterium i te właśnie spełnia. Nie mam co do tego wątpliwości.
- Znajdziesz rzeczoznawcę, który się pod tym podpisze?
- W stacji pracuje dwóch, ale czy znajdują się na liście celników, tego nie wiem. A tylko opinie ludzi z ich listy są akceptowane. I tylko oni mogą mieć dostęp do towaru, który wciąż pozostaje pod zamknięciem celnym. A przecież inaczej nie da się przeprowadzić jakiejkolwiek ekspertyzy.
- No właśnie, wątpliwości wciąż nie są rozwiane.
- Ale gra idzie o sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów! Przecież adwokat nie będzie mnie aż tyle kosztował.
- Rób jak uważasz. Powtarzam, to jest temat na którym nie przegrasz, nie musisz się więc martwić żadnym rozwiązaniem.

- Słoneczko, posłuchaj! Jeśli zapłacę, to wyjdzie na to, że przez kilka lat będę musiał pracować na niemal ministerialnym stanowisku tylko po to, aby pokryć należności, które tak naprawdę mój kraj wziął z księżyca! Niczym i w niczym nie zapracował na to, niczego nie dał, a tylko żąda. Nie godzę się z tym! Biorę kredyt na kupno samochodu, którym tak naprawdę nie zamierzam jeździć, a tu łup! Zapłać jeszcze sto tysięcy! Za to, że możesz go oglądać z bliska, a nie w rosyjskim muzeum. Paranoja! Przecież to jest samochód prezydenta Gorbaczowa! Jeździł nim wprawdzie tylko ze dwa razy, ale kwity na to są.
- Wiesz ile ja płacę podatków? Czasami aż mnie skręca…
- Ty przynajmniej zarabiasz na nie, a ja? Dostaję pensję równą diecie poselskiej, tylko że posłowie nie są urzędnikami! Nie mają wyznaczonych godzin pracy, nie muszą codziennie meldować się w urzędzie i za nic nie odpowiadają! Nawet podatku od tego nie płacą. A ja muszę! Mogą chlapać językiem co chcą, mogą się upić, jeździć pod prąd na autostradzie i nic im nie jest. W dodatku mam już dwanaście punktów w tym roku, jeszcze trochę i zabiorą mi prawo jazdy. Nie mam również żadnych możliwości dorabiania…
- Widziały gały co brały.
- Właśnie. Widziały…
- Nie płacz już, damy sobie radę.

- Oby… Aha, jeszcze jedna sprawa. Anna wydelegowała mnie na tę samą imprezę, na którą ty się wybierasz. Sama leci w tym dniu do Brukseli, w dodatku razem z premierem.
- A co zrobimy z dziećmi?
- Pomyślałem, że moglibyśmy przy okazji pojechać w Bieszczady i na piątek wezmę kogoś od siebie do opieki nad nimi. Wyobraź sobie teraz, że na wyjazd zaoferowała się bohaterka wczorajszych wydarzeń i prawdę mówiąc, źle to rozegrałem. Nie chcąc jednak zaogniać już sytuacji, zgodziłem się na jej udział.
Dorotka wzruszyła ramionami.
- Mnie ona nie przeszkadza. Nie znam jej, ale skoro chce…
- Pomyślałem, że skoro ty jesteś w składzie delegacji z ambasady i jedziesz z nimi, to ja wybiorę się jeepem z chłopcami i panią Heleną, zabierając także tę panienkę. Do końca uroczystości będzie zajmowała się dziećmi, a później znajdę jej jakiś transport do Warszawy. My natomiast zostaniemy w Rzeszowie i rano ruszymy na południe.

- To nie jest tak. Nie jestem w składzie delegacji ambasady, bo takowej nie ma. Jadę jako podmiot niezależny, czyli prezes banku, z woli inwestora obsługującego zarówno firmę jak i budowę. Dlatego też jestem po tamtej stronie. Wybieram się natomiast z panem Kazimierzem, chociaż to się jeszcze może zmienić.
- A ten amerykański prezes?
- On przylatuje swoim odrzutowcem, trudno żeby było inaczej. Nie znasz programu?
- Nie, nie miałem dzisiaj czasu by się z nim zapoznać.
- Ma przewidziane spotkanie z prezydentem już po uroczystości. O rządowych nie wiem, chyba nie będzie, skoro ty jesteś delegowany w ostatniej chwili.
- Premier udaje się do Brukseli wraz z Anną.
- Czyli mamy wyjaśnienie. A poza tym kocham cię i dziękuję, że pomyślałeś o naszym wspólnym weekendzie.
- Dla ciebie wszystko! – odparłem z dumą.

Nasze dzieci chyba dorastały. Kiedy piątkowym rankiem podjechałem po Patrycję, Pawełek ujrzawszy ją, skomentował krótko.
- Ładna!
Piotruś oczywiście dołożył, jakże by inaczej.
- Może być!
- Spokój! – wrzasnąłem.
Na szczęście moja asystentka była jeszcze poza samochodem i nie usłyszała ich odzywek. Byłoby mi bardzo głupio.
Nie miałem humoru i nawet ich zachowanie mnie nie rozbawiło. Ledwo wyruszyliśmy z domu, a już ciśnienie miałem pod górną granicą bezpieczeństwa. Okazałem się głupcem! Czemu nie wziąłem samochodów rządowych? Co ja się tak pcham z tym swoim autem? Szlag by to trafił! A jeszcze ta nieszczęsna Patrycja… Po co jej obiecałem, że podjadę tam, gdzie będzie jej najwygodniej? Nie mogła przyjechać do mnie o siódmej rano? Niechby się sama martwiła dojazdem…

Co za dzień! Wyjechaliśmy o siódmej rano, z dużym zapasem czasu, żeby broń Boże się nie spóźnić. I co? Dojazd po Patrycję zabrał mi ponad pół godziny, przebijanie się na południe drugie pół, a kiedy już wpadłem na drogę wylotową, po niespełna dwudziestu kilometrach nadziałem się na drogówkę. Kolejne cztery punkty i portfel uboższy o trzysta złotych. Nie dyskutowałem z nimi, no bo jak? A czas mijał…
Byłem tak wściekły, że nawet Helena ze mną nie rozmawiała. I bardzo dobrze. Mogłem skoncentrować się na drodze.
Nic mi to nie dało. Jechałem agresywnie, by jakoś nadrobić czas i… kolejna wpadka po kilkudziesięciu kilometrach. Urocza dama w mundurze, dzierżąca w dłoniach „suszarkę”, spokojnym gestem lizaka poleciła mi zjechać na pobocze i się zatrzymać. To była większa akcja, gdyż stało tutaj kilka radiowozów i niemal wszystkie samochody pojawiające się zza zakrętu, były mierzone. Niewiele przejeżdżało bez zatrzymania.
Otworzyłem okno, a wtedy pani zasalutowała, przedstawiła się, po czym miłym głosem pokazała wskazanie urządzenia, prosząc o odczytanie na nim również daty i godziny pomiaru oraz porównanie danych z zegarkiem. Następnie poprosiła o dokumenty. Cóż miałem robić? Były gotowe, nawet nie zdążyłem ich schować po poprzedniej wpadce…

Pani obejrzała je, spojrzała na mnie z uwagą, po czym poszła sobie. Pewnie do radiowozu, aby je sprawdzić.
Myliłem się mocno. Wróciła po kilku minutach z aparatem do pomiaru trzeźwości i musiałem dmuchać we wlot urządzenia. Taka kompromitacja w obecności podwładnej… Zaczynałem się gotować.
- Proszę pani, ja rozumiem, że popełniłem wykroczenie i jestem gotów ponieść wszelkie konsekwencje, ale proszę nie nadużywać mojej cierpliwości. Jadę w sprawach służbowych i nie mam czasu na zabawy.
- Nie uprawiam z panem zabawy – odparła spokojnie. – Wykonuję tylko to co do mnie należy i ani krzty więcej. Proszę czekać.
- Chwileczkę! – zawołałem. – Proszę powtórzyć swoje dane oraz numer służbowy, a także jednostkę nadrzędną.
- Zapraszam do moich przełożonych! – gestem dłoni wskazała kierunek ku radiowozom. – Tam pan otrzyma wszelkie informacje.
Musiałem wysiąść z jeepa, ale nie odpuściłem.
- Proszę tu zaczekać! – wstrzymała mnie tuż przed policyjnymi pojazdami, sama natomiast, z moimi papierami w dłoni, wsiadła do jednego z nich. Nie wytrzymałem, zrobiłem dwa kroki i otwarłem drzwi ich samochodu.
- Proszę pani, naprawdę…
- Chwileczkę! – zawołał policjant siedzący w samochodzie. – Momencik, już będę do pana dyspozycji – oznajmił pojednawczym tonem.

Podłubał coś przy monitorze zainstalowanym w pojeździe, następnie zabrał od policjantki moje dokumenty i gestem dłoni polecił jej wyjść. Zrobiła to w milczeniu.
- Proszę usiąść i zamknąć drzwi – wskazał mi miejsce, a kiedy tak zrobiłem, odwrócił się i spojrzał mi w oczy.
- Pamięta mnie pan?
- Nie… – pokręciłem głową przecząco. Zrobiło mi się cieplej.
- Długo pan jeździ tym wozem?
- Od zawsze.
- Ja w zasadzie również nie pamiętam pana twarzy, jednak markę pojazdu i ten numer zapamiętałem. Proszę! – rękę z dokumentami wyciągnął w moją stronę. – Może pan jechać.
- Dziękuję! – rozbroił mnie. Całe moje napięcie zniknęło. – Skąd taka łaskawość, mogę wiedzieć?
- Kiedyś przed laty spotkaliśmy się, o więcej proszę nie pytać.

- Dobrze, nie będę… – odparłem, sięgając do kieszonki marynarki. – Lubię jednak ludzi konkretnych, dlatego proszę! – wręczyłem mu swoją wizytówkę z autografem na białej stronie. – Jeśli kiedyś pan uzna, że mogę pomóc, proszę się skontaktować. Telefon oczywiście odbierze ktoś inny, ale proszę się powołać na mój podpis. A swoją drogą, popełniłem błąd, że wybrałem się prywatnym samochodem, a nie rządowym, bo jeden mandat już zaliczyłem.
- Tak? Proszę zaczekać – zabrał się za szukanie czegoś na monitorze. – No nie, tak szybko nie mogli wprowadzić do rejestru. Ile tego było?
- Trzysta złotych i cztery punkty. Zwykłe przekroczenie prędkości o dwadzieścia dziewięć kilometrów. Pal licho złotówki, ale te punkty mnie gryzą. Rosną z powodów służbowych i nie mam tu żadnych ulg. Mnie niebieski „kogut” nie przysługuje.
- Proszę pokazać mi blankiet.
Pospisywał dane do notesu, po czym oddał mi odcinek.
- No cóż, pieniądze proszę wpłacić, a z punktami spróbuję. Gwarancji jednak nie dam.
- Rozumiem i dziękuję.
- Do granic województwa nikt już pana teraz nie zaczepi, ale co jest dalej tego nie wiem. Proszę uważać na fotoradary, dzisiaj pracują wszystkie.
- Dziękuję jeszcze raz!
- Szerokości życzę! – podał mi dłoń.

Nie muszę chyba dodawać, że kiedy uruchamiałem silnik, nastrój miałem o wiele lepszy.

wykrot
29-09-2021, 06:02
Uroczystość była niecodzienna. Największy światowy producent wybudował w specjalnej, podkarpackiej strefie ekonomicznej, najnowocześniejszy zakład produkujący elementy turbin silników lotniczych. Inwestycja o znaczeniu strategicznym również dla inwestora, stąd i obecność na jego otwarciu głównego prezesa firmy oraz głowy naszego państwa. Oficjeli zresztą był cały szereg i już na początku zgubiłem się w tytułach, nazwiskach i stanowiskach. Wielu zaproszonych gości znałem z widzenia, między innymi wicepremiera i ministra obrony naszego rządu, ministrów kancelarii prezydenta, marszałka i grupę posłów podkarpackich, jak również kilka innych osób. Minister był podstawowym reprezentantem rządu, pewnie dlatego że był również wicepremierem, moja postać ześliznęła się w tej sytuacji na dalszy plan.
Wcale mi to nie przeszkadzało. Nie lubiłem podobnych wydarzeń, tego patosu podczas przecinania wstęgi, tych przemówień i sztucznych oklasków. Lidka kiedyś mi tłumaczyła, że muszę się zapisać do jakiejś partii aby to zrozumieć, na razie jednak do tego nie doszło. Wciąż pozostawałem graczem niezależnym, chociaż nie. Byłem zależny od Anny.

Miałem jednak ciekawą możliwość przyglądania się własnej żonie, którą ostatnio widziałem wczesnym rankiem. Była oficjalnym gościem strony amerykańskiej, jako prezes banku, kontrolującego i wspomagającego całą inwestycję. Przy okazji zauważyłem też, jak ambasador Cremet, wciąż przecież samotny, ustawiał się tak, jakby była jego życiową partnerką. Ech, Lewis, musimy ze sobą pogadać co nieco…
Mogłaby uchodzić za jego sekretarkę, gdyby ją lekceważyli, ale nie pozwalali sobie na podobne zachowania. Pewnie dlatego Dorotka miała świetny humor, bawiła się znakomicie, widziałem to po jej minie. Była zadowolona z całej imprezy i nie szukała mnie wzrokiem w tłumie.

Po wszystkich przemówieniach, oklaskach i przecięciu wstęgi, ruszyliśmy na symboliczne zwiedzanie zakładu. Tak naprawdę nie mogliśmy prawie nigdzie wejść, wpuszczenie na sterylne wręcz oddziały produkcyjne takiej ilości osób, byłoby zadaniem karkołomnym dla służb gospodarzy. Tu się wchodziło niczym do zakładu produkującego leki. Śluzy, idealna czystość, nadciśnienie w pomieszczeniach produkcyjnych aby nie dopuścić do zasysania pyłów z zewnątrz, warunki wręcz laboratoryjne.
Wszystko to objaśniono nam w skrócie podczas pokazu multimedialnego. Prezes polskiej części firmy, gospodarz całego zamieszania, wyjaśniał prezydentowi i swojemu szefowi różne niuanse, ale niespecjalnie go słuchałem. Wciąż szukałem wzrokiem Dorotki. Nie było to specjalnie trudne, gdyż Lewis dbał by nie pozostać na uboczu, jednak i moje otoczenie zwróciło uwagę na to zainteresowanie.

- Ale się pan wpatruje, ale wpatruje! – rzuciła z przekąsem stojąca obok, dystyngowana kobieta.
Odwróciłem głowę, lecz jej postać niczego mi nie mówiła.
- Ładna dziewczyna, dlaczego mi się pani dziwi?
- Jeszcze się pan zakocha i będzie kłopot – zaśmiała się.
Taka swoboda zainspirowała mnie i z nudów postanowiłem z niej zakpić.
- E, tam. Zaraz kłopot. Zastanawiam się jednak skąd u Amerykanów taka ładna dama? Powinna być przecież po naszej stronie!
- Z importu – rzucił ktoś po sąsiedzku. – Wszystko co najlepsze mają importowane.
- Mówi pan? – roześmiałem się niemal na głos.
Poznałem go. Był to minister Jacek Wacławik z kancelarii prezydenta. Wiedział kim jestem ja i kim jest Dorotka.

- Jasne! – padła wesoła odpowiedź.
- Ciekawe, czy by przyjęła moje zaproszenie na kolację.
- O… wysoko pan mierzy! – odezwała się kobieta.
- O późniejszym śniadaniu pan nie marzy? – Wacławik udawał, że mnie podpuszcza.
- Czemu nie. Nie odmówiłbym. Kolacja połączona ze śniadaniem… to tygryski lubią najbardziej.
- Proszę przestać! – kobieta się zirytowała.
- Dlaczego? Nie rozumiem pani.
- Pan wie kim jest ta pani? – zapytała.
- A pani wie?
- Tak, wiem. Jest moją przełożoną! I nie godzi się, bym wysłuchiwała impertynencji kierowanych pod jej adresem! Macie panowie zbyt wybujałe ego, to jest niesmaczne!
Zapadła cisza.

- No cóż… – odezwałem się po chwili. – Może mieć pani rację. Ale mnie nawet leczenie nie pomoże, ta pani mi się podoba i już! Zakochałem się w niej i nic na to nie poradzę.
- Pan jest szalony!
- Nieprawda. Mam aktualne zaświadczenie lekarskie, że jestem w miarę zdrów.
- Tylko w miarę – prychnęła.
- Miłość jest stanem dziwnym, lekarze nie mają przy niej niczego do gadania. Wiem coś o tym, bo siostra jest lekarzem. Tak samo jak siostra mojej żony. Wiele razy roztrząsaliśmy przy wódce to zjawisko, jednak bez efektów i konkluzji. Nie da się tego ogarnąć rozumem!
- Skoro przy wódce, to się nie dziwię.
- Myśli pani, że bez wódki byłoby łatwiej?
- Zdecydowanie.
- Pani nie pija wódki?
- Nigdy.
- Fatalnie…
- A to dlaczego? – nastroszyła się.
- Już miałem nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy.
- Na pewno nie przy wódce.
- To po co się spotykać? – dołożył Wacławik.
Słuchacze obok parsknęli śmiechem.

- Mało śmieszne! – skomentowała.
- Pewnie, że mało, przy wódce byłoby śmieszniej. Pani nie wie, co traci!
- I nie chcę wiedzieć.
- Uparta w dodatku… Jak pani została szefem oddziału takiego banku, tego nie rozumiem.
Spojrzała na mnie uważnie.
- A panu co do tego?
- Trafiłem? Pani jest dyrektorem nowego oddziału banku Solution w strefie, tak?
- Jeśli nawet, to co? Przeszkadza to panu?
- Nie, absolutnie. Na odwrót! Miło wiedzieć.
- Czyli sam bank przeszkadza panu i sferom rządowym?
- Ależ skąd! – roześmiałem się. – Przy tak rozbudowanych moich zamiarach wobec pani prezes, jestem gotowy obsypywać jej drogi płatkami róż, a nie stawianiem jakichś barier.
- Już to widzę – zakpiła ironicznie.
Wacławik śmiał się od dłuższego czasu.

- Ależ się pan znęca, ale znęca! – wtrącił wesoło, po czym zwrócił wzrok w stronę kobiety. – Szanowna pani! Pani nie zdaje sobie chyba sprawy z kim rozmawia.
- Ależ wiem. Z panem wiceministrem Tomaszem Baryckim, prawda?
- Tak, ale pan minister jest jednocześnie mężem pani prezes Doroty Warwick. Tego pani chyba nie wie?
Aż otwarła usta, spoglądając na mnie z przestrachem.
- Przepraszam, nie wiedziałam…
- Nie ma pani za co przepraszać – skłoniłem się, odwracając jednocześnie głowę w stronę Wacławika. – Nie musiał mnie pan dekonspirować! – skarciłem go żartobliwie.
- Musiałem. Ten pojedynek był już zbyt jednostronny – uśmiech nie schodził mu z twarzy. – Kiedyś byłem świadkiem jak pani posłanka Dalerska podobnymi tekstami wpuściła w maliny swojego adwersarza z opozycji. Majstersztyk!

- Lidka? – zawołałem. – Ona ma te zdolności wrodzone. Wiele razy mnie boksowała.
- A nie wygląda na taką złośliwą…
- Kto mówi że jest? Nigdy w życiu! To z czystej sympatii. Bardzo się z Lidką lubimy, do pani zresztą też nie mówiłem niczego złośliwie, prawda?
- Mam nadzieję.
- Zaglądniemy kiedyś do pani wraz z żoną, obiecuję. Do siebie nie zaproszę, gdyż u nas w domu rządzi pani Helena, która na powitanie częstuje gości nalewką. Kto nie wypije, ma przechlapane, poza tym obraża ją odmową.
- Kto powiedział, że nie pijam nalewek?
- Sama pani oznajmiła, że nie pije wódki.
- Wódka to jest czysta, a nalewkę… czemu nie?
- No masz ci los…
- Został pan pokonany! – śmiał się Wacławik.
Chóralny chichot naszych sąsiadów był najlepszym podsumowaniem tego dialogu.

wykrot
29-09-2021, 18:01
Obiad zorganizowano na terenie zamku w Łańcucie. Strefa nie dysponowała na razie odpowiednimi warunkami dla takiej liczby oficjalnych gości, ale był też inny powód. Pan prezydent miał tu warunki do oficjalnego spotkania z prezesem koncernu lotniczego.
Niewiele osób dopuszczono do tych sal, nawet szef resortu obrony spędził tam nie więcej niż kwadrans, a przez dalsze pół godziny rozmowa toczyła się nawet bez tłumaczy. Wszyscy musieli w tym czasie czekać.
Nudzić się jednak nie było powodu. Zaproszeni goście mogli zwiedzać dostępne pałacowe komnaty, oglądać kolekcje obrazów, poznawać historię wielkich, współczesnych wydarzeń artystycznych organizowanych w salach pałacowych, lub też podziwiać zabytkowe powozy. Wszędzie oczekiwali ich przewodnicy. Kompetentni, uśmiechnięci i gotowi do udzielania wszelakich informacji.
Nie brałem udziału w tych wszystkich wydarzeniach. Miałem problem do załatwienia, gdyż do strefy zero nie wpuszczano już nikogo poza zaproszonymi gośćmi i w taki sposób bliźniaki, wraz z Heleną i Patrycją, pozostali na zewnątrz. Musiałem załatwić im wejście, aby zjedli chociaż obiad.

Oficer ochrony prezydenta wskazał mi w końcu szefa operacji zabezpieczenia i po krótkich wyjaśnieniach dostałem zgodę oraz wystawiono dla wszystkich przepustki. Pozostała kwestia kuchenna. Ciekawe, czy uda się wykupić dla nich obiady.
Znowu poszukiwania osoby kompetentnej, kilka osób wymigało się od podjęcia decyzji, w końcu trafiłem do szefa organizacyjnego imprezy.
- Ja rozumiem! – tłumaczył. – Nie chodzi nawet o to czy w kuchni coś się znajdzie, ale miejsca przy stole są wyliczone i opisane. Tam nie ma rezerwowych krzeseł. I nie ma ich gdzie dostawić. Brakuje stołu.
- Nic już się nie da zrobić? Dostawić coś na końcu…
- Wie pan, głodnych ich nie wypuścimy, ale czy zdążymy wnieść stół i nakrycia… nie wiem, nie obiecuję. Nie wiem, czy mamy pod ręką rezerwy nie powodujące dysharmonii w całym wyglądzie i układzie. Zależy też, ile jeszcze potrwa spotkanie prezydenta z prezesem. Jeśli skończy się w trakcie prac, to niestety, będą jedli przy kuchni.
- Dobre i to. Gdzie mogę zapłacić za te obiady?
- Tym proszę sobie nie zawracać głowy, to jest najmniejszy problem.

- Dziękuję panu, proszę mi jeszcze powiedzieć jak mam nimi kierować, jak przekazać co i kiedy mają robić?
- Chwileczkę – nacisnął klawisz na aparacie stojącym na biurku, po czym spojrzał na mnie. – Czemu pan wcześniej nie poinformował nas o takiej sytuacji?
- Nie pomyślałem…
- Był pan przecież u nas i to z dziećmi. Pamiętam doskonale!
- Rzeczywiście, byliśmy.
- Wystarczyło nas uprzedzić choćby wczoraj, a nawet jeszcze dzisiaj rano. No nic, coś wymyślimy, głodni od nas nie wyjadą.
- Dziękuję!
Do gabinetu wszedł młody mężczyzna.
- Sebastian! Bierzesz ludzi i biegiem, awaryjnie, dostawicie na sali stolik i cztery krzesła! Już!
- A tabliczki?
- Bez tabliczek i dyskusji! Wykonać!
- Tak jest!
- Przepraszam, ale muszę teraz wyjść wraz z panem.
- Nie ma problemu.

Na korytarzu schwycił przechodzącą dziewczynę za rękę.
- Madziu, pamiętasz pana ministra?
Dziewczyna spojrzała na mnie.
- Tak, pamiętam. Dzień dobry!
- Dzień dobry! – odpowiedziałem.
- Posłuchaj! Pan minister dodał nam nagle cztery osoby do obiadu i Sebastian pobiegł dostawiać stół i krzesła. Zdążą albo nie, w każdym razie ty przekażesz panu ministrowi informację o tym. Dobrze?
- A jeśli nie zdążą?
- To również przekażesz, to wszystko!
- Dobrze. Gdzie pana szukać? – spojrzała na mnie.
- Będę w okolicach głównego wejścia, na razie nie będziemy dalej wchodzić.
- Kto to jest? Pytam, aby łatwiej się orientować, bo gości dzisiaj mnóstwo.
- Dwie panie, jedna w wieku senioralnym, druga na odwrót, no i moi bliźniacy.
- Ci co byli kiedyś z panem?
- Jak najbardziej. Innych się jeszcze nie dorobiłem.
- Fajne chłopaki! – uśmiechnęła się. – Znajdę państwa na pewno.
- Cieszę się i dziękuję!

Operacja „obiad” zakończyła się pełnym sukcesem i cała moja ekipa znalazła się na sali głównej. Wprawdzie w ostatnim rzędzie, na samym końcu, ale jednak. Kiedy pani Madzia zameldowała mi na schodach, że miejsca się znalazły, uścisnąłem się z nimi i dopiero wtedy poczułem jaki jestem głodny. Od rana przecież nic nie jedliśmy i nawet kawy nigdzie nie wypiłem. Helena miała wprawdzie termos, ale przez te wszystkie „drogówki” nawet nie czułem potrzeby wzmacniania się po drodze. Teraz balon pękł i miałem wrażenie, że ktoś w międzyczasie przepuścił mnie przez wyżymaczkę.
Fason jednak należało trzymać. Przy swoim stole starałem się jeść elegancko, kiedy jednak talerz miałem już pusty, ze zdziwieniem stwierdziłem, że reszta biesiadników ma dość daleko do końca konsumpcji. Paskudne uczucie! Nie chcąc dalej świecić oczami, wybrałem się na koniec sali. Stoły były ośmioosobowe, ale na ostatnim nakryć było jedynie cztery.
- Jak wam leci, młodzieży? – zapytałem, dosiadając się do nich.
- Postarali się! – skomentowała Helena. – Jak na tak duży spęd, gęsina jest zaskakująco krucha i smaczna. Prawie jak u nas!
- Uch! Pani słowa powinni sobie zapisać na format mp3 i odtwarzać wszystkim gościom.
- Mogę im to powtórzyć – uśmiechnęła się. – Niech sobie nagrają!
- A jak młodzież? – spojrzałem na synów.

- Tatuś… – Pawełek przerwał jedzenie. – Chcemy porozmawiać z panem prezydentem!
- Tak? A o czym? – zachichotałem, nie zdając sobie sprawy jaką hecę nam zaplanowali.
- O tym, że tu jesteśmy! – potwierdził Piotruś. – Chcemy się z nim przywitać, bo nie daliście nam dotąd takiej szansy! Mama siedzi z nim przy stole, a my to co? Jesteśmy tu nieważni?
- A przecież byliśmy grzeczni! – dodał Pawełek.

Zdrętwiałem. Mieli rację i wszystko widzieli. Dorotka spożywała obiad w bardzo wąskim, ośmioosobowym gronie najważniejszych uczestników uroczystości i wcale nie interesowała się tym, co robię ja. Prawda, że tak uzgodniliśmy, że chłopcy i troska o nich pozostaną na mojej głowie, ale taki brak zainteresowania… Aż tak ważne sprawy ja zatrzymywały? Nie miała odrobiny czasu, aby do nas podejść chociaż na chwilę? Musiałem to przełknąć i bronić jej samej przed spostrzeżeniami dzieci.
- Spokojnie! – gestem dłoni wstrzymałem dalszą dyskusję. – Mama wie co robi i chyba nie możecie powiedzieć, że się wami nie interesuje, prawda?
- Ale tato…
- Wiem o co ci chodzi! – przerwałem, coraz bardziej wściekły, że Patrycja tego słucha. Co za głupota, że zgodziłem się na jej wyjazd. – Uspokójcie się! To jest oficjalny obiad, więc cieszcie się, że w ogóle się tu znaleźliście bez uprzedniego zaproszenia.
- Tato, ale prezydent może zaraz wyjechać, spróbuj chociaż!
- A tacy byliśmy grzeczni… – powtórzył Pawełek z żalem.
Byłem pokonany.
- Zobaczę co da się zrobić. Tylko nie oczekujcie ode mnie cudów.
- Idź więc, idź!
- A może zapiszemy się na wizytę w Belwederze, odpowiada?
- Nie… Tatuś, naprawdę chcemy się tylko przywitać!
- Rozumiem. Jedzcie spokojnie, niedługo do was wrócę.

wykrot
30-09-2021, 05:53
- Przepraszam za swoje zachowanie – odezwałem się ogólnie, ponownie zajmując swoje miejsce za stołem. – Tak się dzisiaj złożyło, że musiałem przyjechać tutaj z dziećmi i chciałem sprawdzić co się z nimi dzieje.
- A czemu nie siedzą z nami? – odezwał się Wacławik.
- Takie okoliczności, moja wina. Nikogo nie uprzedziłem, że w ostatniej chwili zmieniliśmy plany. Nic to, nie chciałbym jednak byście państwo poczuli się urażeni moim zachowaniem.
- Nie widzę problemu – skomentował jakiś gość. Nie wiedziałem nawet kim jest.
- Panie ministrze! – spojrzałem na Wacławika. – Miałbym w dodatku romans do pana…
- O! Zapowiada się ciekawie! – uśmiechnął się. – Już teraz?
- Bez paniki, to tylko zasygnalizowanie.
- W porządku…

Dokończył obiad kiedy już zbierano nakrycia i spojrzał na mnie. Podziękowaliśmy wtedy po czym odeszliśmy kilka metrów od stołu.
- Co się dzieje?
- Proszę sobie wyobrazić, że moi domowi bohaterowie zażądali osobistej rozmowy z panem prezydentem. Uparli się i koniec! Próbowałem wybić im to z głowy, ale mnie pokonali stwierdzeniem, że nawet nie spróbowałem zapytać.
- Ale fajnie! – chichotał.
- Wie pan, to niby jest śmieszne, ale oni są wychowani na amerykańskich zwyczajach. Nie czują skrępowania ani przed kamerami, ani przed nikim. Tym bardziej, że nie tak dawno gościliśmy w domu pana ambasadora Cremeta, więc go znają. I mama też tam siedzi…
- Niech więc idą!
- No tak, ale… a jak się zachowa ochrona? Czy prezydent zechce z nimi rozmawiać? Poza tym nie chciałbym stawiać żony w niejasnym położeniu…
- Czego pan ode mnie oczekuje?
- Mógłby pan wysondować stanowisko pana prezydenta w tej sprawie? Nie chciałbym stwarzać jakichś kłopotów proceduralnych, a z drugiej strony… pan rozumie, autorytet taty.
- Oczywiście, spróbuję, chociaż i mnie niezbyt wypada im przeszkadzać. Chodzi o ile osób?
- Dwóch dżentelmenów. Bliźniacy, w wieku około dziesięciu lat każdy.
- Dobrze. Dyskretnie powiadomię pana prezydenta, że na salę przedostało się dwóch mężczyzn – chichotał – domagających się bezpośredniej z nim rozmowy.
- No nie, teraz pan przesadza.
- Spokojnie! – zaśmiewał się. – Tak mnie pan dzisiaj nastroił…

Ale wymyślił! Personel dyskretnie zbierał ze stołów nakrycia, kiedy roześmiany Wacławik powrócił.
- Pan prezydent oczekuje gości! – oznajmił.
Mógł się śmiać, ale w okolicach głównego stołu pojawiło się co najmniej dwóch oficerów ochrony.
Poszedłem po chłopców i muszę przyznać, że byli zachwyceni perspektywą. Helena obejrzała ich jeszcze krytycznym wzrokiem, coś tam poprawiła przy kołnierzykach i poszliśmy. Dziwne, ale już wtedy robiono nam zdjęcia. Kto i skąd wiedział… nie wiem.

Na moje szczęście Dorotka przejęła inicjatywę kiedy podeszliśmy do stołu i przedstawiła nas. Inaczej mógłbym się zbłaźnić, nie znając dobrze zasad protokołu. Chociaż nie, wszyscy byli tak rozbawieni, że wszelkie zasady odeszły w kąt, a głównymi bohaterami uroczystości okazali się bliźniacy.
Prezydent zażyczył sobie dostawienia krzeseł po obydwu swoich stronach i po chwili obydwaj majtali nogami siedząc na najbardziej honorowych miejscach. Dla mnie też znalazło się krzesło obok Dorotki i mogłem już napawać się dumą z faktu, jak uroczyście potraktowano nasze dzieci.
Nie dali plamy, spryciarze! Tylko na początku rozpędzili się, odpowiadając prezydentowi po angielsku, ale sami się zorientowali i przeprosili. A potem dyskutowali dwujęzycznie. Z prezesem koncernu po angielsku, z prezydentem po polsku, wykazując swoją logiką całkiem niezłe pojmowanie istniejącej rzeczywistości. I chociaż czas obiadu był niby niedostępny dla ekip telewizyjnych, to po kilkunastu minutach jakaś ekipa się jednak zjawiła i bez ceremoniału filmowała jak chłopcy rozdają karty przy stole. Bo rozbestwili się tak, jakby mieli tu rządzić.
Siedzieliśmy z Dorotką naprzeciw prezydenta. Pawełek oddzielał go od prezesa koncernu, Piotruś sąsiadował z ministrem stanu od spraw zagranicznych, Cremet zaś zajął miejsce po jej lewej stronie i mieliśmy świetny ogląd sytuacji! A dyskusja rozwinęła się naprawdę na wysokim poziomie! Chłopcy zadawali pytania tak proste i nieoczekiwane, że nie tak łatwo można było na nie odpowiedzieć na poziomie dla nich dostępnym! To była szkoła dla notabli! Spróbujcie uzasadnić swoje postępowanie językiem rozumianym przez dzieci!
Prezydentowi tak się ta rozmowa spodobała, że kiedy szef jego kancelarii podszedł po raz kolejny do stołu wskazując na zegarek, tylko się skrzywił.
- To jest ważniejsze! – rzucił, odwracając głowę. A że prezes również nie wykazywał zniecierpliwienia, dyskutowali z chłopcami przez ponad pół godziny. Dopiero Dorotka musiała interweniować, gdyż wcale nie mieli ochoty się poddawać, kreśląc wciąż swoje wizje naprawy świata. Co za dzieci!

W dalszej części wydarzeń nie brałem już istotnego udziału. Dorotka przejęła opiekę nad bliźniakami, ja natomiast miałem okazję do przeprowadzenia kilkunastu kuluarowych rozmów. Między innymi z marszałkiem, którego powiadomiłem, że za kilkanaście dni przyjmę go w Warszawie. Województwo spełniło wszystkie kryteria i jako pierwsze otrzyma prawo do samodzielnego rozdziału funduszy wojewódzkich. A z ministrem Wacławikiem dogadałem się, że odwiezie Patrycję do Warszawy. Nie była nam już potrzebna.
Wreszcie pożegnaliśmy się ze wszystkimi i wsiedliśmy do jeepa, obierając kurs na Bieszczady. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy z tego, że jeśli ktoś w kraju do dzisiaj nas nie znał, ten czas już minął. Migawki z rozmowy chłopców z prezydentem pokazały wieczorem wszystkie oficjalne serwisy informacyjne, a te bardziej niszowe zaprezentowały jeszcze więcej. Ktoś w ekipie prezydenta uznał pewnie całą sytuację za świetny materiał promocyjny i dał zielone światło, nie pytając nas o zdanie. Cóż, sam się w to wpakowałem. Niemal na własne życzenie.

W zasadzie mogliśmy zdążyć na miejsce jeszcze wieczorem, ale Dorotka nie pozwoliła na to. Zatrzymaliśmy się kilkanaście kilometrów przed miastem, by spędzić noc w przydrożnym motelu. Tutaj też mieliśmy okazję pooglądać siebie na ekranie telewizora znajdującego się w recepcji.
- To my, to my! – zawołali chłopcy, kiedy załatwiałem kwestie meldunkowe.
Mleko się wylało. Recepcjonistka najpierw zastygła, a potem kręciła głową spoglądając na ekran i następnie na dzieci.
- Coś się nie zgadza? – zapytała zniecierpliwiona Dorotka.
- Przepraszam… czy nazwisko doktora Tarnawy coś pani mówi?
- Owszem, to mój tato!
- Proszę pani… za te słowa szef wyrzuci mnie z pracy, ale nie polecam państwu naszej firmy. To jest przybytek dla kierowców TIR-ów! Dwa kilometry dalej, nieco w lesie, po prawej stronie jest nowy zajazd o zupełnie innym standardzie. Może nie rewelacja, ale przyzwoity! Przepraszam…
- W porządku! – Dorotka nawet się nie zdziwiła. – Masz wizytówki? – zapytała kobietę.
- Hotelowe…
- Napisz swoje nazwisko, podaj numer prywatnej komórki, niedługo do ciebie zadzwonię.
- Ja nie mogę stad wyjechać…
- Nieistotne na razie. Pisz! I dziękuję za informację!

Różnica była zasadnicza. Zajazd już na pierwszy rzut oka prezentował się nieźle, ciekawe tylko dlaczego tak słabo reklamował się przy drodze. Jedna, maleńka strzałka wskazywała kiepski zjazd z głównej drogi i chociaż był krótki, to przecież ściana drzew oddzielała obiekt od drogi wiodącej, zapewniając mu pewną intymność. Wielki parking natomiast mówił o tym, że wszystko zostało dobrze zaplanowane i czeka ze swoją ofertą na tych, którzy zrozumieli. Nie na wszystkich. Coś w stylu Limana. Ciekawe w czym chcą mu dorównać.
Nie dowiedziałem się tego, bo i tam zostaliśmy rozpoznani już w recepcji. Nie wdając się jednak w wymianę zdań, poprosiliśmy o zakwaterowanie, po czym niezwłocznie dotarliśmy na piętro. Dobrze, że ktoś z personelu pomógł mi z walizkami, bo chyba bym się wykończył.
Apartament tym razem zostawiłem dla Dorotki z chłopcami, sam zajmując pokój obok. Podobnie jak Helena ten naprzeciwko. Taki podział uznaliśmy za najrozsądniejszy, bo wszyscy byliśmy zmęczeni.
I spaliśmy nie najgorzej.

wykrot
30-09-2021, 17:52
Sytuacja w domu rodzinnym Dorotki nie zmieniła się ani o jotę. Teściowa schowała się na piętrze i wciąż udawała, że nas nie zna. Pozostał Grzegorz, który widział nas wczoraj w telewizji. Chłopcy, dumni z tego faktu, obsiedli go od rana, na wyrywki relacjonując swoje wrażenia. Dorotka natomiast, korzystając z okazji, poprosiła mnie i Helenę na zewnątrz.
- Słuchajcie, kochani! Zamierzam poprosić tatę o samochód i znikam na cały dzień. Pojadę tu i tam, nie wiem jeszcze gdzie, ale bez paniki. Wrócę wieczorem i na kolację jedziemy do zajazdu. Zajmijcie się dziećmi, chociaż widzę, że dziadkowi też nieźle idzie – uśmiechnęła się.
- To jakaś tajemnica w tym co masz zamiar robić? – zapytałem.
- Nie. Po prostu nie mam sprecyzowanych planów. Zamierzam zaglądnąć do dyrektora liceum, później na parafię, dowiem się może coś o księżulku… Poza tym, chciałabym pojechać w kilka miejsc za miastem i tak zwyczajnie przystanąć, pooglądać zapomniane już nieco widoki…
- A czemu sama?
- Tak dla refleksji – spojrzała mi w oczy. – Dla higieny psychicznej.
- Ok. W porządku – wzruszyłem ramionami.
- A co z obiadem? – zapytała Helena.
- O mnie się nie martwcie, sami natomiast poszukajcie jakiejś jadłodajni. Tomek, najwyżej pojedźcie do zajazdu, tam da się coś przełknąć.
- W takim razie zapytam pana Grzegorza o rekomendacje lokali – stwierdziła Helena.
- Oczywiście. Nie wiem tylko, czy taką wiedzę będzie miał.
Kiedy odjechała, Helena również mnie wypędziła z domu. Grzegorz świetnie dawał sobie radę z chłopcami, ona sama nie miała zamiaru nigdzie się oddalać, więc rzeczywiście, byłem tu zbędny. Zabrałem auto i ruszyłem do miasta. Zostawię jeepa na parkingu i pospaceruję. Jedna z niewielu okazji do refleksji nad złożonością losów w tym zabieganym świecie.

Dziwne… Jak wielu ludzi zabiega codziennie, aby ze mną porozmawiać. Abym ich przyjął i poświęcił kilka minut swojego cennego czasu. Ważni i ważniejsi, różnymi metodami próbują wcisnąć się w mój kalendarz i daliby wiele, aby mi przekazać swoje pragnienia czy też zamierzenia. A tutaj… nic! Szedłem powolutku chodnikiem wdychając bieszczadzkie powietrze, mijając przy tym różne postacie i nikt nie łapał mnie za rękaw, nikt niczego nie chciał, nikomu nie byłem potrzebny! Co za ulga!
Sobotnie życie miasta nie drgało wielką intensywnością. Lato się skończyło, turyści niemal wyjechali, przyszedł czas na spokojne przygotowania do zimy. Nie było tego warszawskiego pośpiechu, tej gonitwy niemal bez celu i sensu, tutaj ludzie żyli inaczej.

Przystawali, spotykając znajomych przed wejściem do sklepu, rozmawiali na parkingu czy też zwyczajnie, na środku chodnika. Dziwne, ale wcale mi nie przeszkadzało, że blokowali przejście. Pewnie też o tym nie myśleli i nikt ich za to nie rugał, jak w Warszawie. Inny świat!
Zatrzymałem się na przystanku komunikacji miejskiej, by posłuchać refleksji pasażerów. Nic ciekawego jednak nie mówili. A gdy podjechał autobus, weszli do środka i zostałem sam. Nie udało się. Niedaleko był jakiś market, poszedłem więc w tamtą stronę. Tu jednak było gorzej. W okolicy głównego wejścia unosił się zapach pośpiechu, a to mnie nie interesowało.
Zrozumiałem wtedy, że nie znając miasta, nie mając planu ani nie wiedząc gdzie się udać, niczego nie osiągnę. Nikt mnie niczym nie natchnie, chociaż odpocząć mogę znakomicie.

Obiad ugotowała teściom przychodząca do nich kobieta, ale Grzegorz wybrał się z nami do miasta. I dobrze zrobił. Był tu znany, miał poważanie, dlatego obsługiwano nas niczym w Limanie, podpowiadając przy tym czego nie zamawiać. A po obiedzie porozmawialiśmy już w domu, chociaż nowin było niewiele. Bardziej ja musiałem opowiadać o swojej pracy, o układach i zależnościach, o swoich kompetencjach czy decyzjach, niż on o wydarzeniach miejscowych.
Było całkiem sympatycznie. Gdyby nie nieobecność teściowej, powiedziałbym, że niemal idealnie. Chłopcy nie marudzili, wyeksploatowali się już wcześniej, a teraz albo siedzieli w smartfonach, albo się zrywali, wybiegając na podwórko. Helena czasami nam sekundowała, chwilami też wychodziła, doglądając dzieci. Sielanka!
Tylko Dorotka wciąż nie dawała znaku życia.

Wróciła przed zachodem słońca, przywożąc w dodatku księżulka emeryta.
- Moje uszanowanie panu doktorowi! – wołał, zanim jeszcze zamknął drzwi samochodu.
- Gość w dom, Bóg w dom! – odpowiedział Grzegorz. – Prosimy, prosimy!
Siedzieliśmy wtedy na przydomowym tarasie. Było jeszcze w miarę ciepło, czas płynął leniwie i tak naprawdę myślałem już o wyjeździe. Teraz, niestety, nasz wyjazd się oddalał.
Ksiądz podszedł, przywitał się ze wszystkimi, szczególną uwagą obdarzając chłopców, a potem usiadł na wskazanym krześle.
- Czego się ksiądz napije? – zapytała Dorotka.
- Herbaty, córuchno, tylko herbaty! – zaśmiał się.
- Z prądem?
- Najwyżej odrobinę… – westchnął. Zrobiło się weselej.
Dorotka chciała się zakrzątnąć, jednak Grzegorz ją zatrzymał.
- Pozwól! – położył dłoń na jej ramieniu. – Ja przygotuję.
Zaskoczona i zdziwiona nie protestowała. Nie powiedziała ani słowa sprzeciwu, grzecznie zajmując miejsce za stołem. Grzegorz w dodatku bardzo sprawnie wypełnił swoją rolę i po chwili wszystko było gotowe.
Jeszcze z godzinę rozmawialiśmy z księdzem na najróżniejsze tematy, ale czas wyjazdu zbliżał się nieuchronnie. Nie mogliśmy zostać tutaj na noc, chociaż wiedziałem, że Justyna z Bogdanem i dziećmi nocowali bez problemów. Grzegorz oczywiście był wszystkiego świadom i zadeklarował, że odwiezie później księdza gdzie tylko będzie chciał, o to możemy być spokojni, mogliśmy więc zostawić go na miejscu.
Dorotka podjęła jeszcze jedną próbę i poszła na piętro, jednak drzwi pokoju matki zastała zamknięte. Wróciła po kilku minutach markotna i zasępiona, natychmiast podejmując decyzję o odjeździe. Brak kontaktu z matką zrekompensowała sobie żarliwymi, pożegnalnymi uściskami z ojcem. Jakby wiedziała, jakby czuła gdzieś w głębi to, co miało się wydarzyć…

W zajeździe zjedliśmy jedynie szybką kolację, chociaż pokoje mieliśmy zarezerwowane i opłacone. Dorotka nie chciała jednak tu zostać i musiałem jechać do Rzeszowa. Dopiero tam nocowaliśmy. A że było już późno, wymigała się od jakichkolwiek wyjaśnień pod pretekstem zmęczenia.
Niczego też nie dowiedziałem się później, następnego dnia. Nawet Helena rozkładała ręce. Było jednak oczywistym, że z wyprawy do rodzinnego domu wróciła psychicznie rozbita i nawet nie starała się tego ukrywać. A przecież jeszcze przyjechawszy z księdzem, miała niezły humor. Co się więc stało na piętrze? Czy naprawdę zastała tam drzwi zamknięte? A może rozmawiała z matką przez drzwi?
Niestety, wersji tamtych wydarzeń nie zmieniła. Zresztą, przez kilka dni w ogóle nie chciała z nami rozmawiać. Ciekawe jak było w banku, skoro w domu odwracała się nawet od Heleny i chłopców. Pewnie wszyscy chodzili po ścianach, gdyż przez kilka dni wyglądała niczym chmura gradowa. A w dodatku wieczorem odwracała się do mnie plecami i to wszystko. Wróciły ciche dni, na które zupełnie tym razem nie zasłużyłem.

Nasz wyjazd zaowocował jeszcze jedną niespodzianką. Po kilku dniach w moim gabinecie zjawiła się Patrycja. Na pozór nie było to niczym niezwykłym, skoro już została, miała takie prawo. Tym razem jednak coś mnie tknęło.
- Co się dzieje? – zapytałem. Jej wygląd był jakiś inny. Niezwyczajny.
- Panie ministrze… chciałam pana poprosić o wyrażenie zgody na moje odejście z pracy. Za porozumieniem stron.
- O! Dlaczego? Mogę to wiedzieć?
- Chciałabym zacząć od nowa w innym miejscu, bez tego ogona ciągnącego się za mną…
Pokiwałem głową. Myśląca dziewczyna, chociaż teraz lekko mnie wkurzyła. Wykazałem maksimum dobrej woli, a tu taki klops!
- No cóż! Nie mam prawa zmuszać pani do pozostania, jest pani wolną osobą. Skoro pani tak wybrała to ode mnie nic już nie zależy.
- Zależy dużo, bo prosiłabym pana o zgodę na rozwiązanie umowy o pracę ze skutkiem natychmiastowym, za porozumieniem stron i przekazanie do pracy w kancelarii prezydenta…
- Naprawdę?
- Tak…
- Ale teraz dałaś! No cóż, widzę, że nasz wyjazd w pobliże Bieszczadów bardzo ci się przysłużył. Nic to, dziewczyno, nie będę stawiał przeszkód na twojej drodze. Zapominasz jednak, że twoją przełożoną jest pani Kinga.
- Już z nią rozmawiałam i wysłała mnie do pana ministra.
- W porządku. Podpiszę ci zgodę, ale przyjdź razem z nią. Zaczynacie mnie zaskakiwać, a tego nie lubię.

Kiedy się pojawiły, Kinga dała występ jak nigdy.
- Panie ministrze, zgodziłam się na odejście pani Patrycji bez wahania.
- Dlaczego?
- Z rozsądku. Zanim u nas doszłaby do siebie, minie kilka miesięcy. Albo i tego będzie za mało. To nie ma sensu! Powiedziała mi, że dostała propozycję pracy w kancelarii prezydenta, niech więc tam idzie. Głosowaliśmy wprawdzie za jej pozostaniem w zespole, ale stwierdziłam, że to nie zdaje egzaminu. Ma rację, że chce zacząć od nowa i jeśli nikt pary nie puści, będzie miała szansę. U nas takiej nie ma, to już utkwiło w jej psychice i nic tu nie poradzimy. Nasza praca nie jest kuracją uzdrowiskową. Jeśli sama się zdołowała, nie mamy czasu ciągnąć jej za uszy. Dlatego tak będzie najlepiej i dla nas, i dla niej. Sama osobiście życzę jej powodzenia!
- Więc i ja życzę! – już się nie wahałem. – Pani Kingo! Pani musi najpierw podpisać dokumenty, a ja je wszystkie zaakceptuję, jeśli będzie tam pani podpis. Czy coś jeszcze?
- Tak, ale to później – uśmiechnęła się.
- Panie ministrze… – załkała Patrycja.
- Wiem, wiem, dziecino! Cofnę ci to upomnienie, nie będę taki straszny. Wyjdziesz od nas z czystą kartą i dobrą opinią. Zadowolona?
- Dziękuję panu!
- Pani nie ma nic przeciwko? – zapytałem po niewczasie Kingę.
- Nie, absolutnie – uśmiechnęła się. – Mam podobne zdanie.
- Cieszy mnie, że nadajemy na tej samej fali.
Zaczynałem łapać z nią podobną nić porozumienia, jaką miałem w banku z Beatką, chociaż bez tych wszystkich malutkich intymności. Zaczynała dostosowywać się dokładnie do tego, co im wykrzyczałem. Że na co dzień, to oni mają dbać o mnie, a nie ja o nich. To nadejdzie, ale będzie dopiero konsekwencją. Ciekawe, czy przypadkiem Beatka nie udzieliła jej nauk.

wykrot
01-10-2021, 07:58
Pod koniec tygodnia sytuacja zaczęła się normalizować. Dorotka doszła do siebie i na sobotę zaprosiliśmy do Podkowy wszystkich Dalerskich. Znaczy się, razem z dziećmi. Dawno się nie spotykaliśmy, czas był najwyższy.
Jeszcze przed naszym wyjazdem na Podkarpacie Romek zdecydował się zapoznać Dorotkę z istotą swoich podejrzeń, gdyż w pewnym momencie stanął w miejscu ze swoimi wnioskami i już nie miał się z kim konsultować. O całej sprawie musiał zawiadomić zarząd koncernu, a tego bez wiedzy Dorotki zrobić nie mógł.
Sama Dorotka wybierała się do Nowego Jorku, ale wyjazd odkładała, gdyż najpierw były pilne sprawy związane z zakończeniem inwestycji lotniczej, a za kilka dni czekał ją początek roku akademickiego i musiała być na miejscu. Na szczęście spełniła swoje obietnice i ograniczyła planowaną działalność dydaktyczną do pierwotnych założeń, czyli tylko jeden rocznik i seminarium dyplomowe, resztę zajęć rozdzielając między adiunktów i asystentów. Sprawy organizacyjne jednak, jak to zwykle na początku roku bywa, nie mogły pozostawać niezałatwione, kilka dni jej to zajmie.

Goście zjawili się jeszcze przed obiadem, zgodnie z założeniami, a że pogoda dopisywała, przyjęliśmy ich na tarasie. Mieliśmy w ten sposób jakąś kontrolę nad zachowaniem dzieci, biegającymi po ogrodzie. Basen na razie był dla nich zamknięty, niech się najpierw nieco zmęczą.
Lidka wyglądała na jakby odmłodzoną i weselszą niż ostatnio. Dlatego najpierw zapytałem ją o podsumowanie lata.

- Nieźle nam poszło, nie mogę narzekać – odparła. – Ale największe profity lato przynosi teraz gminie, a nie nam. U nas szczyty i doliny zaczynają się wyrównywać, co jest wielkim osiągnięciem, bo szczyty nie maleją, a poziom dolin rośnie. Oby tak dalej! Gmina natomiast jest tak mniej więcej trzy, cztery lata za nami. I u nich można zaobserwować pewną tendencję do wyrównywania, ale na razie rosną im przede wszystkim szczyty, doliny mniej.
- Niech się strefa zagospodaruje na dobre, a wtedy nawet doliny zapewnią im niezłe życie – zauważyła Dorotka.
- Oczywiście – Lidka zgodziła się z nią. – Parę lat jednak będą musieli poczekać. Na razie trwają inwestycje, działki budowlane zysku wielkiego nie dały, zgodnie z założeniami, ale dadzą go później. Tak samo w strefie, jak dotąd wielkiego dochodu z tego nie mają.
- To było zaplanowane – zauważyłem.
- Wiem, dlatego też mówię, że gmina najbardziej cieszy się z lata – Lidka była zgodna. – Te wpływy pozwolą im przetrwać do następnego sezonu, a co w tym okresie wpadnie ponad normę, to już czysty zysk. A mimo wszystko, wpada coraz więcej, choćby od nas. Widzę to chociażby po comiesięcznych deklaracjach podatkowych.
- W dziale promocji gminy mają dwóch młodych informatyków – odezwał się Romek. – Pomagałem im latem w napisaniu programu do wizualizacji osiąganych przychodów, z podziałem na poszczególne miesiące roku finansowego i rodzaje wpływów, z możliwością badania tendencji rozwojowych, czyli mogą wprowadzać prognozy w miejsce danych rzeczywistych. Bardzo ładne i przekonujące wykresy powstają. Dobry pomysł mieli.

- Czyli wszyscy zadowoleni – stwierdziłem filozoficznie.
- Nie bądź tego taki pewny – Lidka zaśmiała się ironicznie. – Na twoim miejscu nigdy nie zapominałabym o starej sentencji mówiącej, że jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny.
- Co masz na myśli? – zapytałem naiwnie.
- Jak mnie nie zabijesz, to ci opowiem.
- Przyrzekam, że wyjedziesz stąd bezpiecznie.
- Dobrze, spróbuję w to uwierzyć! Ministerstwo rozboju. Mówi ci to coś?
- Rozboju? Jeszcze nic. Co chciałaś tym powiedzieć?
- To co usłyszałeś. W piątek mieliśmy posiedzenie komisji. Wprawdzie nie na twój temat, ale kuluary nigdy nie zapominają. Któryś z regionalnych bonzów ukuł taki termin, mając oczywiście na myśli twój algorytm i walnął w szerszym gronie, że powinieneś pracować w ministerstwie rozboju, a nie rozwoju! Nie muszę chyba dodawać jak rechotali, bardzo z siebie zadowoleni.
- Pewnie nawet wiem z których regionów?
- Oczywiste, nie ma obawy pomyłki.
- Mówisz, że mi nie odpuszczają?
- Nie licz na to – pokiwała głową. – Zalazłeś im za skórę dogłębnie, a tego że wciąż jesteś niezależny, nie mogą ci darować. Trochę tak jak i mnie.
- Też zaczynasz mieć kłopoty? – zapytała Dorotka.
- A jakże! Wiesz, mój nimb nowości, świeżości, już się zużył. Przekonali się ponadto że nie mam zamiaru być jedynie kwiatkiem do kożucha i zaczynam stwarzać problemy, zadając niewygodne pytania. A to już zupełnie nie w smak starym wyjadaczom.

Nagle parsknęła śmiechem.
- Słuchajcie, na jednym z posiedzeń komisji pewien kretyn zawnioskował o dyscyplinarne pozbawienie mnie części diety poselskiej!
- Za co? – przerwałem jej.
- Oj tam, obdarzyłam go wiązanką godną jego intelektu, nieważne.
- I co?
- Zgodziłam się! Zaproponowałam też publicznie, aby całą sumę dać jego dzieciom. Niech sobie kupią główki od śledzi i zjedzą, by miały więcej rozumu niż tatuś!
- Ale wariujesz! – czułem się swobodnie. Przebywanie wśród tych ludzi było dla mnie odpoczynkiem.
- Zbyt hojna to ty nie jesteś. Przecież dowolny procent od zera wynosi zero! – zauważyła Dorotka. – Co ci winne jego dzieci?
- Ja mu dzieci nie robiłam. A o moich wtedy pomyślał? Niech więc i jego pociechy karmią się procentami od zera, skoro mają tak inteligentnego tatusia.
- I pomyśleć, że taką piękną rekomendację wystawiłem ci ostatnio Wacławikowi…
- Jackowi? A gdzieżeś go spotkał?
- Byliśmy przecież niedawno w strefie podkarpackiej…
- A… jasne. Jak też mogłam o tym zapomnieć. Bohaterowie dnia! Daliście wtedy czadu, przykrywając w telewizji nawet powód całej imprezy. Tego też nie są w stanie ci darować, miej się na baczności.
- Co ty mnie tak ciągle straszysz?
- Na pewno nie straszę – Lidka pokręciła głową. – Pamiętaj tylko, że zawiść w polskim wydaniu jest nieograniczona! Nie masz za sobą żadnej grupy, żadnej bandy i nikt cię nie uprzedzi o tym, że znalazłeś się właśnie w polu rażenia. Gdy nadarzy się okazja, wtedy wystrzelą i będziesz skończony! Nikt w dodatku po tobie nie zapłacze. Stado może się żreć między sobą, ale ty nie jesteś ze stada, więc zagryzą cię zgodnie, dopiero później będą walczyć między sobą. Na razie ty jesteś ich wrogiem zewnętrznym, więc zwierają szeregi i czekają na pretekst. A są cierpliwi, zapewniam cię.
- Niezła perspektywa – zauważyła Dorotka.
- Paskudna! – zgodziła się. – Prawdę mówiąc, mam już dość sejmu i tej całej otoczki, naprawdę! Zanim dojdzie się do jakichkolwiek konkretów, trzeba pogodzić tyle sprzecznych interesów…
- Można robić tak jak ja – wtrąciłem. – Przecinać węzły gordyjskie zamiast próbować je rozsupływać! Wzorem Aleksandra Wielkiego!
- Przez chwilę byłeś królem i tylko dlatego to ci się udało. Jeden, jedyny raz! Zaskoczyłeś towarzystwo, dlatego to przeszło. Spróbuj jednak powtórzyć taki manewr, a zobaczysz co się stanie. Nie radzę ci, naprawdę.
- Dobrze wiesz, że mi na tej posadzie niewiele zależy.
- Ale dopóki tam jesteś, możesz załatwić mnóstwo drobiazgów, które tym naszym wielkim działaczom przeciekają przez palce. Nie są godne ich uwagi, a bywają dokuczliwe. Skup się na nich, a wtedy sam będziesz zadowolony z efektów, niezależnie od chwili, kiedy stamtąd odejdziesz.
- W porządku, pomożesz mi w tym?
- Jeśli tylko zechcesz.
- Chcę!
- To weź nastaw tę swoją Kingę, aby mnie nie spławiała pod byle pretekstem, bo nie będę jej wciąż uniżenie prosić o możliwość rozmowy z tobą.
- Nie opowiadaj! Masz przecież do mnie numer bezpośredni.
- Z szacunku dla twojej funkcji staram się z niego nie korzystać, aby ci nie przeszkadzać.
- Niech będzie. Umawiamy się zatem, że Kinga otrzyma dyspozycje pozwalające ci na kontakt ze mną w dowolnym czasie, a w zamian będziesz moim cichym doradcą.
- Mogę być nawet głośnym – zaśmiała się. – Nie mam zamiaru kandydować w następnej kadencji, więc wszystkie ciche opinie spływają po mnie niczym po kaczce. Nie nadaję się do takiej polityki.
- Sprawdzimy twoje predyspozycje w praktyce – żartobliwie próbowałem ją zastopować.
Jednak to co w tym momencie usłyszałem, wyostrzyło moje zmysły.
- A my tak samo mamy swoją umowę! – pochwalił się Romek.
- Jaką znowu?
- Romek odchodzi z banku, pracuje tylko do końca roku – oznajmiła Dorotka.
- Naprawdę? Zdecydowałeś się? – spojrzałem na niego.
- Tak! Mówiłem ci kiedyś…
- Masz coś w planach?
- Konkretów nie mam, ale sondowałem kiedyś prezesa Zielonika, na co mi odpowiedział, że czeka niecierpliwie.
- To fakt – przyznałem. – Na mnie też podobno czeka. Tak mi co jakiś czas obiecuje.

wykrot
01-10-2021, 17:27
- Wbrew wielu opiniom błękitno krwistych, Zielonik jest niezłym wizjonerem w biznesie – stwierdziła Dorotka. – I bardzo solidnym. Działa na takich zasadach jak dawni kupcy, czyli jego słowo jest wystarczającą gwarancją. A słów na wiatr nie rzuca, przynajmniej ja się nigdy na nim nie zawiodłam.
- Zawieraliście jakieś umowy ustne? – zdziwiłem się.
- Wiele razy. Na spisywanie uzgodnień zwyczajnie brakowało czasu. Wiesz co? Zielonik jest teraz zupełnie innym człowiekiem niż ten, którego poznaliśmy podczas balu bankowego. Wtedy mnie nie znał i nieco zlekceważył. Kiedy dałam mu kosza, a przy tym udowodniłam, że jestem lepsza w te klocki niż on, zmienił się diametralnie. Pamiętasz, że jeździł za mną na wykłady?
- Oczywiście! I próbował cię podrywać.
- Nie – zaprzeczyła. – Od tamtego czasu owszem, często prawi mi komplementy i jest bardzo miły, ale nie jest już myśliwym. Nie poluje na mnie. Kiedy rozmawiamy, a przecież nierzadko się z nim spotykam w banku, jestem tylko partnerką w rozmowach. I tak było nawet przed Alą, kiedy jeszcze nie był żonaty. Ta pamiętna sytuacja pod koniec balu czegoś go nauczyła, bo jest pojętnym gościem. Sam kiedyś przyznał, że pod wpływem pieniędzy zaczął zadzierać nosa niczym ci, którzy szybko skreślili go z listy znajomych. I właśnie dzięki mnie wrócił na ziemię. Zrozumiał, że nie tędy droga.

- W swoich strefowych zakładach też ma niezłe notowania – potwierdziła Lidka. – Nie jest specjalnie lubiany na zewnątrz, bo wyznacza wyższe standardy dla załóg niż inni oczekiwali. Zarówno płacowe jak też socjalne, podobnie zresztą jak i ja w Limanie. Pamiętasz, kiedyś ci mówiłam, że praca w Limanie jest marzeniem dla okolicznego ludu?
- Pamiętam. Płaciłaś więcej niż inni, fundowałaś tak zwane obrywy…
- Dalej to robię, a prezes ten sposób motywacji podchwycił, a nawet go rozwija.
- Przecież robił to i wcześniej. Te imprezy integracyjne dla swoich firm w Limanie, które finansował wcale nie skąpo…
- To nie tak – przerwała mi. – On się uczy od każdego i nie wstydzi się do tego przyznać. Teraz chce mnie wyprzedzić i namawia do sfinansowania budowy nowego przedszkola przy osiedlu, bo takie zaplecze zapewni mu lepszą stabilność kadry. Ludzie nie chcą przyjeżdżać na zapomniany koniec świata za pracą, a on potrzebuje specjalistów. Działki na budowę domu wprawdzie mają, ale co dalej?

- Powiedz mu, niech przyciśnie swoich dyrektorów by napisali dobry wniosek, a sam, osobiście, przyznam dofinansowanie z rezerwy ministerialnej, jeśli nie załapią się na któryś z programów wojewódzkich. Przecież to jest najlepsza droga do realizacji podobnych inwestycji! Brać gminę do spółki, pogadać z wójtem i jedziemy! To go nawet niewiele będzie kosztowało, nie licząc oczywiście starań i zabiegów. Dofinansowanie takich projektów sięga osiemdziesięciu procent wartości inwestycji. Można stworzyć cudeńko, jakiego nie ma w Europie. Z basenem na przykład, z salami do zajęć interaktywnych… Nie wiem zresztą co jeszcze, ja się na tym nie znam. Weźcie jakiegoś specjalistę od wychowania przedszkolnego i niech opracuje projekt wychowawczy przedszkola marzeń, a pieniądze się znajdą. I na projekt techniczny, i na realizację, i na wyposażenie. Dopóki jestem tu gdzie jestem. Zaszczep go takim pomysłem, a obydwoje na tym skorzystacie.
- No tak… trzeba się będzie pospieszyć.
- To nieuchronne – przyznałem. – Sam wyczuwam pewne kierunki wiatrów, chociaż wcale nie mam najlepszego węchu. Ale nawet te wiejące w kolegium mojego resortu, zbyt dobrych zapachów mi nie przynoszą.
- Nie przejmuj się – Dorotka udowodniła, że wciąż przy mnie trwa. – Zawsze możesz wrócić do banku. Ja cię przyjmę do pracy z radością!
- I to mi obniża ciśnienie w codziennych zmaganiach z ministerialną materią – zaśmiałem się, zadowolony z jej poparcia.

To było prawdą. Odkąd zamieszkaliśmy razem, mój stan zdrowia przestał się pogarszać. Przechodziłem regularne badania kontrolne najpierw w klinice obsługującej bank, teraz w poradniach obsługujących ministerstwo i w zasadzie nic się nie zmieniało. Brałem te swoje codzienne tabletki, tego stanu nie dało się już odwrócić, ale dawki, ku mojemu zdziwieniu, nie ulegały zwiększeniu. Taki był efekt posiadania zaplecza w postaci Dorotki i jej pieniędzy. Co nie znaczy, że nigdy nie miewałem stresujących problemów, a jakże. Szczególnie w pracy. Przyzwyczaiłem się jednak zbytnio ich nie roztrząsać, niezależnie od tego, czym mi groziły.

Problemy pojawiały się jednak coraz częściej. Cóż, takie jest życie. Poniedziałkowe kolegium resortu przyniosło mi nową niespodziankę, ale z tego powodu tętno wcale mi nie wzrosło.
Do naszych zwyczajnych, resortowych zadań, życie przyniosło nieoczekiwany dodatek. Nasi wschodni sąsiedzi nieoczekiwanie wprowadzili opłaty tranzytowe za przejazd obcych ciężarówek przez swoje terytorium w wysokości zbójeckiej. Do tego dołożyli uciążliwą, chociaż wyrywkową, szczegółową kontrolę stanu technicznego pojazdów oraz konieczności opłaty ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej w miejscowych firmach asekuracyjnych. Międzynarodowe ubezpieczenia straciły ważność. Dla aut osobowych stawki były wprawdzie mniejsze, ale w wysokości również bez precedensu.
W kraju podniosła się fala protestów, szczególnie ze strony firm przewozowych. Bo to w nich ta decyzja uderzała najbardziej. Musieliśmy jakoś zadziałać.
Kwestie transportowe w kraju nadzorował podsekretarz Adam Szangała, jednak to mnie Anna postanowiła obarczyć zadaniem przeprowadzenia rozmów i uzgodnień. To była jej decyzja, o którą nie zabiegałem i wcale nie była moim marzeniem. Nie powiedziała mi nawet dlaczego i skąd się wzięło takie postanowienie. Co prawda, nie miała obowiązku tego robić, ale czułem się wystawiony nieco do wiatru. A jeśli nie uda mi się niczego ugrać? Będę kozłem ofiarnym? Musiałem w dodatku przełknąć tę żabę podczas posiedzenia, kiedy o żadnych prywatnych pytaniach nie mogło być mowy. Suche ustalenia i nic więcej. Natomiast Szangała nawet nie krył uciechy, że to nie on musi jechać do Mińska i świecić tam oczami.

Pomagał mi później szczerze i usilnie, przedstawiając całą historię uprzednich umów jak też uzgodnień międzypaństwowych, bo przecież musiałem się jakoś do wyjazdu przygotować. Anna zleciła resortowi spraw zagranicznych awaryjne uzgodnienie mojej wizyty i z godziny na godzinę czekaliśmy na konkrety. Czasu więc nie mogłem marnować. Ustaliłem z Anną skład ekipy, Kinga dostała zadanie przedstawienie sytuacji liniom lotniczym, bo przecież niezbędne były miejsca w pierwszym potrzebnym samolocie, a ja w tym czasie uczyłem się wszystkiego o przewozach i nie tylko. Co nie oznacza, że wiele mi się później z tego przydało.

W środę rano wylecieliśmy do Mińska. Delegacja była oficjalna, więc na lotnisku powitał mnie przedstawiciel rządu, nawet nie starałem się zapamiętać kim jest. Ważne było to, że pojazdy z ambasady, którymi mieliśmy podróżować, miały być odtąd pilotowane przez ich służby, czyli poprzedzane samochodami uprzywilejowanymi. To było ważne, gdyż najpierw jechaliśmy do ambasady i dopiero stamtąd wybierałem się na rozmowy, a czasu nie pozostało aż tak wiele.
Po odświeżeniu się i krótkim spotkaniu z ambasadorem, oraz wykonaniu kilku głębszych oddechów, pojechaliśmy do tamtejszego resortu transportu, odpowiedzialnego za powstały bałagan. Jacyś funkcjonariusze powitali nas przy wejściu i pilotowani przez nich, o czasie dotarliśmy do celu, czyli gabinetu Walerija Worobiewa, pierwszego zastępcy ministra. Powitał nas niemal jowialnie, jeszcze w wielkim sekretariacie, po czym zaprosił do gabinetu. I tu, niemal od razu, nastąpił pierwszy zgrzyt.

Pan wiceminister zaplanował sobie, że usadzi nas przy długim, konferencyjnym stole, którego krótki bok przylegał do jego wielkiego biurka. Nie wiedział pewnie, że ja znam ten system. To było miejsce narad z podwładnymi! Pan i władca siedział na miejscu prestiżowym i honorowym, aby było wiadomo kto tu rozdaje karty. Reszta tłoczyła się w szeregu, po obu stronach stołu, mogąc się wypowiadać tylko wtedy, kiedy władca udzieli jej głosu. O nie! Nie ze mną takie numery!
Kiedy zachęcał nas uprzejmie do zajęcia miejsc, spokojnie spojrzałem mu w twarz.
- Panie ministrze! – powiedziałem po rosyjsku. – Nie jesteśmy tutaj petentami i nie będziemy siadać za stołem z miejscami dla pana podwładnych! Jeśli zorganizowanie rozmów na równym poziomie jest dla pana niemożliwe, to wracamy do Warszawy i tam też pana zapraszam! Zapewniam również, że nie będę próbował panu ubliżać, sadzając za stołem dla interesantów. Polski rząd, który tutaj reprezentuję, nie pozwala sobie na obrażanie oficjalnie przyjmowanych gości.
Rzucił się wtedy z zapewnieniami, że nie miał najmniejszego zamiaru nas obrażać, że za chwilę dołączy do pozostałych członków ich delegacji, którzy już usiedli po jednej stronie długiego stołu, ale pozostałem nieprzejednany. Kiedy zaś okazało się, że nie przygotowali innej sali do rozmów, wyszliśmy po prostu na korytarz.
Nasza delegacja składała się z sześciu osób. Tłumacz, stenotypistka, jakiś spec nie wiem od czego, dyrektor departamentu transportu międzynarodowego w naszym resorcie i jakiś z resortu spraw zagranicznych. Niemniej to ja byłem szefem zespołu i decydowałem o wszystkim jednoosobowo. Całą też odpowiedzialność za zerwanie rozmów wziąłem na siebie.
- Uspokójcie się! – zapewniałem. – Zaraz i tak po nas przyjdą.
Mieliśmy wprawdzie wracać do ambasady, ale któryś z doradców Worobiowa poprosił nas na chwilę do pokoju wypoczynkowego, czy też socjalnego, nie wiem nawet jak to nazwać. Podano nam herbatę i kawę w termosach, jakieś przekąski, ale nikt się na to nie rzucał. Czekaliśmy.
Po niecałych czterdziestu minutach poproszono nas do sali, gdzie można było rozmawiać.

wykrot
02-10-2021, 06:50
Nie było to łatwe. Koronnym argumentem partnerów był fakt, że polscy kierowcy jeżdżą po ich drogach głównie w tranzycie, czyli do Rosji. Oni z tego niczego nie mają, oprócz konieczności utrzymywania dróg oraz niwelowania szkód środowiskowych. A ile to kosztuje, powinniśmy dobrze wiedzieć, skoro u siebie realizujemy program budowy autostrad. Koszty są podobne i tak samo podobne jest zanieczyszczenie środowiska z tego powodu. Podkreślali przy tym, że zwiększone opłaty nie obejmują transportu docelowego miejscowego. Pojazdy realizujące przewozy do firm białoruskich miały być z nich zwolnione, ale już ubezpieczenie obowiązywało ich tak samo.

Odpowiedziałem, że nie mogą oczekiwać braku reakcji z naszej strony, czyli zgodnie z zasadą wzajemności, wprowadzimy dla ich kierowców podobne opłaty, oraz odpowiednie wymagania techniczne jak też ubezpieczeniowe, a wtedy znikną z naszego rynku kompletnie. Będzie to dla ich gospodarki znacznie większą stratą niż zyski z wprowadzonej opłaty i kontroli wymagań technicznych. Nasi przewoźnicy wciąż odnawiają park maszynowy, mają coraz lepsze i sprawniejsze maszyny, w przeciwieństwie do ich Kamazów, więc przyciśniemy ich normami i wtedy się okaże, kto bardziej zatruwa środowisko. Poza tym, wiele stracą wizerunkowo, nie tylko po naszej, europejskiej stronie, ale tak samo u wschodnich sąsiadów. Jest to przecież utrudnienie dla naszej wymiany handlowej z Rosją, z czego muszą chyba zdawać sobie sprawę.
- Jeśli nawet macie ciche poparcie rosyjskich władz, to tamci biznesmeni wcale wam tego nie wybaczą, chyba w to nie wątpicie! – dołożyłem na koniec z wielką pewnością siebie.

Próbowali szermować argumentem, że ich kierowcy są prześladowani przez polską policję, ale nie dałem się w to wciągnąć.
- Pan wybaczy! – nie wytrzymałem i zupełnie wbrew przyjętym zwyczajom, bezpośrednio zwróciłem się do gościa, reprezentującego ich resort spraw wewnętrznych. Był w składzie delegacji, chociaż nie rozumiałem dlaczego. – O takich sprawach możemy dyskutować bardzo długo, gdyż mam całkiem pokaźny arsenał osobistych doświadczeń w tym zakresie. Proszę więc nie powoływać się na takie zjawiska! Byłoby panu przykro usłyszeć jak się zachowują funkcjonariusze miejscowej milicji w stosunku do polskich kierowców. Mam w tym temacie osobiste doświadczenia z czasów, kiedy nie byłem jeszcze wiceministrem i żaden immunitet mi nie przysługiwał. Polską policję też znam i bywa, że sam miewam z nią kłopoty, nawet obecnie. To wszystko ma się jednak nijak do tematyki naszych rozmów. Nie po to tu przyjechałem i nie zamierzam bezsensownie tracić czasu!

Prawie dwie godziny straciliśmy na podobnych przepychankach, które nie posunęły nas w rozwiązaniu problemu ani o centymetr. Dlatego też, kiedy tłumacz podsunął mi karteczkę z tekstem bym wnioskował o przerwę, nie wahałem się ani chwili. Worobiew przystał na propozycję niemal z ochotą i na chwilę mogliśmy odetchnąć.

Tym razem byli przygotowani. Zaserwowano nam bogato zastawiony szwedzki stół, bo rzeczywiście, byliśmy już głodni. Była też okazja, aby członkowie delegacji porozmawiali z odpowiednikami nieco mniej oficjalnie, a z tego co się zorientowałem, wszyscy z naszych doskonale znali język rosyjski. Tak być powinno i tak było. Nikt nie czuł się tutaj obco.
Przygotowałem sobie talerzyk i spokojnie podszedłem do wolnego stolika, zupełnie się nie spodziewając, że Worobiew do mnie dołączy. Z podobnym zestawem na talerzu. Chciałem spokojnie przemyśleć dotychczasowy przebieg dyskusji, ale mi nie dano.
- Mogę panu towarzyszyć? – zagaił.
- Ależ proszę! – uśmiechnąłem się. – Pan jest tu gospodarzem!
- Nie tutaj! – zaprotestował. – To jest zona neutralna – mitygował mnie. – Mam nadzieję, że nie ma pan do mnie żalu…
- Do pana? Dlaczego mam mieć? Doskonale rozumiem, że ma pan jakieś swoje wytyczne, tak samo jak mam je i ja. Nie przyjechałem tu reprezentować poglądów Tomasza Baryckiego, lecz interesy polskiego rządu. Pan reprezentuje inne interesy i to jest dla mnie zrozumiałe. Szkoda tylko, że nie chcecie ustąpić ani o jotę, nie sądziłem, że rozmowy międzysąsiedzkie będą aż takie trudne.

- Doskonale pan mówi po rosyjsku – nieoczekiwanie zmienił temat. – Bywał pan w naszym kraju?
- Kiedyś tak, chociaż najczęściej przejazdem. Przez kilka lat pracowałem w Moskwie, później sporo jeździłem po krajach na wschód od naszej granicy.
- W misjach dyplomatycznych? – ciągnął.
- Nie, zajmowałem się przede wszystkim handlem. Z kilkoma waszymi firmami również, ale to dawne dzieje. Nie wiem nawet czy jeszcze istnieją.
- Ma pan akcent moskiewski, to się daje zauważyć.
- W Moskwie brano mnie najczęściej za Litwina ze wzglądu na pewną twardość wymowy, nieważne zresztą. Co pan minister zaproponuje na po przerwie? – wróciłem do tematyki rozmów.
- A cóż nowego mogę panu zaproponować?
- Tego nie wiem. Powstaje zatem pytanie, czy w takiej sytuacji istnieje sens ponownego siadania do stołu. Chociaż leciałem do was pełen nadziei na jakieś porozumienie.
- No cóż… Nie jesteśmy krajem tak bogatym jak wy, nie mamy dotacji z unii europejskiej, musimy sami sobie jakoś radzić.
- Staram się to zrozumieć, ale proszę mi powiedzieć, dlaczego z takich opłat są zwolnione pojazdy rosyjskie? Według mnie bardziej zanieczyszczają środowisko, zużywają więcej paliwa, mają mniejszą ładowność… Dlaczego traktujecie nas tak nierówno?
- Przecież nie jest dla pana żadną tajemnicą, że nasze ogólne porozumienia gospodarcze z Federacją Rosyjską są oparte na innych zasadach niż relacje z pozostałymi krajami w Europie. Wy też inaczej traktujecie firmy niemieckie, a inaczej z mojego kraju.

Odbił piłeczkę, spróbowałem więc jeszcze raz zagrać znaną już kartą.
- Panie ministrze! Na pierwszy rzut oka ma pan rację. Na dzisiaj. Wyrównacie, albo co najmniej złagodzicie bilans. Na jak długo? Tożsame opłaty z naszej strony będą dla waszych przewoźników nie do przełknięcia! I obydwaj doskonale o tym wiemy. Mają zbyt stary i nieekonomiczny tabor, aby konkurować z nowoczesnymi pojazdami z zachodu. Czyli to źródło wpływów podatkowych będziecie musieli wyzerować. I co potem? Co będzie jutro i pojutrze? Nowe opłaty?
- Według mnie, wszystkie pańskie wyliczenia zupełnie nie przystają do rzeczywistości. Dysponujemy własnymi prognozami, które zupełnie inaczej naświetlają sytuację.
- Nie zapytam kto je sporządził, bo musiałbym użyć słów niestosowanych w dyplomacji – westchnąłem. – Wie pan co? Zdradzę panu pewien sekret, chce pan?
- Ależ proszę! – zaśmiał się.
Postanowiłem wyciągnąć z kieszeni asa.
- W ramach przygotowań do rozmowy z panem, przestudiowałem wiele wypowiedzi pana prezydenta waszej republiki, szczególnie tych z ostatniego okresu. I naprawdę, w żadnym z nich nie znalazłem zaleceń, aby zaognić stosunki sąsiedzkie z Polską. Czyżbym czegoś nie zauważył? Czy coś przeoczyłem? Może pan minister mi to potwierdzić?
- Ależ oczywiście! Nie jest naszym zamiarem utrudnianie wzajemnych relacji. Przeciwnie, naszym celem jest dobrosąsiedzka współpraca.
- Rozumiem. Szkoda jednak, że nie mamy możliwości zapoznania się bezpośrednio ze stanowiskiem pana prezydenta w tej sprawie.
- Uważa pan, że byłoby inne niż to, które panu przedstawiam?
- Nie wiem. Wydaje mi się jednak, że pan prezydent bardziej kompleksowo rozpatruje każdą sytuację i być może znalazłby lepsze wyjście z sytuacji, niż wzajemne boksowanie się. To naszym krajom nie służy. Stracimy na tym i my, i wy. Zyskają inni, wciskając się w wolną przestrzeń, takie są realia dzisiejszych czasów.

- Mogę zapytać sekretarza, czy pan prezydent znalazłby dla pana chwilę czasu – zaśmiał się nieco sztucznie.
- Szkoda pańskich starań – westchnąłem. – Nie bywa tak w dyplomacji, by prezydenci znajdowali czas dla byle wiceministrów. Nawet wtedy, gdy przyjechali z sąsiedniego kraju.
Jeszcze przez kilka minut prowadziliśmy podobny dialog bez większego rezultatu, po czym przeprosił mnie i wyszedł gdzieś na chwilę. Kiedy powrócił, zaproponował rozmowę na temat budowy infrastruktury nowego przejścia granicznego, przy tym bez udziału pozostałych członków zespołów.

Nie wiązało się to z podejmowaniem ważnych decyzji, chodziło bardziej o ustalenie kroków wstępnych i składu ogólnego komisji wspólnej, która miała się zająć opracowaniem szczegółowego planu działań. Te rozmowy były łatwiejsze, gdyż unia miała dofinansować całą inwestycję, czyli mogłem tutaj stawiać pewne wymagania. Dlatego zgodziłem się na taką propozycję aby jakoś rozładować napięcie. Skoro nie możemy osiągnąć podstawowego celu, osiągnijmy chociaż jakiś postęp w tym, co uzgodnić możemy.

wykrot
02-10-2021, 17:43
Szło nam całkiem nieźle. Zaakceptował moją wizję ustalania procedury, gdyż wsparłem się przy tym regułami unijnymi, które mógł poznać z dowolnego źródła. Chociażby z samej Brukseli. Nic tutaj nie było tajne, wszystkich obowiązywały takie same zasady. I kiedy dochodziliśmy już do ostatecznych ustaleń w tej kwestii, właściwie gotowego komunikatu z tej części rozmów, jakiś człowiek podszedł bliżej i podał mu karteczkę. Worobiew przeprosił mnie, przeczytał, po czym wrócił do rozmów, jakby nigdy nic. Ale mnie coś tknęło i tym razem nie potwierdziłem jego gotowości do zakończenia ustaleń w tym zakresie.
- Panie ministrze! Pan pozwoli, że skonsultuję jeszcze nasze ustalenia przed ogłoszeniem wspólnego komunikatu, dobrze?
- Tak? Skoro jest to panu niezbędne… – wbił mi małą szpilkę po czym zastrzelił swoją wiadomością.
- Panie ministrze, pan prezydent republiki jest gotów poświęcić panu kilkanaście minut, ale wyłącznie panu. Bez obecności kogokolwiek innego. Zostanie pan zawieziony na miejsce i odwieziony później do ambasady. Proszę jednak zachować pełną poufność i nie powiadamiać nikogo o tym spotkaniu. Dotyczy to również pozostałych członków waszej delegacji. Oprócz tego, na dole budynku czeka na nas grupa dziennikarzy, musimy więc przedstawić im rezultaty dotychczasowych rozmów. Z wyłączeniem tematu, o którym wspomniałem. Czy pan zaakceptuje takie warunki?

- Mam inną możliwość?
- Nie, raczej nie. Upublicznienie informacji o spotkaniu z panem prezydentem spowoduje, że do niego nie dojdzie, a wtedy będzie to dla pana bardzo niewygodne dyplomatycznie.
- To prawda – przyznałem po chwili namysłu. – Co w takim razie mamy powiedzieć dziennikarzom? Moim zdaniem nie osiągnęliśmy zadowalających postępów, proponuję więc ustne przekazanie krótkiej informacji, że rozmowy trwają, ale zostały zawieszone do jutra i to wszystko.
- Akceptuję taką formę, jak i treść. Czy w tej sytuacji możemy podać taki komunikat jako wspólny?
- Tak, zgadzam się, ale mam jeszcze jedno pytanie. Co mogę powiedzieć pozostałym członkom naszej delegacji?
- Na razie proszę ich o niczym nie informować. Pozostałe sprawy ustali pan z sekretarzem pana prezydenta.
- Dobrze, zgadzam się i na to – odparłem po chwili pewnego wahania.

Kiedy wsiadłem do eleganckiej limuzyny z niebieską „migałką”, jak nazywają na wschodzie pojazdy uprzywilejowane, w towarzystwie muskularnego pana w przyciemnionych okularach, który nie miał zamiaru się przedstawiać, ogarnęły mnie małe wątpliwości. Co ja naprawdę robię? Miałem umocowanie rządowe do rozmów z wiceministrem, ale nie do rozmowy z prezydentem! Po powrocie będę musiał sporządzić o tym informację, ale czy zostanę za to pochwalony? A jak premier uzna, że złamałem zakaz kontaktowania się z nim? Chociaż… oni też pewnie nie będą rozgłaszać, że prezydent przyjął byle wiceministra…
Cholera wie co z tego wyjdzie. Ale czy mogłem postąpić inaczej? Jeśli trafiła się okazja…

Samochód wyjechał poza miasto i wyłączył sygnał dźwiękowy. Wreszcie zapadła cisza aż mi w uszach dzwoniło. Po chwili, niespodziewanie zjechaliśmy z głównej drogi na wąską, nie oznakowaną dróżkę, prowadzącą przez gęsty, sosnowo – brzozowy las. Nawierzchnię miała jednak równiutką jak stół, sunęliśmy więc niczym motorówka na wodzie przez jeszcze kilka kilometrów. Wtedy samochód zwolnił i zaraz się zatrzymał. Posterunek przy bramie musiał ją otworzyć.
Kiedy wysiadłem, podszedł do mnie jakiś mężczyzna, przedstawił się jako sekretarz prezydenta i uścisnęliśmy sobie dłonie. Mężczyzna wprowadził mnie do środka eleganckiej, ogromnej daczy, otworzył jakieś drzwi i zaanonsował. Sam nie wszedł dalej, lecz uprzejmym gestem pokazał, abym to zrobił sam. A kiedy przekroczyłem próg, drzwi się zamknęły.

Prezydent republiki, wąsaty bat’ka, znany z fotografii na całym świecie, siedział w fotelu salonu, niedaleko płonącego kominka. Ubrany był, powiedziałbym po domowemu. Nie znałem się na spodniach, tutaj potrzebna byłaby jakaś kobieta, ale wzorzysty sweter rzucał się w oczy. Na pewno nie wełniany, ale nie miałem pojęcia z jakiej przędzy. Znając pobieżnie wschodnie wyroby w tej materii, najlepsze zresztą na całym świecie, nie miałem wątpliwości, że ma na sobie najlepszą markę. Niekoniecznie reklamowaną w telewizji. Tym bardziej, że na nogach miał futrzane, syberyjskie kamasze, takie za kostki. W nich nogi nie miały prawa mu zmarznąć.

Kiedy go pozdrowiłem, podniósł się z fotela i skierował w moją stronę.
- Proszę, proszę, mamy zatem gościa! – wyciągnął rękę.
Przedstawiłem się pełnym zestawem informacji o sobie, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie. Nie odpowiedział taką samą prezentacją, uznał ją pewnie za zbędną.
- Pan jest pierwszym zastępcą ministra? – upewniał się tylko.
- Tak – potwierdziłem krótko.
- To ilu tych wiceministrów macie w resorcie?
- Oprócz mnie jest jeszcze sześciu – odparłem swobodnie. Dziwne, ale nie czułem przy nim onieśmielenia.
- Rozbudowaną macie biurokrację – odrzekł. – Proszę usiąść! – gestem dłoni wskazał fotel przy niskim stoliku, na którym stała patera z owocami. – Zrobię panu herbatę, napije się pan?
- Z przyjemnością – odparłem, zajmując wskazane miejsce. – Ale to nie jest aż tak wielka biurokracja – zaoponowałem, wracając do tematu.

Po prawej stronie kominka stał wielki samowar. Prezydent z dużą wprawą przygotował dwie filiżanki napoju, po czym jedną z nich postawił przede mną. Nie przestawał przy tym rozmawiać.
- Czym pan uzasadni swoją tezę?
- Zakresem zadań, jakimi się zajmujemy. Proszę zwrócić uwagę, że nasze ministerstwo ma ponad trzydzieści departamentów zajmujących się każdą dziedziną infrastruktury państwowej. U nas nie ma oddzielnych ministerstw budownictwa, komunikacji, łączności, gospodarki morskiej czy też żeglugi, oraz pochodnych. Wszystkie ich zadania wypełnia jeden resort. Przez nasze ręce przechodzą ponadto wszystkie fundusze rozwojowe, nad podziałem których pełnimy nadzór. Wszyscy podsekretarze stanu mają co robić, zapewniam pana prezydenta!
- No tak… – usiadł naprzeciwko. – W takim razie wasz minister powinien mieć rangę co najmniej wicepremiera.

- To akuratnie jest pani, ale zgadzam się z panem prezydentem. Jej ranga jest duża i być może niedługo tak się stanie, że zostanie wicepremierem. W kwestiach gospodarczych rzeczywiście, wszystkie nici skupiają się w naszym resorcie, więc waga naszych działań i odpowiedzialność jest ogromna.
- No tak, tak… Długo pan pełni swoją funkcję?
- Nie, zaledwie od kilu miesięcy. Ale wcześniej przez ponad rok byłem doradcą pani minister, mogę więc powiedzieć, że jakieś tam doświadczenie mam.
- To słuszna droga – zauważył. – Proszę, nie słodzi pan? – podsunął mi kryształową cukierniczkę.
- Nie, dziękuję. Odzwyczaiłem się od cukru.
- Cywilizacja? – zaśmiał się.
- Nie tylko – skosztowałem naparu. – Cukier zabija ten właściwy aromat, który panu udaje się wydobyć z surowca. Bardzo przyjemna herbata i bardzo smaczna. A samowar śliczny!

- Proszę, proszę! Pan z Polski jest taki uprzejmy… A ja już myślałem, że polskie babcie naprawdę straszą mną wnuki wieczorami, kiedy te nie chcą iść spać.
- Pan prezydent raczy żartować – odparłem swobodnie. – Nie spotkałem się dotąd z takim stwierdzeniem, nawet wypowiedzianym żartobliwie. Nie, nie! Taka opinia jest nieprawdziwa i nie ma miejsca.
- Przecież nie powie pan, że wasze gazety pisują o mnie pozytywnie.
- Powiem więcej, pisują w ogóle bardzo mało, nad czym ja osobiście ubolewam.
- Dlaczegóż to? – spojrzał ze zdziwieniem.
- Przecież jesteśmy sąsiadami! Chcemy tego czy nie, to i tak mamy wspólną granicę. Wielu naszych obywateli ma rodziny po jej drugiej stronie, rodziny które chcą się od czasu do czasu odwiedzać, spotykać, wypić razem herbatę i tak dalej…

wykrot
02-10-2021, 22:04
- Ktoś im tego broni?
- Formalnie nie, ale zawsze jest tak, że można coś ułatwiać, albo utrudniać.
- A czym wam utrudniam takie odwiedziny, co? – rzucił nieprzyjaźnie.
- Panie prezydencie…
- Chwileczkę! – przerwał mi ostro. – Wasza, polska organizacja próbuje demonstrować jawnie nielojalność wobec władz miejscowych i mamy to tolerować? Wy takie zachowania u siebie tolerujecie?
- Panie prezydencie…
- Nie skończyłem jeszcze! Z Niemcami jesteście w jednym sojuszu, niby się przyjaźnicie, ale na istnienie mniejszości polskiej wam nie pozwalają, a i organizację mniejszości niemieckiej próbujecie pacyfikować, że bądź zdrów! Jakoby z powodu braku wzajemności. Czyli wam wolno, a mnie już nie?
- Panie prezydencie, mogę coś powiedzieć?
- Niech pan mówi! – zamilkł wreszcie.

- Ja tej tematyki w ogóle nie znam i nie potrafię się ustosunkować do pańskich stwierdzeń. Wspominając kwestię odwiedzin, miałem na myśli problemy techniczne z tym związane, czyli rozbudowę przejść granicznych, by stwarzały zarówno odpowiednie warunki pracy dla funkcjonariuszy państwowych, wykonujących swoje obowiązki, jak też ułatwiające naszym obywatelom podróż oraz cywilizowane przejście wymaganych procedur. To chyba leży we wspólnym interesie, mam nadzieję.
- To jest oczywiste… – uspokoił się nieco, a wtedy pozwoliłem sobie na więcej.
- Z tego co się natomiast orientuję, żadne władze mojego kraju nie podważały nigdy faktu, że wszyscy członkowie, jak to pan prezydent był uprzejmy określić, polskiej organizacji, są obywatelami republiki białoruskiej! I jako jej obywatele są zobowiązani podporządkować się prawu miejscowemu. Ja się nie spotkałem z inną interpretacją!
- A co wypisują wasze gazety? Co opowiadają w telewizji?
- Przepraszam pana prezydenta, ale polski rząd nie kontroluje treści gazet, przez co sam miewa czasem kłopoty. Czasy kontroli publikacji przeszły u nas do historii. Instytucja cenzury nie istnieje, dlatego rząd nie posiada żadnych instrumentów, aby wpływać na treść artykułów zamieszczanych w niezależnych wydawnictwach.
- Powiedzmy… – mruknął, wyraźnie niezadowolony – No dobrze. Czyli według pana, wasze babcie nie straszą mną dzieci, a gazety pisują o nas zbyt rzadko. Bilansując, co tak naprawdę chciał pan przez to powiedzieć? – wrócił do poprzedniego tematu.

- Nie wiem jak to określić… – byłem nieco skonfundowany. – Zastrzegając, że teraz prezentuję stanowisko swoje, a nie rządu, wolałbym spotykać w prasie więcej informacji o różnych wspólnych działaniach i niekoniecznie tylko gospodarczych. To może być rywalizacja sportowa i to niekoniecznie na najwyższych szczeblach, może prezentacje kulturalne, muzyka, teatr czy balet. Przecież aby się dobrze rozumieć, wypadałoby lepiej poznać sąsiada!
- Banały pan opowiada – wtrącił lekceważąco. – Zachłysnęliście się tym zachodem, bo dał wam parę euro i teraz udajecie, jak to się z wami liczą. Jacy jesteście tam ważni!
- Krzykaczy można spotkać pod każdą szerokością geograficzną i nie jest to tylko polska specyfika – odparłem. – Zawsze są głośni, więc się wydaje, że mają wielkie znaczenie. Ale niekoniecznie tak jest. Widzi pan prezydent, dopóki nie znałem wschodu, też różnie o nim myślałem, gdyż propaganda wrogości jest dość skuteczna. Chociaż i na nią jest sposób.
- Zmienił pan poglądy? Od kiedy?

- Od czasu mojego pierwszego pobytu w Rosji. Poznałem wtedy miłych i uprzejmych ludzi, ciekawych świata, gotowych bezinteresownie pomagać… A był to czas, kiedy w polskich gazetach Moskwę przedstawiano jak Nowy Jork z czasów prohibicji. Czyli strzelaniny na ulicach, wszędzie rozboje i przestępczość. A ja chodziłem codziennie po tamtych ulicach i ani razu nikt do mnie nie strzelił. Ani w moim otoczeniu. Taka była rzeczywistość.
- Nie trafił pan na rozliczenia! – roześmiał się.
- Jednak przez kilka lat to testowałem! – odpowiedziałem mu podobnie żartobliwie. – A moi znajomi robili wielkie oczy, kiedy dowiadywali się, że tam mieszkam. Niemal zawsze słyszałem, że nie mieliby takiej odwagi.
- No dobrze, miał pan szczęście… to z czym pan do nas dzisiaj przyjechał?
- W sensie celu przyjazdu? Główną kwestią jest nowe rozporządzenie w sprawie opłat i warunków tranzytu do Rosji, ale też sprawa przebudowy przejścia granicznego staje się coraz bardziej pilna. Powinniśmy powołać wspólną komisję specjalistów, którzy zajmą się trudnymi uzgodnieniami spraw techniczno - organizacyjnych.

- Komisję powołujcie, a opłaty musimy wprowadzić, bo utrzymanie dróg też kosztuje. Naszych również! Powinien pan o tym wiedzieć.
- Wiem, panie prezydencie, jednak w takiej sytuacji będziemy zmuszeni do potraktowania waszych kierowców odpowiednio.
- A niby jaką krzywdę im zrobicie? I tak płacą za przejazdy waszymi autostradami kolosalne pieniądze!
- Za autostrady płacą wszyscy, nasi kierowcy również, czyli panuje równość. A wasi nie płacili za przejazd drogami krajowymi, a teraz będą musieli to robić. Proszę mnie zrozumieć, nie będziemy mieli innego wyjścia! To z kolei spowoduje, że wypadną z rynku przewozów, ich usługi staną się zbyt drogie dla spedytorów.
- Skąd ta pańska pewność?
- Ona wynika ze struktury taboru. Nasi przewoźnicy zainwestowali niemałe pieniądze w nowoczesny park samochodowy. W dzisiejszej sytuacji jest to jeden z najlepszych w Europie. Ale zakupili go na kredyt, który muszą spłacać w terminie. Podyktują więc takie stawki, że wasi kierowcy ich nie wytrzymają, nawet przy waszym tanim paliwie. Moi specjaliści mają przygotowane prognozy i prezentacje, uwzględniające sytuację, kiedy będziemy zmuszeni wprowadzić równoważne retorsje w opłatach. Bo tak się stanie, jeśli się nie porozumiemy.
- Odważycie się?
- Nie będziemy mieli innego wyjścia. Tym bardziej, że wasze rozporządzenie zwalnia z opłat przewoźników rosyjskich, co jest jawną dyskryminacją drugiego sąsiada.
- Dla nich też wprowadzicie opłaty?
- Tego nie wiem, na razie nie analizowaliśmy takiej możliwości.

Był to blef, cały departament transportu od kilku dni ślęczał nad tym zagadnieniem.
- No dobrze… A co by pan teraz zrobił będąc na miejscu Worobiewa? Co by mi pan zaproponował, będąc moim podwładnym?
- Przede wszystkim zawieszenie terminu wprowadzenia tych postanowień w życie. Następnie konsultacje międzyrządowe w celu wypracowania wspólnego stanowiska.
- Które będą się ciągnęły przez dziesięć lat?
- Przepraszam, pan prezydent pytał o moje zdanie…
- Rozumiem, rozumiem… – uśmiechał się. Wstał, podłożył drew do kominka, po czym spojrzał w moją stronę. – No cóż, koniaku nie mam, więc pana nie poczęstuję, ale mam za to nasz, swojski kwas chlebowy. Skorzysta pan z propozycji?
- Bardzo chętnie! – odpowiedziałem.

Bat’ka znowu osobiście się zakrzątnął i po chwili na stoliku znalazł się dzbanek z lekko brunatnym napojem i dwie wysokie szklanice. Napełnił je osobiście, po czym gestem dłoni zachęcił do spróbowania zawartości. Napój był naprawdę smaczny.
- Pyszne! – pochwaliłem.
- I po co wam ta cała coca cola? – zapytał retorycznie. – Mamy swoje, słowiańskie napitki, sprawdzone i uznane receptury wszelakiego jadła, po co więc promocja czegoś odległego? Nieznanego naszej tradycji i naszej ziemi?
- Zgadzam się z panem prezydentem. Bardzo chętnie poznam też nazwę producenta tego napoju, by kupić od niego jakąś partię, chociażby dla własnego użytku.
- Zbyt dużo pan by chciał! – roześmiał się.
- Dlaczego?
- A po co to panu?
- Przed awansem do struktur rządowych, byłem współwłaścicielem firmy, której byłoby to bardzo przydatne.
Roześmiał się głośno i swobodnie.
- No dobrze, zapyta pan później mojego sekretarza. Jeśli panu powie, to ja się zgodzę.
- Dziękuję panu prezydentowi. Muszę też wyznać, że w moim domu jadamy przede wszystkim potrawy tradycyjne. Pani, która prowadzi nasz dom jest świetną specjalistką w dawnych tematach kuchennych.
- To jest ta sama pani, którą parę miesięcy temu ratował pan w Lidzie z rąk bankowych oprawców? – rzucił swobodnie, a ja zdrętwiałem.

- O! Zdaje się, że zostałem zdekonspirowany…

Śmiał się tak wesoło, jakby usłyszał najlepszy dowcip.
Mnie jednak do śmiechu nie było. Szczęka opadła mi jeszcze niżej, kiedy sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyjął z niej plik banknotów. Było to pięć sztuk studolarówek, które demonstracyjnie przeliczył, po czym wyciągnął dłoń z nimi ku mnie.
- Proszę! – powiedział. – Zwracam to panu i proszę nie próbować więcej korumpowania naszych funkcjonariuszy! Rozumie pan? Proszę je zabrać! To są pańskie, brudne pieniądze!
Miał minę kata, więc wziąłem, co innego mogłem zrobić?
- Panie prezydencie… – głos mi drżał nieco, ale musiałem zmienić temat. – Czy mógłbym mieć do pana prośbę?
- Co znowu? – wpatrywał się niechętnie.
- Zbliża się święto zmarłych, kiedy tradycyjnie w Polsce ludzie odwiedzają groby swoich bliskich…
- Jest taki okres – potwierdził. – Pozwalamy wtedy waszym obywatelom nawet na wjazd bez wiz.
- Właśnie… a czy możliwym jest przedłużenie tego okresu? Siedem dni to trochę mało, można by rozładować tłok na przejściach…
- A ile by pan chciał?
- Uważam, że czternaście dni byłoby dobrze przyjęte przez naszych obywateli.
Pokiwał głową po czym odrzekł. – Zastanowię się, czy warto.

wykrot
03-10-2021, 05:43
W ambasadzie czekano na mnie z niepokojem, ale nikomu nie chciałem opowiadać gdzie mnie wywieźli. Zamknąłem się tylko z ambasadorem w jego gabinecie, zdając mu relację ze spotkania.

Ochroniarze bat’ki nie sprawdzali mnie pod kątem posiadania broni, chociaż nie wątpiłem, że przez jakąś bramkę gdzieś musiałem przechodzić. I w przypadku podejrzeń zrobiliby to. Tak jednak nie było, a że zachowałem przytomność umysłu, to jeszcze w samochodzie włączyłem w swoim bankowym telefonie funkcję dyktafonu. I całą rozmowę z prezydentem nagrałem. Nie da się ukryć, że sprzęt bankowy był o klasę lepszy niż ten, który przysługiwał mi oficjalnie, jako sekretarzowi stanu w polskim rządzie. Ambasador był zachwycony jakością nagrania.

Zaraz też wezwał kogoś, prawdopodobnie oficera wywiadu, wolałem się jednak nie upewniać. Gość po uzyskaniu mojej zgody skopiował nagranie, sprawdził jego kompletność, po czym zalecił mi skasowanie oryginału. I to w jego obecności, co też wykonałem.
Odpowiadało mi to. Było rzeczą oczywistą, że po powrocie będę musiał sporządzić notatkę dotyczącą spotkania i ogólnej treści rozmowy, ale w tej sytuacji nikt nie będzie mnie już nachodził. Służby będą miały materiał kompletny, więc dadzą mi spokój. Gorsze natomiast było to, że w temacie mojej wizyty, nic nie posunęło się do przodu. Żadnej obietnicy nie uzyskałem i nic nie wskazywało na to, że takowa będzie. Chyba przyjdzie mi wyjechać z pustymi rękami.
Pod pretekstem zmęczenia, szybko pożegnałem ambasadora i udałem się do hoteliku ambasady. Dzień był zbyt obfity w wydarzenia.

Leżąc później na swoim łóżku, biłem się z myślami, gdyż sen nie przychodził. Co on, do jasnej cholery, chciał mi powiedzieć tymi dolarami? Że kontroluje wszystko? Że ma służby sprawniejsze niż nasze? A niby do czego było mi to potrzebne? Jeśli uważał, że w czymkolwiek ustąpię teraz podczas negocjacji, to się grubo pomylił! Teraz na pewno nie ustąpię! Tym bardziej, że nasze służby mają nagranie i na pewno zostanę zapytany o tamtą sytuację, to nie będzie tajemnicą, ani hakiem na mnie. Dobrze, że Anna pokierowała mną wtedy i wyjeżdżałem za wiedzą resortu spraw zagranicznych. Przynajmniej za to nie skopią mi rzyci…

Strategię dalszych rozmów, w ramach zespołu, ustalaliśmy dopiero przy śniadaniu. Temat przebudowy przejścia był ważny, przekazałem więc dyrektorowi departamentu transportu dotychczasowe ustalenia z Worobiewem, po czym wydałem zalecenie dokończenia uzgodnień. Ja się z tego wyłączałem, pozostawiając sobie temat nękania ich sprawami tranzytu. Jeśli rozmowa nie będzie przynosiła efektu, jeszcze dzisiaj mieliśmy wrócić do kraju. Ambasada trzymała rękę na pulsie i kwestie miejsc w samolocie miały być pod kontrolą, nawet gdyby trzeba było opóźnić wylot samolotu.
Tak zdeterminowani, pojechaliśmy do ich ministerstwa, oczywiście w asyście „migałek”.

Początkowo nic nie zapowiadało zmian. Przypomnieliśmy jedynie stanowiska stron, jakimi zakończyło się wczorajsze spotkanie, wspólnie z Worobiewem przekazaliśmy pozostałym członkom delegacji dotychczasowe uzgodnienia dotyczące przebudowy przejścia, po czym przyjęliśmy zgodnie, że dalsze uzgodnienia techniczne zejdą na niższy szczebel. Wtedy też Worobiew zaproponował, byśmy zasadniczą rozmowę kontynuowali tylko we dwóch. Bez tłumaczy i sekretarzy. Cóż miałem zrobić? Zgodziłem się. Może tu tkwiła jakaś szansa?
W takiej sytuacji wróciliśmy do jego roboczego gabinetu. Nie posadził mnie jednak za stołem dla podwładnych lecz zajęliśmy miejsca w fotelach, przy bocznym stoliku okolicznościowym.

Był bardzo ciekawy jak przebiegło moje spotkanie z prezydentem i przez jakiś czas nie mogłem się zorientować, czy mówi prawdę, czy też blefuje. W pewnej jednak chwili odblokowałem myśli i zdałem sobie sprawę, że nie ma szans, aby prezydent tłumaczył mu się ze spotkania ze mną. Jego niewiedza była zatem autentyczna.
- Panie ministrze, moja rozmowa z panem prezydentem tak właściwie dotyczyła spraw bardzo ogólnych. Powiedziałbym nawet, że tylko grzecznościowych. Zostałem potraktowany uprzejmie, za co panu prezydentowi bardzo dziękuję. Jednak w żadnym sensie nie była to rozmowa o jakichkolwiek ustaleniach międzyrządowych. Nie oczekiwałem tego zresztą, znam swoje miejsce w szeregu. Nie jestem dla pana prezydenta równorzędnym partnerem do takich rozmów. Zresztą, nie mam takich upoważnień, ani kompetencji. Dlatego też, wyjadę stąd z wielką satysfakcją, chociaż rozumiem, że nie będę mógł się publicznie chwalić rozmową z panem prezydentem republiki.
- No właśnie, chciałem pana o to prosić.

- To oczywiste, chociaż chyba pan rozumie, że jesteśmy tylko urzędnikami. A więc i ja muszę o tym fakcie powiadomić władze mojego kraju.
- To nieważne, proszę tylko o to, aby ta informacja nie przedostała się do przestrzeni publicznej.
- Tak się stanie. Wszystko zostało objęte klauzulą poufności. Zaręczam to panu.
- Możemy zatem spokojnie wrócić do tematu naszych rozmów – uśmiechnął się. – Napije się pan czegoś?
- Czemu nie. Co pan zaproponuje?
- Coś, czego zapewne jeszcze pan nie zna, czyli mołdawski koniak.
- Nie docenia mnie pan – uśmiechnąłem się. – Bardzo zacny trunek, kilka jego gatunków degustowałem kiedyś. I to w pokaźnych ilościach.
- Naprawdę? – nie dowierzał i spoglądał na mnie ze zdziwieniem.
- Ależ oczywiście – potwierdziłem. – Z przyjemnością też powrócę do dawnych wrażeń smakowych.
- Przyznam, że wolę pić to, niż francuskie brandy…

- I słusznie. Brandy stoi znacznie niżej, nie jest warte zainteresowania. Ja natomiast jeśli już, to najczęściej pijam wódkę. Naszą, krajową żubrówkę. Chociaż tak ogólnie, nie mam teraz czasu na rozrywki takiego typu. Najczęściej sam prowadzę samochód, więc o alkoholu nie ma mowy.
- Nie przysługuje panu wóz służbowy? – zdziwił się.
- Przysługuje, a jakże. Wolę jednak jeździć swoim, lepiej się w nim czuję.
- A czym pan jeździ?
- Amerykańskim jeepem Grand Prix. Zna pan taki model?
- Nie…
- To jest komfortowy samochód terenowy, z limitowanej serii przeznaczonej dla wysokich oficerów amerykańskiej armii. Bardzo wygodny i bezpieczny niemal w każdych warunkach terenowych, jak też pogodowych. Przyzwyczaiłem się do niego.
- A skąd taki nabytek u pana? Cywilnego urzędnika państwowego przecież?
- Żona mi kupiła – wyznałem ze spokojem. – Mnie na coś takiego nie byłoby stać. Dużo pan zarabia na stanowisku wiceministra?
- Niespecjalnie – skrzywił się. – Ale cóż, trzeba sobie jakoś radzić.
- Sam pan widzi. W Polsce również urzędnikom nie płaci się kokosów, ale ktoś pracować musi. To co, wrócimy do konkretnej rozmowy?

Jeszcze przez godzinę rozmawialiśmy praktycznie o niczym. Na początku zastrzeliłem go prośbą o podanie statystyk wypadków powodowanych przez polskich kierowców, drążąc temat szalonego wzrostu stawek ubezpieczeniowych i podstawy ich wprowadzenia. A że takimi danymi nie dysponował, więc rozmowa utknęła. Worobiow wezwał kogoś, polecając odszukanie i przygotowanie konkretnej informacji a potem czekaliśmy, gdyż dalej nie było sensu się posuwać. Wypiliśmy jeszcze po dwa koniaki zanim pracownik wrócił, wręczając mu kilka kartek papieru.
Przeglądnął je jeszcze na stojąco, jakby się bał, że cokolwiek zobaczę, po czym tylko jedną z nich zatrzymał w rękach, resztę wkładając do teczki na biurku. Z tą kartką wrócił na fotel, po czym położył ją na stoliku.
- Proszę! – podsunął w moją stronę.

Wypadków w roku ubiegłym było kilkanaście. Podane były sumy szkód ogólnych, w rozbiciu na straty w pojazdach, straty w ładunkach, koszty dochodzeń i podobne bzdety. Nie było natomiast najważniejszego. Czyli strat, których pokrycia nie obejmowało ubezpieczenie z tytułu zielonej karty, opłacanej przecież przez przewoźników dodatkowo dla ich kraju.
- Panie ministrze! – odezwałem się. – Jaki czas zajmuje przejazd ciężarówki przez wasz kraj? To są dni, tygodnie, czy miesiące?
- Proszę sobie nie żartować! – żachnął się.
- Żartować nie mam zamiaru. Proszę zauważyć, że wszystko co pan przedstawił, obejmują ubezpieczenia już istniejące. Firmy asekuracyjne na całym świecie mają swoje porozumienia i dają sobie z tym radę, nie dokładając do interesu. Jeśli teraz weźmiemy do analizy wasze rozporządzenie, to żądacie opłaty ubezpieczenia w wysokości połowy składki naszej polisy całorocznej, chociaż przemieszczanie się pojazdu przez wasze terytorium trwa dzień, najwyżej dwa. Nie widzi tu pan przesady?

- Ubezpieczenie jest czternastodniowe – zauważył.
- I co z tego? Kto w tranzycie spędzi tutaj dwa tygodnie? A przecież przy następnym kursie przyjdzie mu opłacać to wszystko ponownie. Nie! Na to nie będzie naszej zgody i zapowiadam panu, że w ciągu dwóch dni po moim powrocie ukaże się nasze rozporządzenie, które dokładnie wyczyści rynek z waszych przewoźników! Po co więc mamy jeść tę żabę? Zamiast krok po kroku układać sąsiedzką współpracę, będziemy się bawić wbijaniem sobie nawzajem kolejnych szpilek? Przecież to nie ma sensu!

wykrot
03-10-2021, 16:14
- Tym niemniej, nasz ubezpieczyciel poniósł duże straty na wypłacie odszkodowań.
- Nie robiłem mu audytu więc nie wiem, na ile takie stwierdzenie jest prawdziwe. Poza tym przyczyny strat bywają bardzo różne. Skąd wiadomo, że to polscy kierowcy przynoszą mu straty?
- Przecież rozporządzenie dotyczy wszystkich przewoźników, niezależnie od kraju.
- Ale rosyjskich nie dotyczy!
- To zwolnienie wynika z umów dwustronnych, już to panu mówiłem.
- Powtórzę więc, przyglądnijcie się raczej zarządowi firmy ubezpieczeniowej, bo to co tutaj prezentuje, nie ma ani rąk, ani nóg.
- Firma była kontrolowana przez odpowiednie służby, proszę się o to nie martwić.

- Panie ministrze… – rozłożyłem ręce. – W takiej sytuacji nie widzę sensu prowadzenia dalszych rozmów. Zapowiadam tylko, że jeśli wasze rozporządzenie wejdzie w życie, nasz rząd zastosuje kroki adekwatne. Bez względu na inne konsekwencje.
- Jakie konsekwencje ma pan na myśli?
- Z tego co wiem, nasz rząd zamierzał zwrócić się do władz waszego kraju z propozycją wydłużenia tradycyjnego okresu zawieszenia obowiązku wizowego na okres przed i po Święcie Zmarłych. Chcieliśmy wydłużyć czas na odwiedziny grobów bliskich, aby rozładować kolejki na przejściach jak też korki na drogach. Miałem nadzieję, że nasze porozumienie będzie sprzyjało i tym uzgodnieniom, bo przecież po to jesteśmy, by obywatelom naszych państw ułatwiać życie, a nie utrudniać.
- Rozumiem. Co zatem pan proponuje?
- Przede wszystkim zawieszenie wejścia w życie waszego rozporządzenia, a następnie przeprowadzenie rozmów z wyliczeniami, które mogłyby cokolwiek uzasadnić. Jeśli nawet zgodzimy się na cokolwiek w tym zakresie bez retorsji, to wszystkie takie posunięcia będą musiały mieć mocną podstawę w wyliczeniach.
- Mamy wam przedstawiać bilans kosztów utrzymania dróg? – zapytał ironicznie.
- Nie byłoby to takie głupie! – odparłem przekornie. – Proszę mi podać jaki procent ruchu na waszej drodze tranzytowej stanowią pojazdy na polskiej rejestracji? Przecież macie takie dane.
- Mamy, owszem. Ale nie będą publikowane.

- Nie muszą być. Sami też potrafimy to wyliczyć, chyba się pan orientuje.
- Owszem, ale co pan chce tym powiedzieć?
- Tylko to, że podobnie jak wy, liczyć umiemy. Panie ministrze! Proszę o zawieszenie tego rozporządzenia, a na dalszy ciąg rozmowy zapraszam do Warszawy, w terminie dla pana dogodnym. Sądzę, że im szybciej tym lepiej, ale datę wybierze pan. Może tak być?
- Stawia mnie pan wręcz pod ścianą… – westchnął.
- Nie, nieprawda! – odparłem. – Jest na odwrót. Proszę mnie wysłuchać! Czy zdarzyło się coś takiego pomiędzy naszymi krajami by zaogniać wzajemne relacje? Przecież nie! Dlatego wydaje mi się, że ktoś niezbyt dokładnie przygotował materiały do tego rozporządzenia, a władze podjęły decyzję na ich podstawie, nie przyglądając się wszystkiemu dokładnie.
- Będzie lepiej, jeśli nie będzie pan sięgał zbyt głęboko – ostrzegł.
- Nie mam takiego zamiaru – zrozumiałem przytyk. – Wyjście które proponuję, pozwala wam zachować twarz i jednocześnie pokazać światu, że kierujecie się zdrowymi zasadami. Nie mam zamiaru ujawniać dziennikarzom szczegółów naszej rozmowy, proponuję, byśmy tekst komunikatu dla nich uzgodnili wspólnie i to wszystko. Jakiekolwiek inne pytania omijamy, powołując się na fakt, że rozmowy trwają i nie są zakończone. Jak to się panu podoba?
Nie odpowiedział, siedząc przez chwilę w milczeniu. Nagle sięgnął po butelkę, napełnił kieliszki niemal po brzegi, po czym ujął swój.
- Zgadzam się! Wypijmy za pomyślność naszej dalszej współpracy!

Ech, jakież deja vu! Ostatnio piłem taki koniak dziesięć, albo i piętnaście lat temu, w gabinecie mołdawskiego dyrektora jednego z kombinatów i tak samo zagryzaliśmy go rosyjskimi czekoladkami. Przy czym toast jaki wygłosił, również brzmiał identycznie. Poezja!

Moja rozmowa z prezydentem wzbudziła zainteresowanie służb rządowych i z lotniska zostałem odwieziony bezpośrednio do gabinetu ministra Domagały. Był w nim również jakiś gość, którego minister przedstawił mi jako pułkownika Janickiego. Jakimś cudem znali już treść rozmowy z prezydentem, ale byli ciekawi moich osobistych odczuć i spostrzeżeń.
- Pan pułkownik jest tu służbowo, dlatego proszę się nie krępować – zachęcał mnie Domagała.
- Mam nadzieję, że nie dostanę po uszach za samowolę – poddałem się już na wstępie.
- Pan ma jakąś tendencję do robienia wokół siebie zawirowań, ale… – zaśmiał się, raczej niewesoło. – Ale to nic, sytuacja może okazać się przydatna. Rzadko się zdarzają podobne hece, jednak kto wie? Może coś, kiedyś, z tego wyniknie. Ja wysnuwam wniosek, że idzie ocieplenie w naszych relacjach międzysąsiedzkich, a to jest ważne.

- Proszę jednak nikomu i nigdy nie ujawniać, że miał pan w takiej sytuacji włączony dyktafon – odezwał się gość. – I nie jest to żart! Gdyby ten fakt poznała druga strona, znalazłby się pan w bardzo niezręcznej sytuacji. Poza tym, wszelkie zyski z tego powodu odeszłyby w niebyt. Nigdy, nikomu proszę o tym nie wspominać! Nawet własnej żonie! Rozumie mnie pan?
- Tak, oczywiście! Czy zastrzeżenie dotyczy również mojej pani minister?
- Tak! W tej chwili tak! Na razie to nie ma prawa wyjść poza krąg osób, które już o tym wiedzą. Dobrze pan zrobił nie informując o wszystkim pozostałych członków delegacji i tak ma to pozostać.
- Rozumiem.
- Niestety, oprócz zrozumienia, musi pan podpisać również oświadczenie, że został pan o takim obowiązku poinformowany.
- Dobrze, nie widzę problemu.

Rozmawialiśmy jeszcze przez kilkadziesiąt minut o przebiegu rozmów, musiałem też zdać im dokładną relację z historii ratowania Heleny, za co oczywiście, nie zostałem pogłaskany.
- Sam pan się przekonał, że niektóre nieprzemyślane działania potrafią odbić się czkawką i to po wielu miesiącach.
- Niestety, tak.
- Proszę o tym nie zapominać i nigdy więcej nie próbować naruszać prawa miejscowego. To zawsze zostanie wykorzystane przez drugą stronę.
- Zdaję sobie z tego sprawę, nauczkę i naukę zapamiętam.
- No cóż! – odezwał się Domagała. – W takim razie nie będę pana już dłużej zatrzymywał. Gratuluję sukcesu w rozmowach, bo z tego co widzę, do łatwych nie należały. W sekretariacie czeka na pana kierowca, proszę więc odpocząć, a jutro będziemy się zastanawiać co dalej. Dziękuję panu i przepraszam za tak obcesową formę powitania w kraju, ale nie miałem wyjścia, musiałem to zrobić!
- Nie widzę problemu. Zawsze jestem do pana dyspozycji.

Z Dorotką porozmawiałem dopiero w łóżku, kiedy już nacieszyliśmy się sobą nawzajem. Miałem świetny humor, wydawało mi się, że mimo wszystko dałem sobie radę, ale moja żona nie podzielała tych wniosków.
- Tomek, uważaj! Coś mi tu wyjątkowo nie gra.
- W którym miejscu? O czym myślisz?
- Wygląda na to, że twoja wyprawa po Helenę została później dokładnie odtworzona przez tamte służby.
- Mnie to też zdziwiło, ale przecież kilka razy pytałem już Helenę, czy dziewczyny nie skarżyły się na jakieś prześladowania. Niczego takiego jednak nie potwierdziły.
- Nie musiało tak być. Mogli nawet nie odebrać od tego milicjanta twojej łapówki. Ważne, że wymusili na nim informację o niej.
- Ale po co? Przecież nikt nie wiedział, że to mnie Anna zleci prowadzenie rozmów.
- Nieprawda! Miałeś rozmawiać o przebudowie przejścia, stąd i twoja wiza służbowa. Przecież już wtedy ją miałeś.

- Słusznie, zgadza się. Czyli wiedzieli, że kiedyś jednak przyjadę. Ale co mogą chcieć osiągnąć w tym temacie?
- Tego nie wiem. Tym niemniej zadali sobie wiele trudu, a tego nie robi się bez powodu. Czyli czegoś od ciebie zechcą. Twoim zadaniem teraz jest próba odgadnięcia, co to może być.
- A ja im potwierdziłem zejście negocjacji na niższy szczebel…
- Może nawet o to im chodziło, żebyś nie miał czasu zajmować się wszystkim. Uznali, że twoi podwładni nie wyłapią niuansów i wtedy będą górą. Zwróć na to uwagę, a jeszcze lepiej sprawdź wszystko dokładnie przed podpisaniem. Może oni obawiają się ciebie w tym temacie?
- Możesz mieć rację.
- Samych swoich ustaleń też nie możesz uznać za wielki sukces. Odroczenie rozmów tak naprawdę niczego ci nie daje. Worobiew przyjedzie do Warszawy, spuści nieco z tonu i będziecie zadowoleni, że coś tam udało się wam ugrać. Ale to będzie duży błąd! Oni celowo przesadzili, żeby mogli później zejść nieco z wymogów. Tutaj też nie daj się wpuścić w maliny! Grają wysoko, jednak nie ustępuj, bo nie o to gra idzie. I zastanów się. Po co bat’ka spotkał się z tobą?
- Nie mam pojęcia.

- Prosiłeś o to?
- Nie przesadzaj – roześmiałem się. – Kudy mi do bat’ki!
- Właśnie! Ty jedynie zasugerowałeś coś takiego, a oni już czekali na takie stwierdzenie.
- Myślisz, że to był istotny powód sztywnego stanowiska i przedłużania rozmów? By mnie doprowadzić do wypowiedzenia podobnej sugestii?
- Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby rzeczywiście tak było.
- No dobrze, załóżmy, że to jest faktem. Ich celem było doprowadzenie mnie do bat’ki. Osiągnęli to, a wtedy mnie obejrzał, poczęstował herbatą i co może z tego wynikać?
- Nie wiem, ale podejrzewam, że Worobiew będzie w Warszawie tak samo sztywny jak wcześniej. Będą chcieli zmusić ciebie do kolejnej rundy rozmów w Mińsku i dopiero wtedy się dowiesz o co im chodzi. W Warszawie na pewno nie osiągniecie żadnego porozumienia.
- To jest możliwe. Muszę jutro wybrać się do Cichockiego, niech mnie oświecą nieco bardziej w relacjach i wszelkich planach.
- To też, ale spotkaj się lepiej z ministrem Rogalskim, z kancelarii prezydenta. Jest bardzo dobrym fachowcem w sprawach wschodnich.
- Znasz go?
- Oficjalnie. Kiedyś z nim rozmawiałam. Bardzo kompetentny gość.
- Ech, zostawmy to już – poczułem się zazdrosny i przygarnąłem ją do siebie. – Nie dam cię nikomu i tak! Śpijmy więc!
- Jakoś się od ciebie nie wyrywam, więc mnie tylko nie uduś! – zachichotała.

wykrot
03-10-2021, 21:05
Znowu zaczął się bardzo pracowity okres w moim życiu, kiedy miałem niewiele czasu dla chłopców, jadałem w pośpiechu, a do domu wracałem coraz później. Przeważnie jedynie na noc. Nawet sobota tym razem nie była dla mnie dniem wolnym.
Doktor Wacław Rogalski okazał się świetnym znawcą problematyki wschodniej, ale nie posunął mnie w domysłach ani o jotę. O spotkaniu z bat’ką mu nie wspomniałem, narzekałem jedynie na sztywność ich stanowiska. Nic to nie dało. Pomysłów miał wiele, może nawet zbyt wiele, gdyż niczego nie potrafiłem dopasować do moich wyobrażeń. A sprawa stawała się pilna, gdyż teraz strona białoruska naciskała na szybkie wznowienie rozmów. Dlaczego się tak spieszyli?

Z Worobiewem spotkałem się już w poniedziałek następnego tygodnia i przeżyłem niemiłe zaskoczenie. Był jeszcze bardziej nieprzejednany niż w Mińsku. Może rozdrażniłem go tym, że zastopowałem niemal końcowe uzgodnienia dotyczące budowy przejścia pod pretekstem, że muszę je jeszcze przeanalizować? Może zadecydowało coś innego? Nie wiem. W każdym razie nasz prezydent nie miał zamiaru go przyjmować. W sumie, po dwóch dniach dość niezbornych rozmów, mimo moich starań, rozstaliśmy się z niczym i wszystko wyglądało na to, że Dorotka miała rację. Bitwa rozegra się w Mińsku, tylko wciąż nie wiedziałem, czym we mnie wtedy wystrzelą.

Narada w gabinecie Cichockiego z udziałem Anny, wiceministra Gawędzkiego z resortu spraw zagranicznych oraz kilku analityków rządowych, tak samo nie przyniosła żadnej odpowiedzi. Uzgodniliśmy tylko stanowisko rządu, że nie ma mowy o zgodzie na jakieś małe obniżenie stawek i zaakceptowanie ich ruchu. To nie wchodziło w grę. Jeśli będą nadal podtrzymywać swoje stanowisko, to wprowadzamy kroki odwetowe. Anna miała zlecić naszym departamentom pilne opracowanie stosownego rozporządzenia i z takim mniej więcej nastawieniem wybierałem się do Mińska.
Przyszło mi jednak odwołać wyjazd delegacji, a sprawcą zamieszania była znowu Dorotka.

- Posłuchaj uważnie! – powiedziała mi wieczorem, przed planowanym dniem wyjazdu. – Zasięgnęłam informacji w światku bankowym o sytuacji naszych sąsiadów i naszły mnie niejakie wątpliwości. Że oni robią dobrą minę do złej gry, a tak naprawdę mają w kartach same blotki.
- Co masz teraz na myśli?
- Sytuację finansową ich budżetu. Ich budżet się nie domyka, nie mają pieniędzy. Macie takie informacje?
- Przecież tego nie kryją, stąd się wzięło ich rozporządzenie o wprowadzeniu nowych opłat tranzytowych. Poza tym dodrukują sobie, to umieją robić.
- Ta kwestia jest prawdopodobnie blefem! Tak naprawdę nigdy nie liczyli, że przełkniecie tę pigułkę. Zdają sobie sprawę, że na pewno stracą na tym, więc po długich negocjacjach jego postanowienia zawieszą bezterminowo, muszą przecież zachować twarz.
- Więc po co im była ta żaba?
- A jak myślisz, czego chcą od ciebie?
- Tego właśnie nie wiem.
- Tak sobie myślę… że szukają w tobie sojusznika. I lobbysty. Zostałeś sprawdzony, postraszony, ale i pogłaskany, zachęcony…
- W jakim sensie?
- Zobacz… zastanówmy się! Zadali sobie sporo trudu, aby odtworzyć twoją podróż po Helenę, przy czym zrobili to w białych rękawiczkach. Bo nasze dziewczyny niczego nie zauważyły. Ja Helenie wierzę, dlatego im również. Nie są ich agentkami, to jest dla mnie oczywiste.

- W porządku, ja im niczego nie zarzucam.
- Tym niemniej zebrali o tobie informacje i trzymali je na później. Do czasu kiedy okażą się przydatne. Według nich, taki czas właśnie nadszedł, stąd też pewna demonstracja wobec ciebie, a także ich determinacja.
- Po co? Mam być ich rzecznikiem?
- W pewnym sensie również. Posłuchaj! Spróbuj wczuć się w położenie kontrpartnera! Ich tegoroczny budżet trzeszczy w szwach, na nowe wydatki nie mogą sobie pozwolić, a czeka ich duża inwestycja drogowa. Jeśli jeszcze w tym roku nie znajdą na nią wkładu własnego, unijna dotacja może im przejść koło nosa, a wtedy zostaną z ręką w nocniku! Według mnie to jest ich priorytet i główny cel, chociaż nie wykluczam czegoś jeszcze.
- Ale co ja mam z tym wspólnego?
- Zasadnicze pytanie. Na co tutaj liczą? W czym będziesz nie tylko mógł im pomóc, ale będziesz wręcz do tego zmuszony! To staje się kwestią zasadniczą. Musimy teraz jeszcze raz dokonać analizy całego przebiegu negocjacji, bo coś nam stale umyka. Worobiew nie mógł być zadowolony z tego, że nie pozwoliłeś zakończyć w Warszawie uzgodnień w temacie komisji. W niej pewnie ukryli jakiś kruczek, obawiają się teraz, że go wyłapiesz. Ale jest jeszcze inna opcja. Muszą zdobyć pieniądze i pilnie potrzebują kredytu! Sondowali na razie najróżniejsze warianty, chętnych jednak nie ma. Unijne banki nie są zainteresowane taką współpracą, a rosyjskie wymagają gwarancji. Ktoś musiałby im taki kredyt poręczyć.

- I co, ja mam być poręczycielem?
- Nie żartuj! – roześmiała się. – Ale może być tak, że pod koniec negocjacji zostaniesz postawiony pod ścianą. Albo polski rząd zgodzi się na udzielenie im gwarancji, albo opłaty zostaną wprowadzone w życie. Ty w każdym razie będziesz umocniony w przekonaniu, że nie masz innego wyjścia i zostaniesz w Polsce ich lobbystą.
- Przeceniają moje możliwości.
- A mają inne wyjście? Próbują! A może mają na ciebie jeszcze innego haka? Kto to wie? Może sięgnęli do czasów twoich wypraw handlowych? Może jakiejś Tamarze albo innej Oksanie zrobiłeś dzieciaka i zechcą cię skompromitować?
- Nie ma takiej opcji, chyba że wiatropylnie – odparłem.
- Niech tam! Poza tym, jesteś dla nich pożądanym rozmówcą, chociażby z tego powodu, iż zajmujesz się funduszami unijnymi. Spodziewam się, że będziesz teraz o nie pytany i być może otrzymasz jakąś propozycję współpracy.
- Ja? Ja nie mam dla nich czasu!
- Ale mógłbyś na przykład objąć patronat i wysłać do Mińska jakiegoś fachowca od tych spraw aby przeprowadził szkolenia. Oni za to zapłacą, będą jednak chcieli mieć pewność, że dostają towar w pierwszym gatunku.
- To jest już bardziej realne.

- A widzisz! Powiedz mi jeszcze jak przebiegają twoje polskie rozmowy na temat via Carpatia. Osiągnąłeś coś szczególnego?
- Jest planowana konferencja w Wilnie, przy okazji litewskiego przewodnictwa w Unii. Ale nie znam stanu przygotowań.
- Sąsiedzi znają te plany?
- Nie wiem, pewnie tak. To nie jest jakąś wielką tajemnicą, chronioną przed wywiadem.
- Podejrzewam, że zależy im na dobrym skomunikowaniu się z tą trasą o wiele bardziej, niż o tym mówią. Oni nie są głupcami, doskonale zdają sobie sprawę, że innej szansy wylotu na zachód i południe mieć nie będą. Dlatego i dla nich jest to zagadnienie strategiczne. Cóż jednak mają zrobić, kiedy krótkie majteczki finansowe nie pozwalają im zająć miejsca przy głównym stole rozmów.
- Wiesz co…
- Mianowicie?
- Tak myślę o tym co mówisz…
- Nie wierzysz w taki scenariusz?
- Nie o to chodzi. Wygląda na to, że ja od dawna jestem ich lobbystą, bo skomunikowanie tras wybraliśmy w takim miejscu, aby im też było wygodnie.

Dorotka roześmiała się.
- Widzisz, jak dobrze wybrali? Wiedzą o tym? Teraz jednak zastanów się mocno i zgłoś swoim szefom te spostrzeżenia. Być może, że to będzie również w polskim interesie, ale nie próbuj sam o tym decydować. To muszą zaakceptować ci najwyżsi! Inaczej możesz sobie narobić kłopotów.
- To oczywiste, ale w takim razie, o jutrzejszym wyjeździe nie ma mowy.
- Bywa! To jest do przełknięcia dla obydwu stron i to bez utraty honoru. Odwołaj więc wyjazd i zajmij się dalszymi konsultacjami. Szczególnie z resortem finansów, bo dotychczas tego wariantu zupełnie nie braliście pod uwagę.
- Tak będzie, słoneczko! Co ja bym bez ciebie zrobił! – przygarnąłem ją do siebie.

Kiedy rankiem zjawiłem się w gabinecie Anny, zrobiła wielkie oczy, zdumiona.
- Co ty tu jeszcze robisz? Miałeś lecieć do Mińska!
- Odwołałem wyjazd. Wszystkie służby już wiedzą o mojej decyzji, a podjąłem ją dlatego, że muszę z tobą porozmawiać!
- Stało się coś?
- Nic konkretnego, mogę usiąść?
- Siadaj. I melduj!

Zrelacjonowałem jej moją wieczorną rozmowę z Dorotką i przedstawiłem sugerowane wnioski. Anna nie przerywała mi, ale minę miała nieodgadnioną.
- Tomek, posłuchaj mnie uważnie – rzuciła sucho, kiedy zakończyłem przemowę. – Nie usłyszałam, że te wnioski wysnuła twoja żona, gdyż w innym przypadku musiałabym taki fakt zgłosić służbom kontrwywiadu. Pan wiceminister rozgłasza stan negocjacji międzyrządowych we własnym łóżku, niesłychane!
- Przestań!
- To ty przestań! Jeśli komuś o tym piśniesz, to ja nie mam zamiaru cię bronić.
- Aniu, wiem o tym! Pomińmy to jednak i skupmy się na konkretach.
Siedziała w fotelu i milczała, kręcąc głową.
- Doprowadzisz mnie kiedyś do palpitacji serca…
- Wolałbym doprowadzić cię jeszcze raz do ciekawszych odgłosów. Żebyś tak pokrzyczała…
- Przestań, kurwa mać! – zerwała się nagle. – Kiedyś się doigrasz!
- Przepraszam, już milczę.
Zapadła cisza, którą wykorzystałem.

wykrot
04-10-2021, 06:25
- Aniu, potrzebuję twojej pomocy.
- Bezczelny! – rzuciła jeszcze, chociaż widziałem, że główne ciśnienie z niej zeszło. – Rozpieprzyłeś mi teraz cały dzień! – warknęła po chwili milczenia. – Wracaj do siebie i przeanalizuj tekst o budowie przejścia, a ja spróbuję coś zorganizować w pozostałych kwestiach. Niczego nie obiecuję, nie wiem kogo teraz znajdę i kto będzie miał czas.
- Dziękuję. Te wszystkie spostrzeżenia o których wspomniałem, śmiało możesz zapisać na swoje konto, bez wspominania o mojej żonie.
- Wyjdź! Opuść to pomieszczenie!
- Jak pani sobie życzy!

Paskudna sytuacja. Niepotrzebnie ją zdenerwowałem. Cóż, chwilami wciąż mi się wydawało, że obydwoje mamy po dwadzieścia parę lat i wystarczy kilka miłych słów, żeby znów poszła ze mną do łóżka…
Wróciłem do gabinetu, po czym wezwałem naszego dyrektora od spraw przebudowy przejścia, by przedstawił mi ustalony stan uzgodnień technicznych i projekt porozumienia.

Na pozór wszystko wyglądało zwyczajnie. Punkt po punkcie sprawdzałem zarówno wersję polską, jak i rosyjską, bo rosyjski był językiem urzędowym u naszych sąsiadów i wszystko się zgadzało. Niektóre punkty były wprawdzie niemal kuriozalne, ale dotyczyły absolutnych drobiazgów, typu zapewnienia bezpieczeństwa i bezpłatnych wiz dla członków ich komisji technicznej, uzgadniającej projekt budowlany w strefie nadgranicznej, miejscu połączenia tras, lub zapewnienia im posiłków podczas pobytu w tej strefie. Dla mnie było to oczywiste, gdyż w tym miejscu nie było odpowiedniej infrastruktury i należało wykarmić również naszych ludzi, ale niech tam. Skoro chcą być pewni…
Dyskutowaliśmy przez ponad godzinę, bez żadnego efektu. Wezwałem nawet tłumacza rządowego, aby sam porównał obydwie wersje, doszedł jednak do zbieżnych wniosków. Wyłapał wprawdzie jedną literówkę, poza tym wszystko się zgadzało. Porozumienie miało całkiem normalną postać. Nie pozostało mi nic innego jak tylko mu podziękować i się poddać. Jeśli sąsiedzi coś tutaj ukryli, zrobili to bardzo sprytnie. Nie potrafiłem tego znaleźć.

Anna nie dawała znaku życia, wezwałem więc Kingę, aby podciągnąć sprawy bieżące. Zdała mi relację z tego co się dzieje, ja z kolei przedstawiłem jej sytuację i problemy, które mogą wyniknąć z awaryjnej zmiany mojego kalendarza, po czym zaczęliśmy się wspólnie zastanawiać, jak ten cały chaos uporządkować. Na dodatek zgłosiła mi usilną prośbę podkarpackiego marszałka, bym zamiast wręczać mu tutaj w resorcie upoważnienie do dysponowania wojewódzkim funduszem pomocowym, zechciał przyjechać do nich na taką uroczystość. No i miałem zagwozdkę.
Wyjazd oznaczał stratę całego dnia, z drugiej jednak strony, marszałek na to zasługiwał. Jako pierwsi w kraju spełnili wszystkie wymagania z tym związane, więc jakaś wizerunkowa uroczystość przecież i mnie by się przydała! Również jako promocja funduszy w ogóle.

- Co o tym myślisz? – zapytałem.
- Pan Rafał twierdzi, że to byłoby dla nas korzystne.
Rafał miał na pewno dokładniejsze informacje.
- Termin jest dowolny, czy określony?
- Wyznaczony. Za całe dziesięć dni. Mają wtedy zaplanowane jakieś lokalne sympozjum o tematyce rozwojowej, wszystkich szczegółów nie przygotowywałam, ale mogę to zrobić.
- Nie, szkoda twojego czasu. Czyli tak. Rafał ma poznać cały program dnia, ma wiedzieć kiedy i gdzie mnie oczekują, kiedy mam zabrać głos i w jakiej sytuacji. Ma też przygotować mi tezy i konspekty wystąpień, jeśli takowe są przewidziane. Pojedzie ze mną i to wszystko chcę usłyszeć dopiero w samochodzie, gdyż dopiero wtedy będę miał czas. Do wyjazdu niech się też szykuje pani Monika. Ma znać wszystkie dane o województwie i przewidzieć jakie informacje i kiedy będą mi potrzebne.
- Tak jest.

- Dobrze. A teraz zostawmy sprawy bieżące i porozmawiajmy trochę luźniej. Napijesz się kawy?
- Nie, dziękuję! A o co chodzi?
- Weź to! – podałem jej polski tekst porozumienia. – Idź teraz na fotel, usiądź wygodnie i powoli przeczytaj. Możesz kilka razy.
- A później?
- Później mi powiesz, co w tym porozumieniu jest nienormalnego. Co według ciebie nie powinno się w nim znaleźć, albo czego brakuje. Oczywiście, ta rozmowa nie może wyjść poza te cztery ściany, ani na razie ty z tego gabinetu, rozumiemy się?
- Tak, oczywiście.
- Idę teraz się przejść i coś zjeść, bo głowa mi już puchnie, a ty nie wpuszczaj tu nikogo. Potem dam ci chwilę oddechu. Wrócę za jakieś pół godziny, dobrze?
- W porządku.
- Jeśli będziesz chciała, to częstuj się tym co znajdziesz. W barku są napoje i jakieś ciastka, sam dobrze nie wiem co.
- Dziękuję, nie trzeba.
- Masz prawo do zmiany zdania – podkreśliłem wyraźnie, po czym wyszedłem.

Musiałem odetchnąć, powiedziałem jej prawdę. Ponadto nie chciałem aby zadawała mi jakieś pytania przed zapoznaniem się z całością. To mogłoby zakłócić jej postrzeganie, liczyłem bowiem, że jako osoba z zewnątrz zobaczy to, czego nam się dostrzec nie udaje.
Kinga była inteligentną i sprytną dziewczyną, Dorotka wiedziała co robi, otwarcie ją promując, a ja w intuicję mojej żony wierzyłem bez zastrzeżeń. Przekonałem się ponadto, że była wobec mnie lojalna. Sam wyciągnąłem ją z urzędniczego niebytu i jak dotąd nie miałem powodów do narzekania. Jeśli musiałem komuś zaufać, to była dobrym adresem.

Przerwa niewiele zmieniła w mojej ocenie sytuacji i chociaż trwała nieco dłużej niż zapowiadałem, z dużą niecierpliwością wracałem do gabinetu. Tu niestety, też nie było niespodzianki.
- Jak efekty? – zapytałem niecierpliwie, zamykając drzwi.
- No cóż… – westchnęła apatycznie, podnosząc się z fotela.
- Siedź, proszę! – skinąłem ręką.
- Niczego podejrzanego tu nie widzę – usiadła ponownie. – Według mnie, nawet tak zwyczajnie, a nie rządowo, porozumienie jest wyważone i symetryczne. Jedno, co mi się tu nie całkiem podoba, to brak procedury postępowania w przypadku sporów związanych z połączeniem tras.
- Granicą jest środek rzeki, więc taka kwestia nie występuje – wyjaśniłem. – Ważne, że doszło do porozumienia w sprawie budowy mostu. On wszystko determinuje, a jak się do niego podłączą, to już nie nasza sprawa. To ich terytorium, ich problemy i sami muszą dbać, aby spełnić wymogi Brukseli.

- A tak w ogóle, gdzie on ma zostać zbudowany?
- To jest określone w założeniach wstępnych, uzgodnionych jakieś dwa lata temu. Miejsce nazywa się „Pusztunia”. Taka wioska po tamtej stronie granicy. Z naszej strony podobnej blisko nie ma, więc ten kryptonim się przyjął i został uznany za oficjalny.
- Właśnie. Hasło „Pusztunia” przewija się często, ale szczegółów jego usytuowania w porozumieniu nie ma.
- Co??? – rzuciłem się na tekst, wręcz wyrywając jej z ręki.
Ale nawet nie musiałem w niego zaglądać, dziewczyna miała rację.

- Ja pierdolę… Ale zaćma!!! Kinga! Przy najbliższej wypłacie dostaniesz solidną premię, a teraz buźka na sznurek! Żeby ci się coś przypadkiem nie wypsnęło, bo zamorduję! Jasne?
- Tak, szefie! – uśmiechnęła się, wstając z fotela. – A za co ma być ta premia? Niczego na razie nie rozumiem…
- Nieważne! Ja pieprzę!… Ale dalibyśmy plamę! – zacząłem nerwowo spacerować po gabinecie.
- Szefie, jestem jeszcze potrzebna?
- Możesz iść… – oddychałem ciężko. – Tylko milcz, na Boga!
- Tak będzie! – zapewniła.

Kurwa mać! Jak mogłem to przeoczyć??? „Pusztunia” była lokalizacją wstępną, określoną warunkowo przed kilku laty z zastrzeżeniem, że będzie wymagała potwierdzenia w trakcie dalszych negocjacji. Z czasem ten kryptonim przyjął się jako określenie całości inwestycji i nikt już nie zawracał sobie głowy dalszymi uzgodnieniami, gdyż strona białoruska nie zgłosiła sprzeciwu. Uznano więc, że porozumienie obowiązuje. A przecież tak nie było!!! Białoruś nie potwierdziła tej lokalizacji!

Polskie instytucje rządowe spokojnie wywłaszczyły tereny pod przyszłą budowę i wszystko poszło normalnym trybem. A teraz… Nasi partnerzy mogli się wypiąć i powiedzieć jutro, po podpisaniu przeze mnie umowy, że pod pojęciem „Pusztunia” oni rozumieją teren na przykład dwa kilometry dalej. Bo przeanalizowali sytuację i wybrali lepsze miejsce. Albo w drodze znaleźli jakieś ślady kamiennych kręgów sprzed tysiąca lat. Ja zaś miałem podpisać porozumienie gwarantujące im swobodę postępowania… O ja pierdolę! Ale mnie chcieli wmanewrować!

wykrot
04-10-2021, 19:56
Usiadłem, próbując opanować nerwy i po raz kolejny przeliterowałem cały tekst propozycji porozumienia. Tak… wszystkie ustalenia dotyczyły wyłącznie hasła „Pusztunia”, a nie konkretnej, geograficznej lokalizacji inwestycji. Wszystkie drobiazgi i kłótnie były zatem blefem, odwracającym uwagę od zasadniczego celu, czyli zachowania asa w rękawie.
Po podpisaniu tego porozumienia, już jutro mogliby nas szantażować! Albo zgadzamy się na ich jakieś nieznane teraz warunki, albo oni nie zgadzają się na poprzednią lokalizację. I wtedy my również tracimy dotację, gdyż nie będziemy w stanie dotrzymać warunków jej wykorzystania do końca roku. Cholera by ich wzięła! Sąsiedzi, job jego mać!
Oni nie mieli takich problemów, bo nie musieli wywłaszczać gruntów. Żaden problem dla ich geodetów wytyczyć na mapach nową trasę, a przynajmniej udać, że takowe opracowanie mają. Nasze wywłaszczenia i poniesione koszty okażą się wtedy zbędne, więc ktoś powinien za to beknąć. Ktoś, kto zgodził się na takie rozwiązanie… Czyli ja!

Wypadłem wręcz z gabinetu, udając się do Adasia Szangały. Był zajęty, jednak nie miałem zamiaru się tym przejmować i mimo sprzeciwu szefowej sekretariatu, wszedłem nieproszony na jego teren. Adam prowadził jakąś nasiadówkę, kiedy jednak mnie zobaczył, zarządził przerwę.
- Co się stało? – zapytał cicho, podchodząc bliżej.
- Weź ich czymś zajmij, potrzebuję cię na trzy minuty. Natychmiast!
- W porządku! – odparł i po minucie zaprosił mnie na zaplecze gabinetu.
- Co się stało? – powtórzył.
- Adam! Powiedz mi, czy po zawarciu wstępnego porozumienia ze stroną białoruską o budowie przejścia, kiedy ustalono lokalizację o nazwie „Pusztunia”, były później jeszcze jakieś inne negocjacje?
- Hm… – mruknął, milcząc przez chwilę. – Nie przypominam sobie nic takiego i według mnie takowych nie było.
- Adam! To nie jest zgaduj-zgadula, opanuj się! Za błędną informację zapłacisz głową! Ja nie żartuję!
- Ile mi dajesz czasu? – spojrzał z niedowierzaniem.
- Kwadrans. Najwyżej kwadrans! – odwróciłem się na pięcie i wyszedłem, nie czekając na jego reakcję.

Czas był najwyższy, żeby porozmawiać z Anną. Tylko gdzie ona jest i co robi? Kurwa! Podsekretarz stanu odpowiedzialny za drogi, nie jest pewny stanu negocjacji z sąsiadami? To co on tutaj robi? Ja w kilka miesięcy musiałem poznać całą tematykę unijnych dotacji, chociaż obejmując stanowisko byłem zielony niemal jak szczypiorek… Ja pierdolę! Lubię go, ale tu jest potrzebny ktoś inny. Oj, Adaś, będziesz musiał sobie poszukać innej pracy…
Nabuzowany jak stodoła zajrzałem do sekretariatu Anny. Była u siebie, ale cóż z tego! Nic mi to nie dało, gdyż przyjmowała jakąś delegację krajowych stowarzyszeń. Nie wypadało mi się w to mieszać, więc zostawiłem tylko informację, że awaryjnie potrzebuję z nią rozmawiać i wróciłem do siebie. Kurwa mać! Miała rozjaśnić mi stanowisko negocjacyjne, a zajmuje się pierdołami…
W międzyczasie Adaś wysłał informację potwierdzającą. Żadnych późniejszych negocjacji ani uzgodnień nie było. Czyli to ja miałem wszystkim czyścić buty… Ładnie to sobie wymyślili! Ciekawe kto z polskiej strony mnie w to wszystko wmanewrował. Jaką rolę odegrała przy tym Anna? Czy wiedziała, w co mnie pakuje? Kurwa mać! Kinga dostanie taką premię, że wszystkim oczy zbieleją! Ta dziewczyna uratowała mnie przed kompletną kompromitacją! Nie wzięli jej pod uwagę…

- Kłaniam się pani minister! – rzekłem, wchodząc do gabinetu Anny. – Wreszcie można tutaj odetchnąć!
- Coś ci dolega? – zapytała z jawnym przekąsem.
- Owszem i to niemało. Wiele spraw mnie jątrzy niczym ropne wrzody na pośladkach!
- Dość interesujące. Tym niemniej ja nie jestem lekarzem pierwszego kontaktu, więc może byłbyś uprzejmy zwrócić się w tych sprawach do innej poradni?
- Aniu… nie przyszedłem tutaj z pierdołami! – przeciąłem temat na wstępie. – Albo mogę na ciebie liczyć, tak jak mi kiedyś obiecywałaś, albo tu i teraz składam rezygnację. Wybieraj!
- O! Ostro zaczynasz. Słucham więc, w czym mogę ci pomóc?
- Przepraszam… mam wrażenie, że chcesz się mnie pozbyć.
- To jest twoja wersja. Siadaj lepiej i przestań marudzić, bo mam niewiele czasu.
- Ty też siadaj w takim razie i słuchaj mnie uważnie! – nie bawiłem się w uprzejmości.

Przedstawiłem jej całą sytuację i o dziwo, nie przerwała mi ani jeden raz. Dopiero kiedy zapadła cisza, spokojnie wezwała sekretarkę.
- Nie ma mnie dla nikogo, proszę odwołać wszystkie dzisiejsze tematy, oraz wezwać pilnie pana ministra Szangałę oraz profesora Jachimiaka. Natychmiast!
Kiedy pani wyszła, postanowiłem wykorzystać chwile sam na sam.
- Aniu, skąd się wzięła moja nominacja na negocjatora? Kto ci to zasugerował?
- Sarnicki, szef komisji infrastruktury, a i Szangała również. Dałam się wpuścić w maliny, przyznaję.
- Nic to, przynajmniej coś wiem. Sarnicki jest z Wielkopolski?
- Tak. Byłam nawet zadowolona, że przestał na ciebie nadawać. Jakby już pogodził się z tamtą twoją samowolą.

- Czy teraz znał to wstępne porozumienie?
- Oczywiście! Ma wgląd we wszystkie tego typu dokumenty, nie może być inaczej. Ale tego zagrania nie mógł przewidzieć, inaczej byłby to niemal sabotaż. Uważam, że bardziej liczył na twoje potknięcie ze względu na brak doświadczenia. Był jednak bardzo przekonujący, kiedy na komisji omawiano problem budowy i prawdę mówiąc, o tobie rozmawialiśmy jedynie w kuluarach. A i to tak raczej mimochodem. Mimo to skutecznie, jak się okazuje, zaszczepił mnie taką myślą. Trudno, decyzję podjęłam ja i ja za nią odpowiadam. Na szczęście wyszło na to, że miałam rację…
Do gabinetu wszedł Szangała, a tuż po nim Jachimiak.
- Proszę usiąść! – Anna wyglądała na grzeczną, ale kącik jej ust drgał. To nie zapowiadało niczego dobrego dla rozmówców.
- Panie ministrze, pan prowadził rozmowy dotyczące lokalizacji „Pusztunia”, zgadza się? – nie czekała nawet, żeby odetchnął.
- Tak, ja.

- Proszę nam przypomnieć, skąd w jego tekście wzięła się klauzula o możliwości zmiany uzgodnionego miejsca budowy mostu?
- Strona białoruska nie zdawała sobie sprawy z narzuconej przez Brukselę konieczności wcześniejszego wykonania badań archeologicznych w terenie i wszystkich związanych z tym konsekwencji. Mogło się okazać, że teren będzie niedostępny pod tym względem na długie lata, dlatego zostawiliśmy sobie jakąś furtkę.
- Dlatego zgodził się pan na włączenie do umowy tekstu o możliwości innej lokalizacji?
- Tak, wyłącznie dlatego. Uzgodniliśmy również, że mają na to rok.
- Czy taki zapis znalazł się w umowie?
- Nie, nie widziałem potrzeby. W ogóle, taka możliwość była znikoma, na tym terenie ani w okolicy niczego wcześniej nie stwierdzono, więc zmiana była wyłącznie teoretyczna.
- Możliwość znikoma, jednak oni zadbali o odpowiedni fragment?
- Chcieli się zabezpieczyć przed Brukselą, nie mają przecież zbyt wielkich doświadczeń w tym zakresie.
- A my mamy… i w umowie nie określono dokładnego terminu, kiedy taka opcja im przysługuje…
- Umawialiśmy się na rok, nie dłużej.
- Gdzie tak pisze?
- No… rzeczywiście, tego nie zapisaliśmy.
- Kto wtedy prowadził z panem rozmowy ze strony białoruskiej? – wtrąciłem.
- Wiceminister Wadim Szucki. Z tego co się orientuję, jest teraz ambasadorem gdzieś w Azji. Gdzie dokładnie, tego nie wiem.
- No cóż… panu już podziękuję! – Anna nie bawiła się w bon ton. A kiedy wyszedł, głęboko westchnęła. – Czyli będziemy mieć wakat…

- Też o tym pomyślałem, kiedy zadałem mu pytanie o ewentualne, prowadzone później jakieś inne rozmowy lub ustalenia. Musiał to sprawdzać.
- Gdyby tylko… ale ta kropla przepełniła kielich. Kurwa, same problemy...
- Na czym polegają? – zapytał Jachimiak.
- Tomek… – gestem dłoni zachęciła mnie do zabrania głosu.
Zrelacjonowałem profesorowi całą sytuację, łącznie z bieżącym stanem negocjacji. Słuchał cierpliwie i spokojnie, nie przerywając, ale kiedy zakończyłem, od razu miał pytania.
- No dobrze, a co według pana chcą tym osiągnąć?
- Właśnie! To jest pytanie nad którym łamię sobie głowę od kilku dni.
- Z całej powstałej sytuacji wynika, że wprowadzenie rozporządzenia o nowych opłatach jest zwyczajną zasłoną dymną, którą rozpostarli nad właściwym celem negocjacji.
- Tak, teraz też tak myślę. Porozumienie wstępne, a właściwie jego niedoskonałość, pozostawiło im furtkę, z której niechybnie zamierzają skorzystać. Tylko jak skorzystać? Tego nie wiemy. Mamy wprawdzie domysły, że nie mają środków na wkład własny…

- Tomek! – wtrąciła Anna. – Rozmawiałam o tym z finansami. Taka opcja absolutnie nie wchodzi w grę. Nie ma takiej możliwości! Do końca roku w budżecie nie ma rezerwy na podobne przypadki. Nawet gdyby groziło to załamaniem całego procesu inwestycyjnego.
- Czyli tutaj jest jasność – skrzywiłem się.
- Chyba, żeby prezes narodowego banku udzielił im takich gwarancji, czego na dwieście procent nie zrobi. Nawet rządowi takowych nie udziela, więc to również jest wykluczone.
- Rozumiem.
- A ja mam takie pytanie… – wtrącił profesor.
- Tak?
- Skoro pan nie podpisał jeszcze porozumienia technicznego, to co stoi na przeszkodzie, aby wprowadzić do jego tekstu uściślenie geograficzne? Jeśli zdefiniuje pan „Pusztunię” to zniknie możliwość gry tym argumentem, a pan będzie miał możliwość sprawdzenia intencji partnerów. Jeśli nie wyrażą na to zgody, to całe porozumienie będzie funta kłaków warte i nie widzę możliwości negocjowania z nimi czegokolwiek, bo grają nieczysto. Mam rację?
- Zdecydowanie.

- Tylko niech pan nie wyskoczy od razu z takim żądaniem. Warto ich potrzymać w jakiejś niepewności. Niech się im wydaje, że łapią już Boga za nogi. Radziłbym panu prowadzić teraz rozmowy przez dwa, albo nawet trzy dni, spierać się o opłaty tranzytowe, ubezpieczenia i tak dalej. I niech mówią! Jak najwięcej mówią! O czym chcą, ale spraw technicznych proszę nie poruszać. Dopiero na koniec, tak właściwie przed samym podpisaniem umowy, poprosi pan o dołączenie do tekstu geodezyjnej lokalizacji „Pusztunii”.
- I to będzie twój cel! – poparła go Anna. – Na porozumienie w kwestii tranzytu w ogóle nie zwracaj uwagi, chociaż oczywiście, rób dobrą minę i próbuj jednak coś ugrać. Nasze rozporządzenie jest już niemal gotowe i mam zgodę premiera na jego wprowadzenie. Zanim zdążysz wrócić, wszystko będzie przygotowane na cacy. Całą resztę już znasz. Żadnych pożyczek nie będzie, ani nawet gwarancji, to jest wykluczone! Przynajmniej nie podczas negocjacji z tobą.
- A jak cała inwestycja padnie z tego względu?
- Mogli się martwić wcześniej. Mogli nie pokazywać nam rzyci, kiedy upominaliśmy się o Polaków. Niech się nauczą myśleć z wyprzedzeniem.

- W kwestii mostu nauczyli się…
- Tak, żeby kogoś wyimpasować! – zauważył profesor. – Pani minister ma rację! Wschód nie lubi miękkich partnerów, pan również powinien to wiedzieć.
- Oj wiem, wiem! – zaśmiałem się. – Ale poprawiliście mi już nastrój, będę teraz znacznie spokojniejszy.
- Czyli lecisz jutro do Mińska? – zapytała Anna.
- Tak, dłużej czekać nie wypada. Dzisiaj za przyczynę odwołania podałem przytomnie ważne sprawy rodzinne, więc nie powinni nabrać jakichś podejrzeń. Jestem dobrej myśli.
- Więc proszę wstać i się odwrócić – powiedział nieoczekiwanie profesor.
Niczego nie podejrzewając zrobiłem jak chciał i nagle, w dolnej części pleców poczułem wcale nie grzecznościowego kopniaka.
- To na szczęście! – Jachimiak mitygował się roześmiany, obronnym gestem wyciągając przed siebie dłonie.
Anna zachodziła się ze śmiechu.

wykrot
05-10-2021, 05:54
Z Mińska wracałem z tarczą. Wymęczony, skacowany, w nieco pomiętym garniturze, ale mocno zadowolony, że dałem im jednak radę. Osiągnąłem wszystko, co było do ugrania i to dzięki wskazówkom profesora! Niby takie proste, ale sam bym na to nie wpadł.
Kluczem do sukcesu okazało się rozłożenie tematów negocjacyjnych według przewidywań Jachimiaka. Moja propozycja, aby umowę techniczną odłożyć do podpisania na później, kiedy zrobimy to z pełnym ceremoniałem, została przyjęta niemal z aplauzem, a cały zapał dyskusyjny skoncentrowaliśmy na rozmowach o opłatach tranzytowych.

Cóż tu można było nowego dodać. Wszelkie argumenty zostały podniesione już wcześniej; tabele, wyliczenia, prognozy… nasi eksperci mielili słowa i niczego ciekawego już nie słyszałem. Prawdę mówiąc, nudziłem się jak mops. Dlatego nie miałem oporów, kiedy na drugą rundę rozmów zostawiliśmy delegacje samopas i we dwóch zamknęliśmy się w gabinecie Worobiewa na parę wódek.
Żadnych rozmów o tranzycie nie było. Obydwaj doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że to wszystko jest wyłącznie grą i nie próbowaliśmy już niczego udawać. Walerij był w moim warszawskim gabinecie, miał okazję zachwycić się barkiem, jego zawartością i funkcjami, dlatego nie udawaliśmy teraz niczego. Obydwaj zmęczeni sytuacją, a jednak z jakąś nicią wzajemnego zrozumienia, po prostu zabijaliśmy czas. Na wschodnią modłę. Dyskutując o polowaniach, o Syberii, o problemach z dziećmi… Wielkich rezultatów oczywiście to nie przyniosło i w podsumowaniu dnia wydaliśmy tradycyjny komunikat, że rozmowy trwają.

Następny dzień nie zapowiadał zmian. Wszyscy byli zniechęceni, widziałem to po twarzach naszych negocjatorów, ale nie pozwalałem na rezygnację i zalecałem czujność. Nikt z delegacji oczywiście nie wiedział o moich zamysłach i pewnie obdarzali mnie w myślach stekiem wyzwisk, ale wziąłem to pod uwagę i nie miałem zamiaru się poddawać. Kiedy zaproszono nas na obiad, wiedziałem, że zaraz po nim nastąpi ostateczne starcie. Dlatego wzorem rycerzy, prawie nie jadłem. Obciążony żołądek namawia do lenistwa, a ja musiałem tego uniknąć.
I bingo! Worobiew ponownie mnie zaprosił i po wymianie wielu grzecznościowych zdań zaproponował, że zgodzą się bezterminowo zawiesić wprowadzenie swojego rozporządzenia, ze względu na konieczność dokonania głębszej analizy wszystkich okoliczności. Zaproponował przy tym, żeby obydwa porozumienia zostały podpisane jednocześnie, niby dla lepszego wizerunku medialnego obydwu naszych państw.

Nie miałem nic przeciwko temu, chociaż zauważyłem mimochodem, że o porozumieniu technicznym jeszcze nie rozmawialiśmy.
- Ale wasi eksperci zgodzili się na poszczególne warunki?
- Nie mam zastrzeżeń do wynegocjowanych uzgodnień! – odparłem. – Tym niemniej, przed podpisaniem ostatecznej wersji powinienem chociażby przeczytać tekst porozumienia, aby nie dawać swoim podwładnym złego przykładu. Panie ministrze! Rozmawiamy przecież o porozumieniach międzyrządowych a nie zakupie skrzynki jabłek!
- Tak, oczywiście… tak… – uśmiechał się. – Proszę bardzo! Nie mam nic przeciwko temu!

Kiedy dołączyłem do naszego zespołu, przedstawiono mi obydwa teksty i zabrałem się za czytanie. Zapanowało ożywienie, zmęczeni ludzie pragnęli odetchnąć i czekali już tylko na mają akceptację. To wszystkim wydawało się pewne. Takie też wrażenie robiłem, chociaż z premedytacją odłożyłem tekst umowy technicznej na bok i najpierw zająłem się porozumieniem o zawieszeniu opłat tranzytowych.
Było krótkie i treściwe, od nas wymagało jedynie uwagi oraz gwarancji, że adekwatnych opłat nie wprowadzimy dla nich bez uprzedzenia. To mogłem podpisać już dawno. Takich zamiarów nasz rząd nie miał. Kiedy więc planowano już fanfary, zabrałem się do studiowania porozumienia technicznego.
Worobiew odszedł gdzieś, zapewne by dopilnować przygotowań do ceremonii, a kiedy rzuciłem wzrokiem dookoła i go nie ujrzałem, postanowiłem działać.

- Kto jest szefem zespołu negocjatorów strony partnerskiej? – zapytałem nagle naszego dyrektora.
- Jest tutaj! – wskazał mi niepozornego gościa w garniturze, stojącego tuż obok.
- Coś jest nie tak? – zapytał niemal bezbłędną polszczyzną i pochylił się nad stolikiem.
- Techniczne niedopatrzenie. We wstępie brakuje powołania się na umowę sprzed dwóch lat, dotyczącą lokalizacji węzła i mostu „Pusztunia”. Takie uzgodnienia zostały dokonane już wcześniej, ale powinny się znaleźć również tutaj. Obecne porozumienie jest kontynuacją tamtego, należałoby to zaznaczyć.
- Tak, tak! – zapewnił skwapliwie – znam tamtą umowę.
- Wystarczy krótki akapit, że określenie „Pusztunia” dotyczy miejsca uzgodnionego i tutaj podać wspólną sygnaturę tamtej umowy. To wystarczy – machnąłem lekceważąco ręką. – Nie będziemy przecież przerabiać teraz całego tekstu!
I stał się cud! Mężczyzna odwrócił się na pięcie, podszedł do stolika technicznego i po dosłownie kilkudziesięciu sekundach przyniósł cztery nowe egzemplarze porozumienia. Sprawdziłem je dyskretnie, chociaż z dużym biciem serca… jest! Lokalizacja „Pusztunia” została potwierdzona! W miejscu, gdzie była zaplanowana!

Porozumienia zostały następnie podpisane pod okiem telewizyjnych kamer. Walerij wcale nie zauważył uzupełnień w tekście.

W kraju natomiast nie powitały mnie fanfary. Kiedy następnego dnia zameldowałem się u Anny i zdałem szczegółową relację, przynajmniej ona pogratulowała mi sukcesu.
- Zamknąłeś na jakiś czas gęby swoich i moich oponentów, co w tobie cenię. Stworzyłeś mi przy tym okazję do przeprowadzenia pewnych zmian kadrowych. Znasz kogoś, kto może zastąpić Szangałę?
- Nie. Nie pytaj mnie o sprawy kadrowe, bo sam jestem znikąd i naprawdę nie mam żadnych znajomości nawet na średnich szczeblach. Nie widzę też możliwości promowania kogokolwiek ze swoich znajomych, chyba, że w grę wejdzie Lidka. Ona poradzi sobie ze wszystkim.
- Przynajmniej wiem na czym stoję. Lidce już dawno proponowałam stanowisko, ale nie ma na to ochoty.
- Dziwisz się jej? Za mało płacisz.
- A co ja mogę?
- Otóż to! Obydwoje wiemy, na czym stoimy. Powiedz mi lepiej jak wygląda sytuacja po burzy?
- A jak ma wyglądać? Dziennik chyba oglądałeś, a jak nie, to skorzystaj z sieci.
- Niczego ciekawego według mnie w nim nie było.
- No właśnie! Według tak zwanej opinii publicznej, ślimaczyłeś się z prostymi rozmowami przez całe trzy rundy i ugrałeś tyle, że jest tak jak było przedtem. Czyli niczego nie osiągnąłeś. Temat nie wart nawet wzmianki we wiadomościach.

- To się nazywa sprawiedliwość! – westchnąłem z goryczą. – Nawet nie ma się komu i jak pochwalić, że ograłem ich niczym przedszkolaków! Widziałaś teksty?
- Tak. Niektórzy przychodzą do pracy wcześniej niż ty, więc podrzucili mi kopie na biurko z samego rana – postukała palcem w leżące na biurku dokumenty.
- Nie masz zastrzeżeń?
- Tak dokładnie to się jeszcze nie wgryzłam, ale wygląda to dość solidnie.
- Powiedz mi w takim razie, kto wie o tej pułapce, którą na nas zastawili?
- Masz mnie za samobójczynię? Ten argument wyciągnę dopiero przy wniosku o dymisję Szangały. Wcześniej muszę jednak znaleźć kogoś na jego miejsce.
- Finansom nie mówiłaś o szczegółach? – zdziwiłem się.
- Uważasz, że miałam się chwalić podłożoną miną z opóźnionym zapłonem? Gdyby ta sprawa wyciekła na zewnątrz przed podpisaniem tej umowy, to ani tobie by się już nie udało, ani ja nie byłabym pewna swojego miejsca. W tym świecie nie ma sentymentów.

- No tak… Mimo wszystko chciałbym, aby zarówno Jachimiak jak i moja Kinga, otrzymali premie nadzwyczajne z twojej puli. I to już przy najbliższej wypłacie. Solidne premie!
- Dostaniecie, ty też. Tylko nie wiem za co Kinga.
- To Kinga zwróciła moją uwagę, że „Pusztunia” w tekście porozumienia nie ma ścisłej lokalizacji. Było tylko odwołanie się do definicji tej nazwy, zamieszczonej w porozumieniu wstępnym. Tak naprawdę – zaśmiałem się – zapytała mnie z ciekawości, gdzie konkretnie ma być zbudowany most i wtedy mnie oświeciło. Ale bez niej nigdy bym tego nie odkrył! Tak jak bez profesora nie wpadłbym na właściwą taktykę prowadzenia rozmów. Zdała egzamin!
- Zaletą dobrego szefa jest otaczanie się właściwymi ludźmi. Złóż wnioski dla nich, o ciebie zatroszczę się sama.
- Ależ dziękuję! Nie robiłem tego dla premii!
- Nie drażnij mnie już. Pomyśl o nowym kandydacie, może wpadnie ci coś do głowy. I na razie nie chwal się niczym do nikogo, z wyjątkiem profesora. Nie było go rano, więc pewnie nie zna rezultatów porozumienia.

wykrot
05-10-2021, 18:56
- Słuchaj, a może… może zostawić na razie Adasia?
Powoli pokręciła głową przecząco.
- Zbyt entuzjastycznie się zgodził, abyś ty negocjował ten temat. Pod pretekstem, że lepiej znasz wschodnią mentalność, jak również język rosyjski. Tak samo jestem pewna, że zdawał sobie sprawę w jakie łajno ciebie pakuje, ale nawet się nie zająknął. Przecież w przypadku porażki, całe odium za komplikacje spadłoby na ciebie, no i na mnie. Dwa ptaszki ustrzelone jednym ładunkiem! Takiej nielojalności nie mogę mu wybaczyć, o tym nie ma nawet mowy! Chociaż na razie milcz i się rozglądaj. Temat jest przesądzony, pozostaje jedynie kwestia czasu.
- Jego obóz to przełknie?
- Łaski mi nie zrobi! – roześmiała się, podnosząc kartonową teczkę z biurka. – Tym zdławię jakikolwiek opór! Bezlitośnie! Przy okazji utrę nosa co niektórym kwękaczom. Niezłą rzecz mi podrzuciłeś, na premię również zasłużyłeś.
- Niech będzie. Idę w takim razie, bo stos papierów na biurku mi rośnie.
- Idź. Powodzenia!
- Dzięki! I nie złość się na mnie, kiedy czasem grzecznie sobie żartuję…
- Wyjdź!!!

Otwierająca drzwi sekretarka aż drgnęła, ale roześmiałem się i z wesołą miną przepuściłem ją do środka, po czym wyszedłem z gabinetu. Zanim jednak dotarłem do drzwi na korytarz, pani ponownie wyjrzała i zostałem poproszony z powrotem.
Stała przy ministerialnym biurku z niepewną miną i wyraźnie nie wiedziała jak ma się w tej sytuacji zachować. Tym bardziej, że siedząca Anna przez jakiś czas milczała.
- Jestem, pani minister! – zameldowałem, również stojąc.
- Tomek… Niestety, znowu musisz zmienić dzisiejszy kalendarz – odparła leniwie, nawet na mnie nie patrząc.
- Co się stało?
- Na szesnastą dwadzieścia mamy zaproszenie do premiera.

- Pan premier uważa, że ja to nie mam małych dzieci? – mruknąłem.
- Przestań! – odparła zmęczonym głosem, nie zwracając uwagi na stojącą wciąż sekretarkę. – Planowałam taką rozmowę nieco później, na moich warunkach, ale ktoś się pospieszył…
- Nie można tego przełożyć? – zapytałem naiwnie.
- Ty… opanuj się! – spojrzała z przekąsem. – Jako, że… – nagle spojrzała na sekretarkę. – Dziękuję pani! – rzuciła krótko. Sekretarka wyszła.
- W powstałej sytuacji – kontynuowała po jej wyjściu – mamy bardzo mało czasu. Do popołudnia muszę mieć kandydata na fotel Szangały. Koniec i kropka! Idź do profesora i zajmijcie się tym obydwaj. Kandydat ma być kompetentny, na pewno nie z opozycji, najlepiej jeśli będzie bezpartyjnym fachowcem. Tych partyjnych mam powyżej uszu!
- Marzenie ściętej głowy – mruknąłem. – Gdzie teraz znaleźć bezpartyjnych fachowców? I to jeszcze w parę godzin. Nawet najmądrzejsi siedzą najwyżej w korporacjach, jeśli nie mają partyjnego poparcia.
- Masz talent do rozwiązywania spraw beznadziejnych, więc działaj!
- Za co mnie to spotyka? – załkałem.
- Powiem ci prawdę, chcesz? – spojrzała mi prosto w oczy.
- Powiedz. Proszę!
- Jeśli kiedyś potrafiłeś sprawić, że ja sama… i to przez nikogo nie zmuszana… wręcz na zawołanie rozkładałam przed tobą nogi… to i z tym sobie poradzisz.

Powiedzieć, że mnie zastrzeliła, to nic nie powiedzieć. Ale miałem przecież dobry nastrój!
- Tej mocy już nie mam – zauważyłem beznamiętnie. – Jakoś nie mogę cię namówić na powtórkę, czyli taki argument odpada.
- Postaraj się więc przypomnieć sobie.
- Dobrze. Przyjmuję warunki! Znajdę ci idealnego kandydata, ale w zamian… wiesz co.
- W zamian możesz liczyć na premię – zaśmiała się niezbyt wesoło.
- W postaci, o której tylko my dwoje wiemy? – prowokowałem.
- Głupi… – śmiała się już swobodniej. – Idź już, bo znowu mnie zdenerwujesz.
- Ale… pokrzyczałabyś jeszcze raz, co?

- Tomek! – podniosła głos. – Bo wrzasnę i to zaraz!
- Dobrze już, dobrze, znowu wystraszysz cały sekretariat! – machnąłem ręką. – Co tam masz w grafiku na dzisiaj?
- Nieważne. Jeśli tylko zasygnalizujecie mi konieczność konsultacji, znajdę dla was czas. Idź do profesora i zajmijcie się tym na poważnie.
- W porządku. Jeśli na poważnie, to na poważnie. Co z Morawcem, czy nie mógłby przejąć tej tematyki? Może zastanowisz się nad zmianą podziału zadań? Skoro gość odpowiada za inne drogi w kraju…
- Po cichu ci powiem, że jego również planuję się pozbyć. Zbyt mocno wrósł w rolę i przestał pracować. Ale twój kierunek myślenia jest bardzo słuszny. Mam zamiar dokonać poważnej reorganizacji resortu, profesor od dawna się tym zajmuje. Może i przyszedł stosowny czas na takie zmiany. Przekonamy się o tym wieczorem. Na razie potrzebuję pilnie jednego zamiennika, bez tego nazwiska będę miała utrudnione rozmowy.

- Wyrzuć też Pawłosia, jeśli nadarzy się okazja. On się do niczego nie nadaje.
- Wiem i zgadzam się z tobą. Ale będę musiała rozłożyć wszystko na raty. Wyobrażasz sobie trzęsienie ziemi, jeśli kilku podsekretarzy odejdzie jednocześnie? Nie. Awantury nam nie potrzeba, wielkiego zainteresowania mediów również… Ach! Jak będziesz wychodził, poproś sekretariat, aby ściągnął mi tu rzecznika. Pilnie!
- Zrobione. Pa zatem! Idę, ale i tak cię lubię. Nie zapomnij!
- A ja toleruję – odpowiedziała. – Tylko toleruję!

No i masz babo placek. Kolejny dzień muszę spędzić na pracach nie związanych z moimi podstawowymi obowiązkami. Znowu kilka, kilkanaście osób odejdzie z kwitkiem, bo nie będę w stanie ich przyjąć. Tak zwane życie wciąż demolowało ustalenia, plany, kalendarze i gdyby nie praca takich ludzi jak Kinga oraz jej zespół, zapanowałby totalny chaos.
Wychowałem ich jednak dobrze. Kiedy byłem nieobecny, kierowali moich potencjalnych rozmówców do dyrektorów odpowiednich departamentów i sprawy przeważnie znajdowały swoje rozwiązanie. Ci najważniejsi, niestety, musieli zgłaszać się w innym terminie. I też bez gwarancji powodzenia. Nic więc dziwnego, że grono moich zwolenników wśród terenowych działaczy zupełnie nie rosło. Cóż mogłem na to poradzić? Nie potrafili zrozumieć, że to nie moja niechęć o tym decydowała, lecz okoliczności zewnętrzne. A ja nie miałem okazji ich o tym przekonać.

Z profesorem od dawna nadawaliśmy na tej samej częstotliwości. Kiedy przedstawiłem mu zadanie, westchnął tylko i zadzwonił do znanego mi już profesora Grodzicy. Ten z kolei obiecał skontaktować się z jakimś znajomym i po godzinie, w której Jachimiakowi zdawałem relację z przeprowadzonych negocjacji, powitaliśmy w resorcie dwóch panów. Samego Grodzicę, oraz doktora Tomasza Seboraja, jego współpracownika z zespołu.
U profesora zrobiło się ciasno, dlatego korzystając z okazji zaprosiłem wszystkich do swojego gabinetu. Nie mówiłem tego nikomu, ale od jakiegoś czasu czułem się w nim bardzo pewnie, co dawało mi pewien atut w rozmowach z różnymi osobistościami. Dawno już to zauważyłem. Dlatego i teraz chciałem w pewnym sensie jakoś zrównoważyć naukowe stopnie swoich gości. Cóż, wciąż nie dorastałem do nich wiedzą i umiejętnościami.

Grodzica był bez wątpienia pedagogiem znakomitym. Wiedząc, że ma przed sobą osobę o wiedzy porównywalnej najwyżej z jego studentem, przedstawił mi prowadzone przez swój zespół prace na temat reformy zarządzania resortem, w sposób bardzo obrazowy i przejrzysty. To było bardzo przydatne. Umówiliśmy się nawet, że da mi wgląd do bieżących materiałów zespołu. Z tym, że cały wykład nie posunął nas do przodu w temacie bieżącym. Ani o jotę.
- Profesorze, wszystko to jest bardzo interesujące, ale moje zadanie na dziś jest inne. Potrzebuję nazwisk, chociażby jednej osoby, która zechciałaby wprowadzić te zagadnienia w życie. Koniecznie!
- No cóż… poprosiłem o przyjazd tutaj pana doktora Seboraja w nadziei, że mógłby podjąć się tego zadania…
- Ja??? – zawołał doktor. – Nie, nie! To jest wykluczone!

Spojrzeliśmy z Joachimiakiem po sobie.
- Nie pytałeś pana doktora o to wcześniej? – zdziwił się Jachimiak.
Grodzica podrapał się po głowie.
- Sądziłem, że pan doktor będzie zainteresowany…
- Nie! – padła stanowcza odpowiedź. – Panie profesorze, przecież pan wie czym się zakończyła moja kariera zarządzającego w gospodarce. Było i wystarczy!
- A gdzie pan zarządzał? – zapytałem z ciekawości.
- Kilka lat temu byłem dyrektorem technicznym w generalnej dyrekcji budowy dróg. Przez prawie całe osiem miesięcy. To mi wystarczy, nigdy więcej!

wykrot
06-10-2021, 05:48
- Dlaczego, aż tak źle było?
- Pieniędzy więcej, to prawda, ale to nie jest praca dla ludzi z moją osobowością. Ja się do tego nie nadaję. Nie znam tych wszystkich gierek, podchodów, podjazdów i znać nie chcę. Wolę pracę naukową, gdzie mogę skupić się na konkretnym zadaniu i je rozpracowywać, a nie biegać z rozwichrzonymi włosami, łapiąc dwadzieścia srok za ogon jednocześnie.
- Ktoś to jednak robić musi…
- Panie ministrze! Mam otwarty przewód habilitacyjny, niewiele już czasu pozostało do jego sfinalizowania. Jeśli teraz bym to zostawił… nie, to niemożliwe! Owszem, jestem do dyspozycji w ramach konsultacji, jednak bieżące zarządzanie ludźmi nie jest tym, co tygryski lubią najbardziej. To mi nie wychodzi.
- Może więc podpowie pan chociaż kilka nazwisk kandydatów? Ma pan przecież jakieś rozeznanie w branży. Zna pan ludzi…

- Spróbuję to zrobić. Proszę dać mi pół godziny na przemyślenia.
- Jakich warunków potrzebuje pan do tego?
- Nie, nie, żadnych! Zaraz, zaraz… Jest taki człowiek, nazywa się… Godelik chyba… Jan Godelik… chyba tak.
- Czym się obecnie zajmuje?
- Teraz to nie wiem, ale za moich czasów w dyrekcji odpowiadał za drogi warszawskie. To był właściwy człowiek na właściwym miejscu. Jak się jednak potoczyła jego kariera, tego już nie wiem.
- Zaraz się o tym przekonamy.

Poprosiłem pilnie pana Cezarego, jednego z moich hunwejbinów i poleciłem pilnie odnaleźć tę osobę, nikogo o tym nie informując. Po kilkunastu minutach dostaliśmy odpowiednią relację. Inżynier Jan Godelik kierował jedną z głównych firm realizujących budowę metra.
- Panie Czarku, proszę odnaleźć wszelkie informacje o tym panu. Pilnie! Za pół godziny chcę mieć wydruk na biurku.
- Tak jest! – odmeldował się.

Dyskutowaliśmy jeszcze przez kilka minut, poprosiłem ich nawet, aby zastanowili się nad innymi nazwiskami, wreszcie Jachimiak zorientował się, że nieco mi przeszkadzają i zaprosił gości do siebie. Było mi to bardzo na rękę, gdyż wpadł mi do głowy pewien pomysł, który musiałem niezwłocznie zrealizować. Przecież podsekretarz Karol Paszko jest zorientowany w układzie warszawskim i dobrze zna tamtych ludzi. Cóż mi szkodzi zasięgnąć informacji u samego źródła?
Był w gabinecie sam i walczył z jakimiś, leżącymi na biurku dokumentami.
- Kłaniam się panu ministrowi! – podszedłem, wyciągając dłoń. – Zrób sobie przerwę, bo zgłupiejesz od tego.
- Żeby tylko… – westchnął, powstając. – Witam cię w moich skromnych progach! A cóż to dzisiaj za święto, że się tutaj sam osobiście pofatygowałeś?
- A, kurwa… nawet na sen brakuje mi już czasu. Żeby jeszcze można było się jakoś wzmocnić…
- Przecież masz zaplecze, lepsze chyba niż sam premier.

- Mieć, to mam. Gorzej z możliwością korzystania. I to nie tylko z tego, z innych również. Niedługo już zapomnę jak wódka smakuje!
- No nie. To jak zapomnieć o męskości.
- Ty się śmiej. Będziesz miał moje lata, to i o tym pomyślisz.
- Nie uwierzę! – chichotał. – Widziałem was kiedyś na mieście. Gruchaliście sobie niczym gołąbki, więc nic takiego raczej nie ma miejsca.
- Kiedy, gdzie nas widziałeś?
- Jeszcze końcem lata, na mieście. Nie chciałem wam przeszkadzać, bo i po co? A, słuchaj! Podobno wybieracie się na bal kostiumowy fundacji tej, tej… no, od przeszczepów szpiku. Tak?
- Owszem, skąd to wiesz?
- Stąd, że jest reklamowany dość szeroko w pewnym kręgu i kupiliśmy zaproszenie. Macie już pełny skład stolika, czy dałoby się gdzieś przycupnąć z boku? Prawdę mówiąc, nie mamy żadnego towarzystwa, jakoś nikogo ze znajomych nie udało nam się na ten bal namówić.
- No wiesz co? Czemu mówisz o tym dopiero teraz? Nie znam sytuacji, o tych sprawach decyduje moja żona, ale zaraz się dowiemy.

Wyjąłem telefon i nastąpiła rzadka sytuacja, kiedy przeszkodziłem jej w godzinach pracy.
- Co się stało? – zapytała z niepokojem.
- Nic. Chciałem zapytać, czy jest miejsce przy naszym stole na balu, dla pana Karola z naszego resortu. Dwa miejsca, oczywiście.
- Wariat! – odetchnęła. – Oczywiście, że jest. Zamówić?
- Bilet już ma, ale miejsce nie wiem gdzie. Pan Karol Paszko, podsekretarz stanu u nas.
- Załatwię. Coś jeszcze?
- Nie, ale znowu nie wiem kiedy wrócę do domu. Wieczorem jesteśmy z Anną wezwani do premiera.
- Dobrze, jakoś to przełknę. Dzieciaki już od dłuższego czasu przywożą nam do domu kierowcy z ambasady.
- Taki los…
- Coś jeszcze? Bo mam naradę.
- Nie, dziękuję i całuję! Kocham cię!
- Ja też! Pa!

- Załatwione! – oznajmiłem krótko Karolowi.
- Dziękuję serdecznie! Wiesz jak mi moja połowica od paru dni truła głowę?
- To czemu wcześniej o tym nie mówiłeś?
- Komu? Przecież ciebie i tak albo nie było, albo byłeś zajęty. Wiesz, to nie ta kategoria pilnych problemów, mimo wszystko.
- A czym się zajmuje twoja żona?
- Jest lekarzem w instytucie transplantologii, stąd też jej i moja znajomość tematu balu. Za kogo się przebieracie, możesz zdradzić?
- My? Lata dwudzieste, lata trzydzieste ubiegłego wieku, na modłę paryską. Czyli moja żona ma być frywolną panienką do towarzystwa, a ja podstarzałym dandysem. Kostiumy szyją nam w teatrze, już kilka przymiarek opuściłem, bo nie mam na to czasu…
- A my w latach podobnie. Tyle, że stroje warszawskich mieszczan. Szukamy właśnie po rodzinie i znajomych czegoś podchodzącego.
- To się świetnie zapowiada! – zachichotałem. – Większość uderza w podobną epokę. Jeden ze znajomych postanowił wyglądać niczym Al Capone i jestem pewien, że dopracuje kostium do perfekcji. Będziemy więc mieć kompletny przegląd epoki. Zobaczymy jak reszta. Na razie niewiele wiem, do balu prawie miesiąc, wszystko się jeszcze może zmienić.
- Oczywiście, że może.

- Karol, ale przyszedłem do ciebie nie z tym.
- Oczywiście, sorry za dygresję. Słucham, panie ministrze.
- Nie pajacuj. Szukam informacji o panu, który nazywa się Jan Godelik. Słyszałeś coś o nim?
- Do czego ci to potrzebne?
- Pokryjmy to na razie milczeniem.
- Niech będzie. Znam go osobiście, chociaż to jest może za dużo powiedziane. Wiem kim jest i kilka razy miałem możliwość z nim rozmawiać przelotnie oraz grzecznościowo. To jest w zasadzie wszystko.
- Gdzie i kiedy go poznałeś?
- Nie pamiętam, ale… to chyba było jeszcze w okresie, kiedy… tak! Godelik był niegdyś dyrektorem w warszawskim zarządzie dróg…
- Długo tam był?
- Nie, właśnie że nie! W tamtym okresie trwały przepychanki pomiędzy dzielnicami, Warszawa nie miała jeszcze statusu miasta wydzielonego, w terenie rządziły poszczególne gminy, natomiast Godelik nie godził się z tym. Chciał zarządzać całością sieci, ale to było niewykonalne. Dlatego odszedł, zniesmaczony przepychankami z poszczególnymi władcami dzielnic.

- A co robił potem?
- Nie wiem. Spotykałem go później na różnych imprezach związanych z budową metra, ale nie trafiła się okazja do konkretnej rozmowy. Prawdopodobnie przeszedł do jakiejś firmy budowlanej, bo fachowcem był niezłym. Nie podejrzewam, że cierpiał na brak ofert pracy.
- Tak…
- Powiedz mi, dlaczego o niego pytasz?
- Karol… na razie nie mogę – podniosłem się z fotela. – Wybacz, to nie jest moja decyzja.
- Powiedz chociaż coś o twoich negocjacjach. Myślałem, że szefowa zrobi na ten temat przynajmniej kolegium resortu…
- Kolegium… po co? Umowy są jawne, możesz się z nimi zapoznać. I znowu mało komu się podobają. Chyba nie jest też dla ciebie zaskoczeniem, że po powrocie znowu znalazłem się pod ostrzałem swoich stałych wielbicieli w parlamencie i rządzie. Jaki to niby jestem nieudacznik. Byłem w domu już wieczorem i oglądałem dziennik. Nawet się nie zająknęli o zakończeniu rozmów i podpisaniu porozumień.

- Nasz rzecznik jest do niczego! Użyj swoich wpływów u szefowej i go wymień.
- Podporządkuję ci go, dasz radę nim pokierować?
- Nie! Tomek! On sam powinien mieć status podsekretarza stanu, ale takiego z jajami! On i jego służby mają dbać za nas o postrzeganie resortu wśród ludu. Ma sam o tym myśleć, a nie czekać na rozkazy! Po jaką cholerę nam rzecznik, który działa na polecenie? To potrafi byle sekretarka.
- Masz odpowiedniego kandydata?
- Na razie nie szukałem.
- Więc poszukaj. Nie żartuję teraz, mówię poważnie.
- Serio?
- Jak najbardziej. Tylko tę sprawę załatwiasz ze mną i tylko ze mną. Nikomu ani słowa!
- Nawet szefowej?
- Jej tym bardziej. Ma dość zmartwień na dziś. Do premiera nie wzywają nas na ciastko i coca colę.
- Pewnie masz rację…
- Dobra. Idę już, dzięki za informacje i proszę o poufność. Wcale mnie tutaj nie było i o niczym nie rozmawialiśmy.
- Aż tak? – wyciągnął rękę na pożegnanie.
- Jeśli chcesz mnie jeszcze tutaj oglądać, to tak będzie lepiej – uścisnąłem mu dłoń.

wykrot
06-10-2021, 18:02
Dostępne w sieci dossier Godelika leżało już na moim biurku. Czytałem je z ciekawością. Inżynier, praktyk z niemałym doświadczeniem administracyjnym, pełnił obecnie funkcję wiceprezesa firmy Kronop. Firmy z udziałem kapitału zagranicznego, specjalizującej się w budownictwie podziemnym. To, co mi powiedział Karol, znajdowało swoje potwierdzenie. Gdyby udało się go namówić na objęcie stanowiska… byłby to niemal cud. W takiej firmie zarabiał kolosalne pieniądze, porównywalne jedynie z bankowymi.

Wciąż trzymając w dłoni kartkę, pomyślałem, że tylko ja jestem w stanie porozmawiać z nim odpowiednio. Ja sam, żywy przykład tego, że nie zawsze pieniądze są najważniejsze… Ech… chyba coś mi się pochrzaniło. Ale spróbować przecież warto.
Pierwsze pomysły, może i głupie, często okazują się najlepsze. Nie zastanawiając się więc dłużej, zleciłem sekretarkom pilne sprowadzenie samochodu służbowego po czym wezwałem Kingę.
- Wyjeżdżam awaryjnie do miasta, będę pod telefonem gdyby szefowa potrzebowała mnie pilnie. Poza tym dla nikogo mnie już dzisiaj nie będzie. Co nie oznacza, że nie wrócę. Gdzie będę, niech ci Czarek wydrukuje kopię danej mi informacji, jadę do tej firmy. Tylko cisza, to jest wiadomość dla ciebie i nikogo innego.
- Tak jest, szefie!
- Pa! Podobasz mi się!
- Mam nadzieję!

Z dotarciem do siedziby Kronop-a nie mieliśmy większych problemów. Koordynaty GPS okazały się dokładne i po niecałych dwudziestu minutach, ministerialna lancia zatrzymała się na mocno zatłoczonym parkingu przed niepozornym budynkiem.
- Proszę czekać do skutku, to może trochę potrwać – rzuciłem do kierowcy po czym wysiadłem z auta.
Krajobraz był nieszczególny. Elegancki na pozór parking był mocno ubłocony, ale co tam, przejść się po nim dało. Zwyczajne wejście do budynku, niewielka tabliczka oznajmiająca siedzibę firmy Kronop… żadnych flag, żadnych wielkich reklam… zwyczajne drzwi…
Zwyczajność skończyła się po wejściu. Elegancka portiernia, ochrona…
- Dzień dobry! Słucham pana! – zaordynował recepcjonista. – W czym mogę panu pomóc?
- Dzień dobry! – odparłem. – Moim marzeniem jest rozmowa z panem prezesem Janem Godelikiem. Zastałem go w firmie?
- Był pan umówiony na rozmowę?
- Niestety, nie. Ale mam bardzo ważne sprawy do przekazania.

Recepcjonista pokręcił głową, po czym nacisnął jakiś klawisz na pulpicie. Po niecałych trzech minutach drzwi znajdującej się tuż obok windy otwarły się i pojawiła się całkiem niezła dziewczyna.
- Dzień dobry panu! – wyciągnęła rękę. – Jestem Urszula Morszyńska, asystentka pana prezesa Godelika. W czym mogę panu pomóc?
- Miło mi panią poznać, nazywam się Tomasz Barycki i chciałbym przez kilka minut porozmawiać osobiście z panem prezesem Godelikiem.
- Może mi pan zdradzić w jakiej sprawie?
- Nie, to jest wykluczone.
- Hm… proszę za mną!

Wprowadziła mnie do niewielkiego pomieszczenia tuż przy recepcji, z dwoma fotelami i niewielkim stolikiem, na którym królował samotny, niezbyt okazały aparat telefoniczny.
- Proszę usiąść! – wskazała jeden z nich, sama zajmując drugi. – Słucham pana, co też takiego pilnego mam przekazać panu prezesowi?
- Tego nie mogę pani powiedzieć. Proszę jedynie o przekazanie panu prezesowi prośby o pilne kilka minut rozmowy – podsunąłem jej po blacie służbową wizytówkę.
Rzuciła na nią okiem i zbladła.
- Przepraszam, proszę chwileczkę poczekać…
Czekałem chyba z dziesięć minut, zaczynałem się już wkurzać, kiedy wróciła.
- Przepraszam, że tak długo to trwało, ale pan prezes był bardzo zajęty. Proszę za mną!
Na górze już nie czekałem. Doprowadziła mnie do drzwi gabinetu, otwarła je i gestem dłoni zachęciła do wejścia.

Niewysoki mężczyzna, z gęstą czupryną zupełnie siwych włosów siedział za biurkiem pełnym najróżniejszych papierów wszelkich formatów. Na mój widok wstał i wyszedł niemal pod drzwi.
- Moje uszanowanie panu! – wyciągnął rękę. – Czymże sobie zasłużyłem na taką wizytę, albo czym zawiniłem? Niesłychane rzeczy!
- Dzień dobry! – oddałem uścisk. – Dlaczego niesłychane?
- Prędzej spodziewał bym się ekipy kontroli z waszego resortu, a nie wiceministra we własnej osobie.
- Mam nadzieję, że nie bierze mnie pan za uzurpatora? – spojrzałem na niego uważnie, wyjmując i okazując rządową legitymację.
- Nie – odparł spokojnie, wskazując na fotele przy bocznej ścianie. – Proszę! Proszę usiąść! Pana twarz pamiętam z telewizji, a ja swoje oko jeszcze mam. Poza tym, uzurpatorzy nie jeżdżą rządowymi lanciami, to też mi doniesiono.
- Dobrzy jesteście! – pochwaliłem. – Rozpracowania auta się nie spodziewałem.

- Musimy sobie jakoś radzić. Czym mogę pana ministra poczęstować? Kawą, herbatą, czymś mocniejszym?
- Nie, dziękuję. Proszę nie czynić sobie kłopotów. Panie prezesie… zostawmy konwenanse na później, bo nie mam czasu. Może być?
- Jak pan sobie życzy. Słucham zatem!
- Proszę się na mnie nie złościć, ja do pana po prośbie.
- Proszę mówić!
- Panie prezesie… chciałem pana zapytać, czy przyjąłby pan posadę podsekretarza stanu w naszym ministerstwie. Przeanalizowałem pana życiorys i według mnie jest pan odpowiednim kandydatem na to stanowisko. Nie musi pan podejmować decyzji już w tej chwili, chociaż wolałbym, aby zapadła ona w miarę szybko.
- Pan? Pan mi to proponuje? A jakie ma pan umocowanie prawne?
- Panie prezesie… żadnego – odparłem bez namysłu. – Musi pan jednak wiedzieć, że na tym szczeblu nie rzuca się propozycjami dla hecy. A więc moja deklaracja pozostaje nadal wiążąca do czasu pańskiej odpowiedzi. Pożądane byłoby abym ją poznał mniej więcej do godziny szesnastej. Tak to się teraz odbywa.

- Zaskoczył mnie pan.
- Nie dziwię się panu. Ja pracuję w resorcie już jakiś czas i wiele rzeczy jeszcze mnie w nim zadziwia. Ma pan pozdrowienia od Karola Paszki.
- Paszko, Paszko… A! Dziękuję, dziękuję! Jeden z niewielu normalnie myślących ludzi. I fachowych.
- Też go lubię. I ma pan rację, z kompetencjami innych bywa różnie. Pewnie pan tego nie wie, ale pani minister Lechowicz i ja stanowimy w resorcie tandem. Znamy się od wielu lat, dlatego wykonuję jej zlecenia i to co panu oferuję jest takie, jakby pan rozmawiał z nią samą. Stąd wynika moja pewność siebie. Niczego nie robię bez jej wiedzy i zgody, tego może być pan pewien.
Drzwi do gabinetu się uchyliły i jakiś męski głos zawołał – Jasiu! Bardzo jesteś zajęty?
Godelik przeprosił mnie i podszedł do drzwi. Po krótkiej, cichej wymianie zdań, wrócił w towarzystwie jakiegoś mężczyzny.

- Panie ministrze, głowa naszego przedsiębiorstwa, pan Mikołaj Omanko.
- Moje uszanowanie! – skłonił się przybyły.
- Miło mi, Tomasz Barycki – podałem mu dłoń na powitanie.
- Panie ministrze, to nie fair, że ja nie wiem o takiej wizycie w firmie, którą zarządzam.
- Ma pan zupełną rację – poddałem się. – Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że nie mam znajomości ani w urzędzie kontroli skarbowej, ani w inspekcji pracy…
- Ani w urzędzie celnym – spokojnym głosem podpowiedział Godelik.
- To nie! – zaprotestowałem. – Chociaż… tak, tam też nie mam.

- A gdzie pan ma? – zapytał nieoczekiwanie prezes.
- W straży granicznej. Znam u nich całkiem fajnego podpułkownika ze zgrabnym biustem.
Panowie gruchnęli niewymuszonym śmiechem.

wykrot
06-10-2021, 23:28
- Dlatego – kontynuowałem po krótkiej pauzie – proszę mi wybaczyć naruszenie pewnych grzecznościowych zasad, jednak mój pobyt nie wiąże się dzisiaj z żadnym zakłóceniem funkcjonowania waszej firmy. Nic też nie będzie jego następstwem, przynajmniej ja o niczym takim nie wiem. Ani nie planuję żadnych ekscesów.
- Uspokoił mnie pan. No nic, w takim razie nie będę panom przeszkadzał. Później się zobaczymy – rzucił spoglądając na Godelika, ten zaś skinął w milczeniu głową. Jeszcze uścisnęliśmy sobie dłonie i prezes wyszedł, pozostawiając nas samych.

- A tak przy okazji pozwolę sobie zapytać, jak się panu tutaj pracuje?
- Bardzo dobrze! – odparł bez wahania. – W okresie boomu budowlanego takie wąsko wyspecjalizowane firmy jak nasza wręcz rozkwitają. Konkurencja niewielka, bo sprzęt drogi i mało zastępowalny, poza tym liczy się wiedza i doświadczenie. Takich zadań jak my, byle kto się nie podejmie, niewielu ludzi potrafi je robić. Gorzej jest, gdy inwestycje stają, wtedy kończą się zamówienia, kontrakty, a przecież sprzęt amortyzować trzeba.
- Jak na razie, na kryzys inwestycyjny w kraju raczej się nie zanosi.
- Nie ma pan racji – skrzywił się. – Pewne przepisy związane z warunkami rozliczania funduszy unijnych powodują w pewnych okresach spiętrzenia robót, a w innych zastopowanie wszelkich prac. I tak to wszystko faluje. Najpierw trzeba wykorzystać fundusze do końca roku, a w styczniu pracujemy za friko, gdyż inwestor nie ma pieniędzy na opłacenie faktury. A ludzie potrzebują chociażby na chleb.

- Tak, to powszechna bolączka – westchnąłem. – Coś tam udało mi się zrobić, ale pewnych spraw nie daje się przeskoczyć. Warunki narzuca Bruksela, a przekonać tamtych urzędników do zmiany zdania jest wręcz niemożliwością.
- Jeszcze jedno. Ile zarabia podsekretarz?
Wzruszyłem ramionami. – Ustawowo, czyli płaca w wysokości uposażenia poselskiego. Nie są to kokosy. Pan pewnie więcej tutaj zarabia.
- Pewnie tak… – odrzekł cicho.
- Też zarabiałem znacznie więcej. Ja do resortu przyszedłem z banku.
- Tak? – uśmiechnął się. – Co pan robił w banku?
- Byłem szefem zespołu doradców prezesa i dyrektorem jego gabinetu.
- No… to zarobki spadły panu znacznie?
- Oczywiście! A pracuję teraz o wiele dłużej. Nic to, kiedyś przecież doczekam się dymisji a wtedy będę przebierał w ofertach pracy.
- Wierzy pan w to?
- Nie muszę wierzyć, ja to wiem. No cóż, nie będę dłużej zabierał panu czasu, proszę się zastanowić i… nie ukrywam, że liczę na przyjęcie mojej propozycji. Dobrze by się nam współpracowało, jestem o tym przekonany.

Podniosłem się z fotela.
- Zapiszę panu na odwrocie wizytówki numer telefonu bezpośredniego, gdyż te widniejące na awersie łączą jedynie sekretariat. Proszę zadzwonić do mnie przed godziną szesnastą. Koniecznie!
- Nieważne z jaką odpowiedzią?
- Tak! To jest bardzo ważne. Ta godzina jest graniczna.

Już miałem się pożegnać, już niemal wyciągałem dłoń, kiedy odezwał się jeszcze raz.
- No dobrze, ale… jeśli nawet, to… nie znam zakresu swoich przyszłych obowiązków.
- Tu jest pewna trudność, przyznaję. Otóż to się nie będzie pokrywało z zakresem zadań pańskiego poprzednika. Instytut Gospodarki jest na etapie końcowym opracowywania nowej organizacji pracy resortu i podział zadań ulegnie zmianie. Tym niemniej, będzie to pewnie infrastruktura i strategia transportowa, komunikacyjna, może też energetyczna, departament największych inwestycji, może coś jeszcze innego. Ale wszystko jest do dyskusji, podległość departamentów każdorazowo ustala pani minister. Jeśli coś wybitnie nie będzie panu leżało, to można się przecież dogadać.
- Rozumiem.
- Dziękuję w takim razie za rozmowę i… do usłyszenia przed szesnastą!
- Ja również dziękuję! – uścisnęliśmy sobie dłonie. – Do usłyszenia i do zobaczenia!

„Do zobaczenia?” – myślałem, wracając do samochodu. Czyżby już się zdecydował?
W całkiem niezłym nastroju, jeszcze po drodze zadzwoniłem do Eweliny. Wszystko się nadal przeciągało, ale tu także zapachniało niewielkim optymizmem. Rzeczoznawca zachwycał się autem i obiecywał przyspieszyć przegląd. Za tydzień, dwa, procedura miała szansę wreszcie się uskutecznić i będę mógł odebrać ZIS-a. Ech, tylko gdzie i kiedy nim jeździć?

Wydarzenia nabierały tempa. Zaraz po powrocie zdałem Annie krótką relację z wyprawy. Słuchając, aż kręciła głową z niedowierzaniem.
- Też masz pomysły. Jechać do firmy w godzinach jej pracy…
- Źle, że z nim rozmawiałem?
- Nie w tym rzecz. Czy pomyślałeś, że jego przełożony może go teraz naciskać, aby jednak nie odchodził?
- Zawsze może tak zrobić.
- Tylko inaczej jest, jeśli naciska się zdecydowanego, a inaczej osobę jeszcze niepewną.
- Ja zagrałem wprost, tak jak ty ze mną.
- No, powiedzmy. Trudno jednak. Mleko zostało nalane, teraz zobaczymy czy się aby nie rozleje. Przygotuj mi… a właśnie. Skąd wziąłeś materiały o nim?

- Jego droga zawodowa jest na oficjalnym portalu firmy. Zdolny gość, wynalazca różnych technik wiertniczych, przez kilka lat pracował w Niemczech w firmie specjalizującej się w budowie maszyn do drążenia tuneli. Tam nawiązał kontakty z największym europejskim wykonawcą podobnych prac, a po powrocie do kraju reprezentował go przy organizowaniu najpierw polskiego oddziału, a później samodzielnej firmy. Ma jakieś udziały w tym biznesie.
- Dużo?
- Nie wiem, trzeba będzie sprawdzić. Ale nawet jeden procent oznacza co najmniej kilka milionów złotych. To przedsiębiorstwo nie jest takie małe.
- Jakie są jego relacje z prezesem?
- Na pierwszy rzut oka koleżeńskie, ale to mogą być jedynie pozory. Nie rozumiem też, dlaczego sam nie został prezesem, który z kolei jest zawodowym menadżerem. Ekonomistą.

- Zmobilizuj swoją drużynę i z wszelkimi materiałami bądź u mnie za kwadrans szesnasta. Tylko nie zapomnij telefonu!
- Nie zapomnę. Idę teraz coś zjeść.
- Też muszę zamówić catering, bo jeszcze nie jadłam.
- To chodź do mnie, mam pizzę i to nie ze sklepu.
- Upieczona w domu?
- W Talizmanie. Parę minut w mikrofalówce i będzie gotowa.
- A wystarczy ci, bo jestem głodna?
- Wystarczy. Są trzy, resztę miałem zamiar zamrozić na wszelki wypadek.
- To już nie to.
- Zgadzam się, dlatego zapraszam dziś.

Kiedy wpół do czwartej zadzwonił telefon a na ekranie ujrzałem nieznany mi wcześniej numer, domyśliłem się kto dzwoni.
- Tomasz Barycki, proszę!
- Jan Godelik się kłania. Panie ministrze, nie zmienił pan zdania?
- Ja? W żadnym wypadku.
- W takim razie moja odpowiedź jest twierdząca. Jestem gotów przyjąć pana propozycję. Jednak mogłoby to nastąpić nie wcześniej niż za tydzień, gdyż jestem zobowiązany do zakończenia pewnych spraw tak, by nie zostawiać za sobą w firmie bałaganu.
- Świetnie, bardzo się cieszę z pańskiej decyzji! Natomiast co do kwestii daty powołania, wszystko jest do ustalenia, chciałbym jednak jeśli to możliwe, aby zaglądnął pan do nas możliwie szybko, najlepiej już jutro. Przedstawię pana pani minister i już bezpośrednio z nią uzgodni pan dalsze szczegóły techniczne. Da pan radę?
- Sądzę, że tak.
- Proszę więc zadzwonić wcześniej na drugi telefon z awersu wizytówki, to jest numer moich asystentek. Będą uprzedzone o pańskim przyjeździe i wszystko będzie przygotowane.
- Dobrze. Do zobaczenia zatem, do jutra!
- Do zobaczenia, kłaniam się.

Humor poprawił mi się zdecydowanie. Wydałem jeszcze stosowne dyspozycje, po czym udałem się do Anny.

wykrot
07-10-2021, 19:39
Wybrała dzisiaj podróż we dwoje, moim jeepem. – Przynajmniej nie zapomnisz na mnie poczekać, gdyż prawdopodobnie nie będziesz uczestniczył w całości spotkania.
- A tak właściwie, to po co ja tam jadę?
- Masz premierowi zdać relację z rozmów. Do czego jest mu to potrzebne, tego nie wiem. Wzmiankę o tobie dodał na koniec mojej z nim rozmowy, więc dzisiaj nie ty będziesz głównym tematem. I dlatego przewiduję, że podziękuje ci wcześniej. Musisz jednak na mnie zaczekać.
- Dobrze, będę czuwał.

O wyznaczonej godzinie zjawiliśmy się w sekretariacie premiera. Drzwi do gabinetu były otwarte na całą szerokość, premier natomiast stał przy oknie z filiżanką w dłoniach i zawzięcie dyskutował z jakimś mężczyzną. Wszystkiemu przysłuchiwali się minister Domagała, rzucający jakieś krótkie uwagi i jeszcze jeden gość, raczej milczący.
Domagała zwrócił wzrok w kierunku drzwi, a ujrzawszy nas, opuścił grupę.
- Proszę wejść, prosimy!
Wtedy i premier nas ujrzał. Postawił filiżankę na biurku i podszedł się przywitać.

- To melisa, panie premierze? – zapytała Anna z niewinnym uśmieszkiem.
- Gorzej! To jest mięta – odwzajemnił uśmiech. – Ale melisa również by mi się przydała.
- Mam zapas w biurku, następnym razem wezmę ze sobą.
- Dziękuję za troskę, dziękuję! Proszę, wejdźcie dalej i prosiłbym, byście państwo usiedli przed ekranem – wskazał dłonią na stół narad w głębi gabinetu, na którym królował rzutnik z podłączonym do niego laptopem.
- To potrwa niedługo, dwie minuty z kawałkiem – wyjaśniał Domagała, idąc za nami. – Zależy nam szczególnie, aby pan Tomasz zapoznał się z tym materiałem, dlatego głos będzie nieco wzmocniony i to w oryginale, bez polskiego przekładu. Proszę wszystko dokładnie oglądać, o wnioskach porozmawiamy później. Gotowi?
- Tak…
- A więc startuję.

Przyglądałem się wszystkiemu z dużym zdziwieniem, szczególnie sobie. Była to bowiem telewizyjna relacja z podpisania porozumień w Mińsku, zmontowana zapewne dla potrzeb ich dziennika. Komentarz odredakcyjny przedstawiał temat jako sukces władz białoruskich, a krótka wypowiedź Worobiewa tylko to potwierdzała. Przyznawał wprawdzie, że strona białoruska odroczyła bezterminowo wprowadzenie opłat tranzytowych, ale w zamian jakoby uzyskali duże ustępstwa polskiej strony przy realizacji nowych inwestycji przygranicznych, w tym nowego połączenia z planowaną autostradą północ – południe. Całość była jedną, wielką manipulacją, pozbawioną wszelkich konkretów. Typowa propagandowa sieczka.
- Powtórzyć? – zapytał Domagała, kiedy materiał się skończył.
- Tak, poproszę! – odpowiedziałem spokojnie.
I znów to samo. Walerij na sto procent jeszcze nie wiedział co wtedy podpisał. Był bardzo z siebie zadowolony.
- Jeszcze raz? – odezwał się Domagała.
- Nie, wystarczy – westchnąłem. – To z ich głównego dziennika?
- Tak – rzucił krótko. – Czyli możemy wrócić do pana premiera.
Wskazał nam z Anną miejsca naprzeciw obydwu nieznanych mi panów, sam zaś zajął miejsce obok nich, tuż przy najważniejszym biurku. W ten sposób wszyscy mieli wgląd w moją twarz, łącznie z szefem rządu, siedzącym u szczytu.

- Poprosiłem pana tutaj – zagaił premier – aby spróbował pan skomentować obejrzaną relację. Wszyscy tutaj obecni, a ci panowie są moimi doradcami – wskazał siedzących – znamy z grubsza przebieg prowadzonych przez pana rozmów. Wiem też, że spotykał się pan z ich prezydentem. Poza tym dokonano wstępnej analizy podpisanych przez pana porozumień, w których prawdę mówiąc, nie znaleziono jakichś błędów i wciąż nie bardzo wiemy na czym polega ten duży sukces strony białoruskiej. Może poczynił pan jakieś ustalenia czy obietnice, które nie są nam znane? Jakie jest pana zdanie o tej relacji?
- Według mnie, materiał jest typową propagandą sukcesu – odpowiedziałem spokojnie. – Musieli wycofać się z chęci obłożenia nas daninami, a przecież nie jest miło przyznawać się do porażki. Czymś to trzeba było polukrować!
- No tak, takie wytłumaczenie jest najprostsze. Z drugiej jednak strony, otrzymaliśmy dość mocne sygnały, że strona białoruska sonduje możliwość otrzymania od nas pewnego wsparcia finansowego w zamian za bliżej nieokreślone ustępstwa na rzecz strony polskiej. Czy pan spostrzegł coś takiego w trakcie rozmów? A może domyśla się pan czego mogą dotyczyć?
- Tak, znamy temat – wtrąciła Anna. – Panie ministrze! – zwróciła się do mnie. – Proszę zrelacjonować zarówno sam przebieg negocjacji, jak i prowadzonych konsultacji w resorcie oraz poza nim. Również kwestię powodów przełożenia terminu trzeciej rundy i naszych ustaleń. Wszystko od samego początku i to dokładnie!
- Rozumiem – odpowiedziałem i zwilżywszy wargi zacząłem mówić.

Nawet o tym jak Anna zdefiniowała mi zadanie na ostatnią rundę, polecając nie przejmować się skutkiem nie zawarcie porozumienia tranzytowego. Nie przyznałem się jedynie do tego, że omawiałem wszystko również z Dorotką. Powiedziałem jedynie, że zasięgałem u niej informacji o stanie białoruskich finansów. A kiedy zakończyłem, przez chwilę panowała sterylna wręcz cisza.
- Tak… – przerwał ją premier. – Panowie, macie jakieś pytania?
- Może ja… – odezwał się jeden z obecnych. – Wspomniał pan, że poprosił żonę o zorientowanie się w stanie finansów białoruskich. Skąd pana żona może mieć podobne dane?
- Jest prezesem dużego banku, ma więc stały dostęp do wszelkich serwisów tematycznych. Może również zlecać różnym agencjom uzyskanie pewnych danych. To jej chleb powszedni.
- Dziękuję.

- Ja mam inne pytanie – ożywił się drugi. – Wracając do oglądanego przez pana na wstępie materiału, czy pana zdaniem, ich zadowolenie mogło wynikać z tego, że nie wiedzieli jeszcze o zastosowanym przez pana wybiegu i uzupełnieniu tekstu porozumienia?
- Oczywiście, że tak! Jestem tego nawet pewien!
- Czyli to jednak nie była tylko propaganda, lecz głębokie przekonanie o sukcesie, prawda?
- A skąd dziennikarze mieli znać prawdę? Powiedziano im, że sukces, to sukces! Bo Worobiew mógł w ten sukces wierzyć naprawdę. Przez chwilę.
- Ruchy kadrowe powinny nam wiele wyjaśnić – zauważył Domagała.
- Zgadza się – odpowiedział mu premier. – Ktoś jeszcze?
Nikt się nie zgłaszał.

- A pan minister? – zwrócił się do mnie. – Chciałby pan coś jeszcze dodać?
- Ostatnie życzenie? – zaśmiała się Anna.
- No nie… – premier spojrzał na nią niby z przyganą, ale kąciki ust rozjechały mu się w uśmiechu. Atmosfera stała się jakby cieplejsza.
- Nie, dziękuję. Nic mi się nie przypomina – poczułem się zobowiązany odpowiedzieć.
- Ja również nie mam więcej pytań – premier wstał z fotela, więc i pozostali się podnieśli. – Aha, przedłużenie okresu obowiązywania małego ruchu granicznego było całkiem dobrym pomysłem, wezmę go pod uwagę. A na dzisiaj już dziękuję! – podszedł i na pożegnanie uścisnął mi dłoń. – Panom chyba również – widziałem jak obrzucił ich wzrokiem. – Chyba, że macie do mnie coś jeszcze?
- Nie, nie dzisiaj – odparli zgodnie.
- Panią minister i ciebie Jurku poproszę jeszcze o pozostanie na kilka minut.

Miałem więc okazję do swobodnej pogawędki z obydwoma panami podczas wychodzenia z gmachu na parking.
- Niezły myk im pan zrobił na pożegnanie – zaczepił mnie jeden. – Nie bał się pan?
- Czego miałem się bać?
- Że się zorientują i odmówią podpisania nowego tekstu.
- To oni mieliby problem. Gdyby natomiast próbowali wymusić pierwszy wariant, to ja bym odmówił podpisu.
- I też mieliby problem – roześmiał się drugi.
- Dokładnie tak! – zgodziłem się. – Obojętnie co by się za tym nie kryło, co w tym braku lokalizacji schowali, taki tekst nie miał prawa zostać zatwierdzony. Popełniłbym jeszcze większy błąd niż mój poprzednik. I to świadomie, bo siadając do trzeciej rundy rozmów, wiedziałem już o jego ułomności.
- To prawda. Nie pogłaskano by pana.
- Dzisiaj też nie mieliście panowie zamiaru mnie głaskać – zauważyłem.

- Nieprawda! – zaprzeczył stanowczo jeden. – A przynajmniej nie my. Drażnił nas tylko fakt, że nie potrafimy znaleźć logiki w ich postępowaniu. Kiedy nasze służby zwróciły uwagę na ten materiał i dostarczono nam nagranie, zachodziliśmy w głowę, co to wszystko miało oznaczać, stąd wzięła się prośba o pomoc do ministra Domagały.
- Nie do wszystkich informacji przekazywanych premierowi mamy dostęp, nie wszystkie nasze sugestie są przyjmowane a to spotkanie zostało rozbudowane nie na naszą prośbę.
- To czym się panowie zajmujecie?
- Jesteśmy członkami zespołu doradców premiera. Proszę – podał mi wizytówkę. Po chwili uczynił to drugi więc i ja się obydwom zrewanżowałem.
- Oj! – w pewnej chwili naszła mnie refleksja. – Miło nam się rozmawia, ale jeszcze chwila i odjechałbym bez szefowej. A przypominała, żebym na nią zaczekał!
Pożegnaliśmy się więc i obydwaj odjechali, każdy swoim samochodem, a ja wróciłem do gmachu. Zaskoczyli mnie. Spodziewałem się, że są funkcjonariuszami kontrwywiadu co najmniej, a okazali się analitykami zespołu doradców premiera. A może to kamuflaż?

wykrot
07-10-2021, 22:11
Anna nie miała ochoty na powrót do pracy, zupełnie tak samo jak i ja. Odwiozłem ją więc do domu, ale chociaż indagowałem w trakcie jazdy, nie zdradziła tematu poufnej rozmowy z premierem i ministrem Domagałą.
- Na razie nie jest to istotne – bagatelizowała. – Ważne, że zupełnie nieoczekiwanie umocniłeś zarówno moją, jak i swoją pozycję, zatem wszystko jest w najlepszym porządku.
- Dobre i to – mruknąłem w odpowiedzi.

Czyli nie miała zamiaru wprowadzać mnie aż tak głęboko w ministerialne sekrety. Trudno! Znam swoje miejsce w szeregu, wypada się z tym pogodzić. A może została zobowiązana do dyskrecji? W porządku, jakoś to przełknę.
Na łono rodziny wracałem jednak w niezłym humorze, chociaż było już po osiemnastej. Czas u premiera szybko upłynął.

Mimo późnej pory, chłopcy kończyli dopiero spożywanie domowej kolacji, dopieszczani kulinarnie przez Helenę. Dorotka niby im towarzyszyła, ale zamiast nakrycia, na stole przed nią spoczywał laptop, który intensywnie eksploatowała. Na mój widok nawet się nie ożywiła.
- Cześć tata! – chłopcy nie mieli wielkich, życiowych problemów.
- Witajcie, skarby! A cóż to za brewerie u nas zapanowały? – zdziwił mnie cały obrazek.
Helena skomentowała moje słowa nieznacznym wzruszeniem ramion i wycofaniem się do kuchni, Dorotka natomiast nawet nie oderwała oczu od ekranu.
- Mama przegrała nasze pieniądze! – beznamiętnie zameldował Pawełek, między jednym kęsem a drugim.
- Wszystkie? – nie zmieniłem nawet tonu głosu.
Wiadomość była absolutnie groteskowa. Rzuciłem okiem na żonę, jednak to wszystko chyba do niej nie dotarło, bo nawet nie zmieniła pozycji.

- Nie wszystkie. Połowę – skorygował go Piotruś.
- Czyli coś nam jeszcze zostało – wręcz się ucieszyłem. – Mogę zatem spokojnie do was dołączyć, prawda?
- Tatuś, ale my już kończymy.
- A gdzie się spieszycie?
- Też chcemy do komputerów! – zawołał Pawełek.
- Niech idą – poparła go Helena. – Napracowali się dzisiaj, mogą teraz posiedzieć.
- Ale wcześniej do łazienki, dobrze? Przebierzcie się i umyjcie już, żeby później nie było kłopotów ze zmęczeniem.
- Dobrze, tatusiu.
- Podać panu kolację? – dociekała Helena.
- Tak, poproszę! Tylko najpierw sam odwiedzę łazienkę.

Kiedy wróciłem do salonu, przed Dorotką również stało nakrycie, laptop zaś spoczywał na krześle obok.
- Obudziłaś się? – zapytałem.
- Obudziłam, obudziłam – powitała mnie, kwaśno uśmiechnięta. – Musiałam dokończyć część analizy, nie chcę ponownie wracać do tego fragmentu.
- Za dużo obowiązków na siebie wzięłaś, zluzuj trochę!
- Przyganiał kocioł garnkowi – odpaliła. – Ty też obiecywałeś po wakacjach wracać do domu o normalnej porze.
- Dzisiaj i tak poszło nieźle. Obydwoje z Anną zostaliśmy zaproszeni do pana premiera i to bez możliwości skorzystania z prawa odmowy. Wróciłem, nawet nie zaglądając do resortu.

- Już cię wyrzucił z pracy, czy jeszcze nie? – zapytała obojętnym głosem.
- Ano nie i co bardziej interesujące, podobnego rodu pomysły przeszły mu raczej na dłużej. A co u ciebie? Chłopcy twierdzą, że przegrałaś ich pieniądze…
- Jakie „ich”? – zaprotestowała. – Ich pieniądze są święte i nietykalne! Nawet gdybym chciała je tknąć, to nic z tego! Nikt już nie ma prawa z nich skorzystać, dopiero oni sami, kiedy dorosną. A przegrałam… owszem, przegrałam. Pieniądze przeznaczone na inwestycje kapitałowe, którymi dotąd obracałam. Znaczy, część tych pieniędzy.
- Dużo?
- Ponad dwa miliony… – westchnęła. – Prawie trzy…
- Dolarów?
- Kasztanami się nie gra na nowojorskiej giełdzie! – zirytowała się.

- Spokojnie! Może w takim razie zrobisz sobie przerwę? – wystrzeliłem, chociaż zupełnie nie miałem pojęcia jak często zlecała jakiekolwiek transakcje.
- Może i zrobię… – odparła już ciszej. – Muszę wcześniej dojść do przyczyn. Dlaczego tak się stało? Tomek, to jest pierwszy raz, kiedy przegrałam, rozumiesz? Rozumiesz to? – była tak podekscytowana, że aż odłożyła sztućce. – Pierwszy raz! Nigdy jeszcze nie przestrzeliłam aż tak w prognozach! Całe szczęście, że nie wysłałam rekomendacji dla domów maklerskich, bo straty banku poszłyby w dziesiątki milionów dolarów, jeśli nie setki! Byłabym ugotowana!
- Weź na luz, proszę!
- Nie mogę… wybacz… muszę to wszystko jakoś przetrawić…
- Zjedz chociaż spokojnie kolację!
- Nie, dziękuję, nie mam ochoty… dziękuję! – podniosła się z krzesła. – Pójdę się położyć na kilka minut, tylko proszę, nie przeszkadzaj mi.
- Dobrze, będzie jak chcesz.

Kolację dokończyłem w towarzystwie Heleny.
- Pani coś z tego rozumie?
- Niewiele – odpowiedziała po namyśle. – Wiem tylko, że nie jest to problem pieniędzy. Dorotka straciła część funduszy dawno przeznaczonych na ten cel, czyli na przegraną. Od dawna to przewidywała i tak naprawdę, można powiedzieć, że do tej sytuacji była przygotowana. Więc nie o pieniądze tutaj chodzi. Ma ich znacznie więcej. Więcej, niż się nawet panu wydaje. I są one zupełnie bezpieczne.
- Kiedyś mi powiedziała, jeszcze w Pokrzywnie za czasów Johna… Jechaliśmy wtedy chyba z chłopcami gdzieś na zakupy i ja prowadziłem samochód… – wspominałem. – Po drodze sprawdzała coś w smartfonie i nagle zaczęła wykrzykiwać, że wygrała. Nie rozumiałem tego i zapytałem co, wtedy zaczęła się krygować, a potem wypaliła, że milion dolarów! Na rynku Forex, najbardziej agresywnym i niebezpiecznym, czego wtedy jeszcze nie wiedziałem.
- Też nie wiem co to jest, ale tę nazwę znam – przyznała Helena. – Obstawiała tam od wielu lat. Nie wiem co to za toto lotek, ale… nie wiem, czy mogę… a niech tam! Powiem panu. Przez ten czas wygrała tam masę pieniędzy!

- Ile? – spojrzałem na nią z niedowierzaniem.
- Tego to już nie wiem, o liczbach nie wspominała. Ale to są miliony! Prawie zawsze gdy wygrała, to podeszła mnie uścisnąć, uśmiechnąć się, okazać zwyczajnie, że jest zadowolona i szczęśliwa.
- Często tak było?
- Trzy, cztery razy w miesiącu… Mawiała, że na więcej nie ma czasu.
- No tak… Tylko że tam można dziesięć razy wygrać i za jeden raz przegrać wszystko, a nawet jeszcze więcej.
- Dorotka nie przegrała wielkiej sumy, to jej nie grozi i nie o to chodzi.
- Więc o co?
- Tego właśnie nie wiem. Coś się stało, czego nie rozumiem, ale jest to bardzo groźne i niebezpieczne – aż ściszyła głos.
- Gdzie? W pracy?
- Nie… o pracy nic nie wspominała. Nie wiem, naprawdę nie wiem! Ale coś mi się tutaj nie zgadza i nie potrafię tego zlokalizować.

- Niech mnie pani nie straszy – uśmiechnąłem się. – Dzisiaj w pewnym sensie umocniłem swoją pozycję w resorcie, może w końcu zacznę wracać wcześniej do domu…
- Warto by było! – pokiwała głową. – Bo wasze dzieci już całkiem przesiąkną Ameryką. Aż się zdziwiłam, że rozmawiali dzisiaj z panem po polsku.
- Dlaczego?
- A niby jak ma być inaczej? Rano odbiera ich samochód z ambasady, odwozi samochód z ambasady, a jeszcze dwa razy w tygodniu są zabierani ze szkoły przez jakiegoś konsula i on sam wiezie ich po zajęciach, wraz ze swoim synem na te gokarty, czy jak im tam. I dopiero po wszystkim, podobnie jak dziś, wracają do domu. Kiedy mają rozmawiać po polsku? Z kim? Aż dziw, że jeszcze nie zapomnieli mowy! Stracicie dzieci takim systemem wychowania.
- No tak…
- A tak, tak! Jeszcze dwa, trzy lata, kiedy zaczną dorastać, będziecie tracili z nimi kontakt. Zbliża się bardzo ważny okres w ich życiu.
- To prawda… cóż! Wcześniej będzie koniec kadencji sejmu, premier tak czy inaczej poda rząd do dymisji, a wtedy odejdę z podniesionym czołem. Gdybym zrezygnował już teraz, miałbym poczucie rejterady. Że zadania mnie przerosły, że nie potrafiłem…

- Oj wy, mężczyźni! – Helena pokiwała głową. – Panowie! Zarzucacie kobietom strojenie się w pawie piórka, a sami co robicie? Wasze piórka inaczej wyglądają, to prawda, ale ich sens jest dokładnie taki sam.
- Nie będę się z panią kłócił, chociaż zupełnie się z tym nie zgadzam. Dorotka nie jest ze mną dla pawich piórek! Nie miałem takowych, kiedy się poznaliśmy.
- A może to się panu tylko tak wydaje? – zaśmiała się. – Kto to wie?
Nie wiedziałem co jej odpowiedzieć, postanowiłem więc ominąć problem.
- Zapytam o to Dorotkę. Może mi powie coś nowego?

- Tylko nie dzisiaj! – żachnęła się. – Jej teraz potrzebny jest spokój, troska i miłość. Bez wielkich szaleństw! Niech pan będzie bardzo delikatny, bo w tym krysztale powstały jakieś naprężenia. Trzeba je powoli rozprowadzić, aby nie pękł. Uderzenie rozsypie wszystko!
- Rozumiem, postaram się.

wykrot
08-10-2021, 06:31
Kiedy wszedłem do sypialni, ujrzałem Dorotkę leżącą na plecach, wpatrzoną niewidzącym wzrokiem w sufit. W swojej ulubionej, półprzezroczystej nocnej koszuli z jedwabiu. Znaczyło to, że wcale nie planowała powrotu do salonu i nie chciała z nikim rozmawiać.
Podejrzewałem coś podobnego, dlatego wieczorne ablucje wykonałem wcześniej, przed wejściem do sypialni. Teraz byłem gotowy do snu, tak samo jak i ona.
- Jak się czujesz, Słoneczko? – zapytałem z troską, zajmując miejsce obok niej.
- Paskudnie – nie zmieniła pozycji. – Nie wiem co się dzieje i niczego nie rozumiem. Nigdy w życiu czegoś takiego nie przechodziłam.
- Może to emocje po przegranej? – podpowiadałem.
- Może… – odparła cicho.
- Pojedźmy na weekend nad jezioro, co? – zaproponowałem.
- Niemożliwe – odparła sucho.
- Dlaczego tak mówisz?

Niespodziewanie odwróciła się na bok, twarzą ku mnie.
- We czwartek wieczorem, bezpośrednio po pracy, wylatuję do Oslo. Biorę tam udział w sympozjum i wygłaszam referat. Bardzo ważna dla mnie sprawa!
- Trudno, ale proszę bardzo.
- Wiesz co?
- Nie wiem…
- Jedź z chłopcami nad jezioro. Mało cię ostatnio widują…
- Wiem. Zaniedbujemy ich. Helena też mi to zarzuca.
- Niestety, tak ono i jest… – przyznała. – Załatwiłam w ambasadzie to co mogłam, ich kierowcy chłopców zabierają i odwożą…
- Helena wspominała mi o tym.
- Czyli wiesz. A ja mam również wyrzuty sumienia i też sobie powtarzam, że jeszcze rok, najwyżej dwa… Jedź z nimi, bądźcie razem chociaż wtedy, kiedy masz taką możliwość.
- Pytali mnie niedawno o swoje wierzchowce – uśmiechnąłem się.

- I świetnie! Następne weekendy może już będę miała wolne… Poczekaj! Chyba pamięć zaczyna mi szwankować. Dzisiaj zadzwoniła Agata, że bursztyn jest już wysłany i jutro, najdalej pojutrze powinien być u Joasi.
- Jak? Co ty mówisz? – aż usiadłem. – Jakim cudem? Był już przetarg?
- Bez przetargu – odpowiedziała beznamiętnym tonem.
- Niemożliwe! – zdumiałem się. – Złamali prawo?
- Nie wiem. Aga mi mówiła, że wszystko jest w porządku.
- Ale trzeba przynajmniej zapłacić?
- Już zapłaciłam.
- Ile? Muszę ci to oddać.
- Nic nie musisz. Policzyli wszystko w cenie złomu, drobiazg.

- Nie żartuj! Skąd taka wycena?
- Tomek! Co cię to obchodzi? Chciałeś bursztyn więc go masz! I nie wtykaj nosa dalej niż potrzeba. Sprawa jest załatwiona, zakończona i wystarczy. A teraz daj buzi oraz wyłącz światło! I bardzo cię proszę, dzisiaj już mi nie przeszkadzaj. Jestem bardzo zmęczona…
- A mogę cię chociaż objąć?
- Tomek… pewnie, że tak! – przytuliła się na chwilę. – Tylko chciałabym już zasnąć, więc nie budź mnie.
- Nie masz… ochoty?
- Nie…
- Więc śpij, skarbie, dobranoc!
- Dobrej nocy!

Niestety, rano nie było ani trochę lepiej.

Sprawa bursztynu nie dawała mi jednak spokoju. Jeśli za sprawą Agaty dokonano jakiegoś przekrętu, kiedyś może wyjść na jaw kto był nabywcą, a dociekliwi dziennikarze już znajdą moje powiązania z Joasią. Mam się więc bać, czy nie bać?
Mimo nawału obowiązków, dodatkowych rozmów z Godelikiem i Anną, jakoś znalazłem czas i sprawdziłem odpowiednie rozporządzenie. Niestety, wciąż obowiązywało. Przemycany towar przeznaczony do użytku wewnętrznego, wobec którego sąd orzekł przepadek na rzecz skarbu państwa, był utylizowany. Jeśli natomiast przepadek dotyczył przedmiotów trwałych, były zbywane wyłącznie na przetargu nieograniczonym. Inne formy sprzedaży były wykluczone. Czyli sprawa nie była czysta, będę musiał porozmawiać z Agatą.

Umówiliśmy się, że przyjedzie na weekend do Pokrzywna. Nie widziałem w tym niczego nadzwyczajnego, mimo nieobecności Dorotki. Chłopcy ją znali, a przecież wybieraliśmy się do stadniny. Dobrze będzie pobyć razem przy okazji i posiąść jakąś konkretną wiedzę. Tym bardziej, że tylko od niej mogłem się dowiedzieć czegoś istotnego o własnej żonie. Miałem przynajmniej taką cichą nadzieję, wzmocnioną faktem, że Joasia już dwa dni temu podziękowała mi za przesyłkę. Czyli moje marzenie się spełniło.

Agata przyjechała już w piątek, niedługo po nas. Wieczory były teraz długie, pod strzechą było zbyt zimno na dłuższy pobyt, dlatego przez jakiś czas posiedzieliśmy w domu z dziećmi i Heleną. A kiedy chłopcy poszli spać, zaproponowałem pójście do sauny.
Tam również początkowo nie było ciepło. Posadziłem ją więc na kanapie a sam walczyłem z systemami ogrzewania, aby przygotować kabinę i otoczenie do dłuższego pobytu. Dopiero gdy sprawy przygotowawczo - techniczne były już poza mną, poprosiłem o pełną relację z operacji „bursztyn”.
To co wtedy usłyszałem, nie brzmiało zbyt optymistycznie.

- Żebyś wszystko dobrze skojarzył – zagaiła – muszę ci naświetlić sytuację od początku. Z celnikami znamy się nie od dziś i wszystko wiem od nich. Dobrze jest to wymyślone, nie ma dwóch zdań.
- Właśnie.
- Nie sądź, że tylko ty tak kupujesz, ten scenariusz jest używany zawsze, kiedy trafia się coś ciekawego. Oczywiście, nie zawsze daje się zastosować, ale… Radzą sobie jakoś.
- Opowiadaj, bo nie mogę uwierzyć.
- Dobrze, a więc na początek w skrócie. Wszystko zaczyna się od stwierdzenia przemytu. Zakwestionowany towar wędruje wtedy do depozytu, a odpowiednie organy wszczynają dochodzenie. Jeśli w grę wchodzi niewielka przemycana wartość, są to organy celne. A jeśli wielka, sprawę przejmuje prokurator. W tym akuratnie przypadku tak właśnie było. Cały towar pozostawał do dyspozycji śledczych i stanowił dowód sądowy. Celnicy nie mogli go nawet tknąć.
Sytuacja zmienia się jednak w czasie, gdyż sądy z reguły orzekają przepadek towaru na rzecz skarbu państwa. I wtedy, z chwilą uprawomocnienia się wyroku, celnicy stają się jego dysponentami.
- No i wystawiają wszystko na przetarg – próbowałem podpowiedzieć.
- Ano właśnie! – pokiwała głową. – Myk polega na tym, że nie wszystko.

- Czyli łamią prawo?
- Nie łamią.
- Ale tak pisze w rozporządzeniu.
- Rozporządzenia trzeba umieć czytać! Posłuchaj jak to wszystko wygląda, czyli wróćmy do sądu. Jak myślisz, czy orzekając, sąd bierze pod uwagę wartość przemytu?
- Uważam, że tak.
- I słusznie! Trudno też zakładać, że sąd jest głupi. Czyli takiego układu nie zakładamy. A jednak, w tej sprawie, sąd w określaniu wartości przemytu posłużył się ceną złomu bursztynowego i nikt się od wyroku nie odwołał! Dlaczego? Czy wszyscy są głupcami? Przecież jego realna wartość jest dziesięć razy większa! Przynajmniej dziesięć razy.
- No nie, oskarżony grałby wtedy na swoją niekorzyść. Większa wartość to wyższy wyrok.
- Tak jest! Czyli on zachował się logicznie. A prokurator?
- Tego nie wiem.

- Wbrew pozorom, prokurator również zachował się logicznie. I już ci wyjaśniam, o co w tym wszystkim chodzi. Otóż, oczywiście, zarówno sąd jak i prokuratura, mają możliwość ustalenia rzeczywistej wartości przemycanego towaru. Sami zresztą te wielkości dobrze znają. Ale nie są w tym zakresie ekspertami! Ich zdanie, ich ocena, zupełnie się nie liczy. Mogą natomiast powołać biegłych, żeby takie zadanie wykonali.
- Czemu więc tego nie robią?
- To jest kluczowe pytanie w tej sprawie! A odpowiedź - banalnie prosta. Bo za te prace trzeba by zapłacić! Z budżetu ministerstwa sprawiedliwości! Teraz pomyśl, jak dla potrzeb sądowych taka wycena kilku worków bursztynu mogłaby wyglądać? Ekspert bierze każdy okruch do ręki, fotografuje z kilku stron, waży, opisuje wygląd, ewentualne skazy i tak dalej. Wiesz ile by to trwało i jaką sumę by sobie zażyczył za taką usługę? Prokuratora, który by coś takiego zarządził i zlecił, wykopaliby jutro na zbity pysk! Podobnie jest z sądem. Dlatego prokurator milczy, do skazania winnego dobra jest nawet ogólnie znana cena złomu i to mu wystarcza! Odhaczy sprawę i ma spokój! A że wyrok mógłby być nieco wyższy… Ma to bardzo daleko w… nosie!

wykrot
08-10-2021, 18:24
- No dobrze, to prokurator i sąd. A co ma do tego urząd celny?
- Właśnie. Wspomniałam już, że od chwili uprawomocnienia się wyroku, cały towar, a wraz z nim niemały ból głowy, przechodzi do dyspozycji celników. Prokurator się cieszy, bo doprowadził do skazania, sąd się cieszy, gdyż wydał niekwestionowany wyrok, a problem pozostał i mają go teraz celnicy. Niczym gorący kartofel! Oni też, żeby wystawić towar na sprzedaż, muszą mieć jego wycenę! Bo ktoś im może zarzucić, że narazili skarb państwa na straty.
Przecież to całe, śliczne rozporządzenie, dotyczące obowiązkowych przetargów, nie wzięło się z powietrza! Ktoś zadbał o to, żeby nie było sprzedaży dla znajomych, bo przecież wtedy „państwo ponosi straty”. Jakie straty, ja się pytam? Przecież sprzedaż towarów przemycanych i tak stanowi dochód nadzwyczajny! Ale moje zdanie pomińmy.
- Czyli jak, aby taki bursztyn wystawić na przetarg, urząd celny musiałby mieć jego wycenę?
- Poczekaj, powoli. Jeśli chciałby to wszystko sprzedać hurtem na przetargu, to naraża się na zarzut niedbałości. W grę wchodzi zaniżona akcyza, zaniżone cło, zaniżony VAT, ale jest również coś jeszcze. Coś o wiele groźniejszego.

Musisz wiedzieć, że w branży bursztynowej działa w kraju zaledwie kilka podmiotów. Są w dodatku wycwanione i nie w ciemię bite, skoro jeszcze przetrwały. To nie jest przeciwnik typu pana Kazia z usługami budowlanymi. I teraz, nieistotne jest, kto wygra przetarg i za jaką cenę. Każdy z pozostałych licytujących będzie mógł zaskarżyć do sądu urząd celny o nieuczciwe wpływanie na konkurencję rynkową. I domagać się kompensaty poniesionych strat.
- A z jakiej paki?
- Otóż właśnie! To jest wąska branża. Oficjalne wprowadzenie na rynek tak dużej ilości taniego bursztynu może wywołać na nim niemałe perturbacje, zatem będą mieli spore szanse na wygraną. I wtedy urząd celny nie tylko uwikła się w długoletnie procesy z małymi nadziejami na sukces, ale poniesie też ich koszty, koszty ekspertyz biegłych, a na koniec będzie zmuszony wypłacić nie tak znów małe odszkodowania! Wyobrażasz sobie taką perspektywę? Który dyrektor urzędu zaryzykuje taki scenariusz?
- No tak… A chcąc wszystkiego uniknąć, musiałby wcześniej zlecić taką samą wycenę, której wcześniej uniknął i sąd, i prokurator.
- Dokładnie! I za nią zapłacić! Już nie z funduszy resortu sprawiedliwości! Weź też pod uwagę, że wprowadzając na rynek krajowy bursztyn z wyceną realną, urząd musiałby złożyć u samego siebie, zabezpieczenie celne na akcyzę, cło i VAT. Bez gwarancji odzyskania takiej sumy. Bo trudno powiedzieć, czy i kiedy znaleźli by się chętni do zakupu wszystkiego za pełną cenę.
- Poczekaj, nie ogarniam…

- Stary handlowiec i nie rozumie? – zaśmiała się. – Przecież do czasu uprawomocnienia się wyroku, towar znajduje się wprawdzie na terytorium polskim, dlatego może być dowodem w sprawie karnej. Ale wtedy, w depozycie, jest poza polskim obszarem celnym, prawda?
- Tak, to jest oczywiste.
- Właśnie. Gdy jednak celnicy będą chcieli towar sprzedać, muszą go wtedy na obszar celny wprowadzić! A bez kasy nie da się tego zrobić! Trzeba wszystko opłacić tak samo, jak czyni to każdy inny podmiot gospodarczy. Im wyższa cena, tym wyższe naliczone stawki! Prawo dotyczy ich wtedy tak samo, jak wszystkich innych w obrocie gospodarczym. Nie ma litości!
- Aaa… To takie buty…

- Fiskus tak skonstruował przepisy, żeby mu broń Boże jakiś okruszek nie przepadł. No i strzelił sobie w kolano! Tomek! Dyrektor urzędu całował mnie prawie po rękach, kiedy przyszłam do niego z waszą ofertą zakupu całego towaru.
- Chrzanisz! Naprawdę?
- Oczywiście! Zdjęłam mu z głowy potężny problem, który od paru dni spędzał mu sen z powiek. Ależ się cieszył!
- Dlaczego?
- Nie rozumiesz tego?
- Nie bardzo…
- Więc teraz posłuchaj. Dawna wiadomość telewizyjna o przechwyconym przemycie nie przeszła bez echa. Zainteresowani dokładnie śledzili przebieg całej sprawy i zaraz po wyroku zaczęły wpływać pierwsze oferty nabycia całego towaru. Oczywiście, po cenie złomu. Mieli jednak pecha, gdyż ja już wcześniej z nim rozmawiałam i przedstawiłam o wiele lepsze dla wszystkich rozwiązanie. Cała jego zaleta polegała na tym, że oferent gwarantował wywóz towaru za granicę, a więc kwestia rozregulowania krajowego rynku nie weszła w grę. Nikt nie mógł mieć podstaw do zaskarżenia jego decyzji!

- No dobrze, a cena? Jakaś kontrola resortowa nie zarzuci mu pozbycia się problemu wręcz za darmo?
- Na jakiej podstawie? – spojrzała na mnie z przekąsem. – Przecież cena towaru figuruje w wyroku sądowym! Prawomocnym! Kto będzie śmiał podważyć decyzję niezawisłego sądu?
- Ale jaja…
- A widzisz! Sąd jest sądem! Ale to jeszcze nie wszystko! Skoro towar nie został wprowadzony na polski obszar celny, to wszelkie krajowe rozporządzenia w ogóle go nie dotyczą! Tak orzekli prawnicy i to najlepsi. Przetargi są obowiązkowe w kraju, a nie poza nim! Dlatego bursztyn opuścił skład bez pobytu w polskim obszarze celnym, po czym udał się w świat. Na podstawie decyzji dyrektora Urzędu, która jest całkowicie zgodna z prawem! Towar został opłacony, państwo ma jakiś przychód… Może nie najwyższy, ale przecież nie poniosło żadnych kosztów nadzwyczajnych! I żadne inne koszty już mu w przyszłości nie grożą! Odpowiada ci to?
- Ależ numer… Powiedz mi jeszcze kto jest tym oficjalnym oferentem, skąd tę firmę wzięłaś? Nie było innych chętnych?
- Byli, oczywiście, było kilka ofert. Ale dyrektor wiedział ode mnie kto ma towar nabyć. A nazwę firmy podała mi twoja żona. Skąd ją wzięła, tego nie wiem, ja jej wierzę bez zbędnych słów. Dlatego ją o to pytaj.

- Ostatnio mam z tym pewne trudności, ale zapytam.
- Przecież wróci, marudo. Wyjechała tylko na konferencję naukową. Mam nadzieję, że jesteś zadowolony z całej operacji?
- Oczywiście, że zadowolony, zachwycony i wdzięczny. Mogę ci za to nawet umyć plecy, a także zrobić masaż. Idziemy się wygrzać?
Odpowiedź niemal mnie zmroziła.
- Nie da rady. Do kabiny z tobą nie pójdę, nie będę cię epatowała nagością.

- Dlaczego? To po co ja tu grzeję?
- No wiesz co? Z żonatym, samotnym mężczyzną? Nie będę cię wodziła na pokuszenie! A do łóżka nie pójdziemy, przecież wiesz.
- Właśnie nie wiem, liczyłem na to – odpowiedziałem bezczelnie.
- Więc nie licz już i wyłącz ogrzewanie, robi się zbyt ciepło.
- Jasne… Żona ze mną nie sypia, bo ty jej wystarczasz…
- Tomek, nie traktuj mnie jak obiekt seksualny, przecież wiesz, że tego nie lubię!
- Tak, bo ty masz zasady! – wkurzyłem się. – Wy zawsze macie zasady! Swoje własne, a nam gówno do tego!
- Nie irytuj się i nie bluźnij!

- A niby dlaczego? Pieścisz się z moją żoną, bo takie masz zasady, ale nigdy nie pytałaś mnie o zgodę! Bo takie masz zasady! Moja żona spotyka się z tobą bez mojej wiedzy, ze mną nie sypia, ale co cię to obchodzi? Ty jesteś szczęśliwa! Takie masz zasady! W porządku, kurwa mać, pójdę więc do burdelu!
- Weź sobie tam od razu abonament na noclegi, bo nie wyobrażam sobie byś później wrócił do jej łóżka.
- Widzisz. Wychodzi na to, że jednak gówno was obchodzę! Tak jedną, jak i drugą!
- Pieprzysz teraz jak potłuczony! Czego ci odmawiałam, kiedy byłeś z nami? Narzekasz?
- Aga… zastanów się jak to wygląda z mojej strony i powiedz co mi to dało. Że zamiast w Dorotce skończyłem w tobie? Niech będzie, jakiś smaczek w tym był. Ale tylko przyprawa, a nie główne danie! W zamian uznałyście, że macie już moją pełną akceptację i hulaj dusza! Spotykacie się beze mnie, robicie co chcecie, ja się kompletnie przestałem liczyć! Czuję się zapomniany.
- Pieprzysz bez sensu!

- Tak? Dorotka już tydzień sypia obok mnie, a nie ze mną, czyli ty jej wystarczasz!
- Gówno prawda! – wrzasnęła. – Owszem, widziałam się z nią ostatnio kilka razy, ale tylko rozmawiałyśmy! Na łóżko nie miała ochoty.
- Jasne… czyli to znowu moja wina…
- Chodź, cholero, chodź! – wstała, zdejmując bluzkę. – Chodź! Ulżysz sobie, bo nie możesz wytrzymać kilku dni.
Zreflektowałem się.
- Przepraszam cię. Aga… ubierz się i nie rób mi łaski, bardzo cię proszę! Zupełnie nie o to mi chodzi!
- Więc o co? Chcesz mnie przelecieć? Proszę bardzo! Ale zrobisz to tylko jak z deską, na współpracę nie licz!
- Nigdy nie chciałem cię ot tak przelecieć, to nie moim stylu. Aga! Chyba potrafisz zrozumieć, że dziwek w łóżku mógłbym mieć na kopy! Nigdy ich jednak nie szukałem, ani nigdy do mojego łóżka nie miały dostępu. Byłem wierny swojej żonie do czasu spotkania z tobą, a wszystko co później, też miało jej akceptację. Twoją zresztą również.
- Owszem, kiedyś już o tym rozmawialiśmy.

- I guzik z tego. Teraz, kiedy cię potrzebowałem, bo Dorotka z nieznanych mi powodów nie chce ze mną sypiać, pokazałaś mi wała i jest mi przykro. Ty po prostu tego nie rozumiesz, myślisz tylko o niej. Ja się nie liczę, chociaż jestem jej drugą połową.
- Przesadzasz teraz, a przecież nie jesteś dzieckiem. Tomek! Czy ty uważasz, że kobieta jest automatem? I cipkę ma gotową na zawołanie? Uważasz, że twoja żona nie ma prawa do gorszych momentów w życiu? Że może nie mieć ochoty na seks? Nie dajesz jej takiego prawa?
- Przecież daję! Sądziłem jednak, że jakieś zrozumienie znajdę u ciebie! W końcu zaczęłaś mnie wyręczać w pewnych sprawach, dlatego oczekiwałem chociaż małej rekompensaty.
- Źle trafiłeś. Poza tym nie mam ci czego kompensować. Z Dorotą owszem, spotykałam się ostatnio kilka razy, ale na krótko i o łóżku nie było mowy. Też jestem zaniepokojona jej stanem, tym nagłym zmęczeniem, na które zaczęła się skarżyć. A ponadto, spróbuj i mnie zrozumieć. Nie lubię w łóżku facetów i kiedy pojawiają się takie propozycje, to u mnie działa automat. Ja się nie zastanawiam, nie myślę, spojrzę najwyżej czy już szykować się kopnąć w jaja, czy wystarczy gościa wykpić.

- Dobrze, zostawmy to. Nie chcesz, to nie. Napijesz się czegoś konkretnego?
- Wreszcie mówisz rozsądnie – uśmiechnęła się, trochę jakby z przymusem.

wykrot
09-10-2021, 05:37
Po wypiciu kilku kieliszków nalewki zmieniła jednak zdanie i sama zaproponowała, byśmy poszli do kabiny. Nie oznaczało to wcale zmiany jej podejścia do łóżka, przez cały czas zachowywała wobec mnie dystans. Przebierała się zasłonięta, do kabiny wchodziliśmy w prześcieradłach, tam wchodziła na najwyższą półkę, bym nie musiał oglądać jej nagiej, a na drogę do jeziora również się okrywała. Jedynie podczas kąpieli była golutka, tam jednak jej ciało skrywała woda. I po wyjściu na schodki, natychmiast okrywała się ponownie.

A podczas przerw poza kabiną, rozmawialiśmy zupełnie po przyjacielsku, roztrząsając zarówno nasze problemy rodzinno – towarzyskie, jaki i polityczne, czy też rządowe. Agata miała dobre informacje, nieco inne niż ja, dlatego rozmowa z nią była bardzo pożyteczna. Opowiedziałem jej o negocjacjach i naszych problemach, więc obiecała mi rozglądnąć się za osobą kandydata na naszego rzecznika prasowego. Poza tym umówiliśmy się, że zapisze mnie na imprezę otwierającą sezon łowiecki, gdyż miała w tych sferach lepsze kontakty. Ja musiałbym zawracać głowę Bogdanowi.
Najwięcej czasu poświęciliśmy jednak Dorotce. Niestety, mieliśmy podobne spostrzeżenia dotyczące jej stanu, ale żadnych wniosków nie potrafiliśmy wyciągnąć. Dowiedziałem się tylko, że Romek miał całkowitą rację i amerykańscy spece potwierdzili jego spostrzeżenia dotyczące podmiany układów scalonych w bankowych serwerach.

Dostał za to niezwykle wysoką premię nadzwyczajną, oraz pełną, tradycyjną odprawę. I to bez konieczności przestrzegania okresu karencji. Mógł więc podjąć nową pracę od razu po odejściu z banku, na co wobec członków zarządu zgadzano się niesłychanie rzadko. Ponadto odchodził z banku już w końcu października, a więc dwa miesiące przed uprzednio ustalonym terminem. Zielonik pewnie zacierał ręce, zaś Dorotka niekoniecznie. Zadania Romka ktoś przecież wykonywać musiał, a tego kogoś jeszcze nie było.

Była już na lekkim rauszu, kiedy wspomniałem o swoim przeciążeniu pracą.
- Tomek, nie licz na to, że będzie lepiej! – oświadczyła, z wielką pewnością siebie. – Ja też próbowałam sobie robić jakieś postanowienia, ale to jest kierat! Zawsze ktoś się z czymś przypieprzy i nie ma siły, musisz być na miejscu i pilotować temat do końca. A jak próbowałam szefów ograniczać, to usłyszałam, że po to mam nienormowany czas pracy, aby być do dyspozycji wtedy, kiedy szef uzna iż jestem potrzebna. W praktyce wychodzi, że jestem potrzebna zawsze.
- Ale to jest tragedia! Ja wciąż podziwiam Johna, byłego męża Dorotki i mojego obecnego zięcia, że potrafił pracować przez trzy i pół dnia w tygodniu kierując dużym bankiem i nigdy nie miał zaległości. Rozmawiałem z nim o tych sprawach jeszcze przed latem. Dziwił się wtedy, że nie mam czasu na zajmowanie się dziećmi.
- Taka to nasza, polska specyfika. Nie ma etatów dla personelu pomocniczego i człowiek musi sam walczyć z głupstwami, zamiast zająć się czystą strategią i dowodzeniem.
- A ja uważam, że personel cywilny w resorcie jest źle usytuowany. Albo wpadłem na niewłaściwy sposób jego wykorzystania. Tylko żeby to przeanalizować, trzeba mieć jakieś doświadczenie, a ja go dopiero nabywam.

- Zostawmy już te sprawy, nie psuj mi nastroju. Zaniedbałam się ostatnio fizycznie w treningach, wciąż nie mam czasu, a kiedy wpadam na siłownię, zapominam o proporcjach. Ostatnio znowu przesadziłam, aż czuję zakwasy w mięśniach.
- Gdybyś mi to powiedziała wcześniej, zaproponowałbym ci masaż, ale z dwojga złego wolę mieć z tobą poprawne, towarzyskie relacje niż podrapaną paznokciami facjatę.
- Ty… rzeczywiście… – uwagę o podrapaniu jakoś pominęła. – Mógłbyś mnie wymasować. Tylko nie erotycznie, broń Boże!
- Nie chcę. Diabli wiedzą, co uznasz za erotyczne, a co nie. Poza tym, musiałabyś się rozebrać, a z tego co zauważyłem, sprawia ci to trudność.
- Nie pieprz! Wiesz, że nie o to chodzi.
- Wiem. Ale nie umiem masować pod prześcieradłem.
- A będziesz grzeczny?
- Zdecyduj się teraz, chodzi ci o moją grzeczność, czy o zakwasy?
- Nie wydziwiaj! Pytam po raz ostatni, pomożesz mi?
- Oczywiście, że tak. W takim zakresie, w jakim sobie tego zażyczysz. Ale by ci pomóc, muszę też mieć odpowiednie warunki do tej pomocy.
- O! Taką odpowiedź rozumiem. Idziemy więc do gabinetu odnowy.

Salonik kosmetyczny, szumnie nazwany gabinetem odnowy biologicznej, był właściwym miejscem do takich zabiegów. Można było wprawdzie mieć zastrzeżenia do zbyt mocnego oświetlenia sterowanego z wielu źródeł i dużej ilości luster, pozwalających oglądać wszystkie czynności w najróżniejszych perspektywach, ale co tam, na poboczne uwarunkowania nie zwracaliśmy teraz najmniejszej uwagi.
Agata zrobiła najpierw przegląd wszystkich słoiczków, pojemniczków i buteleczek, potem wybrała jakiś balsam, który miałem zastosować w zabiegu, a następnie zrzuciła z siebie prześcieradło i ułożyła się na stole do masażu, brzuchem na dół.
Apetyczna dziewczyna. Bardzo zgrabna. Z dużymi, kształtnymi pośladkami, jakie od zawsze lubiłem… I już od początku, kiedy zająłem się rozluźnianiem mięśni jej ramion, zaczęła cicho pomrukiwać niczym kotka.

- Zabierz ręce spod brody i ułóż wzdłuż ciała! – komenderowałem. – Swobodnie ułóż i nie napinaj mięśni. Rozluźnij się!
- Tak?
- Tak, dobrze.
- Ale mnie boli!
- Masz zakwasy, to boli. Musisz częściej korzystać z masażu, mam wrażenie, że ćwiczysz zbyt intensywnie.
- Właśnie ostatnio nadrabiałam zaległości…
- Jasne. Wszyscy mają zaległości, tylko nie zawsze w tej samej dziedzinie.
- Cicho! Szczyp mnie dalej, to jest całkiem przyjemne.
- Wiem! Znam też jeszcze ciekawsze sposoby sprawiania przyjemności…
- Opowiesz mi o tym innym razem. Teraz skup się na masażu!

Przez kilkanaście minut pastwiłem się nad nią od głowy do pięt, omijając tylko spojenie ud, ale samych ud już nie. Były gładkie i bardzo jędrne, niczym toczone. Wcierałem w jej ciało wskazane mi balsamy, a przy okazji podziwiałem widok. I przestawałem się dziwić własnej żonie. Jeśli już ma takie skłonności, to nieźle wybrała.
Agata miała też bardzo ładne nogi. Niestety, schowane najczęściej w spodniach munduru, nie zaprzątały uwagi przechodniów, ani jej znajomych w pracy. Na różnych siłowniach pewnie też korzystała z dresu, albo innej odzieży, kamuflującej jej walory. A przecież miała się czym chwalić! Skórę miała wprawdzie białą, bez tego delikatnego, oliwkowego odcienia, po którym poznałbym Dorotkę nawet na końcu świata, ale teraz nieco opalona jeszcze latem, aż się prosiła, żeby potraktować ją po męsku. A może korzystała niedawno z solarium?

Oglądanie oglądaniem, nie odważyłem się jednak na żaden ruch sugerujący coś innego niż zabieg masażu. I kiedy zakończyłem tę fazę, poleciłem by się odwróciła na plecy. Zrobiła to bez sprzeciwu i nawet nie szukała ręcznika, by osłonić biodra.
- Aga, Dorotka stosuje na piersi inny środek.
- Właśnie! – nagle usiadła. – Wiesz który?
- Wiem. Spokojnie!
- Zdaję się więc na ciebie – opadła z ulgą.

Nie widziała co się przez cały czas ze mną działo poniżej pasa, takiej możliwości nie miała. Stół był zbyt wysoki. A ja zacząłem się męczyć. O ile plecy i resztę jej ciała można było masować twardo, to stronę przeciwną należało wręcz pieścić. Bo czym się różnił masaż piersi od miłosnych zabiegów poważnego partnera? Niczym! Tylko małoletni głupcy pomijali u partnerki te okolice.
Pieściłem więc biust wiedząc, że niczego między nami nie będzie, chociaż sam ten fakt mnie podniecał. W dodatku robiłem to z pełnym zaangażowaniem. Wszystko przyjmowała spokojnie, mając oczy zamknięte, bez słowa, chociaż w pewnej chwili odniosłem niejakie wrażenie, że jej oddech jakby się wydłużył… Pojechałem więc dalej i przez jakiś czas nie protestowała…

Nic z tego! Pozwoliła się pieścić, jednak wcześniejszego zdania nie zmieniła. Kiedy tylko próbowałem przemienić masaż w jawny erotyzm, spinała mięśnie, więc na wszelki wypadek wycofywałem się, wciąż prowadząc tę niepewną grę z nieznanym zakończeniem. W pewnej chwili jednak usiadła na łóżku i seans się zakończył.
- Jesteś szalony!
- Już to kiedyś słyszałem.
- Zostaw, proszę! – odsunęła moje ręce, po czym usiadła na krawędzi, opuszczając nogi.
Zdałem sobie sprawę, że jest już po zawodach i na łóżko nie mam jednak szans.

- Okryj się, bo zmarzniesz! – podałem jej prześcieradło, sam przy okazji chwytając drugie. Nie chciałem, by zobaczyła moją wciąż sterczącą męskość.
Opatuliła się wręcz automatycznie, ale wyglądała jakby czegoś nie rozumiała.
- Idziemy do stolika?
- Tak – pokiwała głową. – Idziemy! – powiedziała sucho, nie zmieniając pozycji.
Poszedłem sam. Czułem jak po drodze całe moje podniecenie ulatuje niczym powietrze z przekłutego balonu. Ale numer! Będę musiał zadowolić się obrazkami w pamięci. Niczym onanizujący się małolat. Już ja jej sprawię następnym razem masaż, będzie wymasowana…

Dołączyła po chwili, dokładnie otulona prześcieradłem. Bez słowa zajęła swoje poprzednie miejsce, ale widząc co się dzieje, a wtedy pociągnąłem drugi łyk nalewki, zrobiła podobnie, własnoręcznie napełniając sobie taką samą szklankę.
- Czemu się na mnie złościsz? – zapytała naiwnie.
- Ja? Na ciebie? Absolutnie? – odpowiedziałem ironicznie. – Piję z radości! Piję, bo udało mi się dla ciebie zastąpić moją żonę! Chyba mi nie powiesz, że nie odczuwałaś przyjemności?
- Nie, nie powiem – odparła, jakby zrezygnowana. – Szkoda tylko, że traktujesz wszystko w takich kategoriach.

- Niby w jakich?
- Tomek! Czy pomyślałeś o tym co czułaby Dorota, gdyby poznała twoje rzeczywiste zapędy seksualne wobec innych kobiet?
- Innych kobiet tu nie było, masz na myśli siebie?
- Uważasz, że nie jestem kobietą?
- Sprawdziłem, jesteś stuprocentową babą.
- Ironia nie na miejscu. Babą nie jestem, ale kobietą owszem.
- Zgadza się. Wszystko masz na swoim miejscu i to w odpowiedniej, bardzo atrakcyjnej zresztą ilości.
- Zapomniałeś jakoś, że tematem naszej rozmowy nie są teraz moje cielesne walory, ale odczucia twojej żony, a dokładniej rzecz biorąc, twoje zachowanie wobec innych kobiet.
- Odczep się ode mnie! Powiedziałem ci wcześniej, że gdybym całego naszego życia nie traktował poważnie, to dzisiaj, w tej saunie, nie ty byłabyś najważniejsza! Rozumiesz to?
- Nie, nie rozumiem!

- Sądziłem, że skoro dla Dorotki nie jesteś, jak to nazwałaś „inną kobietą”, lecz kimś zupełnie innym, to i ja mogę uważać ciebie za kogoś bliższego, a nie „inną kobietę”. Uznałaś jednak, że nic mnie do tego nie upoważnia, więc trudno. Będę o tym pamiętał. Napijmy się na zgodę.
- Mam nadzieję, że się nie obraziłeś?
- Nie, bez obawy. Masz prawo do własnej oceny sytuacji. Tak samo jak i ja.
- Cieszy mnie to, ale szkoda, że nie wyjaśniliśmy sobie wszystkiego wcześniej. W sumie, ja cię lubię, ale… nie, nic zresztą. Twoje zdrowie!

Mleko się jednak wylało i nasz wcześniejszy nastrój nie wrócił. Posiedzieliśmy jeszcze kilkanaście minut, usiłując kontynuować rozmowę, ale nic już się nie kleiło. Pora była wracać do domu i spędzić noc. Każde w oddzielnej sypialni.

wykrot
09-10-2021, 17:19
Po śniadaniu pojechaliśmy z bliźniakami do stadniny. Ale nastrój miałem zdechły, mimo że Agata zachowywała się zwyczajnie. Niewiele ze sobą rozmawialiśmy, a podrażniona nocą męska duma, nie pozwalała mi się przełamać. Nawet chłopcy wybrali rozmowę z nią, taki byłem mrukliwy.
A na miejscu pobiegli od razu do stajni, by się przywitać ze swoimi wierzchowcami, podobnie jak i Agata, która miała korzystać z klaczy Dorotki. Odziana perfekcyjnie niczym przedwojenna amazonka, prezentowała się nadzwyczajnie, chociaż tym razem guzik mnie to obchodziło. Nie zamierzałem prawić jej komplementów.

Traf chciał, że tym razem los wyjątkowo mi sprzyjał i dzięki ociąganiu się przed pójściem do stajni, ujrzałem nowego właściciela stadniny. Wychodził z innego boksu, w towarzystwie jakiejś młodej kobiety. Przy powitaniu okazała się jego żoną, specjalistką od koni. Sympatyczna i pełna optymizmu kobieta, z wesołą, wciąż jakby uśmiechniętą twarzą. A że od dawna chciałem poznać ich bliżej, w jednej chwili postanowiłem porzucić Agatę i odroczyć skorzystanie z przejażdżki.
Kiedy wyprowadziła klacz ze stajni i spojrzała w moją stronę, pomachałem jej dłonią i w jednej chwili zrozumiała. Wskoczyła gniewnie na siodło, mając pewnie zamiar wystartować galopem, jednak w tej samej chwili jej spodziewany tor jazdy przeciął jakiś inny jeździec, który osadził rumaka i skłonił się jej, po czym podjechał bliżej, uchylając nakrycie głowy. Coś tam do siebie powiedzieli i Agata podała mu dłoń, której odziane w rękawiczkę palce ucałował, po czym obydwoje ruszyli stępa naprzód.

- No, no, no! – kobieta zachichotała. – Pan tak spokojnie na to patrzy?
- Kto to jest? – zapytałem dość obojętnie.
- Pan Julian Kuszyca – wyręczył ją pan Artur. – Z tego co wiem, jest prawdziwym hrabią.
- Niesamowite! – roześmiałem się.
- Nie boi się pan o żonę? – kontynuowała kobieta.
- O żonę zawsze – odparłem. – Ale ta pani nie jest moją żoną, lecz moją i mojej żony znajomą. Stanu wolnego. Nie mam więc zamiaru być zazdrosnym i życzę panu hrabiemu wszystkiego najlepszego!
- Ach, tak! – roześmiała się. – Muszę jednak przyznać, że hrabia ma oko! Ta pani potrafi wskoczyć na siodło i dobrze wie jak się w nim siedzi. Nie pierwszyzna to dla niej. A hrabia tak narzekał, że spotyka jedynie amatorów…
- Dlaczego? Co mu się tutaj nie spodobało?
- To dłuższa historia… – pan Artur próbował zbagatelizować sytuację.

Zanim doszło do wyjaśnienia powodów, miałem okazję zapoznania się z długofalowymi zamierzeniami tego sympatycznego małżeństwa. Kiedy dokładnie zwiedzili okolicę i poznali plany rozwojowe gminy oraz okolicznej strefy, postanowili skorygować wcześniejsze zamierzenia i oprócz dotychczasowych usług, zdecydowali się uzupełnić ofertę o powozy i to w wydaniu profesjonalnym. Czyli zarówno treningi zaprzęgów sportowych, jak też, trochę bardziej rekreacyjnie, ofertę przejażdżek powozami. O innej konstrukcji niż te, często podziwiane w Łańcucie. Miały mieć wygląd pruski, czyli harmonijny z tym terenem, jego geografią, architekturą i historią.
Oczywiście, na oryginały nie było go teraz stać, ale zamierzał stworzyć kopie takich pojazdów. W tym celu nawiązał kontakty z różnymi miłośnikami historii i okolicznymi rzemieślnikami, oraz sprowadził z wielkopolski pana Juliana. Doktora nauk historycznych, miłośnika powozów i znawcę jeździectwa, marzącego nieustannie o odrodzeniu dawnej świetności polskiego rycerstwa.

Pan Julian, czyli doktor Kuszyca, rzeczywiście miał wiedzę tematyczną na wysokim poziomie. A że był pasjonatem takich działań, jego konsultacje nie kosztowały zbyt wiele. Na pozór. Bo wprawdzie wpadał tutaj od czasu do czasu, głównie na weekendy, by wieczorami prowadzić rozmowy i spotkania techniczne z wykonawcami, ale dnie wykorzystywał na rekreację jeździecką, którą musiano oferować mu darmo. I te sytuacje zaczynały się wydłużać.
Chociaż ze względu na swoją ortodoksję, czyli brak tolerancji dla odstępstw od pewnych zasad, nie był zbytnio lubiany przez otoczenie. Zresztą, z wzajemnością. Czyli przejażdżki odbywał w zasadzie samotnie. Aż do dzisiaj. Moi uśmiechnięci rozmówcy wyznali, że Agata jest pierwszą osobą, która mu tutaj wyraźnie zaimponowała.

- Wiecie państwo kim ta pani jest? – zapytałem, lekko rozbawiony.
- Nie bardzo – odparł pan Artur. – Wie pan, decydując się kiedyś na odejście z koncernu, sądziłem że codzienne rozmowy z oficjelami są już poza mną, a tu okazuje się inaczej.
- To jest dopiero preludium! – zaśmiałem się. – Jeśli państwo zrealizujecie po paru latach swoje plany, wtedy dopiero będzie najazd! Będziecie mieć pod bokiem strefę z dyrektorami, prezesami i wszyscy będą potrzebowali rozrywki! Nie wiem czy mi państwo uwierzycie, ale znam niedalekie jezioro Wylewa z czasów, kiedy hotel Liman jeszcze nie istniał. Kąpaliśmy się w nim z żoną na golasa bez obawy, że ktoś nas może podglądnąć. I to było zaledwie dziesięć lat temu! A co będzie za kolejne dziesięć lat? Pan był niezłym wizjonerem w firmie, zebrałem o panu nieco informacji i wiem, że potrafi pan poskładać klocki w stosowną całość.
- Ja również wiem o panu niemało – zrewanżował się. – Jednak o takim epizodzie z żoną, o którym był pan uprzejmy wspomnieć, nie miałem żadnej wiedzy.
- Paskudnik! – zaśmiała się kobieta. Miała na imię Monika.

- Ech, dawne czasy! – rozmarzyłem się. – Tak… tamto lato… ależ wtedy było cudownie! Nie do uwierzenia, że obydwoje z żoną byliśmy wtedy bezrobotni, nie mając żadnych, określonych planów na przyszłość. Żyliśmy z dnia na dzień, zupełnie się nie martwiąc co będzie jutro.
- Naprawdę? Niemożliwe! – Artur nie uwierzył.
- I pan to określa jako piękne czasy? – głos pani Moniki sugerował jednak zrozumienie.
- Pani Moniko… całe lato mieliśmy tylko dla siebie! Nikt nam nie przeszkadzał. I ta więź, która wtedy powstała, okazała się mocniejsza, niż wszystko inne! Dorotka wprawdzie wyszła później za mąż za innego, ale po latach spotkaliśmy się i… zostaliśmy już razem. Zmian w tym zakresie nie przewiduję, dlatego mogę panu hrabiemu szczerze życzyć powodzenia, niech mu się darzy!

- Niesamowite… kim w końcu jest ta elegancka kobieta?
- Pani podpułkownik Agata Romaniuk, rzecznik prasowy komendanta głównego Straży Granicznej. Strzela lepiej niż bohaterowie westernów, jeździ konno tak jak Indianie i nikomu nie da sobie w kaszę dmuchać!
- Wow! – zawołała pani Monika. – Czyli trafiła kosa na kamień!
- Skąd pani obawy? – zapytałem.
- Korzystamy z programu rozwojowego, a sami nie mamy takiej wiedzy, by doprowadzić wszystko do końca – wyjaśnił Artur. – Nie udostępnił nam całości dokumentacji technicznej jaką posiada, lecz cedzi tak punkt po punkcie, kawałek po kawałku. Musimy go więc tu przyjmować, gościć i znosić jego hrabiowskie fochy, czy też zachcianki. Czasami bywają dość uciążliwe.
- Jasne, rozumiem. Jeśli to oznacza, że będę musiał namówić znajomą, by zaglądała tutaj częściej, proszę się nie krępować, ja to zrobię! – zażartowałem. – Ma stałe prawo korzystania z naszych koni, dlatego nie przysporzy wam wielu kłopotów. Ja naprawdę życzę państwu powodzenia i realizacji wszelkich planów!
- Dziękujemy bardzo!
- Doceniam deklarację pana ministra – zawtórował jej Artur.

- Jest jednak pewna trudność, ta pani jest niesterowalna, nawet przeze mnie – oznajmiłem. – Lepiej będzie, jeśli wymyśli pan nowe zadanie, z innego programu operacyjnego i złoży wniosek o nowe dofinansowanie. To będzie miało większe szanse powodzenia! Ten temat znam nieco lepiej i w razie problemów, mógłbym służyć radą, chociaż nie sądzę, by pan sobie z tym nie poradził. Nie wypadł pan sroce spod ogona, a więc głowa do góry! Wpadnę tu niezadługo, bo zechcę porozmawiać o waszych wizjach z regionalnymi naukowcami, a mam stosowne kontakty, które mogę wykorzystać. Co z tego wyniknie, tego nie wiem i niczego nie obiecuję. Ale spróbuję! Podoba mi się państwa zaangażowanie, podobają się zamierzenia, pomogę wam, na ile będę mógł. Nie mogę jednak ryzykować otwartego zaangażowania, sami chyba rozumiecie.
- Tak, oczywiście…
- Czyli umowa stoi! Proszę tylko nie udzielać ewentualnym dziennikarzom żadnych informacji na nasz temat, a wtedy będziemy żyć w zgodzie.
- Czy pani poseł Dalerska jest pana znajomą? – zapytała naiwnie pani Monika.
- No nie… – osłabiła mnie. – Pani Moniko! Mam nie znać swojej wspólniczki?
- Dałam plamę?
- Troszeczkę! – uśmiechnąłem się do niej. – Lidka jest teraz instytucją na tym terenie, a znamy się mniej więcej od czasów, kiedy na pobliskich łąkach zaczynały biegać dinozaury. Z moją żoną natomiast znają się od czasów, kiedy obydwie łapały żaby na brzegach jeziora i robiły wianki z polnych kwiatków. Wystarczy pani taka informacja?
- Teraz tak, dziękuję! Rozumiem też, że to państwo zamieszkujecie ten dom obok hotelu?
- Tak, oczywiście. I jeszcze przez kilka lat nie zamierzamy z tego przywileju rezygnować.

wykrot
10-10-2021, 00:06
Rozmowa trwała jeszcze ponad godzinę. Opowiedzieli mi trochę szczegółów ze swojego życia; o pracy w Warszawie, o tym jak ich postanowienie wyprowadzki dojrzewało, jak szukali czegoś odpowiedniego i jak klamka zapadła. Teraz mieli masę problemów na głowie z remontami, rozbudową i przebudową ośrodka, poszerzeniem zakresu świadczonych usług, lecz z wyboru byli zadowoleni. Ich jedyny syn kończył studia w Koblencji, mając w planach dalsze zdobywanie doświadczeń gdzieś w Europie, a oni oddychali swobodą, którą dawała im samodzielność i z perspektyw, które rysowała przed nimi przyszłość.
- Tu się naprawdę żyje, panie ministrze – przekonywał mnie pan Artur. – Tu czujemy się wolni!
- Na imię mam Tomasz! – wyciągnąłem ku niemu dłoń. – Panie prezesie! Wprawdzie musiałem pozbyć się udziałów w Limanie z wiadomych względów, ale kiedyś one do mnie wrócą. I wtedy będziemy oficjalnymi wspólnikami, chociaż to pan będzie nadal tutaj rządził. Dlatego wolałbym już teraz przejść z panem na ty, potem mogę się nie dopchać!
Bardzo im się spodobał mój pogląd, śmiechu było co niemiara.
.
Kiedy wreszcie pojawiła się Agata w towarzystwie pana Juliana, byliśmy już mocno zaprzyjaźnieni, a chłopcy pałaszowali ciasteczka wczorajszego wypieku pani Moniki. Zgłodnieli biedactwa, na obiad pewnie też się spóźnimy.

Agata miała doskonały humor, ale ani w drodze, ani później, nie zdradziła mi żadnych szczegółów przejażdżki. Pierwsze pytanie ominęła szerokim łukiem, a następnych już nie stawiałem. Temat hrabiego od razu przestał dla mnie istnieć.
W domu zjedliśmy obiad, a że było już zbyt późno na wyjazd z chłopcami na tor, uzgodniłem z nimi, że wybierzemy się tam jutro po śniadaniu. Wtedy Agata oznajmiła niespodziewanie, że musi wracać do Warszawy i na tym jej pobyt w Pokrzywnie się zakończył. Zostałem tylko z chłopcami i z Heleną.
Byłem nawet z tego wyjazdu zadowolony. Przynajmniej jej cielesne i nieosiągalne zalety przestaną mnie drażnić swoim widokiem. Gdyby została, znowu nie wiedziałbym jaką rozrywkę zaoferować jej po kolacji. I pewnie znowu nie dalibyśmy rady się dogadać.

Do Warszawy wróciliśmy wczesnym, niedzielnym wieczorem i Dorotkę zastaliśmy już w domu. W znacznie lepszym nastroju niż przed wyjazdem. Cieszyła się dziećmi, cieszyła nami, była zachwycona tym, że spędziliśmy weekend razem i obiecywała, że będzie się starała bywać z nami częściej. Wobec mnie również była znacznie milsza niż ostatnio, a kiedy otwarcie zapytałem skąd ta zmiana zachowania, wymigała się przebiegiem konferencji.
Jej uczestnikami byli między innymi członkowie zarządu funduszu norweskiego, czyli finansiści najlepsi na świecie, obracający aktywami wielkości setek miliardów dolarów. A że zaprezentowany przez nią referat o strategiach inwestycyjnych w warunkach światowego kryzysu bankowego spotkał się ze sporym zainteresowaniem, miała prawo do odprężenia i zadowolenia.

To zagadnienie nie zostało jeszcze zbyt szeroko zanalizowane w ekonomicznych kręgach, dlatego każde oryginalne wystąpienie odbijało się echem w środowisku. A o to w tej branży przecież chodziło. O przekonanie innych do swoich racji. Poza tym, Dorotka była również praktykiem, chociaż w porównaniu z ogromem światowego systemu ekonomicznego, jedynie w mikroskali. Jednak jej poparte przykładami tezy, właśnie dlatego uznano za szczególnie cenne. I z tego powodu, nieoczekiwanie, znalazła się w gronie gwiazd całego sympozjum. Bardzo ścisłym gronie. Miała prawo czuć się wyróżniona.
Kiedy chłopcy poszli już spać, mieliśmy czas tylko dla siebie. Przestała się wtedy krępować i mimo obecności Heleny, jeszcze w salonie usiadła mi się na kolanach, domagając się pocałunków i pieszczot, a potem pociągnęła do sypialni. Cała Dorotka! I było jak dawniej.
Tym razem jednak, nie był to jeszcze koniec wieczoru.

Kiedy leżeliśmy już spokojnie, próbując samą obecnością nacieszyć się nawzajem, wciąż jeszcze przytuleni, nagle się odezwała.
- Domyśliłeś się, że była u mnie Agata?
- Nie… kiedy? – nie zrozumiałem.
- Dzisiaj. Przyleciałam już w południe, ona odjechała godzinę przed waszym przyjazdem.
- Tak… I pewnie poskarżyła się, że chciałem sobie z nią ulżyć? – nie miałem zamiaru niczego ukrywać, to nie miało sensu.
- Owszem, ale po wysłuchaniu jej opowieści, nie mam do ciebie ani żalu, ani pretensji. Ty przynajmniej postawiłeś sprawę otwarcie i miałeś rację, powołując się na naszą zażyłość. Zrobiłam błąd, zaniedbując cię ostatnio i nie tak dużo brakło, bym sama ciężko za to nie odpokutowała.

- O czym teraz mówisz?
- O konferencji. Panów było na niej zdecydowanie więcej niż pań i trwała zbyt długo. Zbyt długo! Zdecydowanie!
- Nie wiedziałaś o tym wcześniej?
- O takich sprawach nie myślałam. Nie zaprzątały mojej uwagi. Byłam podekscytowana możliwością występu przed tak szacownym audytorium, a na wszystko nałożył się mój gorszy czas. Jakieś takie dziwaczne osłabienie, z jakim nigdy wcześniej nie miałam do czynienia.
- I co się tam stało?
- Na szczęście nic, ale… Nie tak dużo brakowało.
- Skoro już zaczęłaś, to opowiedz do końca.

- Przecież mówię. Moje wystąpienie było przewidziane już w piątek. I do tego czasu na nic praktycznie nie reagowałam. Funkcjonowałam niczym automat, przesiąknięta jedną myślą i niczego wokół nie widziałam. Liczyło się wyłącznie moje wystąpienie, moja prezentacja i wszystko co było z tym związane. Pamiętałam by się odpowiednio ubrać, zrobić makijaż, ale już ze zjedzeniem śniadania miałam kłopoty. Zapomniałam, że coś takiego istnieje. A po referacie, została tylko kwestia krytyki moich tez. Byłam jednak dobrze przygotowana na taką ewentualność. Argumenty zbijające twierdzenia oponentów miałam od dawna w małym paluszku, dlatego powoli się uspokajałam i wracałam do rzeczywistości.
Po obiedzie natomiast prowadziliśmy dyskusję w zespołach i tam również udało mi się odeprzeć większość zastrzeżeń. Posłużyłam się przy tym wynikami finansowymi banku i to już po przeprowadzeniu audytu, czego inni nie mieli. A z faktami nie mogli dyskutować. Więc triumfowałam! W świat poszły depesze o moim rewelacyjnym wystąpieniu, po czym w glorii i chwale wybrałam się na uroczystą kolację. Jeszcze wtedy nie miałam pojęcia, że na męskiej giełdzie trwają zakłady, komu uda się zaciągnąć mnie do łóżka. Wiesz z jakimi stawkami?
- Skąd mam wiedzieć?

- Wczoraj wieczór dostałam ofertę miliona euro za noc! Aż się roześmiałam! To był chyba rekord świata. Nawet szejkowie nie oferują takich pieniędzy najlepszym specjalistkom w łóżkowej dziedzinie. A ja przecież nie miałam w tej branży doświadczenia, nie mogłam mieć! – śmiała się. – Czysta amatorka bez rekomendacji, bo sypiałam dotąd wyłącznie z partnerami w randze męża. Czyli na giełdzie nie mogłam być notowana. Ale cóż, finansiści mogą mieć czasem ochotę przewyższyć szejków.
- Mówisz to wszystko tak spokojnie…
- To teraz jestem spokojna – przytuliła się. – Ale wczoraj zupełnie nie do śmiechu mi było. Cała sobota w zasadzie była już nienormalna. Podświadomie wyczuwałam, że coś jest nie tak, chociaż pozornie nic takiego się nie działo. Mimo wszystko, kiedy jeszcze kolacja trwała, pozbierałam swoje rzeczy i wyniosłam się stamtąd. W Oslo jest duży wybór hoteli, więc zmieniając kilkakrotnie taksówki, przeniosłam się na noc na przeciwległy kraniec miasta. Zaryglowałam potem drzwi, podparłam je krzesłami i wreszcie mogłam się przespać.

- Nie przesadzasz aby? Bałaś się gwałtu?
- Nie. Bałam się, że… ulegnę naciskom…
- Mówisz to poważnie?
- Tak… – westchnęła. – Tomek… Wtedy zdałam sobie sprawę jaki popełniłam błąd! Kiedy emocje związane z prezentacją referatu opadły, moje podniecenie wróciło! Nie wiem, czy rozsiewałam wtedy wokół siebie jakieś feromony, czy inną cholerę bo przecież się myłam, ale po pierwsze, sama poczułam, że mam wielką ochotę na seks. A po drugie, oni wszyscy chyba to jakoś wyczuwali! To zainteresowanie moją osobą nie wzięło się znikąd! To nie była tylko kwestia referatu. Oni wiedzieli, że marzy mi się seks! I pilnowali się nawzajem, by żaden nie mógł znaleźć się ze mną sam na sam. To mnie chyba uratowało!
- Więc jak zdołałaś się stamtąd wydostać?
- Wyszłam do toalety z jedną Hiszpanką, taką dostojną damą w pewnym wieku, która mnie jeszcze przynagliła. Ona też wiedziała co się ze mną dzieje i powiedziała mi jasno, że jeśli tu zostanę, cała moja reputacja legnie wieczorem w gruzach. Wtedy pozbierałam się jakoś i z jej pomocą udało mi się opuścić hotel zanim się zorientowali.
- O matko!

- Tomek…
- Co, Słoneczko?
- Wczoraj zdałam sobie sprawę, że jestem chyba uzależniona od seksu. I to nie jest takie zwyczajne lubienie tego aktu. Noc wprawdzie jakoś przespałam, chociaż z problemami, bo wciąż śnili mi się tamci zalotnicy, ale koszmary rano się skończyły. Tyle że, już w drodze na lotnisko podrywał mnie taksówkarz, a w samolocie stewardesy obdarzały jakąś niecodzienną uwagą. A kiedy wróciłam i pojawiła się Agata, od razu rozebrałam ją doszczętnie! Byłam jak nieprzytomna! Jak w amoku! Dopiero po wszystkim przyszła ulga. Nie gniewaj się, nie byłam już w stanie na ciebie poczekać, musiałam się rozładować.
- Nawet nie wyczułem, że byłaś rozładowana.
- I nadal mam ochotę, chociaż teraz bardziej delikatną, taką zwyczajną. Ale gdybyś mnie jeszcze raz zechciał, nie miałabym nic przeciwko…

Zechciałem.

wykrot
10-10-2021, 12:19
W poniedziałek zaczęła się w resorcie kolejna kołomyja, chociaż nie z samego rana. Adaś nie spodziewał się chyba dymisji, jednak Anna wezwała go jeszcze przed obiadem, aby mu to zakomunikować. Odwiedził mnie potem na pożegnanie i poszedł się pakować. Nie spotkał się z Godelikiem, który dopiero jakąś godzinę po jego odjeździe zjawił się u mnie.
Był już po ustaleniach z Anną. Jego nominacja była przesądzona i zaplanowana na jutro, więc rozmawialiśmy tak naprawdę jedynie o przyszłych relacjach wzajemnych. A było o czym mówić.

Godelik był światowcem w porównaniu ze mną. Znał biegle angielski i niemiecki, potrafił też porozumiewać się po francusku i hiszpańsku. Dlatego Anna właśnie jego postanowiła uczynić swoją prawą ręką w kontaktach z Brukselą, w kwestiach inwestycji transportowych. Janek miał tu swoją wiedzę i nawet jeśli osobiście nie znał określonych osób w Europie, to wiedział kim są i kto może go do nich doprowadzić. Oczywiście, nie była to wiedza kompletna, ale znacznie większa niż moja. Miał od czego zaczynać.

W kraju podobnie, jemu miały zostać podporządkowane wszystkie departamenty związane z komunikacją, oprócz infrastruktury elektronicznej. Czyli drogi, kolej, transport wodny i tak dalej. Zarówno ich utrzymanie jak i nowe inwestycje. Wychodziło na to, że gdyby tylko objął stanowisko kilka dni wcześniej, to on męczyłby się z Worobiewem, a nie ja. Z tej też okazji postanowiłem podzielić się z nim swoimi spostrzeżeniami z negocjacji.
- Panie Janku! Decyzja należy do pana, ale w ostatniej sprawie, będąc na pańskim miejscu, zażądałbym od razu wszelkich materiałów dotyczących negocjacji w sprawie porozumienia tyczącego przejścia „Pusztunia”, które negocjował były podsekretarz Adaś Szangała.
- Czemu były? Przecież jest nadal.
- Nie, już nie jest. Może komunikat jeszcze się nie ukazał, ale wiem co mówię.

- W porządku. I czego mam szukać w tych materiałach?
- Miałem zamiar zrobić to sam, ale kiedy po rozmowie z panią minister okazało się, że te sprawy wejdą w zakres pana obowiązków, po prostu zrezygnowałem. Nie mam aż tyle wolnego czasu. Gdyby jednak ta tematyka mnie podlegała, sprawdziłbym dokładnie, kto z negocjatorów zgodził się na taki felerny zapis, o którym już rozmawialiśmy, bo przecież to nie Adaś Szangała go sprokurował. Jego błędem było tylko to, że dał się przekonać swoim ludziom, ale oni przecież mają nazwiska! I zajmują określone stanowiska. Więc jeśli jeszcze pracują, to powinni albo wylecieć stąd w podskokach, albo chociaż zwolnić swoje fotele. Bo zajmują je bez pożytku. Zgadza się pan ze mną?
- Jak najbardziej.

- Otóż właśnie! Podpowiem panu też, że pomimo zakazu tworzenia nowych stanowisk w administracji, nikt nie będzie rwał szat, jeśli ściągnie pan tutaj za sobą grupkę najbliższych współpracowników, na których będzie pan mógł polegać. Proszę tylko zważać, że wszyscy zostaną sprawdzeni przez służby i wcale nie jest pewne, że otrzymają dostęp do wszystkich informacji służbowych. Wtedy zatrudnienie odpada, tego nie da się pogodzić.
- Rozumiem. Będę to miał na uwadze.
- Czyli kiedy nastaje pan oficjalnie?
- Mam zaproszenie od pani minister na jutro.
- Czyli jutro panu pogratuluję. Ale cieszę się już dziś! I życzę powodzenia w nowej roli!

Następnego dnia rano, Jan Godelik otrzymał powołanie na stanowisko podsekretarza stanu, ale tego co nastąpiło później, nawet ja wcześniej nie wiedziałem. Jeszcze przed posiedzeniem rady ministrów, Anna została powołana w skład prezydium rządu. Zmieniła się też jej rola w komitecie ekonomicznym rady ministrów. Tu nie było oficjalnej nominacji, ale decydowały realia. Jej ranga wzrosła, mimo że to minister finansów kierował formalnie tym gremium. Tyle, że członkiem prezydium rządu on nie był, a to oznaczało, iż Anna przejmuje mało formalny nadzór nad przebiegiem prac komitetu. Będzie też mogła wrzucać tematy do programu obrad. Może wreszcie skończą się wielomiesięczne konsultacje resortowe nad projektami naszych ustaw i rozporządzeń. To była dobra wiadomość!

Postanowiłem wybaczyć jej milczenie, chociaż miałem przekonanie, że wiedziała o tym już wtedy, kiedy obydwoje byliśmy ostatnio u premiera. I przez tyle dni nie puściła nawet pary z ust! Nie dała mi jednak okazji do zachwytu. Kiedy wróciła z posiedzenia rządu zaraz do mnie zadzwoniła i ucinając dyskusję w zarodku, suchym głosem oznajmiła, że Walerij Worobiew został w piątek zdymisjonowany ze stanowiska, z powodu braku właściwego nadzoru, o czym doniosły nasze służby.
Oficjalny komunikat białoruskich władz w tej sprawie nigdy nie ujrzał światła dziennego.

Wzmocnienie pozycji Anny niemal natychmiast przyniosło w resorcie efekty i to z gatunku tych najmniej lubianych przez załogę. Otóż pani minister od razu zarządziła kompleksowy przegląd problemów i tematów zaległych, które kiedyś, z różnych powodów, nie zostały sfinalizowane. To samo dotyczyło zarzuconych projektów w bardzo różnym stadium opracowania. Wszystko miało zostać przejrzane ponownie, przyczyny rezygnacji z nich lub zaniechania kontynuowania jeszcze raz przeanalizowane i dokładnie opisane. Należało też zaktualizować w razie potrzeby dawne opinie, oceny oraz wszelkie inne analizy; prawne, społeczne, techniczne i ekonomiczne. Taki totalny remanent w resorcie.

Sens to miało, wiele naszych projektów utknęło gdzieś na jakichś uzgodnieniach między resortami, na szczeblu instytucji samorządowych czy też organizacji gospodarczych. Niektórym gremiom, chociażby instytucjom naukowym, wydawało się że są ponad regulaminy. Nie przestrzegały żadnych administracyjnych terminów, a uzyskanie ich opinii w wyznaczonym terminie graniczyło z cudem. Cóż! Samo życie. A i u nas, w resorcie, pewnie znajdą się jakieś zakurzone teczki, odkładane na później.
Dobrze, że nadszedł czas aby wreszcie posprzątać i wszystko uporządkować. Tylko czy ktoś lubi generalne porządki? Nawet we własnym domu. Przecież to oznaczało dodatkową pracę, bo z bieżących zadań nikt nie był zwolniony. Ja tak samo! Znowu mogłem zapomnieć o wcześniejszych powrotach do domu, nie było takiej możliwości.

To wszystko odbijało się na moich relacjach rodzinnych. Niby po powrocie Dorotki z Oslo sytuacja u nas pojaśniała, ale całkiem różowo nie było. Jej delikatne uwagi o zaniedbywanie rodziny powtarzały się coraz częściej, a i Helena od czasu do czasu dokładała swoje. A na odpór ich zarzutom, nie miałem czego przeciwstawić. Bo ileż czasu mogłem spędzać z chłopcami, kiedy wracałem do domu o godzinie dziewiętnastej? Oni o dziewiątej musieli kłaść się do łóżek, by rano nie musieli podpierać powiek zapałkami i w normalnym stanie mogli pojechać do szkoły. Dobrze, że niezadługo będą mieli pierwszą, tygodniową przerwę w nauce i kolejną wycieczkę przeznaczoną na poznawanie świata. Tym razem do Gibraltaru i Hiszpanii.
Chociaż prawdę mówiąc, obydwaj wcale nie okazywali mi jakiegoś żalu. Lgnęli do mnie, czego dawali wyraz porzuceniem komputerów i telefonów, kiedy się pojawiałem. A kiedy jadłem kolację, z zapałem opowiadali o wydarzeniach w szkole, lub na torze gokartów. Wciąż tam jeździli, pod opieką amerykańskiego ojca ich kolegi i według ich słów, robili stałe postępy. Będę w końcu musiał wybrać się tam z nimi, dawno już ich nie oglądałem w tej roli.
Na razie jednak wszystko odłożyłem na później, gdyż w środku tygodnia zadzwoniła do mnie Agata z przypomnieniem, że w najbliższą sobotę odbędzie się uroczyste otwarcie sezonu łowieckiego i zgodnie z ustaleniami, zarezerwowała mi na nim miejsce.

Miała to być huczna, regionalna impreza na wysokim szczeblu, z udziałem wielu prominentnych działaczy z regionu i Zarządu Głównego, bez samego polowania w programie dnia. Zarząd okręgu, nie chcąc drażnić środowisk niby-ekologów, a tak naprawdę zabezpieczając się przed nierozważnymi działaniami ich ekstremistycznych odłamów, postanowił to tradycyjne, coroczne otwarcie urządzić inaczej. Bezkrwawo. Rzeczywiste polowania miały się odbywać bez rozgłosu, aby oponenci nie mieli możliwości organizowania się i przeszkadzania.
Natomiast imprezę na otwarcie sezonu, zaplanowano wręcz przeciwnie. Miała się odbyć w formie festynu ludowego, o charakterze łowieckim. Otwarta dla wszystkich! Posunięto się nawet do tego, że do jego organizacji zaproszono ekologów, by promowali swój program i to bezpłatnie. Ich stoiska z książkami czy też albumami przyrodniczymi były mile widziane. Zgodzono się też na różnej maści prezentacje i tak dalej. Organizatorzy zapewnili im pełne zaplecze i pomoc techniczną, nie biorąc za to ani grosza. Warunkiem było tylko wcześniejsze zgłoszenie się, aby zmieścić wszystko w ogólnym harmonogramie imprezy.

Były oczywiście inne atrakcje, pokazy sprzętu, wystawa fotograficzna o historii łowiectwa, wystawa trofeów, występy zespołów, konkursy tematyczne z nagrodami, filmy przyrodnicze oraz bezpłatny bigos myśliwski i nie tylko. Najważniejszym jednak punktem programu miał być turniej strzelania do rzutków, zastępujący samo polowanie. To już nie było pokazem, lecz zaciętą, sportową rywalizacją, z pokaźnymi nagrodami dla zwycięzców. Rzeczywistych myśliwych interesował tylko ten jeden punkt programu.
No, może to przesada. Bankiet, czyli podsumowanie całego dnia, dostępny wyłącznie dla zarejestrowanych myśliwych, również był oczekiwany z pewną niecierpliwością. Jeśli nie przez wszystkich, to przez zdecydowaną większość zainteresowanych. Co najmniej przez większość. Taki polski zwyczaj…

wykrot
10-10-2021, 20:09
Cała impreza odbywała się w okolicy hotelu, znanego mi od czasu egzaminu łowieckiego i pojechałem na nią sam. Chłopcy jeszcze w piątek odlecieli samolotem do Madrytu, Dorotka natomiast miała w sobotę zajęcia z dyplomantami. Nie protestowała, kiedy oznajmiłem, że też chcę odetchnąć od codzienności.
Tym razem wybrałem się toyotą land cruiser. Jeep był wprawdzie wygodniejszy, ale tylko toyota miała zamontowany na stałe sejf na broń, a przecież wiozłem dubeltówkę! W tym temacie nie było mowy o żartach, ani o lekceważeniu przepisów. Lepiej było dmuchać na zimne.
Auta po drodze nie rozbiłem, jak podczas jazdy na kurs. I dobrze, bo tym razem Lidki nie było w pobliżu. Nie skorzystała z zaproszenia tłumacząc się brakiem czasu, co było do przewidzenia. Kiedy widzieliśmy się ostatnio, narzekała jak przed wakacjami. Też wzięła na siebie obowiązków ponad miarę i nie miał jej kto zastąpić. Po co nam to wszystko?

Pierwsza niespodzianka spotkała mnie już w hotelowej recepcji, kiedy przedstawiłem się miłej i sympatycznej pani.
- Dzień dobry! Podobno mam tutaj zarezerwowany nocleg, czy to jest prawdą? – grałem rolę nieświadomego.
- Pańska godność? – odpowiedziała pytaniem.
- Tomasz Barycki.
- Pan Tomasz Barycki… – mruczała, studiując jakieś zapisy. – Jest rezerwacja – krótko potwierdziła. – Pokój sto siedemnaście, dwuosobowy. Zapraszamy!
- Jak to dwuosobowy? – zdziwiłem się. – Nie można tego zmienić?
- Przykro mi, ale nie. Dzisiaj nie ma takiej możliwości! – pokręciła głową. – Jesteśmy obłożeni tak dokładnie, że nawet dyrektor nie znajdzie już miejsca dla nikogo. Chyba, że odstąpi swoje lokum.
- Niczego się nie da zrobić? – naciskałem, skrzywiwszy usta.
- Nie, absolutnie. Nie ma szans! Bardzo mi przykro, w innych terminach nie bywało aż takich problemów, ale dzisiejszy dzień… wykluczone!

- A czy mógłbym porozmawiać z pani przełożonym?
- Proszę bardzo! – odparła, naciskając pewnie jakiś przycisk. Po chwili przed recepcją pojawiła się atrakcyjna blondynka, spoglądając na mnie ciekawie. Nie pamiętałem jej. A może była nowa?
- Pan prosił o możliwość rozmowy – wyjaśniła jej recepcjonistka.
- Dzień dobry panu! – skłoniła głowę, ale nie podała mi dłoni. – W czym mogłabym być pomocna?
- Dzień dobry! Dowiedziałem się właśnie, że moja rezerwacja oznacza miejsce w pokoju dwuosobowym, a ja nie lubię męskiego towarzystwa. Nie dałoby się tego jakoś zmienić? Cena nie gra roli.
- Przykro mi! – zacisnęła usta po sprawdzeniu listy. – Na razie nie mam żadnej możliwości manewru. Nikt nie odwołał rezerwacji i tylko kilka osób jeszcze jej nie potwierdziło, co wcale nie oznacza, że już zrezygnowali. Poza tym w kolejce i tak czeka mnóstwo chętnych, jakiś obłęd wkradł się dzisiaj. Nigdy czegoś takiego nie było.

- Niesamowite! – westchnąłem. – Trudno, jakoś to może przeżyję. A czy będzie pani tak uprzejma by mi zdradzić z kim mam ten pokój dzielić?
- Oczywiście! – odparła, ponownie zerkając na listę. – Z panią Agatą Romaniuk.
- Z kim???
- Z panią Romaniuk – powtórzyła, spoglądając na mnie niepewnie. – Pani rezerwowała miejsce dla siebie i dla pana, dlatego macie państwo wspólny pokój. Mam nadzieję, że o to chodziło?
Coś zaczynało mi świtać w głowie, ale jeszcze nie byłem pewien.
- A tam jest dwa łóżka, czy jedno?
- To jest pokój małżeński. Łóżko jest jedno, ale za to duże. Tak zrozumiałam rezerwację, gdyż była zrobiona z dużym wyprzedzeniem, więc wybrałam najlepsze oferowane przez nas warunki. Mam nadzieję, że będziecie państwo zadowoleni.
- Ja tak, ale nie wiem czy moja żona podzieli te poglądy.
- Nie mamy lepszej, rodzinnej propozycji, to jest najciekawszy numer w hotelu.

Kobieta nie kumała, czy co? Recepcjonistka parsknęła tłumionym śmiechem, w lot pojęła co jest grane, a jej wesołość i mnie się udzieliła.
Kierowniczka spoglądała na mnie z ciekawością, jednak bez podzielania nastroju. Przez chwilę nie byłem jednak w stanie z nią rozmawiać, tak mocno zagryzałem wargi. Trochę trwało zanim się uspokoiłem. Ale numer! Ciekawe co będzie, kiedy Agata się o tym dowie.
- Przepraszam panią! – łapałem oddech. – Proszę mi wybaczyć wesołość, nie jest związana z naszą rozmową.
- A z czym? – wtrąciła przytomnie koleżanka recepcjonistki, dotychczas milcząca.
- Nieważne! – uśmiechnąłem się do niej. – To w końcu tylko jedna noc, a nie całe życie.
- Nie rozumiem pana – odezwała się kierowniczka. – Czy coś jest nie tak?
- Nie, dziękuję pani! Wszystko jest w najlepszym porządku. Dziękuję!
- Cieszę się i życzę miłego pobytu w naszym hotelu! – skłoniła głowę, po czym odeszła.
Dziewczyny w recepcji zrozumiały więcej niż ona, nie miały jednak siły rozmawiać, kiedy szefowa już ich nie słyszała. Podobnie jak i ja.

Po dotarciu do pokoju i odświeżeniu się, uprzątnąłem ślady pobytu. Bagaż powędrował na najwyższą półkę w szafie, kosmetyki zniknęły z łazienki, pantofle zawędrowały głęboko pod łóżko, a ja sam wróciłem do recepcji.
- Szanowne panie, mam problem – zaanonsowałem.
- Na czym on polega?
- Ile macie kart do pokoju?
- Normalnie, po jednej.
- A jak towarzyszka zamknie mi drzwi przed nosem? Co mam wtedy zrobić?
- Aż tak niepewnie się pan czuje?
- Licho nie śpi. Jesteśmy znajomymi, ale nie aż do takiego stopnia, żeby noce spędzać w jednym łóżku! – zaśmiałem się. – Jak dotychczas, jeszcze ze sobą nie spaliśmy, dzisiaj będzie debiut.

- Już panu współczuję! – odezwała się ta druga, podając mi kartę. – Proszę! W drodze wyjątku. Proszę tylko nie zapomnieć jej zwrócić, bo dyrektor najpierw dostanie zawału, a potem nas zwolni – uśmiechnęła się porozumiewawczo.
- Dziękuję! Tylko dlaczego mi pani współczuje?
Skrzywiła twarz, tłumiąc wesołość.
- Może ja już będę milczała…
- Niby z jakiego powodu? – zdziwiłem się.
- Nie… proszę nie ciągnąć mnie za język – wciąż chichotała.
Na tym nasza rozmowa na razie się urwała. Napływali inni goście, panie musiały wrócić do obowiązków, nie mogłem im zbyt długo przeszkadzać.

Impreza dopiero się zaczynała, a już widziałem nadciągające tłumy. Wyszedłem na zewnątrz, nie odchodząc daleko od hotelu. Na razie wolałem pooglądać wszystko z pewnego oddalenia. Gdzieś powinien być Bogdan, on w końcu był tu naczelnym kierownikiem całego zamieszania, w ferworze jednak codziennych obowiązków, nawet ostatnio nie dzwoniliśmy do siebie. Cóż, tak też bywa w życiu. Jak i z Agatą. Ależ będzie zaskoczona!

Tak naprawdę, przyjechałem tutaj w jednym celu. By spędzić kilka godzin na zajęciach zupełnie innych niż codzienna praca i dom. A także z zupełnie innymi ludźmi. Oderwać się na chwilę od tego kieratu, który mnie zdominował. Cóż za paradoks! Nie tak dawno byłem na urlopie, a już czułem się jak przepuszczony przez wyżymaczkę. Ile jeszcze wytrzymam?
Ostanie badania nie wykazały wprawdzie jakiegoś diametralnego pogorszenia stanu zdrowia, dawek leków lekarze mi nie zmienili, czułem jednak, że będę musiał częściej robić sobie takie samotne wypady. Bez żony, bez dzieci i z wyłączonym telefonem. Najchętniej anonimowo, żeby mnie nikt nie rozpoznał. Może by tak zaszywać się gdzieś w lesie…

Nie, to nie jest dobra myśl. Potrzebowałem czegoś innego. Tego, co sobie sprawię dzisiaj. Muszę odnaleźć dawnych znajomych z kursu i zwyczajnie napić się z nimi wódki. Tego mi brakowało najbardziej! Zwyczajnych ludzi, nie zainteresowanych załatwianiem prywatnych albo służbowych spraw, przy których nie będę musiał uważać na każde wypowiedziane słowo. Tak! Na wieczornym bankiecie też spodziewałem się czegoś podobnego. Że bon ton odejdzie nieco na bok. W końcu niemal wszyscy przyjechali tutaj dla relaksu! Może znajdzie się ktoś z gitarą, a wtedy pośpiewamy, wypijemy i na koniec, ogromnie spracowani pójdziemy spać…

Agata zupełnie nie chodziła mi po głowie, chyba że w roli koleżanki.

wykrot
11-10-2021, 06:43
Dochodziła jedenasta. Dopiero jedenasta. Odwróciłem kierunek spaceru, obszedłem hotel, gdyż na te wszystkie przemyślenia wybrałem ścieżki leśne, a teraz postanowiłem poszukać jakiegoś stoiska z piwem. Od czegoś należało przecież zacząć. Jeśli mam się zrelaksować, jedno piwo mi nie zaszkodzi. Chociaż do południa należało ostrożnie, mogli mnie nie dopuścić do rzutków. Co tam, niewiele mi zależało na tym konkursie. I tak go nie wygram. A konkurs zaczynał się o pierwszej.
Na polanie, jakieś sto, może nieco więcej metrów od hotelu, gdzie skoncentrowano całą imprezę, zaczynały się już pierwsze występy. Gwar narastał, tłum gęstniał, chociaż na razie rej wodziły przede wszystkim dzieciaki. To dla nich wystawiano teatralny spektakl pod gołym niebem, dość hałaśliwy i z wesołą muzyką. Nie musiałem nawet bliżej podchodzić, aby rozpoznać bajkę o czerwonym kapturku. No, no! Uczenie dzieci, że do wilka należy strzelać…
Wprawdzie zanim wezmą w dłonie strzelbę, ich priorytety się zmienią. Przecież wilki teraz, i słusznie, są pod ochroną, ale zawsze jakiś ułamek myśliwskiej żyłki w nich zostanie. Ciekawe kto to przygotował i czy analizował skutki…

Odziany w myśliwski strój nie rzucałem się specjalnie w oczy. Tym bardziej, że kilkunastu podobnie odzianych panów, tak jak ja zabijało czas, wałęsając się po polanie. Niektórzy w swoim towarzystwie, inni jakby z rodzinami, co mnie zdziwiło. A co zrobią wieczór? Bankiet był dostępny wyłącznie dla myśliwych. Żadne żony, żadne kochanki nie wchodziły w grę, nic z tych rzeczy! Jeśli komuś coś się marzyło, mógł najwyżej wyjść. Tym bardziej obecność dzieci. Chyba, że mama z dziećmi wróci po obiedzie do domu, a tatuś tutaj zostanie. To jest możliwe. Bo pań polujących bez mężów, w zasadzie nie spotykano. Taka Lidka była u nas absolutnym wyjątkiem.

Chyba już za bardzo oderwałem się od życia tak zwanych zwyczajnych ludzi. A co niby mają zrobić z dziećmi? Przecież rodzice nie wyślą ich do Madrytu czy na Gibraltar, tak jak ja! Kurczę, zadzwoniłbym do swoich chłopaków, ale teraz to nie pora… Ostatnio podjęto dość mocne postanowienia w tym zakresie. Dzieci są pozbawiane telefonów od wejścia na śniadanie do wyjścia z kolacji i się nie da! Jedynym kontaktem w dzień są opiekunowie, a oni owszem, przekażą informację, ale nie poproszą dziecka do aparatu, to wykluczone. Chyba, że będzie sytuacja nadzwyczajna, wtedy regulamin zostaje zawieszony.
Bardzo słusznie, według mnie. Nie po to jadą w świat, aby wpatrywać się w ekraniki, ale by coś zobaczyć realnie. Telefony im w tym przeszkadzały!

Podszedłem bliżej do jakiegoś stolika nakrytego parasolem, z wielkimi hasłami na całej powierzchni, reklamującymi ponoć najlepsze na świecie piwo. Bajki dla naiwnych… Dwóch panów odzianych w podobne do mojego kamuflaże, tyle że zupełnie mi nieznanych, zajmowało już przy nim miejsce. A co tam! Wyglądało wprawdzie, że zażarcie o czymś dyskutują, może się nawet kłócili…
W ostatniej chwili miałem zrobić w tył zwrot, ale było już za późno. Zwrócili na mnie spojrzenia, więc wycofanie się mogło zostać uznane za afront. A może będzie weselej?
- Dzień dobry panom! Darz bór! Mogę się przysiąść?
- Darz bór! Ależ oczywiście!
- Prosimy, prosimy! Zapraszamy! – odrzekł drugi i kiedy wykonywał szeroki gest dłonią, zauważyłem, że nosi koloratkę.
- Dziękuję bardzo! – odparłem bez zmieszania, podając mu dłoń. – Ksiądz pozwoli, że się przedstawię, jako myśliwy z niezbyt długim stażem.
Oczywiście, przedstawiłem się tylko imieniem i nazwiskiem, a oni odpowiedzieli tym samym. Ale zaraz dodali szczegóły. Proboszcz i wójt z jednej gminy, leżącej tuż przy naszej wschodniej granicy.

- Ach, teraz rozumiem tę gorącą dyskusję – roześmiałem się siadając. – Ta sama gmina, ta sama parafia?
- No ba! – odparł proboszcz wymijająco. – Czego się pan minister napije? Piwa?
- Aż tak jestem rozpoznawalny? – skrzywiłem się.
- Może gdyby się pan nie przedstawił, nie zwróciłbym uwagi, ale teraz… Kilka razy oglądałem pana w telewizji – dodał.
- Fatalnie! – podsumowałem. – Wybrałem się tutaj chcąc pooddychać nieco bardziej zwyczajnym powietrzem. Bez tytułów i rządowych problemów.
- Nic nie stoi na przeszkodzie – wójt wyglądał na lekko zdziwionego.
- Pan chyba rzeczywiście nie ma zbyt długiego stażu – zauważył proboszcz. – To pierwsze takie otwarcie sezonu?
- W zasadzie tak – przyznałem. – Wcześniej jakoś nie wychodziło.

W międzyczasie do stolika podeszła panienka przyjąć zamówienie.
- Dzień dobry! Co podać? – zwróciła się do mnie.
- Dzień dobry! Trzy szklanice regionalnego, niepasteryzowanego – zamówiłem.
- Słucham? – spojrzała niepewnie. – Nie dysponujemy czymś takim.
- Nie wierzę! – odparłem krótko. – Pani będzie uprzejma powtórzyć zamówienie szefowi i dodać, że ja znam jego smak, a jak nadal niczego nie zrozumie, to o skorzystaniu z funduszy wspomagania wyrobów regionalnych w przyszłości zapomnijcie. Rozumiemy się?
- Ja nie rozumiem, ale mogę powtórzyć – odparła niepewnie.
- Tak będzie najlepiej. Proszę tylko nie zapominać, że oczekuję pani pilnego powrotu!
Wzruszyła ramionami i odeszła.

- Co za piwo miał pan na myśli? – zapytał wójt.
- Skąpcy! – odpowiedziałem. – Zaraz będzie. Robią takie prawdziwe, dawne piwo jako swojego rodzaju hobby. Takie dla nielicznych, wybranych. Znaczy dla siebie i znajomych. I nawet nie próbują rywalizować z małymi, lokalnymi browarami, bo ponoć im się to nie opłaca. Jednak warzyć je dla siebie im się opłaca! A ja wiem na sto procent, że mają na dzisiaj zapasy, więc im je ukrócę. Będą musieli się z nami podzielić!
Kelnerka błyskawicznie wróciła, tym razem z jakimś mężczyzną. Ukłonił się grzecznie i zaczął tłumaczyć, że żadnego innego piwa nie mają, tylko to co jest w ogólnej ofercie.

- Chce mi pan powiedzieć, że przyjechałem tu po to, aby napić się zwykłego piwa, jakie mogę kupić w każdym warszawskim sklepie? – przerwałem mu, zmrużywszy oczy. – Panu się chyba coś pomyliło! Niech pan zadzwoni do swojego dyrektora, albo nawet prezesa zarządu, że czekam jeszcze najwyżej pięć minut, a potem wam podziękuję i wyciągnę wnioski. To wszystko! Wykonać!
Nie minęło nawet trzy minuty, kiedy solidna, dębowa, pięciolitrowa beczułka w stojaku spoczęła na naszym stoliku, a hoża dziewoja napełniła nam z niej kufle. To było to!
- Ile płacę? – zapytałem, zlizując pianę z warg.
- Nie wiem – poddała się. – Szef niczego mi o tym nie mówił.
- Jeśli się pani nie dowie, proszę obciążyć kosztami rachunek arcydyrekcji dzisiejszego polowania. Są mi co nieco winni, będziemy więc kwita.
- Przekażę pana sugestię! – uśmiechnęła się i poszła sobie.

- Znakomite! – pochwalił wójt, delektując się spienionym napojem.
- Doskonałe! – potwierdził proboszcz, ale też od razu mnie zaatakował. – Ostro pan sobie poczyna – zauważył z przekąsem. – Takimi sposobami rządzi się teraz na szczytach władzy?
- Ksiądz chyba żartuje – roześmiałem się. – Podwładni są dzisiaj niczym dzieci. Klapsa im dać nie można, bo to po pierwsze nieetyczne, po drugie niemodne, a po trzecie zabronione prawem. Od siebie dodam też czwarte, wolę stosowanie marchewki niż kija. I nieźle na tym wychodzę. Tak przynajmniej to wszystko widzę.
- Piękne słowa, godne chrześcijanina – pochwalił. – A piwo jest znakomite! Gdzie go można kupić w terenie? Orientuje się pan?
- Tego nie wiem. Prawdę powiedziawszy rzadko pijam piwo, a jeśli już, to najczęściej jeden gatunek, pochodzący z innego, mało znanego browaru, warzone na Mazurach. Też świetne.

- Dysponuje pan całkiem rozległą wiedzą w piwnym temacie – odezwał się wójt.
- To tylko pozory. Efekt znajomości z jednym panem, który w tej tematyce jest ekspertem degustacyjnym. Niestety, dzisiaj go nie będzie. Nie jest myśliwym, nie ma na to czasu. Poluje za to jego żona, ale dzisiaj tak samo nieobecna.
- Syndrom współczesności – zauważył proboszcz. – Ludziom brakuje czasu nawet na kontakt z naturą.
- Nie tylko naturą – potwierdziłem z westchnieniem. – Na nikogo jednak gromów nie rzucę, bom sam grzeszny i pełen winy. Własne dzieci widuję każdego dnia coraz krócej, obcy ludzie się nimi zajmują na co dzień, a ja jestem zmuszony… nie no, przepraszam. Nie przyjechałem tutaj skarżyć się na życie. I tak wiele osób mi go zazdrości.

- Nic dziwnego – odezwał się wójt. – Mieliśmy w gminie dwóch uczniów, którzy zostali finalistami olimpiady informatycznej i szybko wchłonął ich świat. Już do nas nie wrócą.
- To źle? – zapytałem.
- Nie, tego nie powiedziałem – zastrzegł. – Chodzi mi o to, że jest duży popyt, duże ssanie nawet na potencjalnych specjalistów, a co dopiero mówić o tych rzeczywistych, takich już ukształtowanych.
- To prawda, odłóżmy jednak na bok rozważania o dzisiejszym świecie, mam tego wyżej uszu każdego dnia.
- Bardzo słusznie! – poparł mnie proboszcz. – Wspomniał pan, że nie ma zbyt długiego, myśliwskiego stażu…
- Tak się złożyło.

- Ale zasady honorowe obowiązujące podczas każdego polowania pewnie pan zna?
- Mam nadzieję, że nadal obowiązują – odparłem.
- Bez wątpienia! – potwierdził. – Jeśli ktoś będzie je naruszał, pierwszy będę gardłował o ukaranie osobnika! Sam już kilkakrotnie mówiłem na spotkaniach, że do spowiedzi przyjmuję jedynie w parafii, natomiast w lesie mogę wyspowiadać wyłącznie tego, który nie daj Boże, z powodów nagłych znalazł się w niedoczasie i grozi mu zejście. Zwykłe przypadki, nawet nagłe nawrócenia, muszą poczekać na rozgrzeszenie.

wykrot
11-10-2021, 18:22
Dobrze, że o tym wspomniał. Niepisany kodeks honorowy ułatwiał relacje pomiędzy myśliwymi, którzy na co dzień wywodzili się z wielu środowisk i piastowali najróżniejsze stanowiska w zewnętrznym świecie. Zasadą jednak było, że na polowaniu wszyscy szeregowi myśliwi są sobie równi, żadna cywilna hierarchia nie obowiązuje i dużym nietaktem byłaby jakaś chęć wykorzystywania własnej posady wobec towarzysza mniej ustosunkowanego.
Jednocześnie też, podobna zasada obowiązywała w drugą stronę. Niedopuszczalne były próby załatwiania w trakcie polowania swoich prywatnych i służbowych spraw, z wykorzystaniem powstałej właśnie znajomości. Ten czas był wyjęty z takich zapędów.

Miało to duży sens praktyczny. Tacy ludzie jak ja, na wysokich stanowiskach, mogli się nie obawiać tabunu interesantów, którzy ośmieleni bliskością będą zawracali głowę swoimi problemami, próbując ominąć ścieżkę służbową. Przecież polowanie było zbyt ważną sprawą, wymagającą koncentracji, a nie rozmyślań o cudzych problemach! Obowiązywały na nim wręcz wojskowe zasady i to było całkowicie słuszne. Na to też liczyłem, przyjeżdżając tutaj.
Gorzej będzie jutro, kiedy będziemy trzeźwieli. Jutro te zasady nie będą już przestrzegane, zapanuje wolnoamerykanka.

- Ksiądz długo już dysponuje strzelbą? – zapytałem z ciekawości.
- Kilkanaście ładnych lat. Wcześniej jednak odziedziczyłem sztucer, pośmiertny dar poprzedniego gospodarza na parafii. Spadek dla następcy.
- No tak, głupio zapytałem – zreflektowałem się. – Niczym laik. A chodziło mi o księdza staż myśliwski, nie o rodzaj posiadanej broni.
- Zrozumiałem, bywa, proszę się nie przejmować! – bagatelizował. – Wie pan, w naszych okolicach często bywa tak, że ludzie w pewnym momencie stają przed wyborem. Zostać kłusownikiem, czy starać się mimo wszystko dołączyć do grona myśliwych. I przyznam, że wybór ten dla wielu bywa bardzo trudny.
- Domyślam się, że z powodu kosztów, tak? Czy może tradycji?
- Kosztów, zdecydowanie kosztów! – stwierdził. – Kto wie, czy byłbym myśliwym, gdyby właśnie nie ten sztucer. On zadecydował, że wybrałem taką drogę. Inaczej nie wypadało.

- A ja podobnie – zauważył wójt. – Pierwszą dubeltówkę otrzymałem od ojca. Oczywiście dopiero wtedy, kiedy już zdałem wszystkie egzaminy i miałem pozwolenie na broń. Łatwo nie było.
Roześmiałem się.
- Nikomu łatwo nie było, mnie też nie. Naprawdę! Pozwólcie jednak panowie, że zapytam jeszcze. Macie jakieś łowieckie sukcesy? Bo ja przyznam, że na razie nic.
- No nie, trochę tego jest – pochwalił się wójt.
- Co mianowicie?
- A co może być? Odyńce i liszki. Na szaraki już nie chodzimy, bo niewiele ich zostało w naszej okolicy.
- Natomiast reszta grubej zwierzyny jest przeznaczona do odstrzału za pieniądze – dodał ksiądz. – Nie kalkuluje się. Ładunki trzeba kupić, zapłacić za strzał… nie, nie! Taka przyjemność wychodzi zbyt drogo.

- Rozumiem. W tym sezonie mam już zamiar wziąć udział w prawdziwym polowaniu, gdyż jak dotychczas ćwiczę tylko teoretycznie.
- W jaki sposób? – zapytał ksiądz. – Na strzelnicy?
- Mam taką fikuśną fuzję, która naprawdę strzelbą nie jest. To znaczy, że realnie nie da się z niej wystrzelić, ale symuluje to doskonale, robiąc przy tym zdjęcia. Można próbować sobie wyrabiać celność takim treningiem.
- Mógłby pan objaśnić to prościej? – zapytał wójt.
- Prościej się nie da, ale przyniosę ją później, pokażę i objaśnię.
- Nie słyszałem o czymś takim.
- To nowość techniczna, gdyż dopóki technologia cyfrowych aparatów fotograficznych nie została dostatecznie opanowana, stworzenie takiego trenażera nie było możliwe.
- No tak. Postęp technologiczny jest teraz ogromny.
- Na szczęście, jedna dziedzina zmienia się znacznie wolniej – uśmiechnąłem się.

- Co pan ma na myśli?
- Samo spotkanie z księdzem przypomniało mi o niej, a jest to kuchnia! Mówić dalej? – prowokowałem.
- Ależ proszę!
- Znakomicie! Otóż ksiądz proboszcz stoi na czele parafii przygranicznej, a ja z kolei znam pewnego emerytowanego księdza w Bieszczadach, który był uprzejmy przekazać nam dawne, unikalne przepisy na potrawy z dziczyzny. I tak sobie pomyślałem, że przecież ksiądz, będąc czynnym myśliwym, pewnie tak samo dysponuje recepturami na fantastyczne dania ze swojego regionu. Mylę się?
- No… nie wiem! – roześmiał się. – To prawda, kiedyś podobno inaczej się jadało. Nie wiem tylko czy będzie to coś, czego pan nie zna, jeśli jest pan koneserem.
- Wymienimy się przepisami? Nieważne, po czyjej stronie będzie nadwyżka informacji. Przecież nie będziemy się rozliczać w detalu.
- Czemu nie! Swoje udostępnię panu bez żadnych warunków, nie wiem tylko jak.

- Pocztą elektroniczną ksiądz dysponuje?
- Niby tak…
- To proszę podać mi adres, a ja księdzu podam swój.
Wyjąłem wizytówki i na odwrocie obydwu napisałem odręcznie adres mojej prywatnej skrzynki mailowej.
- Proszę! – wręczyłem jedną księdzu, a drugą wójtowi. – Pan wójt może znajdzie gdzieś jakiś ciekawy przepis w materiałach historycznych, albo u któregoś z mieszkańców…
- Zaciekawił mnie pan, postaram się poszukać – obiecał uśmiechnięty.
Wójt miał swoją wizytówkę i podobnie jak ja wpisał na odwrocie swój adres, ksiądz jednak nie miał ani wizytówek, ani nawet świętych obrazków. Nie był też pewien czy swój dobrze pamięta..
- Ja go panu przekażę – obiecał wójt. – Oczywiście, za zgodą księdza proboszcza. W poniedziałek lub wtorek, bo w niedzielę ksiądz będzie zajęty.
- Bardzo proszę i z góry dziękuję!

Dobrze, że po kilku minutach dosiadło się do nas jeszcze trzech amatorów pienistego trunku, bo nie miałem zamiaru zwracać nie opróżnionej beczułki, a na nas trzech byłoby to jednak zbyt wiele jak na początek dnia. Panowie przedstawili się wyłącznie nazwiskami, bez określania pełnionych cywilnych funkcji, po czym rozmowa zeszła na tematy bieżące, dotyczące dzisiejszego dnia. Nie angażowałem się w nią specjalnie, ot taka zwyczajna paplanina dla zabicia czasu. Wójt z proboszczem nie zdradzili kim jestem, panowie chyba mnie nie skojarzyli, w sumie było całkiem nieźle, chociaż bez rewelacji. A kiedy w beczce pokazało się dno, udaliśmy się w stronę hotelu. Do godziny pierwszej pozostało już tylko dwadzieścia minut.
Przed hotelem spotkałem Agatę.

Powitanie było bardzo serdeczne, Agata tryskała wręcz humorem.
- Witaj, ministrze! – objęła mnie dość prowokacyjnie. – Gdzie się podziewałeś? Szukam cię już od jakiegoś czasu.
- Witaj, najpiękniejszy pograniczniku! – zrewanżowałem się komplementem. – Poszedłem na piwo, korzystając z luzu przed imprezą.
- Też bym się napiła, ale po alkoholu nie wpuszczają na strzelnicę, a ja chcę te zawody wygrać! Odpuściłeś strzelanie?
- Naprawdę tak będzie?
- Bezwzględnie! Na układy nawet nie licz.
- Trudno! W takim razie wezmę sobie swoją flintę z aparatem i postrzelamy gdzieś z boku.

- Tylko tyle ci zostało – zgodziła się. – Z kwaterunkiem nie miałeś problemów, mam nadzieję?
- Nie, wszystko w porządku.
- Który masz pokój?
- Nie pamiętam, ale na pierwszym piętrze.
- Ja też, więc pewnie niedaleko. Słuchaj, mam nadzieję, że dotrzymasz mi towarzystwa na wieczornych wygłupach, co?
- Oczywiście! Możesz na mnie liczyć i zrobię to z przyjemnością!
- Na przyjemności nie licz! – zastrzegła od razu.
- Oj, tam, przesadzasz z tą dbałością o cnotę. Faceci w wieku myśliwskim po tak solidnej dawce alkoholu, przeważnie są zupełnie niegroźni. Wiem to po sobie. A chyba nie sądzisz, że będę dzisiaj wylewał za kołnierz.
- Nie, nie sądzę. Mam jednak inny problem i prośbę do ciebie.
- Tak?
- Tomek, może się zdarzyć, że się wieczorem upiję. Będziesz mnie pilnował?
- Jeśli tego chcesz, to będę. Nawet z oddali będę.
- Liczę na ciebie! Ty masz większą odporność, ja mogę się nie zorientować, kiedy przestać, a chciałabym się bawić bez wiecznego strachu, że mnie skompromitują, że coś mi się później przydarzy.
- W porządku, załatwione. Ale na przyszłość musisz sobie załatwić ochroniarza.
- Żeby zaraz pchał mi się do łóżka? Odpuść! Wykluczone!
- Dobrze. Przyrzekam, że na i po bankiecie będziesz dzisiaj bezpieczna.
- O to mi chodziło, dziękuję! – zarzuciła mi ręce na szyję i wycałowała.

Nie uszło to uwagi otoczenia, a narodu wokół zgromadziło się już niemało…

wykrot
12-10-2021, 05:20
Agata miała rację. Kierownik zamieszania, czyli główny łowczy okręgowy zastrzegł na wstępie, że w konkursie rzutków nie mogą brać udziału osoby po spożyciu alkoholu i takim sposobem pokaźna ilość zgłoszonych wstępnie uczestników rywalizacji została okrojona już w przedbiegach. Cóż można było w takiej sytuacji robić? Zostałem zwyczajnym kibicem, jak wielu innych myśliwych, którzy odwiedzili wcześniej piwne stoiska pod parasolami.
Niby nie badano stanu trzeźwości zawodników, ktoś tam pewnie się przemknął, ja jednak wolałem dmuchać na zimne. Byłem zbyt znany, aby pozwolić sobie na jawne lekceważenie regulaminu. To by mogło mnie kosztować zbyt wiele. Dlatego zgodnie z daną obietnicą, po kilku rundach oglądania prawdziwej rywalizacji na strzelnicy, przyniosłem z toyoty swoją niby strzelbę. Wraz z zapasem nabojów wypełnionych dwutlenkiem węgla.

Kilku podobnych nam obserwatorów mocno zainteresowało się sprzętem, kiedy objaśniałem wójtowi zasady jego użytkowania. Od razu też utworzyła się mała grupka zainteresowana rywalizacją. Nie było sensu im przeszkadzać. Dlatego strzelbę oddałem wójtowi w czasowe władanie. Grupa piwoszy miała w ten sposób okazję do zorganizowania sobie własnych zawodów na zewnątrz, tuż obok strzelnicy. Sam natomiast zająłem się wyłącznie kibicowaniem.
Dobrze zrobiłem, gdyż zajęcie było bardzo atrakcyjne. Agata wygrała kila rund z przewagą zaledwie dwóch, trzech trafień, jednak w finale nie dała przeciwnikowi szans. Nieznany mi wcześniej gość, idący dotąd jak burza w drugiej połówce drabinki pucharowej, zwyczajnie nie wytrzymał i spudłował aż siedem razy! Agata natomiast strzelała jak dobrze naoliwiona maszyna, pewnie i konsekwentnie. Została mistrzynią i długo fetowaliśmy jej zwycięstwo!

Po obiedzie odbyło się krótkie, zamknięte spotkanie, na którym przedstawiono łowieckie plany na sezon bieżący, po czym wszyscy się rozeszli. Były jeszcze jakieś konkursy na strzelnicy, jakieś występy, ale niewiele mnie to interesowało. Wolałem powałęsać się wśród anonimowego, rzedniejącego już tłumu, bez stawiania sobie celu i bez żadnych zamierzeń.
Niestety, to już nie było lato. Dzień był zbyt krótki, dlatego mimo rzęsistego oświetlenia terenu, publiczna część imprezy szybko się kończyła i nie pozostało mi nic innego jak powrót do hotelu. Należało się odświeżyć. O siedemnastej zaczynał się bankiet.

Agata była w łazience kiedy wszedłem do pokoju, a szum prysznica zagłuszył wszelkie odgłosy. Dlatego też nikogo się nie spodziewała i po zakończeniu ablucji wyszła z niej nago, mając jedynie ręcznik zarzucony na ramiona.
- Co ty tu robisz! – zawołała, zakrywając niezdarnie dłonią dół podbrzusza i gwałtownym ruchem drugiej ręki ściągała ręcznik, aby się zasłonić. – Jak tu wszedłeś?
- Weź na luz – odparłem spokojnie. – To jest także mój pokój. Jestem tu zameldowany.
- Pieprzysz!
- Przestań! Otwórz lepiej drzwi do łazienki, niech się nieco wywietrzy, bo też chciałbym wziąć prysznic.
- Ty to mówisz poważnie?
- Sama tak zarezerwowałaś nam miejsca, więc mnie się nie czepiaj.
- Nie wierzę ci! Mam zadzwonić do recepcji?
- Dzwoń gdzie i do kogo chcesz.
- Dobrze, nie będę. Myślałam jednak, że dadzą mi tutaj jakąś kobietę.

- Uznaj mnie dzisiaj za kobietę. Hotel jest tak nabity, że jakiekolwiek manewry nie mają szans powodzenia. Pytałem jeszcze rano, nie ma możliwości zamiany.
- Ale numer… Niech już będzie. Wolę ciebie niż kogokolwiek innego.
- Mam taką nadzieję. Pozwolisz więc, że się rozbiorę i pójdę do łazienki?
- A idź sobie. Skoro tu mieszkasz, to po co pytasz? Masz takie same prawa jak i ja.
- Więc opuść ten ręcznik, dawno nie widziałem jak wyglądasz.
- Masz, proszę! – oderwała dłonie od ciała, w jednej z nich wciąż trzymając ręcznik. – Co, dawno nie widziałeś gołej kobiety?
- Apetyczna jesteś – pominąłem milczeniem jej sarkazm. – Teraz przynajmniej wiem, że traktujesz mnie poważniej niż jeszcze niedawno. Ale nic to. Umyjesz mi plecy?
- Przestań, proszę!

- Nie będę cię gwałcił, pani mistrzyni!
- Nie mam ochoty na takie zabawy, musisz sobie sam poradzić.
- Trudno. Jakby co, to nasza umowa pozostaje w mocy. Będę dzisiaj twoim ochroniarzem, bez względu na to czy będziesz dla mnie miła, czy nie.
- Okropny jesteś!
- Owszem, okropny, ale oswojony – mruknąłem, zaczynając się rozbierać.
- Idź już, idź! Zaraz zadzwonię do twojej żony.
- Nie zapomnij jej powiedzieć, że sama tak zarezerwowałaś mi miejsce, żebym z tobą spał.
- Ty poważnie masz zamiar spędzić tu noc?
- Do cholery, a niby gdzie? Kobiet jest tu zaledwie kilka na ponad setkę zgłodniałych samców. Sama zresztą miałaś obawy, zabezpieczając się umową ze mną. Prawda?
- Prawda. Poddaję się.
- Właściwe posunięcie – odburknąłem. – Chodź ładnie mnie umyć, a w zamian zrobię ci później masaż.
- Bez seksu?
- Ależ jesteś upierdliwa! Bez łaski, siedź sobie dalej, sam się umyję.

Nie poświęcając jej więcej uwagi, ściągnąłem z szafy walizkę, odszukałem niezbędne przybory, po czym rozebrałem się i pomaszerowałem do łazienki. Drzwi nie zamykałem, jednak nie przyszła. Trudno. Tym niemniej z przyzwyczajenia ogoliłem się dokładnie po kąpieli. Dorotka nie tolerowała pokłutych, albo otartych ud…

Kiedy wyszedłem, była już ubrana i sprawdzała swój wygląd w lustrze szafy.
- I jak? Rozpoznałaś się? – rzuciłem zaczepnie.
- Mniej więcej. Idź już w cholerę, zamknąłeś mi dostęp do kosmetyków.
- Niczego ci nie zamknąłem. Było otwarte, mogłaś korzystać bez ograniczeń – mruknąłem i demonstracyjnie zdjąłem szlafrok, rzucając go na łóżko. Pod nim nie miałem na sobie niczego. – Masz zachowania pensjonarki, a nie poważnej damy.
- Odczep się ode mnie! – nie zwracała uwagi na moją nagość.
- Nie ma problemu, powiedz mi tylko, że to pan hrabia roztoczy dzisiaj nad tobą dyskretną opiekę… A właśnie. Hrabia nie poluje? Nie jest myśliwym? – dźgnąłem ją wspomnieniem.

Wróciła z łazienki ze swoją kosmetyczką i coś tam poprawiała w urodzie, siedząc przy stoliku, wpatrzona w lusterko.
- Wyobraź sobie, że poluje – odparła niewzruszona, manewrując jakimś patykiem przy rzęsach. – Mieszka jednak w innych rejonach kraju, nie należy do naszego okręgu.
- O, kurczę! Znaczy, że trochę już o nim wiesz?
- A i owszem, tobie natomiast co do tego?
- Nic, ale znowu mnie drażnisz.
- Niby czym? Że nie chcę iść z tobą do łóżka? – oderwała się od poprawiania urody. – Tomek, daj już sobie spokój!
- Już sobie dałem, nie przejmuj się – odparłem swobodnie. – Próbuję cię jednak oswoić z takiego typu dialogami, skoro dzisiaj zamierzasz stawić czoła myśliwskiej ekipie całego okręgu. Tym bardziej, że sprzątnęłaś im sprzed nosa główną wygraną w rzutkach, a więc nie będziesz mogła gdzieś uciec i się skryć.
- Nie zapominaj, że jestem rzecznikiem prasowym. Umiem sobie radzić z nawałą pytań i nie tylko z tym.

- Nie zapominaj, że wtedy bywasz trzeźwa! – skontrowałem. – I nie masz doświadczeń z innego stanu, o czym sama mi wspomniałaś.
- To prawda. Uważam jednak, że to nasze porozumienie istnieje tak na wszelki wypadek, że jednak poradzę sobie sama.
- Ja ci nie wróg – rozłożyłem ręce. – Zresztą, nawet jakby co, to ze mną prześpisz się przecież nie pierwszy raz.
- Ale cię to zaczyna rajcować! – roześmiała się, kręcąc głową.
- Mylisz się – odparłem. – Nie zamierzam wieczór wylewać za kołnierz, więc później do niczego nie będę zdolny. Możesz być spokojna.
- Mam nadzieję, że nie stracisz kontroli nad sobą i nade mną?
- Na pewno nie. Bez obaw.
- Dzięki! – podeszła i cmoknęła mnie w policzek. – Czuję się spokojniej.

Bankiet. Szlachetne określenie. Przez jakieś pół godziny może i spełniał wymogi swej pięknej, pierwotnej nazwy, kiedy łowczy okręgowy, organizator całej imprezy, dziękował wszystkim za przybycie. Siedzieliśmy za stołami ustawionymi w podkowę, honorowe miejsca u szczytu zajmowali oczywiście łowieccy notable, a wśród nich Bogdan i Agata.

wykrot
12-10-2021, 17:33
Bogdan był gościem honorowym imprezy, trudno żeby było inaczej. Agata natomiast swoje krzesło wywalczyła zwyciężając w konkursie strzeleckim. I teraz zrozumiałem jej dzisiejsze obawy. Jedyna kobieta w tym czołowym towarzystwie…
Sam usiadłem gdzieś pośrodku jednej z odnóg, pośród swoich dawnych towarzyszy z kursu. Ależ cieszyliśmy się z tego spotkania!

Doktor Czarek pierwszy mnie rozpoznał i zaczepił jeszcze przed wejściem na salę główną. Przywitaliśmy się klasycznym misiem, a potem już wsiąkłem.
- Panie ministrze! Usiądzie pan z nami? Zapraszamy! – anonsował po przywitaniu.
- Panie Czarku, dziękuję! Zaproszenie przyjmuję pod warunkiem jednak, że nie będzie tu żadnego ministra, zgoda?
- Jasne! Jak sobie pan życzy! – roześmiał się. – Zapraszamy! Jesteśmy umówieni na dzisiaj ze starą gwardią…
- Ładnie mi stara! – zarechotałem – Ciekawe kto z nas zaliczył już prawdziwe polowanie.
- Stara! – nie przejął się moimi wątpliwościami. – Po nas były już inne kursy i szkolenia, więc teraz jesteśmy niemal wiarusami – śmiał się serdecznie.
- Jakby co, to na imię mam Tomasz – przypomniałem mu.
A potem z przyjemnością witałem się z innymi znajomymi. Najpierw dołączył Krystian od samochodów, potem specjalista weterynaryjny pan Sławomir, prywatnie Czarka ojciec, później nadszedł pan Karol, nasz wykładowca – językoznawca, po nim prawnik Mateusz, no i wreszcie Jarek, niby zwyczajny przedsiębiorca budowlany. Było też kilku innych ich znajomych, ale tych już nie zapamiętałem. Myśliwi z dłuższym stażem, lecz o niczym mi nie mówiących nazwiskach. Ich cywilnych rang nie znałem, tak jak nie poznali mojej.

Impreza zaczęła się solidnie, od żubrówki. Pewnie Bogdan to wymyślił, a może i nie. Tylko że region zobowiązywał. Pierwszy oficjalny toast, później nawiązanie do łowieckiego ceremoniału, wspomnienie o myśliwskim braterstwie, następnie przedstawienie Agaty w roli zwyciężczyni konkursu strzeleckiego, wręczenie okazałego pucharu…
Bardzo płynnie to poszło i jakoś tak bez zygzaków. Kilka krótkich przemówień, bez żadnej sztampy, bez odgradzania się oficjeli zza prezydialnego stołu od reszty towarzystwa zrobiły swoje i atmosfera na sali była wręcz rewelacyjna. Wszyscy chcieli się bawić, co oznaczało zabawę po polsku, czyli z dużą ilością alkoholu. Sam zresztą nie byłem temu przeciwny. Tym bardziej, że Cezary grał przy naszym stole pierwsze skrzypce, podobnie jak przed laty, jeszcze podczas kursu. Nie musiałem się wysilać, wystarczyło tylko poddać się nastrojowi.

Nic też dziwnego, że szybko doszliśmy do etapu ochoty na śpiewanie pieśni biesiadnych, czyli prawdę mówiąc, niezbyt eleganckich, sielskich utworów o dupie Maryni, czego też nie omieszkaliśmy zaprezentować reszcie towarzystwa.
Pojechało, popłynęło. Początkowo z pewną nieśmiałością, z każdą minutą wzmacnialiśmy głosy i w pewnym momencie inne grupy zaczęły się do nas przyłączać. Inaczej się nie dało, zakrzyczeliśmy wszystkich. Szybko też zaczęła się zabawna konkurencja zorganizowana ad hoc, polegająca na zwykłej znajomości specyficznego wycinka polskiej kultury masowej, czyli śpiewanie ogólnie znanych przyśpiewek na zwrotki. Która grupa nie pamiętała tekstu kolejnej zwrotki utworu, musiała odwrócić kieliszki dnem do góry.
Nam się to przytrafiło tylko jeden raz.

Dość długo walczyliśmy tak, chociaż z pewnymi przerwami. Czasami przecież należało odpocząć, dać jakieś wytchnienie gardłu, przepłukać go, zwilżyć, no i zastanowić się nad dalszym repertuarem. Pewne innowacje wprowadziły też ekipy z gitarami, chociaż były mało liczne. Nie było wielu zwolenników repertuaru gitarzystów, co mnie zdziwiło. Cóż, nie wszyscy mieli taką wrażliwość muzyczną jak ja.
Pewne zakłócenia tej scenerii wprowadzały też obecne na sali, nieliczne kobiety. Myśliwi nie byliby samcami, gdyby nie próbowali swoich szans, przeważnie z miernym skutkiem, ale kto wie jak było naprawdę? Nie śledziłem tego. Może tak jak ze mną i z Agatą?
Zgodnie z umową, nie wtrącałem się do jej zachowania. Robiła co chciała, z kim chciała i gdzie chciała. Od czasu do czasu rzucałem tylko okiem w stronę stołu prezydialnego i więcej nie potrzebowałem. Ożywiona, reagująca bardziej impulsywnie niż zazwyczaj, trzymała jednak poziom i wyglądało na to, że bawi się świetnie. Nie miałem więc powodów do interwencji, wszystko pozostawało w normie.

Z czasem, ustalony początkowym wejściem porządek przy stołach zaczął się łamać. Ludzie wychodzili zza stołów, witali się z innymi znajomymi, jak to bywa na takiego typu imprezach. Nikomu to nie przeszkadzało, ba! Przy bocznej ścianie sali balowej stało kilka małych stolików z krzesłami, więc zawsze można było zabrać stąd krzesło i dostawić, lub wziąć ze stołu butelkę, podejść z nowymi znajomymi, aby na chwilę uwolnić się od tych dotychczasowych.
Tam też wreszcie stworzyła się możliwość dłuższej rozmowy z Bogdanem.
- Ale szalejesz, ale szalejesz! – oznajmił, ściskając mi dłoń.
Wprawdzie oficjalnie widzieliśmy się już wcześniej, kiedy przechodził obok naszego stołu, ale jakoś nie znalazłem czasu, by mu się zrewanżować podejściem do stołu prezydialnego.

- Tak sobie pomyślałem, że nie wypić ze szwagrem podczas takiego spotkania, byłoby okrutnym błędem! – zauważyłem. – Dawno się nie widzieliśmy przy wódce. Napijesz się?
- Kurwa, nie wiem! – zawahał się. – Na razie piję bardzo oszczędnie.
- A czemu? Niby do was nie zaglądam, ale znając ciebie, tak mi się właśnie wydawało, że jesteś dzisiaj wręcz trzeźwy.
- Ech… nalej! – skrzywił się.
- Co się z tobą dzieje?
- A, kurwa… nie rozumiesz?
- Nie…
- No to spójrz na nasz stół! Znasz tego faceta z prawego boku Agaty?
- Ani trochę.

- No właśnie. To jest prokurator, szef prokuratury apelacyjnej. Taki mały skurwysynek.
- I co z tego? W czym on ci przeszkadza? Przecież mu nie podlegasz, jesteś warszawiak w tym zakresie.
- Ja owszem, nie podlegam – przyznał. – Prywatnie mogę go nawet olać. A niech tam, daj po lufie!
Kiedy spełniłem jego życzenie, kontynuował.
- Widzisz… W stosunku do mnie ma zbyt krótkie rączki, mogę go nawet nie zauważać na ulicy. Ale ma swoje możliwości i wykorzystuje je, by uprzykrzać życie moim ludziom, kiedy robią coś nie po jego myśli. A czyni to bezwzględnie! I potem oni mi się tłumaczą jego wymaganiami. Co mam wtedy zrobić? Jak odpowiedzieć? Ukarać ich? Za co? Tym niemniej, cała odpowiedzialność za te wszelkie niuanse może kiedyś spaść na mnie! Rozumiesz teraz taki dylemat?
- Mniej więcej, ale i tak nie wiem o co ci chodzi.

- Posłuchaj. W kole ma status zwykłego członka, jednak zupełnie nie angażuje się w te przyziemne, mało widowiskowe obowiązki, które znasz ze stażu. Nie spotkasz go podczas pracy w lesie. Ale gdy się trafia polowanie, czy też jakaś impreza, od razu zajmuje miejsce za stołem prezydialnym i usiłuje rozdawać karty. Nawet łowczemu okręgowemu, do którego ja się nie wtrącam, próbuje dyktować warunki i próbuje mu wszystko ustawiać. Tu w hotelu też kilka razy nie zapłacił rachunku, kutas taki jeden. Ma immunitet i wie, że niewiele możemy mu zrobić. No i jeszcze jedno, może w tej sytuacji najważniejsze. Strzela gdzie i kiedy chce, bez wypełniania dziennika i robi tak w towarzystwie ludzi nie będących członkami związku.
- Czyli zwykłe kłusownictwo?
- Nie inaczej! Jedzie do dowolnego lasu z kumplami i się zabawiają!
- Skąd o tym wiesz?
- Przecież nie kryje się z tym przesadnie, mamy też dokumentację fotograficzną.

- Pozwolił strażnikom zrobić sobie zdjęcia?
- Nie żartuj! Mają ryzykować życie? To z fotopułapek na zwierzynę. W realu raz się na nich natknęli przypadkiem, jeszcze przed ich wejściem do lasu. Zobaczyli ludzi z bronią i z rozpędu podjechali do nich. To był błąd! Dobrze, że wyszli z tego cało.
- Zastrzeliłby ich?
- Kto to wie? Kiedy strażnicy zażądali dokumentów, pan prokurator obojętnie przeładował broń, po czym gdzieś zadzwonił i opieprzył gościa przez telefon. A po paru minutach odezwały się aparaty strażników, po czym musieli się wycofać jak niepyszni.
- Znaczy, ktoś mu pomógł?
- Tak, prokurator z rejonu. Nie miał innego wyjścia.

- Rozumiem. Inne dowody masz?
- A niby skąd? Oprócz tego, że to jest tajemnicą poliszynela w okolicy. Miał już w terenie utarczki z chłopami, którym zastrzelił psy. Chcieli go kiedyś roznieść na widłach, ale ściągnął na nich policję i to im narobił kłopotów. Teraz gdyby go dopadli gdzieś w lesie samotnego, żywy by stamtąd nie wyszedł.
- Tak już ludziom dopiekł?
- Żeby tylko tak…

- No dobrze. Pan prokurator jest be, bratać się z nim nie myślę, więc po co mi to wszystko mówisz?

wykrot
13-10-2021, 07:22
- Dasz radę coś zamieszać w tym temacie?
- W sensie jego wyrzucenia?
- Właśnie. Może wykorzystasz rządowe znajomości?
- Kurwa, ja mam się tym zajmować? A gdzie wojewoda, marszałek, czy też dziennikarze? Nie dają rady? Dlaczego?
- Cholera wie… – spasował. – Sam się nad tym zastanawiam. Czy on czasami nie ma haków na nich wszystkich?
- No nie… Nie osłabiaj mnie!
- Tomek! To on stworzył parasol ochronny nad panem Dąbrową, pamiętasz? Pamiętasz jak ten chuj Dąbrowa potraktował mnie, gdy rozmawialiśmy przed waszym egzaminem? Jak potraktował ciebie i waszą grupę?
- Pieprzysz! To on?
- Nie inaczej, szwagrze. Nie inaczej! Dąbrowa był tak pewny swego, że nawet mnie olał totalnie! Nie przewidział tylko, że Agata ma w dupie jego komendancką mość i zaśmieje mu się prosto w twarz, podpisując wam papiery.

- Kurwa mać! Teraz faktycznie dałeś mi powód. Ale to może oznaczać, że pan prokurator wie jaką rolę Agata wtedy odegrała i być może zechce się dzisiaj, przy okazji, zrewanżować za tamten numer.
- To jest nie tylko niewykluczone, ale bardzo prawdopodobne. Przyssał się dzisiaj do niej od początku imprezy i nie daje się odciągnąć.
- Czyli dość mojej zabawy na dzisiaj. Napijmy się jeszcze spokojnie i idę do Agaty. Tylko mnie nie wyrzucaj od stołu!
- Bez obaw. Idź jednak sam, ja pójdę do toalety. Niech to nie wygląda na zmowę. On na razie nie wie ani kim jesteś, ani że w ogóle tu jesteś.
- W porządku, poradzę sobie. No to na pohybel!
- Panu prokuratorowi! – dokończył cicho, opróżniając kieliszek.

- Tomek! – odezwał się jeszcze, niemal już wstając.
- Tak?
- Agata pozostaje poza strefą jego wpływów, mam nadzieję.
- Oczywiście! Cokolwiek by się nie wydarzyło, podlega pod pion wojskowy. Jej nie ma szansy dosięgnąć.
- Powiedziała mu coś takiego, chociaż nie wiem o co wtedy chodziło. Ale on mało się tym zmartwił. To mnie niepokoi.
- Nie jest przyzwyczajony do porażek, przejdzie mu.
- Wiesz co?
- Nie wiem.
- Na wszelki wypadek, jutro nie spiesz się zbytnio z wyjazdem do domu. Zresztą, wszyscy mają jeszcze zapewniony obiad w hotelu, aby mieli czas na wytrzeźwienie. Bez opłat za rozpoczętą dobę hotelową.
- Obawiasz się, że wściekły, wezwie na pomoc psy?
- A jakże! On jest do tego zdolny, a ja nie chciałbym być zmuszony, żeby mu się potem kłaniać.
- W porządku. Gdyby coś, to alkomat mam a aucie, a gdybym się rano kiepsko czuł, to od razu zadzwonię po kierowcę.
- Świetnie! Napijmy się więc, na pohybel niektórym prokuratorom!
- Niech tam! I twoje zdrowie! – odparłem, po czym wychyliliśmy kieliszki.

- Powiedz mi jeszcze, gdzie cię szukać w hotelu, bo jak dotąd nie miałem czasu, by się tym zainteresować.
- Pierwsze piętro. Mamy małżeński pokój.
Bogdan roześmiał się.
- Kim cię los obdarzył tej nocy? – rechotał.
- Co się chichrasz? – żartobliwie podniosłem głos. – Mogłeś mi tu zarezerwować jakieś samodzielne apartamenty, ale tego nie zrobiłeś!
- Cholera jasna! Telefonu to waść nie masz? Nie łaska było zadzwonić? Skąd miałem wiedzieć czy przyjedziesz w końcu, czy nie?
- Uważasz, że ja wiedziałem? – odbiłem ze śmiechem piłeczkę, ale szybko spoważniałem. – Powiem ci jedną rzecz. Gdybym wiedział ile będę miał teraz obowiązków, nigdy bym tej nominacji nie przyjął. Pięć razy więcej zajęć, za pięć razy mniejsze pieniądze. Tak wygląda moja rzeczywistość. Do tego dochodzi czas pracy. Wydłużający się coraz bardziej.

- Cóż ja ci poradzę? – westchnął. – Ja, na szczęście, mam to już opanowane, chociaż na początku tak samo nie było różowo. Może i u ciebie coś się ustatkuje?
- Tak… ustatkuje! – westchnąłem. – Cały urlop poświęciłem na myślowe rozważania jak to zrobić, a efektów brak. Jest wręcz odwrotnie. Zostawmy to jednak, nie przyjechałem tu narzekać.
- Właśnie. To z kim dzielisz dzisiaj łoże? Pochwalisz się?
- Jeszcze się nie domyśliłeś?
- Nie…
- Z Agatką! – uśmiechnąłem się do niego.
Zrobił minę, jakby piorun w miotłę strzelił.
- A… pieprzysz!
- Jeszcze nie – odparłem krótko.
- O, kurwa! – nie znalazł lepszego określenia swoich emocji. – No nie…

- Coś ci się nie podoba?
- A jeśli Dorota się o tym dowie?
- Nigdy mnie o takie sprawy nie pyta – odparłem wymijająco.
- Ja pieprzę! – kręcił głową z niedowierzaniem. – Ty! Mawiają, że Agata nie lubi panów…
- Słyszałem o tym – przytaknąłem. – Problem jednak będzie w tym, że ja po wódce, a jeszcze w takiej ilości, nie bywam zbyt kochliwy. Więc raczej nie sprawdzę jej możliwości.
- Ja pieprzę! – powtórzył, nadal nie mogąc dojść do siebie. – Justyna, gdyby się o czymś takim dowiedziała, wydrapała by mi oczy jak nic!
- Oj, tam! Wielki mi problem! Czy ty wiesz, że będąc już oficjalnym mężem Dorotki, dzieliłem hotelowy apartament z innymi paniami? Kilka razy! Nocowałem z damami znanymi nam obojgu.
- Nie wierzę…

- A jednak! Co wcale nie oznacza, że się z nimi pieprzyłem. Dlatego daj na luz, bez obaw. Noc z Agatą nie zagraża mojemu małżeństwu. Dorotka i tak będzie o wszystkim wiedziała. Ja tam się niczego nie boję. Tylko wiesz co?
- Co?
- Nie uprzedzaj o tym pana prokuratora, dobrze?
- A jak pójdzie na noc do niego?
- Sam śpi w pokoju?
- W pojedynkę! – żachnął się. – Spróbowalibyśmy mu kogoś dokwaterować…
- Więc jeśli pójdzie, to będzie mi wygodniej – podsumowałem ze śmiechem. – Powiedz mi jeszcze tylko jak brzmi familia tego podochoconego samca?
- Andrzej Rymsza, szef prokuratury apelacyjnej.
- Będę pamiętał. Sprawdzę mu historię kredytową i postaram się nieco w niej nabruździć! – oznajmiłem wesoło. – Chcesz? Mam mu to zrobić?
- To już by było piękne! – Bogdan się roześmiał.
- Więc to się zrobi – zapewniłem, pozostając w alkoholowym podnieceniu. – O reszcie pogadamy nad jeziorem, albo u ciebie. Chyba, że przyjedziecie kiedyś do nas. Zapraszamy!

- Ja bym chciał, ale zanim to moje towarzystwo się zbierze…
- Jak ci wygodniej – poddałem się. – Na razie nie mamy żadnych planów, gdyż tak zwana codzienność przynosi tyle zaskoczeń, że nie jesteśmy w stanie przewidywać czegoś z jakimś większym wyprzedzeniem.
- W porządku! Napijmy się na pasaszok – zaproponował – i idź do stołu.
- Słusznie! – napełniłem kieliszki. – Ktoś musi pilnować Agatki. A ty później pilnuj mnie i uprzedź personel, że ja płacę za swoje fanaberie.
- Co masz na myśli?
- Nie wiem jeszcze. Ale chciałbym być dobrze obsłużony, bez strachu że zachowam się niczym pan prokurator.
- Aaa… – roześmiał się. – Załatwione. To na razie! Idę.

wykrot
13-10-2021, 17:09
Część notabli albo już odpadła z zawodów, albo powędrowała do innych grup, gdyż stół prezydialny świecił łysinami. Kilka krzeseł wyglądało na trwale opuszczone; stół w tych miejscach był pozbawiony nakryć, co oznaczało brak przypadku. Obsługa czuwała. Mimo to, reszta bawiła się doskonale, wśród nich zarówno Agata, jak i jej dzisiejszy wielbiciel, na którego kolanach właśnie siedziała.
Zadowolony, wszem i wobec demonstrował swoją uśmiechniętą fizjonomię, lewą ręką manewrując w okolicach jej pośladka. Że też takie zachowanie tolerowała…

Podszedłem bliżej i pozdrowiłem ogólnie wszystkich zasiadających za stołem.
- Darz bór paniom i panom!
- Darz bór! – odpowiedziały mi nierówno ciche głosy.
- Tomek! – zawołała Agata, zeskakując z kolan prokuratora. – Darz bór! Gdzie byłeś tyle czasu? Siadaj tu z nami!
- Mogę? – rozejrzałem się dookoła niepewnie.
- Siadaj pan! – jakiś człowiek przerwał poboczną dyskusję i mętnie spojrzał mi prosto w oczy. – Mam nadzieję, że wreszcie nadszedł ktoś normalny…
- W jakim sensie? – zapytałem.
- A w takim, że się ze mną napije! Oni już nie mogą – szerokim gestem dłoni wskazał kierunek dookoła, czyli żaden. Najwyraźniej był w stanie przepełnienia i niewiele już kontaktował.
- Seweryn, uspokój się wreszcie! – ktoś z boku próbował go mitygować, ale przestało mnie to zajmować. Dalszej ich dyskusji nie zarejestrowałem w pamięci.
Moją uwagę pochłaniała teraz Agata i na nią zwróciłem spojrzenie.

- Gratulacje dla pani mistrzyni! – skłoniłem się. – Nie miałem dotąd okazji, a wciąż jestem pod wrażeniem.
- Dziękuję ci, kochanie, dziękuję! – odparła zbyt łaskawie, bym miał wątpliwości co do jej stanu trzeźwości. Potwierdziła to podchodząc i zarzucając mi ręce na szyję. Ucałowaliśmy się niby zdawkowo, różnie jednak obserwatorzy mogli to przyjąć.
- Chodź do nas! – zaordynowała, ciągnąc mnie na wolne miejsce po swojej lewej stronie. Prawe krzesło zajmował prokurator. – Poznasz doświadczonego myśliwego.
- Cieszę się – odparłem swobodnie, po czym przeniosłem wzrok na Rymszę.

Od razu odechciało mi się śmiać. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, poczułem nagły chłód. W jego oczach odczytałem wyrok. Już mnie nienawidził.
- Proszę, proszę! – zapraszającym gestem dłoni łagodził moje odczucie, jakby je znał. – Narzeczony pani Agaty nie będzie stąd wypędzany.
- Dziękuję! – zająłem miejsce na krześle. – Skąd pan wie, że jestem narzeczonym?
- Przez cały wieczór mi o tym opowiada – zaśmiał się sztucznie. – Pan Tomasz, prawda?
- Prawda – potwierdziłem. Nie uznał jednak za stosowne odpowiedzieć na tę prezentację w jakiejkolwiek formie.
- Czyli mamy już konkret, bo dotychczas nie wiedziałem o kim była mowa.
- Przepraszam, a pan kim jest? – zapytałem bezczelnie.
- Myśliwym doświadczonym! – roześmiał się swobodnie.

- To jest pan Andrzejek – podpowiedziała Agata.
Tym razem usiadła na krześle pomiędzy nami, a milczący kelnerzy nakrywali w tym czasie prezydialny stół.
- Nie lubię zdrabniania mojego imienia, mówiłem ci już! – odezwał się do niej twardo.
- Andrzejku! – głos Agaty był typu wojskowego. – Albo chcesz, bym się jeszcze z tobą napiła, albo nie! Mnie warunków nie dyktuj!
- Do czasu, maleńka, do czasu! – wystrzelił, niby żartem. – Ale niech ci będzie. Napijmy się więc. Wszyscy!

Wypiłem, chociaż on oszukiwał. Ale nie ze mną takie numery. Zawartość kieliszka brał do ust, a potem ją wypluwał do szklanki z tak zwaną zapojką. Co oznaczało, że jest znacznie trzeźwiejszy od nas. Sytuacja zaczynała się komplikować.
- Jak ci smakowała gorzałka? – zapytałem go bezczelnie.
- Posłuchaj, narzeczony – odpowiedział krzywym spojrzeniem. – Nie przywykłem, by tolerować zwracanie się do mnie na „ty”. Rozumiemy się?
- Ależ oczywiście, szanowny panie – zadeklarowałem. – To się więcej nie powtórzy! Ale, po pierwsze oczekuję tego samego z pana strony, a po drugie, proszę przestać wyciągać swoje łapy w kierunku mojej narzeczone. Rozumiemy się?

Tego co się po moich słowach wydarzyło, niestety, nie przewidziałem.

- Ty kundlu parszywy! – warknął, wstając gwałtownie z krzesła. – Mnie śmiesz pouczać? Mnie? No to chodź tu bliżej!
- Masz immunitet, ty meblu stajenny, więc nie będę ryzykował – odparłem flegmatycznie, nie ruszając się z miejsca. – Chyba, że publicznie się go zrzekniesz.
- Ty drobny kutasie! – zawołał i gwałtownym, wściekłym ruchem przewrócił stół, czyniąc sobie miejsce do ataku. Moje słowa wywołały u niego zwierzęcą furię.

Wszystko skończyło się szybciej, niż się zaczęło. Kiedy stół się przewracał, zdałem sobie sprawę, że to nie przelewki i trzeba będzie odpowiedzieć na jego atak, ale nie zdążyłem. Agata błyskawicznie podniosła się z krzesła i jednym sierpowym posłała pana prokuratora na deski. Definitywnie! Nie mógł się obronić, gdyż na nią nie zwracał uwagi.

Zrobił się szum, sala ucichła i wszystkie oczy skierowały się w nasza stronę, a ja z Agatą, jakby nigdy nic, usiłowaliśmy pana Andrzejka postawić na nogi. Nie było to proste, gdyż był kompletnie bezwładny i nie miał kontaktu ze światem. Jacyś ludzie w końcu nam pomogli i posadziliśmy go na krześle, ale bez przytrzymywania się nie obyło, gdyż zwyczajnie zsuwał się w dół.
- Wody, dajcie wody! – zażądała Agata.
- Co się stało? – rozlegały się wołania.
- Nic się nie stało, człowiek się potknął i uderzył głową o stół! – wyjaśniała z wielką swobodą i pewnością siebie, naprzemiennie waląc pana prokuratora dłonią po twarzy, aż klaskało.
- Lej tę wodę! – popędziła jakiegoś gościa, który kropił jego głowę mineralną z butelki. W końcu zabrała mu ją i całą zawartość wylała Andrzejkowi na twarz. Wtedy zaczął wreszcie mrugać powiekami.

Zamieszanie udało się opanować, pan prokurator był żywy, ale chyba faktycznie uderzył w locie o coś głową, bo nie prezentował się nadzwyczajnie. A kiedy okazało się, że nie wie gdzie się znajduje, żarty się skończyły. Personel wezwał pogotowie i po kilkunastu minutach ratownicy wywieźli go na noszach do karetki, po czym na sygnale odjechali do szpitala. A po mniej więcej piętnastu minutach, na sali zjawił się policyjny patrol.

wykrot
14-10-2021, 05:26
Już wcześniej zdawaliśmy sobie sprawę, że bez tego się nie obejdzie. Bez dochodzenia sprawa nie może zostać zakończona. Nawet gdyby to dotyczyło zwykłego człowieka, a nie funkcjonariusza państwowego objętego immunitetem. A tu został zaatakowany fizycznie, tego się nie da zamieść pod dywan. Lekarze muszą sporządzić protokół z obrażeń, nie ma siły. Prawdopodobnie upadek spowodował wstrząs mózgu. Świadków ponadto było zbyt wielu, w tym na pewno jakaś część zwolenników pana prokuratora. Tylko jak mieli zeznawać przeciwko kobiecie? Taki wstyd dla pana Andrzejka…
Personel nie zastanawiał się nad tym i od razu sprawnie uprzątnął wszelkie ślady wydarzenia. A my wcale nie mieliśmy nic przeciwko. Stół stanął na swoim miejscu, szkła i skorupy zostały uprzątnięte, parkiet przetarty i wręcz umyty. Nic nie wskazywało, że przed chwilą w tym miejscu rozegrała się jakaś awantura. Kiedy dwóch niebieskich panów zjawiło się na sali i po zebraniu podstawowych informacji podeszło do nas, byliśmy już w trakcie kontynuowania imprezy.

Niewiele się dowiedzieli. Wszyscy przy stole zgodnie oświadczali, że to był zwyczajny wypadek. Pan prokurator zachwiał się i tracił równowagę, schwycił więc krawędź stołu, który nie wytrzymał nacisku i się przewrócił, a on wraz z nim. W co się uderzył i jak, tego nikt nie zarejestrował, bo niby jakim sposobem? Wszystko stało się zbyt szybko, aby cokolwiek zauważyć.
Zresztą, towarzystwo w trakcie tej rozmowy nie przerywało imprezy. Próbowano nawet policjantów częstować, z czego oczywiście nie skorzystali. Poszli jeszcze wypytywać ludzi za innymi stołami, ale rezultatu tych wywiadów nie poznaliśmy. W końcu zostawili biesiadników w spokoju i odjechali. A my piliśmy nadal. Jeśli jednak sądziłem, że wszystko pójdzie gładko, jakiś pan wyprowadził mnie z błędu.

Wracałem właśnie z toalety, kiedy mnie zaczepił.
- Przepraszam pana – stanął, blokując mi przejście przez salę. – Czy mógłbym prosić o chwilę rozmowy?
Ton jego głosu nie był proszący, zrozumiałem w jednej chwili, że nie jest to interesant.
- Słucham pana! – spojrzałem z zaciekawieniem.
- Może zechciałby pan usiąść na chwilę przy bocznym stoliku? – gestem dłoni pokazał na bok sali, gdzie wcześniej dyskutowałem z Bogdanem. – Bardzo proszę!
- Nie mam czasu na takie debaty – próbowałem się go pozbyć.
- Pozwolę sobie jednak nalegać, bardzo proszę! Tak będzie lepiej.

- A o czym chce pan rozmawiać?
- O tym, co się tu wydarzyło. Jestem miejscowym prokuratorem rejonowym i chociaż nie jestem teraz w pracy, to zbiegiem okoliczności, całe wydarzenie zaobserwowałem dość dokładnie. Tak się złożyło, że spoglądałem właśnie na państwa stół i wszystko widziałem.
- Dobrze – zgodziłem się. – Porozmawiajmy więc.
Usiedliśmy przy stoliku i natychmiast pojawiła się kelnerka.
- Czy coś podać?
- Co pan sobie życzy? – zapytałem.
- Zapraszałem pana, więc proszę pozwolić, że to ja zamówię. Jakie są pana oczekiwania?
- Żubrówka i sok jabłkowy.
- Dobrze. Dla mnie to samo! – zaordynował.
Kelnerka odeszła, a wtedy spojrzał mi w oczy.

- Podszedłem bliżej, kiedy funkcjonariusze rozmawiali z państwem przy stole i muszę przyznać, że tak pięknego, zgodnego łgarstwa już dawno nie słyszałem.
- Czemu więc pan nie zaprotestował? – zaśmiałem się.
- Otóż właśnie. Tak jak i inni, jestem dzisiaj po spożyciu alkoholu, więc nie ma mowy o wykonywaniu czynności służbowych. To się jednak w poniedziałek zmieni, kiedy pójdę do pracy i protokół z dzisiejszego incydentu trafi na moje biurko. Jak pan sądzi, przełknę ot tak, te wasze wyjaśnienia?
- A co pan więcej może zrobić?
- Proszę pana! Mój przełożony został pobity i nie był to wypadek! Pan uważa, że puszczę to wam płazem?
- Panie prokuratorze… Proszę nie wyciągać rąk zbyt wysoko, bo panu omdleją! Dobrze panu radzę!

- Proszę pana! Nie wiem kim pan jest, ale wiem, że na tej sali jest monitoring i będę miał twarde dowody, że wasza wersja jest oszustwem!
- Nie wiem jak mam to rozumieć, oczekuje pan łapówki?
- Proszę mnie nie obrażać!
- Czyli już nic nie wiem… Ale, jak to mawiają za naszą wschodnią granicą, biez wodki nie razbieriosz! Napijmy się zatem!
- Pan pozwoli, że na razie zrezygnuję z tej przyjemności.
- Błąd za błędem! – podsumowałem jego słowa z dużą pewnością w głosie i wychyliłem kieliszek napełniony przez kelnerkę. – Wie pan co?
- Nie, nie wiem.

- Pana prokuratora do dzisiaj nie znałem, ani o nim nie słyszałem. To nie jest mój teren, gdyż jestem warszawiakiem. Ale z tego, czego się dzisiaj dowiedziałem, raczej nie ma pan powodów do obdarzania go korporacyjną miłością. Dlatego proszę zbastować, jak mawiano kiedyś w moim akademiku i wziąć na luz! Rozumiem pańską sytuację, rozumiem, że pojutrze znajdzie się pan pod obstrzałem. Ale tym bardziej, to panu powinno zależeć na tym, aby ta sprawa nie wypsnęła się poza taką wersję, jaką przedstawiliśmy policji. Agata, znaczy ta pani, która posłała go na deski i tak wam nie podlega…
- A niby dlaczego? – przerwał mi.
- Bo ma stopień podpułkownika, jasne? A jeśli pan sądzi, że Żandarmeria wyciągnie wobec niej jakieś sankcje za posłanie na deski natrętnego miłośnika, to raczej się pan myli, nieprawdaż? – zaśmiałem się. – Ale chłopaki będą mieli uciechę, ja nie mogę! Nie mówię już nawet o dziennikarzach. Kobieta potrafiła uchronić się przed natręctwem oślinionego prokuratora! Chce pan zobaczyć takie tytuły w gazetach?
- Bardzo pan pewny siebie…

- Owszem – przyznałem, wzdychając. – Panie prokuratorze! Podsumujmy. Nie znam pana i guzik mnie obchodzi czy jest pan wielbicielem pana Andrzejka, czy pan odetchnie, kiedy go nie stanie. A nie stanie go na pewno! To mogę panu obiecać i przepowiedzieć. Mam swoje możliwości i chociaż dotąd go nie znałem, to dzisiaj mi udowodnił, że jest dewiantem. A że na stanowisku, to należy pozbyć się go jak najszybciej. I zrobię to! Może go pan nawet uprzedzać, to nieistotne. Zawodowo on jest już martwy! Teraz się pan ze mną napije?
- Przepraszam, a kim pan jest? Nie lubię pić z nieznajomymi.
- Tomasz Barycki, sekretarz stanu w ministerstwie rozwoju – wyciągnąłem dłoń w jego kierunku.

Jakby się zawahał przez sekundę, ale decyzję podjął szybko.
- Miło poznać pana ministra! – skłonił się, oddając uścisk – Ja nazywam się Szymon Ostafczyk i naprawdę jestem tutejszym prokuratorem rejonowym.
- Czyli wszystko jasne. Napijmy się więc!
Po opróżnieniu kieliszków, kontynuowałem przemowę.
- Panie Szymonie! Powtórzę się, ale w sytuacji jaka powstała, nie ma pan lepszego wyjścia niż nic nie widzieć i nie wiedzieć.
- Z powodu? – wtrącił.
- Proszę sobie wyobrazić scenariusz inny, czyli wszczyna pan dochodzenie według pańskiej wersji. Co pan z tego uzyska? Według mnie, publiczne ośmieszenie siebie i również, było nie było, własnego przełożonego. Po co to panu? Zbłaźnicie się i nic więcej!
- Jest pan tego pewien?
- Tak! Pan wybaczy, ale w tym miejscu podziękuję za rozmowę, bo już zbyt długo nie wracam do swojego stołu. To co panu oznajmiłem, pozostaje w mocy, czyli zrobię wszystko, żeby ten cholerny Andrzejek został zdymisjonowany, rozumiemy się?
- Oby! – westchnął.
Byliśmy w domu.

wykrot
14-10-2021, 17:28
A potem wszystko skończyło się tak, jak się miało skończyć. Wylądowaliśmy z Agatą w naszym pokoju, w jednym łóżku, bez jakiejkolwiek myśli o seksie. Ważne było to że jesteśmy, że nikt nikogo nie musi szukać. Mogliśmy spokojnie zasnąć. Puchar, oczywiście, przynieśliśmy ze sobą do pokoju. Piękny puchar!
Niestety, poranek nie przebiegał zgodnie z naszymi wcześniejszymi oczekiwaniami.

Przekomarzaliśmy się leżąc w łóżku, obydwoje zmęczeni wczorajszym dniem i nocnymi wydarzeniami. Ani zimny prysznic, ani leczenie kaca napojami z chłodziarki nie przynosiły przełomu. Cóż, teraz tylko czas mógł odegrać swoją rolę.
- Idziemy na śniadanie? – prowokowałem, gładząc jej biodro osłonięte dość przezroczystą, jedwabną koszulą. Na pewno prezent od Dorotki, jej samej nie byłoby na taką stać.
- Idź sam! – mruknęła. – Przynieś mi tylko jakiś kefir.
- Łudzisz się, że pójdę?
- A nie powinieneś?
- Nie wiem co powinienem, ale i tak nie pójdę.
- Bardzo schudniesz! Dorota cię nie pozna.
- Więc wytarga ci uszy, że do tego dopuściłaś. Zresztą, i tak sobie grabisz od pewnego czasu..
- Ja? A niby czym?
- Chociażby tym, że kiedy tylko jesteś obok mnie, zawsze cię boli głowa.
- Kto tak powiedział? Pytałeś?
- A co, dzisiaj cię nie boli?
- Nie…
- Nie opowiadaj! – roześmiałem się.
Niby dla żartu przysunąłem się do niej bliżej po czym objąłem dłonią pierś. Nie zareagowała. A po chwili nie zaprotestowała, kiedy zdejmowałem z niej koszulę.

Musiałem się sporo napracować zanim doszła do finału i prawdę mówiąc, wykończyłem się kompletnie. Zresztą, ona też nie przejawiała teraz aktywności. Leżała na wznak z nieco rozchylonymi nogami i wyglądało jakby drzemała. Policzki zaróżowione, usta lekko otwarte, tylko biust podnosił się i opadał w rytmie oddechu.
Usiłowałem wstać, ale nogi mnie nie posłuchały i klapnąłem z powrotem na łóżko.
- Nie rozrabiaj! – usłyszałem z tyłu i odwróciłem głowę.
- Przepraszam, to niechcący. Nogi mi drżą i nie mogę wstać.
- Przejdzie ci – odpowiedziała, nie zmieniając pozycji. – A gdy już wstaniesz, podaj mi, proszę, chusteczki. Narobiłeś bałaganu, a sprzątnąć nie ma komu.
- Rozsmaruj po udach. Dorotka mawia, że to najlepszy balsam do skóry.
- Ja już do tego raczej nie przywyknę, ona miała więcej czasu na zabawy z tobą.
- Nie trzeba się było opieprzać!
- Idź już! – rzuciła zniecierpliwiona. – To wrażenie jest niemiłe! I szybko opuść łazienkę!
- Dobrze – odparłem, podnosząc się z łóżka. Nogi wciąż mi drżały, ale ustałem.

Kiedy już się ubraliśmy z zamiarem odwiedzenia jadalni, Agata jakoś przypadkowo podeszła do okna, spojrzała i znieruchomiała.
- Tomek... – odezwała się. – Coś mi się wydaje, że zaraz się zacznie heca.
- Jaka znowu heca? Co tam ujrzałaś? – podszedłem bliżej okna i w sekundzie zrozumiałem.
Na dole, przed wejściem do hotelu stały dwa radiowozy.
- Kurwa mać! – zakląłem. – Jeszcze nam zjeść nie dadzą. Jak kradł i oszukiwał, to ich nie było. A teraz mają czas!
Wczoraj zdałem jej relację z rozmowy z Bogdanem, więc zrozumiała.
- Spokojnie! – roześmiała się wesoło. – Pobawimy się z nimi trochę, będzie weselej. Jesteś gotowy?
- Mniej więcej.
- Idziemy więc. Wezmę cię pod rękę, będziemy ładnie wyglądać.
- Proszę bardzo!

Dochodziła jedenasta, ale w jadalni było mnóstwo osób. A to oznaczało, że większość wczorajszych imprezowiczów nigdzie się dzisiaj nie spieszyła. Kelnerki uzupełniały jeszcze zapasy na szwedzkim stole, być może czas śniadania zostanie nawet wydłużony. Przystanąłem za Agatą, bo zatrzymała się by nie przeszkadzać paniom kelnerkom i od tyłu objąłem dłońmi jej talię. Zareagowała na ten gest niecierpliwym zakołysaniem bioder, ale nie odpuszczałem. Wtedy odwróciła się i udawanym, głośnym szeptem, warknęła mi do ucha.
- Słuchaj, jak kobieta prześpi się z facetem, to on potem zawsze się tak przypierdala do niej?
Parsknąłem śmiechem na cały głos, aż mnie skręcało. Jej poważna mina w połączeniu z takim słownictwem…
- Przyzwyczajaj się! – zdołałem w końcu wykrztusić.
- Za późno – pokręciła głową.
- Dasz radę! – powiedziałem głośno.
Budziliśmy zainteresowanie swoim zachowaniem, ale stojący obok chyba nie zrozumieli całości naszego dialogu, bo miny mieli jakieś niepewne.

Kelnerki wreszcie poszły sobie i dołączyliśmy do kolejki.
- Żur pachnie doskonale! – rzucił ktoś z grupki stojących przed nami.
- Wiedzą co jest dobre na the day after – odpowiedział mu inny, śmiejący się głos. Czyli nastroje w narodzie były dobre.
- Włożysz mi tego żuru? – zwróciłem się do Agaty. – Ręce mi drżą, boję się, że porozlewam.
- Włożę. Ty mi wkładałeś, to czemu ja nie mogłabym ci włożyć? – wypaliła bez ściszania głosu, po czym zakryła usta dłonią, jakby to się jej wypsnęło. Mężczyźni zarechotali i zaczęli nam się bacznie przyglądać.
- Narzeczona! Nie zdradzaj tajemnic alkowy! – znowu objąłem ją w talii i przytuliłem.

- Przecież nikt nas tu nie zna. Twoja żona się o tym nie dowie – paplała.
- Gdyby pani nie wystrzelała pucharu, może by i nie znali – zauważył jeden z panów, śmiejąc się na głos.
- Gdybym wczoraj wiedziała, że mnie przygarnie, to bym nawet nie podchodziła blisko strzelnicy – odparowała mu bez namysłu, cały czas nakładając jedzenie na talerzyki. – Twarożku zjesz? – spojrzała na mnie.
- Nie. Wolę ten słodki serek, glukoza jest mi potrzebna.
- Słusznie! Proszę bardzo – wręczyła mi talerzyk. – Idź już i usiądź, resztę przyniosę sama.
- Dziękuję ci, kochanie!
- No, no! Nie przesadzaj aż tak! Kochanie to masz w domu!
- Kto zrozumie kobietę… – westchnąłem filozoficznie i rozejrzałem się, szukając wzrokiem wolnych miejsc.
Nie zwróciłem uwagi na dwóch cywilów siedzących obok panów w myśliwskim umundurowaniu, siedzących przy stole w głębi sali. Zresztą, dzisiaj już ludzie byli odziani różnie.

Wybrałem pusty stół przy ścianie i zająłem ostatnie miejsce, by mieć widok na wejście do sali. Po chwili nadeszła Agata. Postawiła tacę, ale nie usiadła. Poszła jeszcze raz, po kawę. Tę przyniosła już bez tacy. I zaraz dołączyło do nas trzech panów z dość kwaśnymi minami.
- Dzień dobry! – przywitali się, ale wyglądali dość niepewnie. – Możemy się przysiąść?
- Proszę, proszę! – odpowiedziała im Agata, szerokim gestem ręki wskazując na wolne miejsca. Stoły były tutaj na osiem osób. Od razu też zwróciła się do mnie.
- Zrobić ci kanapki czy sam dasz radę?
- Nie wiem, na razie żurek – mruknąłem.
- Podstaw pod brodę, byś nie rozlewał na stół – zakpiła.
- Jest tu żurek? – westchnął jeden. – Nawet nie zauważyłem…
- Żeby mnie tak ktoś zrobił dzisiaj kanapki... – zajęczał drugi.
- Pan poprosi kelnerkę, może się zgodzi? – Agata roześmiała się.
- Prędzej chyba dałaby się namówić na łóżko, a nie na kanapki – podsumował kolejny.
Sięgnąłem po łyżkę. Ręka mi drżała. – Nie, najpierw zjem serek – zdecydowałem w jednej chwili.
- To ja pójdę po żurek – pierwszy podniósł się z miejsca.
- I jajecznicę! – podpowiedziałem. – Ominie pana robienie kanapek.
- Niezła myśl! – uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Jedz, bo ci wystygnie! – przypomniała Agata.
- Słusznie.

Bardzo leniwie nam to szło i co gorsza, jedzenie dodatkowo osłabiło moje siły. Wprawdzie dałem radę serkowi, później uporałem się z żurkiem, ale dla kajzerki z plasterkiem sera i wędliny zabrakło już miejsca. Siedziałem więc gnuśny, czekając na Agatę. Była pewnie dopiero w połowie posiłku, tak jak i nasi sąsiedzi. Oni robili sobie wręcz przerwy na łapanie oddechu. Też byli kompletnie bez kondycji.
- Ciężkie jest życie – westchnąłem, spoglądając w ich stronę.
Nie wiem czy i co odpowiedzieli, bo przed stołem pojawiło się nagle dwóch panów w wymiętych garniturach. Rozdzielili się, po czym usiedli na wolnych miejscach, każdy z innej strony stołu. Jakby blokując nam możliwość przejścia.

- Dzień dobry państwu! – odezwał się jeden z nich.
- Dobry… – mruknęliśmy wszyscy.
- Przepraszam, że przeszkadzam, chciałem tylko zapytać tych państwa na krańcu stołu. To państwo siedzieliście wczoraj wieczorem obok pana prokuratora Rymszy, tak?
Rzuciwszy pytanie, spoglądał to na mnie, to na Agatę.

- Ja? – odmruknąłem niechętnie. – Ja siedziałem obok narzeczonej, a ona w ogóle nie jest prokuratorem. Przynajmniej tak mi powiedziała.
- Bo to jest prawda, nie jestem prokuratorem! – spojrzała na mnie. – Ciebie bym przecież nie okłamała!
- Proszę sobie nie dworować, sprawa jest zbyt poważna. Pytam czy to państwo byliście za stołem prezydialnym w chwili, kiedy pan prokurator Rymsza… powiedzmy, że znalazł się na podłodze?
- Ale ja nie znam takiego gościa – odpowiedziałem z przekonaniem. – Kilka osób mi się wprawdzie wczoraj przedstawiało, ale takiego nazwiska nie kojarzę.
- A poza tym, przeszkadza mi pan w trawieniu – dołożyła Agata. – Ser mi się źle układa w żołądku!

Sąsiedzi opuścili głowy i zasłonili usta rękami, a cywilowi zadrgały kąciki ust.
- Trudno! – rzucił, wstając z miejsca. – Chciałem grzecznie porozmawiać, ale widzę, że się na razie nie da. Cóż, pozwolę państwu dokończyć posiłek.
- Porozmawiać? – zdziwiła się Agata na cały głos. – Ja dzisiaj wywiadów nie udzielam! Jestem zmęczona i bez telewizyjnego makijażu! Mowy nie ma!

wykrot
15-10-2021, 03:59
Stanął jak wryty i dyszał, nie wiedząc jak się ma zachować. Tym bardziej, że już nie tylko sąsiedzi przy stole rechotali, ale i dalsze stoły przestały jeść, obserwując całe widowisko. I nie wiadomo jakby to się skończyło, ale w tym momencie odezwał się dzwonek smartfonu Agaty. Spojrzała na rozświetlony ekran, po czym podała mi aparat.
- Odbierz, to twoja żona. Ja rozmawiam teraz z bardzo interesującym panem.
- Witaj, Słoneczko! – rzuciłem w przestrzeń, zmieniając regulację odbioru na głośniejszą. – Co słychać u ciebie, kochanie?
- To ty, skarbie? Wydawało mi się, że wybrałam numer Agatki. Czemu nie odbierasz moich dzwonków?
- Jesteśmy na śniadaniu, a telefon zostawiłem w pokoju. Przepraszam!
- Nie rób tak, bo zawału dostanę! Jak się bawicie? Gdzie jest Agata?

- Słoneczko, nie teraz, proszę! Agata jest zajęta, jakiś pan prosi ją właśnie o wywiad, a bawiliśmy się wczoraj doskonale! Zresztą, ten wywiad chyba jest jakoś związany z tą zabawą, bo ten pan tak dziwnie smutno wygląda. Może dlatego, że zapomniał munduru…
- Aż tak? – zdziwiła się. – W takim razie nie będę wam przeszkadzała. Zadzwońcie do mnie w spokojniejszej chwili.
- Dobrze, kochanie, chociaż nie wiem czy takowa będzie. Ten pan wygląda tak, jakby nas chciał pozbawić telefonów.
- Powiedz mu, żeby się nie zdziwił, jak sam zostanie czegoś pozbawiony, po czym będzie śpiewał sopranem. Dzwońcie!
- Poczekaj! – zawołałem. – Dorotko! Wyślij do nas pana Kazimierza z dwoma kolegami, dobrze? Będą raczej potrzebni.
- Aaa… zrozumiałam. Dobrze! Zaraz do niego zadzwonię. Kocham cię i tęsknię!
- Ja też cię kocham, skarbie! Pa! Do zobaczenia!
- Pa!
Wszystkie oczy były wpatrzone we mnie, kiedy kładłem aparat na stół. Udałem, że tych spojrzeń nie widzę.

- Spróbuję ostatni raz, czy odpowiecie państwo na moje pytanie? – facet nie rezygnował.
Agata wzruszyła ramionami.
- Czemu nie? Tak w ogóle, to lubię odpowiadać na pytania. Najlepiej więc, jeśli prześle je pan pocztą mailową. Podać panu adres? Da pan radę zapamiętać? Niby jest krótki, ale kto to wie? Ale żeby wiedzieć kto pyta, na pamiątkę zrobię panu zdjęcie, dobrze?
Błyskawicznym ruchem sięgnęła po smartfon i zanim zdążyli zareagować, pstryknęła fotkę.
- To na pamiątkę – rzuciła bezczelnie, chowając aparat do kieszeni.
- Proszę skasować ujęcie, bo odbiorę pani aparat! – smutny pan nie odchodził.

W jednej chwili Agata ze słodkiej panienki przeistoczyła się w syczącą żmiję.
- Ty mi odbierzesz? Mnie? A kim ty jesteś, chłopczyku? – wysyczała. – Tylko spróbuj! Do końca życia będziesz tego żałował! A teraz baczność! W tył zwrot i odmaszerować! Wynocha! – wrzasnęła.
- Już pani skończyła? – nie dał się wyprowadzić z równowagi. – Czekam na was w hallu – odwrócił się, po czym obydwaj ruszyli w stronę wyjścia.
- Możesz szczekać ile zechcesz! – rzuciła za nim, jednak tym razem nie zareagował.

Na sali zapanowała martwa cisza. Gdyby muchy już nie spały, na pewno bym jakąś usłyszał.
- Co to za kutasy? – Agata obojętnym tonem rzuciła w stronę sali. – Ktoś wie?
- Z komendy wojewódzkiej Policji – odezwały się głosy.
- I takie głupki? – zdziwiła się. – Kogo oni tam trzymają?
Ktoś się roześmiał, ktoś zawtórował i od razu zrobiło się inaczej. Ludzie zaczęli się zbliżać, najbliższe krzesła zostały pozajmowane, a reszta przynosiła je od innych stołów.

- Czego tu szukają?
- Z tego o co pytali mnie – zabrał głos jakiś starszy gość – wywnioskowałem, że pan prokurator Rymsza został ponoć wczoraj pobity. Na naszej imprezie.
- A pan nie widział kto go pobił? – wtrąciłem.
- Nie, ja już wcześniej miałem dość i wróciłem do numeru. Już nie te lata! – wyjaśnił.
- Ciekawe kto go pobił… – snuła Agata.
- W dawnych czasach bywali to sanitariusze – ktoś się odezwał.
- No nie, to jest nadużycie! – zaprotestowała. – Pan Andrzejek ani nie jest maturzystą, ani tym bardziej poetą. Nie, tej tematyki nie dotykajmy.

- Pytali nas, kto siedział wtedy obok niego za stołem, musieliśmy więc powiedzieć – przyznał inny. – Mam nadzieję, że nie macie państwo o to żalu?
- Absolutnie – zapewniła Agata. – Wprawdzie teraz się wstydzę takiego sąsiedztwa, ale przepadło. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że nie znałam wcześniej pana prokuratora, niczego o nim nie wiedziałam, tak samo zresztą jak i Tomek – spojrzała na mnie. – Gdyby tak było, nie wypiłabym wraz z nim ani grama. Ten człowiek nie zasługuje nie tylko na moje towarzystwo.
- Nie obawia się pani, że zrobi wam za to kuku? – ktoś zapytał.
- Bez obaw, poradzimy sobie. Na kolejnym polowaniu na pewno mnie ujrzycie! – zaśmiała się swobodnie. – Albo na strzelaniu. Dziękujemy wszystkim! A teraz pozwólcie, że dojem to co mam na talerzu, bo nawet posiłku nie uszanowali.

Zebrani zaczęli się rozchodzić, a wtedy jakiś człowiek zajął to krzesło, na którym siedział wcześniej policjant.
- Wiecie państwo co? – szepnął konfidencjonalnie. – Brat jest lekarzem i pracuje w tym szpitalu. Powiedział mi, że pan prokurator najpierw nie chciał niczego mówić, ale jak dziś rano ujrzał w lustrze swoją gębę, to się wściekł! Ma ogromne, sine okulary wokół oczu, które wciąż się powiększają i to go tak rozstroiło. Wezwał policję, po czym zeznał, że został pobity przez dwoje swoich sąsiadów zza stołu tak, że stracił przytomność.
- Konfabulacja na pełny etat. Niech się wali! – skomentowała Agata. – Pan widział ten moment?
- Widziałem. Widziałem dokładnie jak wstał, pchnął stół, po czym rozjuszony, rzucił się z wyciągniętymi rękami w stronę pana – na chwilę skierował wzrok na mnie. – Ale pani go skontrowała w przelocie. Jeden, jedyny raz! Niczego więcej nie było.

- Złoży pan takie zeznanie?
Mężczyzna rozejrzał się dookoła.
- Jeśli państwo obiecacie, że on nie wróci na swoje stanowisko, to z przyjemnością.
- A jeśli wróci? – zaciekawiły mnie jego słowa.
- Będę się wahał. Ma zbyt długie ręce i bardzo ruchliwe.
- Dobrze. Proszę jeszcze tu zostać… albo nie. Może pan zostawić jakiś kontakt?
- Tak, proszę! – wyjął z kieszeni wizytówkę. – Jaromir Wąsala. Pracuję w sąsiednim nadleśnictwie.

- To może my się przedstawimy? – spojrzałem na Agatę. Milczała, ale skinęła głową.
- Pani nazwisko znam – uśmiechnął się. – Pani wygrała konkurs rzutków.
- A stanowisko? – upewniałem się.
- O tym nie było mowy – przyznał.
- Pani podpułkownik pracuje w Komendzie Głównej Straży Granicznej, ja natomiast jestem zwykłym sekretarzem stanu w Ministerstwie Rozwoju.
- Zwykłym sekretarzem stanu? – powtórzył z lekką ironią.
- Zwykłym – powtórzyłem. – Czyli pierwszym zastępcą ministra. Nazywam się Tomasz Barycki – podałem mu dłoń, którą uścisnął.
- Ach! – stuknął się dłonią w czoło. – A tak myślałem, gdzie ja pana już widziałem… W telewizji, oczywiście.

- Więc jak z zeznaniami? Nabiera pan pewności?
- Zdecydowanie!
- Jeszcze jedno. Wie pan kim jest Bogdan Kierewicz?
- No, jakżeby inaczej. To nasz dyrektor generalny.
- Zatem coś panu powiem. Nasze żony są siostrami, więc to jest mój szwagier.
Zatkało go.
- O, kurczę…
- Proszę o nas pamiętać, a wtedy i my nie zapomnimy. Z Bogdanem rozmawiałem wczoraj na sali…
- Widziałem to – przerwał mi. – Siedzieliście panowie przy bocznym stoliku.
- Tak. Wtedy też usłyszałem co nieco o waszym panu prokuratorze. Niezbyt miłe słowa.
- No… niemiły gość, nie da się tego ukryć.

- Właśnie. Gdyby więc do tego doszło, proszę mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Większość ludzi zapewne będzie się zasłaniała niepamięcią, dlatego pana świadectwo może się okazać bardzo ważne.
- Gdyby doszło! – odezwała się Agata. – Ale nie dojdzie – chichotała. – Ja nie podlegam policyjnym dochodzeniom, a żandarmerii przedstawię otwarcie prawdziwą wersję wydarzeń. Zdechną ze śmiechu, że pan prokurator poległ od damskiej piąstki! A biorąc pod uwagę niesnaski pomiędzy naszymi służbami, będą wręcz szczęśliwi! – roześmiała się na cały głos. – Taki wstyd dla pana prokuratora…
- Co ci tak wesoło?

- Bo sobie wyobraziłam… Proces i na sali sądowej pan prokurator skarży się, że mnie molestował, a ja mu dałam po pysku! – chichotała.
- A molestował cię? – zapytałem niewinnie.
- Kurwa! A co, może nie?
- Przepraszam – odezwał się nasz gość. – Jego zeznania idą w pana stronę. Pana obwinia o pobicie, zaś panią o zmowę. Że pani to ułatwiła.

wykrot
15-10-2021, 16:48
- A to chuj zawszony! – nie wytrzymałem. – Przecież dotknąłem go dopiero wtedy, kiedy podnosiliśmy te zwłoki z gleby! A to kutas!
- No właśnie. Niech pan uważa! Ja już pójdę, dobrze? Nie chciałbym, by funkcjonariusze atakowali mnie zbyt wcześnie. Potwierdzę tylko, że gdyby coś, zeznam to, co widziałem na własne oczy. Pogadam też ze znajomymi, nie byłem tam przecież sam, oglądaliśmy wszystko wspólnie.
- Dziękuję! – podałem mu dłoń na pożegnanie. – Znajdę pana.
W ten sposób, zostaliśmy w jadalni tylko we dwoje.

- Ja pierdolę! – westchnąłem. – Człowiek przyjechał by się zabawić, a będzie wracał jako kryminalista!
- Jeśli wrócić zdoła – zachichotała. – A nuż cię zamkną od razu dzisiaj? Jesteś przecież niebezpieczny dla otoczenia!
- Kurczę… Czego to się człowiek o sobie dowiaduje, jeśli tylko wyjedzie poza dom? Straszne rzeczy! Jak ta moja żona ze mną sypia i się nie boi? Zasługuje na medal za odwagę!
- Dobrze, że wspomniałeś. Poczekaj, zadzwonię do niej. Potem może nie być okazji.

Rozmawiały przez ponad pół godziny. Agata opowiedziała Dorotce o wczorajszych i dzisiejszych wydarzeniach, przedstawiła naszą obecną sytuację i nie kryła, że to jeszcze nie wszystko. Że po wyjściu z jadalni czeka nas jeszcze kolejna potyczka. Ja zaś się nudziłem. Personel krzątał się po sali, porządkując sytuację przed obiadem, ale do nas się nie zbliżał.
Sytuację zmieniło pojawienie się Bogdana. Agata zakończyła rozmowę, przekazując mi w naturze całusy od Dorotki, Bogdan zaś przysiadł się do nas.
- Witajcie, spiskowcy! – zagaił. – W hallu już nie mogą się was doczekać.
- Kto? – zapytała Agata. – Ten głupek, który tu był?
- Nie. Do sprawy włączył się teraz wyższy szczebel. Teraz nadjechali szefowie. Będzie z tego nieziemska awantura! Jeśli podnieśli dupy w niedzielę, to oznacza, że ktoś ich do tego zmusił. Sami tacy zrywni to oni nie są.

- Czyli będę musiał zadzwonić do ministra Domagały, albo co najmniej do Anny.
- Uspokój się! – Agata wciąż prezentowała najwyższą obojętność.
- Nie, Aga – sprzeciwiłem się. – Masz swoją ścieżkę służbową, ale teraz to uderza przede wszystkim we mnie. Ja się też muszę zabezpieczyć! Muszę zadzwonić co najmniej do Anny.
- Jak chcesz. Znasz numer?
- Nie. Zadzwoń do Dorotki, nich ci prześle SMS-em.
- Nie ma sprawy.
Anna, co dziwne, nie odbierała rozmowy. W końcu zrozumiałem.
- Dureń jestem! – zawołałem, zły na siebie. Jak ma odebrać rozmowę z nieznanego numeru na telefon rządowy? To jest przecież zabronione! Wysłałem jej SMS-a i po kilku minutach rozległ się dzwonek. Sama się połączyła.

Przeprosiłem, wytłumaczyłem powody, po czym przedstawiłem sytuację.
- Aniu, zawiadom o wszystkim ministra Domagałę i to bardzo pilnie! Mam niezależnych świadków, że tego chuja nawet nie dotknąłem! Ja się oczywiście w sumie wybronię, ale jeśli to zdarzenie pójdzie do prasy, a tym bardziej do telewizji, to rządowy pi-ar na długo legnie w gruzach. Weź to pod uwagę. Lokalne media mogą nam narobić strasznego szajsu, dlatego proszę cię o spowodowanie szybkiej interwencji tu na miejscu. Pilnie! A za to, że nie mam z tą sprawą niczego wspólnego, ręczę ci głowami moich dzieci! Ja tego fajfusa nawet nie dotknąłem, on mnie próbuje wrobić, rozumiesz?
- Rozumiem. Zrobię co będę mogła – odparła bez zbędnej dyskusji.
Mogłem odetchnąć.

- I co? – zapytała Agata. – Wytrzeźwiałeś już?
- Prawie… Ale sił mi brakuje. Chyba pójdę spać.
- Jak ci pozwolą. Może przynieść ci jeszcze kawy?
- To bez znaczenia. Z kawą, czy bez kawy, sypiam tak samo.
- Chodźmy więc. Bogdan, lepiej poczekaj i nie idź z nami.
- Wiem. Zresztą, ja już byłem przesłuchiwany.
- I co zeznałeś?
- Niestety, tej sytuacji nie widziałem, nie spoglądałem wtedy w waszą stronę, a o inne sprawy na razie nie pytali. Ale gdy zapytają, to odpowiem jak należy, bez obaw!

- Twój leśniczy widział wszystko dokładnie i zadeklarował, że to zezna.
- Kto taki?
Pokazałem mu wizytówkę.
- Poczekaj, zapiszę sobie. Przyda się!
- Tak mu też obiecałem!
- Jasne! Idźcie już, wasze spotkanie z niebieskimi jest i tak nieuniknione.
- Co za dzień… – westchnąłem.

Kiedy tylko przekroczyliśmy drzwi od jadalni, z sofy stojącej w hallu poniósł się niezbyt urodziwy mężczyzna. Cywilnie odziany, niski, z lekką nadwagą i małą łysiną na głowie. Wyglądał niezbyt reprezentacyjnie, co jednak nie psuło mu samopoczucia.
- Dzień dobry państwu! – zaszedł nam drogę. – Nazywam się Karol Błędek i jestem komisarzem komendy wojewódzkiej policji – otworzył i pokazał nam służbową legitymację. – Chciałbym z państwem przez chwilę porozmawiać, mam nadzieję, że nie zakłócę zbytnio dzisiejszych planów?
- Wreszcie ktoś, kto zna regulamin numer czterdzieści osiem – mruknęła Agata. – Po co pan wysyłał wcześniej do nas tych kretynów?
- O! – nie krył zaskoczenia. – Skąd pani zna wewnętrzne sprawy policji?
- Byłam kiedyś psem! – zaśmiała się. – Nie ma się czego wstydzić.

- Teraz mnie pani zaskoczyła.
- Nie tylko pana i nie tylko dzisiaj. Lubię zaskakiwać ludzi, pewnego prokuratora też. Ale to było wczoraj. Natomiast dzisiaj… posłuchajcie, komisarzu! Chodźmy gdzieś stąd, bo nie lubię stać w przeciągu.
- Gdzie pani proponuje?
- Najlepiej do nas, do numeru. Jesteśmy zmęczeni, chcieliśmy odetchnąć, co nie przekreśla możliwości rozmowy. Chciałabym jednak zdjąć buty i tak dalej. Zgodzi się pan przyjąć takie zaproszenie?
- Czemu nie? – odparł z pewnym wahaniem. – Może być.
- Tomek, nie masz nic przeciwko? – spojrzała na mnie.
- Mam.
- Co mianowicie?
- Trzeba wcześniej zamówić coś na stół. Jak mamy przyjmować gości? Pustymi ścianami?
- Racja. Załatwisz to?
- Jeśli poczekasz, to oczywiście.
- Poczekamy – mrugnęła do mnie.

Wróciłem na jadalnię, załatwiłem dostawę napojów i przekąsek, po czym wszyscy razem wyjechaliśmy windą na piętro.
- Ładny apartament – komisarz rozglądał się dookoła.
- Niech pan nie mówi, że jeszcze pan w tym hotelu nie był.
- W hotelu owszem, byłem, ale w tym miejscu jeszcze nie – uśmiechnął się. – Z tego co wiem, tutaj przeważnie sypiają nowożeńcy.
- Czyli jednak zna pan lokalną specyfikę?
- Tak. Moi rodzice pochodzą z tych okolic. Proszę państwa, przepraszam, musimy jednak wrócić do tematu zasadniczego. Poproszę więc o okazanie dokumentów personalnych. Jakieś dowody osobiste, prawo jazdy…
- O! To już nie jest zwykła rozmowa – zauważyła Agata. – Do takiego żądania musi pan komisarz mieć podstawę. Na razie jej pan nie ma.
- Niech będzie, ale ja poproszę o to z ciekawości.
- To już zmienia opcję – złagodniała nagle. – I tak przeczesał pan już recepcję, więc nasze nazwiska pan zna. Dlatego proszę! – pokazała mu w przelocie legitymację, podobnie jak on to zrobił w hallu. – Podpułkownik Agata Romaniuk, prawdę powiedziawszy, powinien pan teraz stanąć tu na baczność.

Zrobił to, zanim jeszcze skończyła mówić.
- Spocznij, komisarzu. Siadajcie! Nie będziemy się nad wami pastwić.
- Przepraszam, pani pułkownik!
- Nic się nie stało. Teraz pan rozumie dlaczego tamtych głąbów wysłałam pa dalsze?
- Rozumiem.
- Proszę o ich dane; numery, nazwiska i funkcje. Jutro wyślę wam o nich raport. Nawet się chuje nie przedstawili nam przed rozmową. Zgroza!
- Tak jest! Zostaną ukarani.

Rozległo się pukanie, po czym do pokoju wjechał wózek z zamówieniem. Było na bogato. Łącznie z regionalnym piwem i twardszymi alkoholami.
- Nie śmiem proponować panu alkoholu – odezwałem się kiedy zostaliśmy sami – ale gdyby pan zechciał, proszę się nie krępować.
- Nie, dziękuję – zamachał rękami. – Jeśli można, poproszę o wodę mineralną.
- Niech sobie pan nie żałuje. Proponowałabym przynajmniej jakiś sok. – wtrąciła Agata.
- Skoro pani pułkownik tak uważa… zdaję się na pani wybór. I z góry dziękuję!
- Ja się chyba napiję piwa – westchnąłem.
- A kto cię odwiezie do domu? Ja mam swoje auto!
- Aga, rozmawiałem z Dorotką, nie pamiętasz? Pan Kazimierz ma przyjechać.

- Kto to jest pan Kazimierz? – zainteresował się komisarz.
- Służbowy kierowca mojej żony – odparłem beznamiętnie. – Były taksówkarz, świetnie jeżdżący. Zadzwoniłem, żeby przyjechał i przywiózł dwóch kolegów, przecież nie zostawimy tu samochodów z bronią! W sejfie auta mam dubeltówkę. A że po alkoholu nie jeżdżę, więc ktoś musi mi to auto odprowadzić. Nie mam zamiaru tu nocować, żona czeka.
- Dla mnie też masz kierowcę? – zapytała Aga.
- Oczywiście. Jakże by inaczej? Powiedziałem, żeby przywiózł dwóch kolegów. Moje auto, twoje auto, a trzecie, którym przyjadą.
- Kochany jesteś! – podeszła i cmoknęła mnie w policzek. – Dawaj to piwo!

- Czyli jedna z tajemnic się wyjaśniła – zauważył komisarz.
- Teraz o czym pan mówi? – zainteresowała się Agata.
- Moi funkcjonariusze oznajmili, że wezwał pan przez telefon posiłki. Jakiegoś egzekutora o ksywie Kazimierz, wraz z dwoma pomocnikami.

Padliśmy ze śmiechu na podłogę i niestety, wylałem przy tym nieco piwa na parkiet.

wykrot
16-10-2021, 02:08
- Ja pierdolę! – Agata kuliła się w kącie przy szafie i dusiła ze śmiechu. – Tomek! Mało ci było, że jesteś kryminalistą, to jeszcze zostałeś terrorystą! Ja cię już nie puszczę przez granicę! Wciągam cię na listę osób zagrażających bezpieczeństwu państwa!
- Ale zauważ jaki szybki awans zanotowałem – wtórowałem jej. – Błyskawiczny! Muszę to jutro opowiedzieć Annie. Będzie pod wrażeniem!
- Kim jest pani Anna? – komisarz był czujny.
- Moja przełożona – spoważniałem. – Pani Anna Lechowicz, minister polskiego rządu. Ja natomiast jestem sekretarzem stanu w tym resorcie, czyli jej zastępcą. A nazywam się Tomasz Barycki. Mam szukać dokumentów?
- Nie, nie trzeba. Wierzę panu.

- Skoro tak, to uprzedzę pana i podpowiem po znajomości, że jeszcze dzisiaj pojawi się tu ekipa z komendy głównej policji. Niech pan będzie tego świadom, a co w związku z tym ma pan robić, tego nie wiem. Ja się na tym nie znam.
- Dobrze wiedzieć, dziękuję. Proszę państwa! Wszystko wszystkim, zostawmy na chwilę te sprawy personalne. Ja rozumiem sytuację, rozumiem państwa stanowiska służbowe, tym niemniej, dostaliśmy oficjalne zgłoszenie o pobiciu i coś z tym muszę zrobić. Nie jest to sprawa dla nas błaha, pewnie państwo to rozumiecie, w dodatku to mnie nią obarczono…
- Czyli dopóki nie pozna pan faktów nas uniewinniających, nie możemy się zaprzyjaźnić, tak? – zapytała Agata, wstając spod szafy.
- Świetnie to pani pułkownik ujęła – uśmiechnął się.

Szerokim gestem przysunęła sobie krzesło w odwróconej pozycji, po czym mało elegancko usiadła na nim okrakiem, opierając przedramiona o poręcz. Głowę miała zwróconą wprost na komisarza.
- Posłuchajcie więc, komisarzu, mojej opowieści. Jest dwie wersje tego wydarzenia, przy czym obydwie prawdziwe. Którą chcecie poznać?
- Jedną i drugą. Zdecydowanie obydwie.
- Dobrze. Sami tego chcieliście! Wersja pierwsza, absolutnie zgodna z prawdą jest taka, że ciul prokurator, bo panem go nie nazwę, sprowokowany ironiczną uwagą Tomka, chciał się na niego rzucić. Uwalił stół i wystartował do boju, ale za to, że próbował mnie obmacywać przez cały wieczór, jeszcze w biegu dostał moją piąstką w limo. Padł po niej na glebę i zdechł, znaczy już nie wstał. I to jest wszystko w temacie.

- A ta druga?
- Druga jest dla niego łagodniejsza i również zupełnie prawdziwa. Niezbyt trzeźwy pan prokurator Rymsza po prostu się zachwiał, próbował chwytać stół, ale nie dał rady. Stół się przewrócił i on wraz z nim. Uderzył pewnie głową o jakieś poprzeczki konstrukcyjne, czego przecież nikt nie był w stanie zauważyć, stąd takie obrażenia. A teraz konkluzja. Jeśli mu nie pasuje taka wersja, to powrócimy do pierwotnej.

- Ale on nie panią obwinia o pobicie, tylko pana!
- Co? Tomek go nawet nie dotknął. To już jest czyste kłamstwo! Andrzejkowi wydawało się chyba, że zaciągnie mnie do łóżka,. Kiedy więc za stołem zjawił się Tomek, uznał go za wroga, stąd też takie a nie inne jego reakcje. Wściekł się tak, że stracił panowanie nad sobą. Musiałam go przywołać do porządku.
- Rozumiem, że znajomość pani pułkownik z obecnym tu panem jest nieco dłuższa, tak? Nie powstała wczoraj?
- Zdecydowanie tak. Nie wiem tylko po co ta wiedza jest panu potrzebna.
- Mnie na nic. Chodzi o to, że adwokat prokuratora może na tej podstawie podważyć pani świadectwo.

- Panie komisarzu! – wtrąciłem. – Chciał pan poznać fakty i je pan poznał. Możemy do tego dołożyć jakieś szczegóły, które pana interesują, ale niech pan nie dywaguje, czy to się przed sądem obroni. Żadnego sądu nie będzie! Jest teraz tylko jedna kwestia. Albo pan prokurator zniknie spokojnie na emeryturę, albo odejdzie na nią z hukiem i niesławą. Niech wybiera, a pan niech wyciąga z tego wnioski. Zresztą, może mu ktoś w naszym imieniu taką propozycję przekazać. Innego wyjścia nie widzę.
- Jest pan bardzo pewny siebie – zauważył. – To mnie jednak nie przekonuje.
- W takim razie proszę poczekać do godzin poobiednich. Wtedy, kiedy przyjedzie policja warszawska, zadam wam kilka pytań. Gdzie byliście, kiedy pan prokurator kradł i oszukiwał? Czy pan wie, że w tym hotelu już kilka razy nie uregulował rachunków? Gdzie byliście, kiedy kłusował i strzelał do psów we wsiach? Kiedy groził chłopom bronią? Gdzie byliście, kiedy zabierał z lasu drzewo i nie płacił za nie?
I proszę mi nie mówić, że pan o tym nie wie. Ja tu przyjechałem wczoraj i już się wiele dowiedziałem. A pan? A wy? Działacie na tym terenie od lat, tu się rodziliście i nie wiecie co się na tym terenie wyprawia? Tragedia!
- No tak… – wystękał.

- A tak, komisarzu, tak! Pan uważa, że ja, urzędnik państwowy, będę milczał powziąwszy informację o jawnym łamaniu prawa przez innego funkcjonariusza państwowego? On uważa, że wszyscy będą milczeli? Że jeśli was zastraszył, to ze mną też mu się uda? Niedoczekanie! Proszę mu przekazać, że ma ostatnią szansę! Albo wycofa zawiadomienie i złoży rezygnację ze stanowiska do chwili przyjazdu delegacji warszawskiej, albo wszystkie jego grzeszki zostaną wyjawione publicznie! Powtarzam, ma ostatnią szansę leczyć się w ciszy i spokoju.
Ale to jeszcze nie wszystko. Wróćmy na chwilę do dnia dzisiejszego. Muszę z przykrością stwierdzić, że wyrzucenie Dąbrowy niczego was w komendzie nie nauczyło. Po takim zgłoszeniu od ciula, zwanego było nie było, jeszcze chwilowo prokuratorem apelacyjnym, wysyłacie w teren głąbów, którzy nawet nie potrafią się przedstawić! Funkcjonariusze, kurwa jego mać! Na krawężników ich! Dąbrowę wyrzuciliśmy z komendy po naszej uprzedniej tutaj bytności, ale widzę, że to było zdecydowanie za mało! Tu jest potrzebna trochę ostrzejsza miotła! I takie wnioski z dzisiejszego dnia przedstawię swoim przełożonym!
- Tomek, odpuść. Komisarz jest w porządku, a Dąbrowy już dawno tu nie ma.

- Może i w porządku, nie mówię że nie. Ale przyjechałem tutaj by odpocząć, a nie zostać kryminalistą! Dąbrowy wprawdzie nie ma, ale jego duch jakby się wciąż w okolicy unosił! Rymsza przegiął pałę i musi zniknąć z życia publicznego! Nie będzie więcej terroryzował okolicy ani jej mieszkańców i ja się o to postaram!
- Amen! – Agata roześmiała się. – Oj, panie komisarzu, trafiliście dzisiaj nieszczególnie.
- Dlaczego? – zapytał swobodnie. – Całkiem niezłą lekcję otrzymałem.
- W sensie?
- W każdym – westchnął. – Niestety, jestem w pracy i nie mogę z państwem rozmawiać na tematy z nią nie związane. Muszę też prosić o pozostawienie mi możliwości dalszego kontaktu z państwem. Jakiś telefon na przykład…

- Proszę wpisać w notatkę, że wiceminister Tomasz Barycki odmówił podania adresu i/lub numeru telefonu. Nie czuję się w jakikolwiek sposób związany z waszym dochodzeniem i nie mam zamiaru reagować na wasze próby powiązania mnie z tematem. Jedyny wyjątek uczynię wtedy, jeśli zadzwoni do mnie Agata i powie, że właśnie jest oskarżona o pobicie prokuratora. Przyjedziemy wtedy całą ferajną i będziemy nagrywać ten kabaret na wideo! Tyle mam panu do powiedzenia służbowo! A prywatnie może pan zostać, nie widzę problemu. Możemy nawet kontynuować rozmowę. Zresztą, narobię wam takiego bałaganu w komendzie, że na długo będę tu zapamiętany!

- No tak… – westchnął.
- Mam nadzieję, że się pan nie zakochał. Tak pan wzdycha…
- Niech pan nie żartuje.
- Aż tak źle?
- Nie inaczej… Pan chyba nie rozumie, że ja teraz nie mam żadnego rozsądnego wyjścia z sytuacji.
- Niech się pan rozchoruje – podpowiedziała Agata.

- Musiałbym co najmniej złamać rękę lub nogę. Inaczej…
- Jeśli pan chce, nie ma sprawy – przerwała mu. – Mogę to załatwić bez problemu.
- Naprawdę?
- Jednym uderzeniem dłoni. Chce pan się przekonać?
- Nie, ale zaczynam wierzyć w pierwszą wersję.
- Prawidłowo! – roześmiała się. – Oj, komisarzu! Służyłam kiedyś w policji, sięgnij więc do archiwów, a tam znajdziesz relacje z policyjnych zawodów sportowych. Agata Romaniuk, nie zapomnij!

- Na pewno nie zapomnę – podniósł się z krzesła. – Pana ministra również! – skłonił się. – Dziękuję za rozmowę, dużo mi państwo pomogliście!
- Rozumiem, że nie jesteśmy jeszcze zamknięci? – zapytałem.
- Proszę ze mnie nie dworować! – skrzywił się. – Dziękuję państwu jeszcze raz i być może do widzenia!
- Czemu nie. Do widzenia!
Zostaliśmy sami.

wykrot
16-10-2021, 16:28
Adrenalina związana z pobytem komisarza gdzieś się gwałtownie ulotniła i poczułem się wręcz bezsilny. Pewnie piwo tak mi się przysłużyło.
- Aga, żyjesz?
- Nie mam innego wyjścia – mruknęła. – Wiesz co?
- Nie wiem.
- Zaczynam się jednak obawiać o siebie. W końcu przyłożyłam mu realnie, nie w bajkach.
- Odpuść!
- Nie, Tomek. Jeśli to wylezie na powierzchnię, to ja nie jestem anonimową blondynką i coś się do mnie może przykleić. Wielkiej krzywdy nikt mi wprawdzie nie zrobi, ale być może, szefostwo będzie zmuszone uznać, że zachowałam się niezbyt regulaminowo.

- Aga, mam propozycję.
- Jaką?
- Zadzwoń do Dorotki, bo ja nie mam siły. Idę spać.
- Dobra myśl – sięgnęła po aparat.
- Poczekaj! – zawołałem.
- Tak?
- Masz tu mój bankowy, pokażę ci tylko jak wybrać numer. Porozmawiasz z nią, o wszystkim opowiesz, aby była na bieżąco. I nie używaj żadnego innego aparatu. Ten nie jest jeszcze podsłuchiwany.
- Skąd wiesz?
- Zapomnieli o nim. Nieważne. Ucałuj ją ode mnie, bo idę teraz do łóżka. Potrzebuję co najmniej godziny snu. To piwo mnie dobiło.
- Idź. W takim razie ja pójdę gdzieś na zewnątrz, nie będę ci tu mamrotała.
- Bardzo dobrze. Tylko obudź mnie na obiad.
- Będzie akuratnie za godzinę. Idź, śpij! Kurczę, wychodzi jednak na to, że wczoraj zrobiłam malutką zadymę – kręciła głową.
- Jak cię wyrzucą z pracy, to ja cię zatrudnię, przestań.
- Dzięki, łaskawco, nie skorzystam.
- Szkoda. Dobranoc!
- Śpij!
Zabrała aparat i wyszła. Nie pozostało mi zatem nic innego niż nawiedzić łoże.

Kiedy mnie obudziła, czułem się już znacznie lepiej. Kac właściwie zniknął, zmęczenie również, pozostał jedynie piwny niesmak w ustach. Ale i na to znalazło się lekarstwo w postaci prysznica i umycia zębów Po kilku minutach byłem już ubrany i gotowy stawić czoło wszelakim wyzwaniom codzienności.
- Co słychać nowego? – zapytałem.
- Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Po rozmowie wróciłam do pokoju, ale spałeś tak smacznie, że położyłam się obok i też zdrzemnęłam. A teraz byłam jedynie w łazience.
Spojrzałem na zegarek. Było wpół do czwartej.
- O! Pan Kazimierz powinien już być. Co słychać u Dorotki?
- Przejęła się nami. Ma tu przyjechać pan Rybacki z banku, zorientować się w sytuacji na miejscu. Prosiła, byśmy go tu ulokowali.
- Się zrobi! – zapowiedziałem. – Zbyszek jest byłym psem i to z samej górki. Umie się poruszać w podobnych sytuacjach.
- Tak mi się wydawało, że skądś znam to nazwisko. Nic to. Idziemy coś zjeść?
- Idziemy!
Zanim jednak zdążyliśmy wyjść, rozległo się pukanie do drzwi.

Odwiedził nas Bogdan.
- Chciałem sprawdzić, czy nie wyszliście, bo na obiedzie was nie widziano…
- Mieliśmy taki szlachetny zamiar, ale proszę! Chyba, że pójdziesz z nami.
- Nie, dziękuję, jestem już po i wybieram się do domu. Dlatego chciałem jeszcze z wami pogadać przed wyjazdem.
- Masz coś nowego w temacie? – zapytała Agata.
- Tak. Tomek, wysłałem ci na pocztę ciekawy film. Widziałeś?
- Nie…
- To sprawdź.
Nieco ponad minutowe zaledwie ujęcie przedstawiało na pierwszym planie wygłupy kilku rozbawionych panów, ale nie to było ważne. Na drugim planie zapisał się ten najważniejszy moment, czyli ostatnie chwile naszej rozmowy, przewrócenie stołu przez Rymszę, cios Agaty i początek późniejszej akcji reanimacyjnej. Dalszy ciąg zasłonili nadbiegający ludzie, ale to już nie miało znaczenia. Jakość obrazu była na tyle dobra, że nasze, dość odległe postacie dawało się bez trudu rozpoznać.

- Skąd to masz?
- To jest materiał poufny. Przekazał mi go miejscowy prokurator, podobno rozmawiałeś z nim wczoraj na sali.
- Zgadza się, ale on zapowiedział, że oficjalnie niczego nie widział.
- To też jest tylko kopia z kopii. Dowodowo nieprzydatne. A film wykonał przypadkowo jakiś zwolennik Rymszy i bez zgody pryncypała nikomu nie ma zamiaru go pokazać.
- Więc skąd go miał prokurator? – zdziwiła się Agata.
- Został przez gościa uznany za stronnika, dlatego z nim podzielił się tajemnicą.

- To by się zgadzało – mruknąłem. – Tak i ze mną próbował rozmawiać, ale chyba go przekonałem, że postawił na niewłaściwego konia i pewnie gra teraz na dwa fronty. Nic to, film się przyda. Prokurator też. A poza tym? Dzieje się coś?
- Oczywiście. Dwadzieścia parę minut temu odjechało stąd dwóch panów. Rozmawiali z łowczym okręgowym. Jeden z nich to wicedyrektor departamentu dochodzeń wewnętrznych, albo jakoś tak, w komendzie głównej policji. Drugi natomiast był prokuratorem z prokuratury okręgowej w Warszawie.
- Z jednej strony to dobrze, ale z drugiej… – zauważyła Agata.

- Co masz na myśli? – zapytałem.
- Kręgi rozchodzą się szeroko, niczym na wodzie. Tego się już nie da załagodzić, będzie awantura na cały kraj!
- Będzie – przyznał Bogdan. – Ten gość od filmu mi zdradził, że Rymsza wezwał do szpitala swoich znajomych posłów, tak się składa, że z opozycji, no i się naradzali. To oni podobno naciskali, żeby się nie poddawał, żądał dochodzenia i ukarania sprawcy.
- Czyli teraz, kiedy sprawę przejęła Warszawa, będą gardłowali, że rząd chce zamieść sprawę pod dywan. Ale się narobiło! – pokręciłem głową z niedowierzaniem. – A babcia mi wiele razy powtarzała, dziecko nie rusz gówna, bo śmierdzi!
- On zrobi wszystko, żeby być w szpitalu dłużej niż siedem dni – Agata też myślała. – Jestem skończona w Straży. Będą mi współczuć, ale dla wizerunku zmuszą do dymisji.

wykrot
17-10-2021, 05:02
- Dlaczego ciebie? – roześmiałem się. – Podobno to ja go uderzyłem!
- A tam, film jest dowodem innej wersji.
- Poczekaj, poczekaj! Z filmem się nie spieszmy. Pokażemy go, jeśli przyjdzie czas. Na razie niech jego wersja się przebija. Z tobą nie rozmawiali? – zwróciłem się do Bogdana.
- Nie. Z łowczym też nie rozmawiali o zdarzeniu. Interesowały ich jedynie sprawy samej imprezy, czyli po co, na co i dlaczego została zorganizowana. Zresztą, to była właściwie taka nieoficjalna rozmowa, zapowiedzieli tylko, że jeszcze tu ktoś przyjedzie. O tej sprawie tylko napomknęli, a że łowczy sam niczego nie widział, dali mu spokój.
- Dobrze – nabierałem wigoru. – Zajmij się teraz pilnym gromadzeniem dowodów na to, o czym opowiadałeś mi wczoraj, a my pójdziemy. Chyba, że masz coś jeszcze.

- Mam. Rozmawiali z dyrektorem hotelu i dowiedzieli się o niezapłaconych rachunkach. Jutro rano mają się zjawić funkcjonariusze i zabezpieczyć dokumentację. Dyrektor dostał polecenie zaplombowania drzwi księgowości i nie wpuszczania tam nikogo do ich przyjazdu.
- Bardzo dobrze. Ty też się postaraj, aby zdjęcia z foto pułapek gdzieś ci nie zaginęły. Poza tym schowaj gdzieś tego leśniczego, o którym rozmawialiśmy wczoraj. Wyślij go na jakąś delegację, albo coś, żeby przypadkiem nie został przekabacony. To ważny świadek!
- Zrobi się. Jutro pojedzie na szkolenie w Sudety. Właśnie się takie zaczyna, w temacie ochrony tamtejszego drzewostanu. Dwa tygodnie będzie miał zajęte!
- Pięknie! Lepiej nie widzę. Masz coś jeszcze?
- Nie, to w zasadzie wszystko.
- W takim razie przepraszam cię, ale chyba pójdziemy. Pan Kazimierz powinien już być, więc zjemy coś i też jedziemy do domu.

- Widziałem ich, zresztą, na twój koszt załatwiłem całej trójce obiad. Pewnie siedzą teraz w restauracji.
- I bardzo dobrze, że załatwiłeś. Dzięki!
- Wpadnę do ciebie jutro, ale nie wiem o której. Uprzedź tylko swoją sforę, bo trudno się przez nich przebić.
- Nie ma sprawy, przychodź.
- Tomek, może się wcześniej spakujemy, co? – zaproponowała Agata.
- Pakujcie się. Ja wam już nie przeszkadzam i jadę. Powodzenia i do jutra!
- Dzięki, do jutra! – uścisnęliśmy sobie dłonie.
Bogdan pożegnał się jeszcze z Agatą i wyszedł.

Usiadłem na łóżku, zdecydowanie osłabiony. – Co za kurwa z tego prokuratorskiego durnia! – nie mogłem uwierzyć. – Przecież on się zbłaźni w dowolnym wariancie! Nie widzi tego? Nie czuje?
- Wściekłość przesłoniła mu mózg – skonstatowała Agata. – Chciałby się odegrać, a że nie ma jak, to słucha głupich doradców.
- Oni niczego nie tracą – zauważyłem. – To będzie zabawa jego kosztem, a skoro i tak jest skończony, niech chociaż pociągnie za sobą, albo przynajmniej ochlapie ich przeciwników! Strategia prosta jak drut. Opozycja będzie chciała coś ugrać, jak zawsze, a ja zostanę tegoż sprawcą. Przynajmniej przez chwilę. Kurwa! Już widzę te jutrzejsze tytuły w gazetach… Ja pierdolę! Barycki po pijaku pobił prokuratora! Może nawet chciał zabić? Ależ to będzie radocha!
- Tomek, nie rozczulaj się nad sobą. Pakuj się i jedziemy do domu. Żeby nie było, jadę dzisiaj do was. Dorota miała na wieczór zorganizować jakiś sztab bojowy, więc nie ma na co czekać. Naradzać będziemy się już na miejscu.
- Dobrze, już się pakuję.

- Daj mi jeszcze telefon, prześlę jej ten film. Niech go obejrzą, nie będziemy później tracić czasu.
- Słusznie. Proszę! Jedno mnie tylko zastanawia…
- Mianowicie?
- Dlaczego panowie z Warszawy nie próbowali się ze mną skontaktować? To mi się nie podoba. I to bardzo!
- A wiesz co… masz rację. Ale to nie czas na takie analizy.
- Spójrz! Prosiłem Annę by poinformowała ministra Domagałę o tej sprawie, co według mnie powinno oznaczać, iż potrzebuję rządowej ochrony przed pomówieniami. Ale szanowny wicedyrektor z policji nie uznał za stosowne skontaktować się ze mną. Ciekawe.
- Masz teraz dwa wyjścia. Albo siadasz na telefon i stąd próbujesz coś uzgadniać, albo wracamy. Wybieraj. Pakujesz się, czy zostajemy?
- Pakuję. Jedziemy!
- Mam nadzieję.

Kiedy podjąłem ostateczną decyzję, poszło już łatwiej.
Pan Kazimierz z ekipą czekali w restauracji, więc obiad spożywaliśmy z Agatą spokojnie. Było tu wprawdzie kilkunastu imprezowiczów, kontynuujących wczorajszy wieczór, ale nas nie zaczepiali. Pozdrawialiśmy się jedynie uniesieniem dłoni i to wszystko.
Po obiedzie Agata wyjechała jeszcze z panami na górę, by przynieśli nasze bagaże, ja w tym czasie uregulowałem rachunki, po czym, na parkingu, rozdaliśmy zadania dla kierowców i mogliśmy wyjeżdżać. Wtedy przypomniałem sobie o Rybackim.
- Poczekajcie! Ktoś przecież ma się tu zjawić.
- Kto?
- Pan dyrektor Rybacki.
- Słusznie – przyznała. – Skontaktujesz się z nim, czy zaczekamy?
- Spróbuję zadzwonić.

Nie zdążyłem, gdyż samochody pojawiły się na parkingu jak na zawołanie. Rybackiemu towarzyszyło dwóch ludzi.
- Widzę, że państwo niemal w drodze? – bardziej stwierdził niż zapytał, kiedy wszyscy się przywitali.
- Prawie gotowi, zgadza się – odparła Agata.
- Czekamy tylko na was – potwierdziłem. – To co, chyba wrócimy do hotelu i tam sobie porozmawiamy.
- Tak by było najlepiej – zgodził się.

Początkowo usiedliśmy w hallu, ale później przenieśliśmy się do restauracji, areny wczorajszych wydarzeń. Opowiedzieliśmy tam ze szczegółami przebieg wieczoru, dzisiejsze rozmowy z policjantami, oraz wszystko to, co uznaliśmy za potrzebne. Łącznie z wieściami, że pojawili się już delegaci z Warszawy.
- Nie wiedziałem o tym – wtrącił Rybacki. Przez cały czas wszyscy notowali wspominane przez nas nazwiska, stanowiska i wszystko to, co zechcieli. – Mamy w składzie zespołu kapitana Wójciaka, wciąż czynnego funkcjonariusza komendy głównej, chociaż chwilowo na urlopie wypoczynkowym – zaśmiał się. Jeden z jego towarzyszy skłonił głowę. – Gdyby w razie powstała taka potrzeba, jego służbowa legitymacja jest wciąż aktualna.
- Tylko żeby pan, kapitanie, nie narobił sobie kłopotów. Naszych wystarczy – Agata pokręciła głową.
- Spokojnie, pani Agato. Pani pułkownik – poprawił się Zbyszek. – W końcu wszyscy jak tu siedzimy, jesteśmy starymi psami. Damy radę! Chciałbym jeszcze tylko uściślić nasze zadania. Czego oczekujecie? Co szczegółowo mamy zrobić?

- Sam nie wiem – przyznałem. – Powiedziałem wam o naszych rozmowach z policją, o tym jakie oczekiwania mamy wobec prokuratora, wypadałoby więc powęszyć nieco, zorientować się z kim trzyma sztamę, kto jest zainteresowany w jego odejściu i tak dalej. Ważne jest szybkie ustalenie którzy posłowie są tak ambitni, jak się przedstawia bieżąca sytuacja, co do Rymszy dotarło z moich słów, no i pomóc miejscowym w zebraniu oraz zabezpieczeniu dowodów. W tej sprawie kontaktujcie się z Bogdanem. Panie Zbyszku, pan zna mojego szwagra?
- Ja tak, ale panowie raczej nie.
- Bogdan Kierewicz, władający naszymi lasami. Zna wiele grzeszków Rymszy, ma trochę dowodów, ale miejscowi wciąż się boją ich publicznego ujawnienia. Trzeba ich przekonać, że czas Rymszy się skończył. Jeśli coś, ja wciąż mam łączność bankową, działa tutaj bo sprawdziłem, a telefon będę nosił przy sobie.

- A ten hotel jest pod czyim zarządem?
- To ośrodek szkoleniowy Lasów. W okresach wolnych jest dostępny dla wszystkich. Jutro rano mają się tu zjawić funkcjonariusze warszawscy i zabezpieczą dokumentację księgową. Rymsza kilka razy nie zapłacił za pobyt swój i swoich znajomych, na co poskarżył się Bogdan. Mają to sprawdzić. Koniecznie próbujcie się zorientować co zamierzają miejscowi posłowie, bo stamtąd nie mamy żadnych wieści, a ja dopiero jutro będę rozmawiał z marszałkiem. Może od niego coś wyciągnę.
- W porządku. W którym szpitalu przebywa Rymsza?
- Był w miejscowym, ale czy jest? Tego już nie wiem.
- Czyli się dowiemy. Dobrze! Ode mnie wszystko, chyba, że panowie mają jakieś pytania.
- Ja mam. Do pani – zgłosił się jeden. Obecnie pracował w banku. – Czy pani pułkownik powiadamiała żandarmerię?
- Nie. Rozmawiałam natomiast z zastępcą komendanta. Jutro mam się u niego zameldować.
- Czyli oni na razie nie będą tu węszyć?
- Chyba nie, ale pewności nie mam.

W tym momencie odezwał się mój telefon. Dostałem wiadomość. Był nią nowy film od Bogdana, tym razem nieco dłuższy, uwieczniający wcześniejsze zachowanie Rymszy wobec Agaty. Jak próbuje ją obłapiać i spotyka się ze zdecydowaną reakcją, jednak nie rezygnuje. Ujęcie wykonano z tak bliska, że mimo gwaru sali, śpiewów, które było słychać w tle, zapisały się też głosy głównych bohaterów. Wesoły rechot Rymszy, kilka jego seksistowskich uwag i bardzo gniewne protesty Agaty. Była jeszcze trzeźwa, a on traktował ją niczym maskotkę. Na szczęście nie było to z okresu, kiedy usiadła mu na kolanach. Mnie oczywiście nie było na tym filmie.
- Dobra rzecz! – skomentował Zbigniew. – Dołączając do tego głównego, wiemy już prawie wszystko.

- Tylko to nie jest materiał dowodowy – zauważyłem. – Nawet ten wcześniejszy film, jest tylko kopią z kopii. Dostaliśmy go w wielkiej tajemnicy.
- Ale wiemy, czego się trzymać – zastrzegł. – Dla nas jest to najważniejsze. Panie ministrze! Ja nie jestem sądem, ani spowiednikiem. Mnie interesują tylko fakty. A ponieważ je poznałem, będę wiedział jak i czym docisnąć swoich rozmówców. Damy radę!
- Czyli co, możemy już jechać?
- Tak. Myślę, że wiemy wystarczająco dużo.
- Czy coś wam jeszcze potrzeba? Macie środki na pobyt?
- Mamy. Jesteśmy w służbowej delegacji z banku, poradzimy sobie.

- Może coś dołożyć?
- Nie, nie trzeba. Naprawdę!
- A może was tu zarekomendować?
- Nie, absolutnie. To jest zbędne. Nie potrzebujemy reklamy.
- No cóż. W takim razie dziękujemy i… powodzenia! My już pojedziemy.
- Dziękujemy i wzajemnie. Życzymy optymizmu i szerokości w drodze!

wykrot
17-10-2021, 16:23
Obydwoje zajęliśmy miejsca w toyocie, z panem Kazimierzem za kierownicą, za nami porsche Agaty i audi taksówkarza. Taką kawalkadą ruszyliśmy do Warszawy.
Przez kilka kilometrów panowała cisza, ale ciekawski Kazimierz nie wytrzymał.
- Co tu się działo, panie ministrze? – zapytał. – Naród w restauracji, a i poza nią, wciąż gada o jakichś wydarzeniach...
- Panie Kazimierzu… Jestem zmęczony, nie teraz. Odpocznę z godzinę, potem porozmawiamy.
- W porządku, nie przeszkadzam więc.

Land cruiser miał swoje możliwości, został przecież zaprojektowany specjalnie do długich podróży. Miejsca pasażerskie pozwalały na jakiś tam wypoczynek, pokazałem więc Agacie jak rozłożyć fotel, ja zrobiłem to samo i próbowaliśmy się zdrzemnąć. Zdawałem sobie sprawę, że tej nocy nie będę miał wiele czasu na sen. Jednak, pomimo zmęczenia, oczy nie chciały się zamknąć. Wieści, które przekazał nam Bogdan, wcale nie tchnęły optymizmem. Ziszczało się to, przed czym przestrzegała mnie kiedyś Anna.
Polityka jest nieobliczalna, w każdej chwili można wdepnąć w łajno i koniec. Chcesz czy nie chcesz, jesteś winien czy nie winien, to już bez znaczenia. Zostałeś naznaczony i finisz! Chciano mnie złapać za kierownicą, nie udało się. Chciano wmówić nadużywanie funduszy ministerialnych, wyśmiałem ich. A teraz sam podałem siebie przeciwnikom na tacy.

To nieważne, że sytuacja jest nieprawdziwa. Znalazłem się w nieodpowiednim czasie i w złym miejscu. To jest cała moja wina. I cóż z tego, że niczego nie zrobiłem? Takiej okazji nie przepuszczą! Jeśli opozycyjni posłowie zajęli się tematem, to oznacza, że jutro będzie go znał cały kraj! Nie ma takiej siły, która by im zatkała gębę. Czyli mój pobyt w ministerstwie dobiegł właśnie końca. Nawet przeciwnicy Anny w jej własnej partii dołożą do tego swoje, korzystając z okazji. Zrobią to po cichu, bez medialnego rozgłosu, ale zrobią. Jej też nie ma czego zazdrościć.

Jedyne co jeszcze mogę zrobić, to postarać się wykończyć kretyna prokuratora i temu zadaniu winienem poświęcić uwagę. No i chronić Agatę. Jej zależy na swojej posadzie, nie interesują jej pieniądze, mogłaby przecież pracować chociażby w banku. A jeśli jeszcze nie pracuje, to oznacza, że nie chce. Nie sądzę, żeby Dorotka nie przyjęła jej do pracy. Inne, prywatne firmy zresztą też. Kwalifikacje ma wszechstronne i nie tak powszechne. Nawet wśród mężczyzn.
Zresztą, na filmie który oglądaliśmy, jej twarz nie jest zbyt wyraźna. Sytuację komplikuje dodatkowo fakt, że była ubrana w strój myśliwski. Kolorystycznie standardowy kamuflaż, taki jak u wszystkich myśliwych. To, że niewątpliwie dostała go od Dorotki, zauważyłem dopiero dzisiaj rano. To była ta sama jakość, jak i mojego. Przywiezione z Ameryki.

Na tamtym filmie, na pierwszy rzut oka i bez powiększenia obrazu, Agata wygląda niczym mężczyzna. Przecież nasze głosy nie zostały zapisane. W tle słychać śpiewy biesiadników, a nie nasze, odległe dialogi. Widać wprawdzie, że to nie ja wyprowadziłem cios, ale ktoś to zrobił! To była osoba siedząca pomiędzy mną a prokuratorem. Czyli kogoś kryję, kogoś osłaniam. A może… No tak! Plan drugiego filmu jest przecież identyczny. Tylko mnie na nim nie ma. Ale Rymsza i Agata są wręcz na tych samych miejscach. A to jest najlepszy dowód, że dostał w zęby od kobiety.

Nie! Tym filmem nie mogłem się bronić. Musiałbym jednocześnie wystawić Agatę do odstrzału. A tego przecież nie chciałem! Na filmie końcowym natomiast, nie było przecież ani kropli wcześniejszego zachowania prokuratora. Tego jak ją podszczypywał i próbował obmacywać. Tych kiepskich zalotów, z którymi musiała się zetknąć. Nie było też naszego dialogu, w którym nie życzył sobie „tykania”, sam jednak nie uważał za stosowne dostosować się do takiej formuły. Ech, kurwa mać! Było i się skończyło. Może wreszcie będę miał czas na zajęcie się chłopcami…

Samochód gwałtownie zwolnił, a potem wyhamował i się zatrzymał.
- Co się dzieje? – zawołałem.
- Dziki przed nami – oznajmił pan Kazimierz, nie ruszając się z miejsca.
- A gdzie jesteśmy?
- Diabli wiedzą, dookoła pustkowie.
- To czemu się pan zatrzymał?
- Jeden przebiegł drogę, pewnie za nim pojawi się i reszta.

- Bardzo słusznie! – oprzytomniałem. – Skąd pan zna te zasady?
- Na postoju można posłuchać różnych opowieści – wyjaśnił. – Człowiek się uczy nie wiadomo kiedy. O, już są!
Uniosłem się z fotela i spojrzałem przed siebie. Zwierzęta były wyraźnie widoczne w zasięgu świateł drogowych. Przebiegały jezdnię nie przejmując się zupełnie naszą obecnością, po czym znikały w pobliskim lesie.

Tego powinni uczyć na kursach prawa jazdy, nie tylko na myśliwskich. Jeśli locha, przywódczyni stada, zdecyduje się na pokonanie jezdni, to reszta grupy podąży za nią w każdym przypadku. I to bez zwracania uwagi na to, co się dzieje dookoła. Gdyby Kazimierz się nie zatrzymał, najechanie jakiegoś osobnika byłoby właściwie pewne. A wtedy mielibyśmy uszkodzony samochód, no i przymusowy postój w środku lasu. Pozostawienie rannego zwierzęcia bez poinformowania odpowiednich służb, groziło odpowiedzialnością karną i grzywną do pięciu tysięcy złotych. Takie mamy prawo.

- Aga, obudź się! – zawołałem, trącając delikatnie jej ramię. – Zwierzyna przybiegła cię pozdrowić!
- Co? – nie kontaktowała. Najwyraźniej zasnęła, nie tak jak ja.
- Stado dzików przed nami, zapolujemy?
- Zgłupiałeś chyba! – mruknęła, nie podejmując tematu. Zmieniła pozycję w fotelu na bardziej wygodną i ziewnęła niezbyt elegancko, chociaż próbowała to stłumić.
- Daj mi się przespać chociaż teraz! – zażądała.
- Czy ja ci broniłem spać? – zdziwiłem się.
- A niby kto? – mruczała, nie zważając na obecność Kazimierza. – Sapałeś mi do ucha przez całą noc. Bądź więc chociaż teraz bardziej wyrozumiały!
Kazimierz aż głowę odwrócił do tyłu na moment, jednak się nie odezwał.
- To nie ode mnie zależy, a od dzików – zakpiłem.
Podniosła wtedy pięść do góry i pomachała mi przed oczami, dałem jej więc spokój.

Nie zdrzemnąłem się przez całą drogę, wciąż analizując powstałą sytuację. Dobrego wyjścia z niej nie znajdowałem. A kiedy zbliżaliśmy się do Warszawy, zadzwoniłem do Dorotki.
- Dziękuję, łaskawco, że się wreszcie odezwałeś! – skarciła mnie.
- Słoneczko, przepraszam! Wydawało mi się, że Agata przekaże ci odpowiednio cały ten kram…
- Agata jest Agatą, a ty jesteś ty! Nie będę się teraz pastwiła nad tobą, ale to jest tylko odroczenie wyroku. Mów, co nowego słychać.
Przedstawiłem jej pokrótce informacje od Bogdana, a w odpowiedzi usłyszałem, byśmy przyjeżdżali do Podkowy.
- Tomek! Chłopcy zostali pod opieką Heleny. Rano przyjedzie po nich znajomy konsul, więc ten temat zdjęłam ci z głowy. W twojej sprawie natomiast próbuję zorganizować burzę mózgów i zaprosiłam do uczestnictwa kilka osób. Do Podkowy. Nie bądź więc zdziwiony, jak ujrzysz tu gości.
- Słoneczko, kocham cię!
- Mam nadzieję – odparła bardziej wesoło. – I czekam!

W salonie, oprócz Dorotki, czekały na nas cztery osoby. Anna, Lidka, Zielonik i Damian.
- O, kurczę! – aż przystanąłem na chwilę po wejściu. – Zgromadzenie bardzo dostojne. Jestem pod wrażeniem, naprawdę!
- Niektórzy się bawią, a ktoś musi za nich pracować – mruknęła Lidka. – Odrobisz to, żebyś nie miał złudzeń.
- Bywają chwile kiedy się u państwa bawimy, a więc i w czasie kłopotów wypada nam być razem – Zielonik nie był aż tak dosadny. – Moje uszanowanie dla pani pułkownik i pana ministra!
- Bardzo mi miło – Agata witała się z wszystkimi kolejno.

Ja natomiast podszedłem najpierw do Dorotki, uściskaliśmy się i ucałowali, po czym skierowałem się do Anny.
- Przepraszam, pani minister, że stałem się źródłem kłopotów. Ja naprawdę nie chciałem!
- Powiedzmy, że na razie ci wierzę – odpowiedziała, spoglądając mi w oczy.
Nie było w nich złości, bardziej już dobrze skrywane iskierki wesołości, jednak w głosie brzmiała powaga.
Później wycałowałem Lidkę, uścisnęliśmy sobie dłonie z Zielonikiem i dopiero na koniec podszedłem do Damiana.
- Trochę mi głupio przed tobą – przyznałem.

Damian roześmiał się.
- Weź mnie potraktuj niczym spowiednika. Swoją drogą kiedyś zastanawiałem się, czy członkowie rodziny księdza starają się u niego o rozgrzeszenie.
- Panie Damianie, znajdę panu jakiegoś, solennie to obiecuję! Będzie pan miał okazję do konkretnej wiwisekcji – zadeklarował prezes.
- Świetnie! Zapamiętam pana obietnicę – śmiał się Damian. – I na pewno skorzystam.
- Ja też poznałem ciekawego proboszcza z przygranicznej parafii, można by kiedyś wybrać się do niego i zapytać. Ale nic to – westchnąłem. – Dorotko, jaki jest program wieczoru?
- Czekamy na Pawła. Będzie za parę chwil, możecie więc odświeżyć się po podróży. Tylko nie w jednej łazience! – zastrzegła. – I za dziesięć minut jesteście tu ponownie.

- No, przez dziesięć minut to chyba rzeczywiście nic im z tego nie wyjdzie – podsumowała Lidka. – Tomek wykończony…
- Zazdrośnica! – pokazałem jej koniuszek języka.
- Pozwolisz, że odpowiedź zachowam na później – pokiwała głową. – Dzieci są wśród nas, nie będę cię kompromitowała.
- Bardzo dorosłe te dzieci – zauważyła Anna.
- Nasze dzieci zawsze będą dziećmi. Tak mawia moja mama – stwierdziła Lidka.

wykrot
18-10-2021, 07:14
- Trudno, żeby było inaczej – Dorotka nie była aż tak entuzjastyczna i podniosła się z fotela. – Przepraszam państwa, za minutkę będę na miejscu.
- Proszę sobie nie czynić kłopotów – Zielonik był nadzwyczaj zgodny.
Wyszliśmy z salonu we trójkę.

- Jak przebiegała podroż? – zapytała Dorotka.
- Z małą przygodą, ale niegroźną – odparła Agata. – Gdzie mogę się umyć?
- Gdzie ci odpowiada. Chcesz coś na wzmocnienie?
- Chyba tak. Ten dzień był zbyt przepełniony wrażeniami.
- A ty? – zapytała mnie.
- Jak najbardziej. Niby spałem w dzień, jednak to wszystko było jakieś takie…
- Chodźmy do sypialni.

Na miejscu dostaliśmy po kieliszku jakiejś mikstury, ale żaden cud nie nastąpił.
- Ulokujesz mnie gdzieś? – zapytała Agata. – Nie chce mi się wracać do domu po nocy.
- Oczywiście! – odparła Dorotka. – Będziesz spała z nami.
- No, no… – pokręciłem głową.
- A co, masz dość zabawiania się z Agatką? – podeszła do mnie z rękami założonymi za plecy i naparła biustem. – Ja nie! Nie ma tak! – cmoknęła mnie w policzek. – No dobrze. Muszę wracać do gości, a wy szybko wracajcie.
- Mamy iść razem pod prysznic? – Agata nie chciała uwierzyć.
- Tylko mi teraz nie wmawiaj, że się go wstydzisz. Nie mamy na to czasu.
- Nie jestem przyzwyczajona do męskiego towarzystwa w łazience…
- Więc się przyzwyczajaj. Ja już idę, a wy skupiajcie się na temacie. Za dziesięć minut widzę was w salonie.

Nie było wyjścia. Poszliśmy pod nasz prysznic razem. Nikt nie pomyślał, że bagaże Aga zostawiła w wiatrołapie i teraz nie miała nawet majtek na zmianę. Pośmiałem się trochę i pokazałem jej zapasy Dorotki przy sypialni, więc coś tam sobie wybrała. Tyle, że obserwując ją, zanotowałem u siebie wzrost pożądania. Miałem na nią ochotę! A przecież dzisiaj już to ćwiczyliśmy.
- Aga, masz ochotę na seks?
- Z tobą?
- Nie, pytam tak ogólnie.
- Mam. I co z tego?
- Nic. Tak tylko zapytałem.

- Coś mi się wydaje, że nadmiar powodzenia uderza ci do głowy. Żonę masz bardzo wyrozumiałą, to chyba z tego powodu.
- Wyrozumiałą dla ciebie i nikogo innego, zechciej to zauważyć.
- Nie mam zamiaru skrywać przed tobą, że jestem w niej zakochana. Nic na to nie poradzę! Taka już jestem, taką mnie Bozia stworzyła. A z tobą zadaję się tylko w takim zakresie, na jaki mi pozwala. Finito! Jeśli ona zechce, będę się z tobą pieprzyła. Jeśli powie „nie”, to na pewno nie namówisz mnie na nic! – kończyła ubieranie się.
- Jesteś teraz niemiła.
- Ale prawdziwa. Tomek! Chciałabym, aby nasze relacje pozostały w pewnych ramach i co ważniejsze, nigdy nie wychodziły na zewnątrz.
- Żartujesz teraz, prawda?
- Nie! Nie mam takiego zamiaru.

- O, Boże! – padłem na łóżko. – Zwariowałaś! Nie dość, że spaliśmy w jednym numerze, nie dość, że połączyła nas impreza z Rymszą, a teraz mówisz, żeby nasze relacje pozostały tajemnicą… Agata! Jaka tajemnica! Ty się zastanów, jak mamy w takiej sytuacji obronić Dorotkę przed nawałą dziwnych uśmieszków! Że niby toleruje zdradliwego męża i jego przyjaciółkę.
- Przecież nie musiałam się z tobą pieprzyć…
- I co z tego? Dzieliliśmy ten sam numer w hotelu? Wystarczy! Kogo interesują szczegóły gdy działa wyobraźnia?
- To jest nadinterpretacja, ale dobrze. Co w takim razie rekomendujesz?
- Nie wiem – przyznałem. – Zapytałem o seks, bo odczuwam pożądanie. W tym kieliszku chyba coś było.

- Pewnie tak – przyznała. – Mnie też jest jakby przyjemniej. Lepiej stąd chodźmy, bo jeszcze się zatrzymamy na dłużej w tym łóżku – zakpiła.
- Aż tak podziałało? – zdziwiłem się.
- Nie przesadzaj. Więcej odczułam na sam widok Doroty. Idziemy?
- Poczekaj! Najpierw pójdę ja. Zajmij się jeszcze makijażem, albo czym chcesz. Masz co najmniej trzy minuty do dyspozycji. Nie będziemy wchodzić razem przy tylu świadkach, przecież byłaś w innej łazience!
- Dobrze, idź! Zjawię się po kilku minutach.
Paweł był już na miejscu.

Po kilkuminutowym okresie chaosu, kiedy wypowiedziano już ostatnie uszczypliwości oraz dowcipy, pojawiła się Agata i żarty się skończyły. Przewodnictwo narady objęła Dorotka. Od tej chwili wszystko przebiegało niczym narada w solidnie zarządzanej firmie.
Najpierw zdawaliśmy relację z wydarzeń. Z całości, od momentu przyjazdu do hotelu aż do wydarzeń w drodze powrotnej. Opowiedziałem nawet moją rozmowę z recepcjonistkami tuż przed zakwaterowaniem. To było ważne, gdyż wyjaśniało, że w apartamencie znaleźliśmy się przypadkiem, że to nie było planowane, Dorotka unikała więc dwuznacznej sytuacji. Niby takie nic, ale nawet w naszym gronie uznałem to za ważne. Jak się później okazało – nie tylko ja. Agata natomiast zdała relację z podkreśleniem wydarzeń za stołem prezydialnym, ze szczególnym uwzględnieniem zachowania Rymszy.

Później nastąpiły uzupełnienia. Pytania, odpowiedzi i tak dalej. Po dobrych kilkudziesięciu minutach, wszyscy zebrani dysponowali kompletnym zasobem informacji. Damian był w tym okresie bardzo aktywny, chociaż niczego nie komentował, zadawał tylko pytania.
Również filmy zostały omówione ze szczegółami, a po wszystkim, nie zważając na obecność Anny, podzieliłem się swoimi pesymistycznych myślami, dotyczącymi prognozy wydarzeń dnia jutrzejszego. Wraz z obawami, jakie przychodziły mi do głowy w drodze powrotnej.
- Aniu, nie podoba mi się to, że panowie z centrali nie uznali za stosowne, aby w jakimś zakresie nawiązać ze mną kontakt. Nie rozumiem tego.


- Przyznam, że ja też – niespodziewanie zgodziła się ze mną. – Rozmawiałam z Jurkiem Domagałą tak jak prosiłeś. Przedstawiłam sytuację, ale mi odpowiedział, że to nie są sprawy na dziś. On oczywiście może poinformować odpowiednie służby i to zrobi, tylko że dzisiaj jest niedziela, a to nie jest alarm, więc nie mogą ot tak podrywać ludzi z wypoczynku. Państwo się nie wali, wróg granic nie przekroczył i tak dalej.
- A co o tym myślisz prywatnie?
- Pozwól, że na razie nie będę się wypowiadała. Są sprawy o których nie mogę mówić nawet w tak ścisłym gronie i nawet ty sam się o nich nie dowiesz. Przykro mi, ale istnieją zasady które mnie obowiązują. Chciałabym natomiast posłuchać pana prezesa. Jakie są pana zamiary i możliwości w tym zakresie?

- Pani minister, proszę państwa! Moje możliwości są niewielkie i koncentrują się wokół kilku tytułów prasowych, oraz portali internetowych. Jesteśmy w stanie dawać medialny odpór pseudo sensacjom wydawnictw plotkarskich, pod warunkiem posiadania informacji źródłowych. Ten warunek został dzisiaj spełniony. Mamy pełną jasność odnośnie przebiegu wydarzeń, istnieją odpowiednie dokumenty z pola walki, co niewątpliwie wykorzystamy. Jak to zrobimy? Tego na razie nie wiem, nie jestem w tym zakresie fachowcem, ale moi specjaliści czekają pod parą, jak mawiają starzy kolejarze. I będą czuwali przez całą noc, śledząc wszelkie agencyjne doniesienia, a także przeczesując net. Będziemy trzymać rękę na pulsie. Zostawię też kontakt do nich, wraz z zaleceniem, aby wszelkie ewentualne informacje od państwa potraktowali należycie.

Jeśli natomiast kogoś interesowałoby moje osobiste zdanie, to proponowałbym już teraz umieścić w necie te filmiki, aby moi ludzie mieli się na co powoływać…
- Przepraszam! – zgłosił się Paweł.
- Proszę! – Dorotka udzieliła mu głosu.
- Propozycja pana prezesa jest słuszna, ale do tego celu nie można wykorzystać adresów warszawskich, tym bardziej adresów domowych pana ministra i pani prezes. Filmy powinny zostać zamieszczone w sieci z adresu pochodzącego z tamtego terenu. Anonimowo.
- Zrealizuje to pan? – zapytał krótko prezes.
- Bez problemu! – padła odpowiedź.
- Czyli mamy zgodę?
- W sumie tak, ale… – odezwała się Agata. – To uderza we mnie. Jednoznacznie!

- Pani pułkownik! – Damian zabrał głos. – Fakty, które zobaczyłem i o jakich powziąłem wiedzę… no dobrze, nie będę przedłużał. Nasza kancelaria zajmie się pani obroną, jakby coś – pokiwał głową. – Z dużą gwarancją powodzenia!
- Chwileczkę! – zatrzymałem go. – Damian! Tu nie chodzi o naszą obronę przed sądem. Z tego wywinęlibyśmy się bez trudu. Rzecz idzie o zduszenie sprawy w zarodku i zmuszenie tego durnia do rezygnacji w przedbiegach, rozumiesz? Bo on i tak przegra. Naprawdę! W każdym wariancie. Nawet jeśli będzie się szamotał w sieci, to i tak jest skończony, gdyż niektórzy ludzie zdecydowali się mówić. Tylko że nas przy tym ochlapie. On sobie nie zdaje sprawy z tego, że trafił na mnie, a ja jestem gotów położyć na szali swoją funkcję, aby go wykończyć, szkodnika! I wobec mojej przełożonej pani minister, oświadczam jednoznacznie, że jeśli ten facet pozostanie na swoim stanowisku, to podam się do dymisji na znak protestu. To jest przestępca, a nie prokurator! Jest na to mnóstwo dowodów!

wykrot
18-10-2021, 17:30
- Panie ministrze! – kwaśno wtrąciła Anna. – Przy składaniu tak oficjalnej deklaracji, nie przystoi panu posługiwanie się słowem „facet”! Proszę trzymać fason i nie zapominać się!

Rozluźniła nam atmosferę, nawet Dorotkę odrobinę rozbawiła, nic więc dziwnego, że w powstałym gwarze nie usłyszeliśmy dzwonka telefonu Dedejki. On jednak usłyszał sygnał i odszedł od nas na kilka kroków, Anna zaś w tym czasie kontynuowała.
- Mam natomiast inne spostrzeżenie. Tomek! Masz zadziwiająco dobre relacje z paroma opozycyjnymi posłami, mówię teraz o Podkarpaciu. Za co zresztą oberwałam już kilka razy, o czym pewnie nie wiedziałeś. Może więc w sytuacji jaka powstała, spróbujesz wykorzystać ich pośrednictwo, co? Niech wybiją z głowy kolegom wybieganie przed orkiestrę. Przecież eskalowanie konfliktu nie jest potrzebne ani nam, ani im. Bo z Rymszą sobie poradzimy, nie dziś, to jutro. Jeśli natomiast sprawa wyleje się na zewnątrz w sposób niekontrolowany, to Rymsza i tak poleci, tu masz rację. Pytanie tylko kogo pociągnie za sobą? Zresztą, nawet bez pociągania, nie dostaniesz za to punktów u premiera, to też jest pewne.
- Zdałem sobie z tego sprawę, przecież wspominałem o swoich myślach.

- Ja też spróbuję się z nimi skontaktować – zadeklarowała Lidka. – Ale dopiero w domu, tam mam lepszą bazę do takiego typu działań.
- Czyli jako argument, będziemy od razu musieli użyć filmu – zauważyła Dorotka. – Tylko że w tej sytuacji wystawiamy na cel Agatę.
- Niekoniecznie – Anna pokręciła głową. – Jeśli posłowie ucichną i prasa będzie milczała przynajmniej jutro, dostaniemy czas na zwarcie szyków. Pani Agato, głowa do góry!
- Przepraszam! – przerwał jej Paweł. – Mam ciekawą wiadomość od Zbyszka Rybackiego. Otóż, to nie pan prokurator jest największym kłusownikiem na tym terenie, ale jego syn, właściciel kilku miejscowych przedsiębiorstw. Miłośnik safari i tym podobnych rozrywek. Głównie dla niego i jego gości pan prokurator urządzał kłusowanie w okolicznych lasach. Podobno wcale nie rzadko.
- Chwalił się tym safari, chwalił! – odezwała się, dotąd milcząca Agata. – To dlatego nazywałam go doświadczonym myśliwym.

- Wrażliwa informacja – zauważył Zielonik. – Można by napuścić na nich ekologów w ramach rewanżu, ale to się może odbić rykoszetem i trafić również w was.
- Nie o tym myślałem – wyjaśniał mu Paweł. – Rymsza stworzył parasol ochronny nad synalkiem i jego firmami, a tam dochodzi do dantejskich scen. Ludzie składali doniesienia do inspekcji pracy, a nawet do prokuratury. I podobno toczą się jakieś postępowania przeciw niemu, jednak toczą się od lat, a efektów nie widać. Szczegółów na razie nie ma, bo nasza rozmowa była krótka, ale polecam ten temat zainteresowaniu pani minister.
- Zapamiętam! – rzuciła Anna krótko. – Poproszę o dalsze, bieżące informacje.
- Będą – zapewnił Dedejko. – Jeśli Zbyszek już teraz to sygnalizuje, znaczy, że na pewno ma jakieś konkrety. Jutro około południa będę dysponował dokładniejszymi materiałami.

- A ja wyjaśnię panu prezesowi – wtrąciłem – że bez problemów mogę stawić czoło ekologom. Mój sztucer jest jedynie formą aparatu fotograficznego. Takim modelem broni, służącym do ćwiczeń, a nie do zabijania. Z tego nie da się wystrzelić nabojem innym niż dwutlenek węgla. No i sukcesów łowieckich nie mam, w naturze nie ustrzeliłem dotychczas nic.
- Tak samo jak i ja – dołożyła Agata.
- Naprawdę? – był zdziwiony.
- Naprawdę! – potwierdziła Agata. – Kilka już razy urządzaliśmy sobie zawody strzeleckie tu w ogrodzie. Bez ofiar! Na prawdziwe polowanie nie było czasu.

- Panie Sławomirze! – odezwała się Dorotka. – To jest pseudo broń ćwiczebna, strzela promieniem laserowym, a czas trwania impulsu nie jest w stanie uszkodzić oka nawet przy bezpośrednim trafieniu! To jest bardziej bezpieczne niż korkowiec z odpustu.
- Skąd państwo macie coś takiego?
- Chce pan? Mogę zamówić.
- Jasne, że chcę!
- Załatwione. Ile sztuk?
- Przynajmniej pięć. Nie będę przecież sam się zabawiał.
- W ciągu dwóch, najwyżej trzech tygodni powinny być na miejscu. A teraz wróćmy do tematu zasadniczego.

Nie było już nowości. Podsumowaliśmy dyskusję, każdy z uczestników powtórzył swój obszar zainteresowań, po czym pożegnaliśmy się i goście odjechali. Zostaliśmy we trójkę.

- Tomek, siadaj na telefonie i próbuj rozegrać tę sprawę, o której wspomniała ci Anna – zadysponowała Dorotka. – Wdepnęliście na niezłą minę i jeśli wyjdziecie z tego bez strat, uznam to za cud! – podsumowała.
- Słoneczko…
- Tak?
- Nie obawiasz się komentarzy dotyczących moich relacji z Agatą?
- No wiesz… – pokręciła głową. – Miło mi pewnie nie będzie, ale w każdej sytuacji należy szukać pozytywów. I takie są! Agata przestanie być podejrzewana o damskie skłonności, a to już jest duży plus. Prawda, Agatka?

Była zaskoczona totalnie.
- Dotąd nie myślałam o tym w ten sposób – przyznała, z wielkim zdumieniem na twarzy.
- W każdej sytuacji szukaj pozytywów! – śmiała się Dorotka. – Tomek wprawdzie zdradził mnie z tobą…
- Mówiłaś przecież, żebym mu nie odmawiała! – odpowiedziała bez namysłu, ujawniając przy okazji ich tajemnicę.
- Dla twojego dobra, rozumiesz teraz? Nie chcę, żebyś była naznaczona w polskim piekle! To nie jest Europa i nie Ameryka! Tutaj możesz polować na cudzych mężów, co jest wprawdzie naganne, ale i normalne. W odróżnieniu od innych opcji, czyli na przykład skłonności wobec własnej płci. Ta jest niewybaczalna! To się wciąż za tobą ciągnie, nie wiesz o tym?

- Nie bardzo. Nie spotykałam się z jawnym ostracyzmem.
- Bo pracujesz w służbach, gdzie obowiązuje regulamin i hierarchia. Poza tym byłaś dość ostrożna i nie afiszowałaś się zbytnio ze swoimi problemami. Tym niemniej, całe otoczenie wyczuwało cię dokładnie. Agatka! Współpracowników nie da się oszukiwać na dłuższą metę! Ludzie wyciągają wnioski ze zdarzeń codziennych, z takich małych faktów, na pozór zupełnie nieważnych. Gdzie i z kim bywasz, co cię interesuje poza pracą, jakie masz hobby, jakiej muzyki słuchasz i tak dalej.
- Uważasz, że… Ja już nie sama wiem. Dorota! Jeśli jutro napiszą, że dzieliłam z Tomkiem łóżko w hotelu…Jak ja mam się zachować?
- A dzieliłaś?
- No… nie da się ukryć.

- Więc milcz! Nie potwierdzaj, nie zaprzeczaj, oni już dotrą do osób, które opowiedzą jak było. I o to chodzi! O świadectwo nie twoje, lecz niezależnych obserwatorów. Co natomiast tam robiliście, to już jest tajemnica alkowy, o tym dyskutować nie będziemy.
- A nie mówiłem? – wtrąciłem swoje zdanie.
- Ty lepiej bądź cicho! – zgasiła mnie. – Po pierwsze zdradziłeś mnie dzisiaj, a po drugie, masz przed sobą niewykonane zadanie. Zabieraj się do pracy! My natomiast bierzemy ze sobą butelkę szampana i udajemy się na zasłużony odpoczynek. Pa, pa! Jak już pracę zakończysz, możesz do nas dołączyć. Ale nie wcześniej.

Kiedy wyszły z salonu, byłem jak ogłuszony. Dorotka rozgrywała mnie niczym dzieciaka. Trudno, dałem jej powody przez te dwa dni, a poza tym, jeśli miałem być poważny, należało zająć się tym, do czego się zobowiązałem. Zadzwoniłem więc do Kingi.


Nie wyjaśniałem jej niczego, rzuciłem suche polecenie i po kilku minutach otrzymałem zwrotnym SMS-em prywatny numer znajomego marszałka. O to mi chodziło.

wykrot
19-10-2021, 06:09
Kiedy jednak odebrał nieznajome połączenie, musiałem się gęsto tłumaczyć.
- Panie marszałku, jestem Tomasz Barycki z resortu Rozwoju.
- Bardzo mi miło pana ministra słyszeć, jednak nie wiem skąd pan zna numer mojego rodzinnego telefonu?
- Ech… – westchnąłem. – Panie marszałku, zostawmy takie drobiazgi w spokoju. Nie one są teraz najważniejsze, a cywilizacja nie takie psikusy nam sprawia. Dzwonię do pana w bardzo poważnej sprawie i na początek zapytam, czy może pan teraz swobodnie rozmawiać?
- Chwileczkę… wyjdę do innego pomieszczenia.
- Bardzo proszę.
- Jestem gotowy.

Przedstawiłem mu sytuację, podałem adres internetowy filmu, a na koniec uprzedziłem.
- Panie marszałku! Nie będę ukrywał, że jeśli oni się nie cofną, to… realizacja projektów rozwojowych w tym okręgu może napotkać poważne trudności. Pan chyba to rozumie. Jeśli posłowie nie zajmują się swoim terenem, a tracą czas na zabawę, to znaczy, że im nie zależy na regionie. A to na pewno weźmiemy pod uwagę w resorcie. Niech się więc zastanowią! Czy ja tu będę, czy nie, dokumenty zostaną. A ja zdążę je jutro skierować do ponownej analizy, z odpowiednimi uwagami. Niech mają to na uwadze. To tak między nami.
- Pani ministrze…
- Tak?
- Niewiele tutaj mogę…

- Oczywiście, rozumiem to. Pana proszę wyłącznie o przedstawienie sytuacji waszym posłom, oni pewnie mają lepsze przełożenie na kolegów z tamtego okręgu. I niech nie czekają do jutra, jutro może być za późno! Bo jeśli mnie nie stanie, to również wy pożegnacie się z nowym algorytmem dla ściany wschodniej. Nie chciałem się tym chwalić, ale tylko ja jestem w tym zakresie waszym bezpiecznikiem i strażnikiem. Jeśli zostanę zmuszony do dymisji, to niech sobie pogratulują efektów i powitają się znowu z tym co było. Wybór należy do nich!
Jeśli natomiast chodzi o mnie, krzywda mi się nie stanie w żadnej sytuacji. Ja mam z czego żyć i nie potrzebuję do szczęścia ministerialnego stołka. Chyba pan wie o tym.
- Tak, wiem… Panie ministrze, przekażę!
- Dziękuję panu, panie marszałku. To w zasadzie wszystko. Przepraszam, że zepsułem panu odpoczynek…
- Nie przesadzajmy. Nic się nie stało.
- Tym niemniej… w końcu dzisiaj jest niedziela. Dziękuję panu za rozmowę, mam nadzieję, że do usłyszenia i do zobaczenia! Będę panu bardzo zobowiązany i jeszcze raz bardzo proszę o pilne przekazanie mojego posłania. Jutro może być o wiele za późno!
- Zrozumiałem i również dziękuję. I tak samo, do usłyszenia i do zobaczenia!
Odetchnąłem. A potem zgasiłem światło w salonie i udałem się do sypialni.

Widok był niesamowity. Dorotka z Agatą, obydwie nagie, leżały na łóżku w objęciach, splecione ze sobą nogami i pieściły się bez pośpiechu. Coś przy tym do siebie szeptały.
Pożądanie napłynęło automatycznie. Byłem tym nieco zdziwiony, bo w aurze sypialni nie było zapachu perfum Dorotki. Aromatu towarzyszącego jej od zawsze, który tak mocno na mnie wpływał, a jednak… tu go nie było. Czyżby sam widok tak sprawił? Może…
- Tomek! – odezwała się moja żona, przerywając amory. – Jeśli chciałbyś do nas dołączyć, to bardzo cię proszę, idź wcześniej dokładnie się ogolić.
Złośliwa bestia! Nie cierpiała męskiego zarostu. Może dlatego preferowała Agatę?

Aga dbała o depilację, rano pooglądałem ją dokładnie. Była gładka niczym pupcia niemowlęcia. Sam się zdziwiłem, że w okolicach bikini nie wyczułem nawet śladów odrostów sterczących niczym męski zarost na brodzie wczesnym wieczorem. Kiedy tak o to zadbała? Diabli wiedzą. Może zrobiła to wcześniej, jakąś laserową techniką, niczym Dorotka? Taki zabieg był dość trwały. Zresztą, co mnie to obchodziło? Niech sobie goli wszystko co chce i kiedy tylko chce. Nic mi do tego! Przecież tak poważnie, nie interesowała mnie zupełnie. Atakowałem ją wyłącznie dlatego, że wciąż stawiała opór, czyli drażniła męskie ego, a ja przecież chciałem być zdobywcą. No i ją zdobyłem! Jak się okazało, wyłącznie dlatego, że moja żona jej na to zezwoliła.
Owszem, pani pułkownik była dziewczyną inteligentną, ładną, zgrabną, zadbaną, świeżą, na pozór ponętną dla samców, ale… właśnie o to „ale” chodziło.

Kiedy zgodnie z poleceniem Dorotki goliłem się w łazience, myślałem z rozbawieniem, że znowu jestem niczym w czasach studenckich. Jak to się dzieje, że wcale nie tak rzadko jakiś kopciuszek wygrywa z ładniejszą i na pozór ponętniejszą konkurentką? Dowodów wokół miałem wtedy dostatek, a i sam byłem w jakimś sensie takim dowodem. Marta przecież niczym nadzwyczajnym się nie wyróżniała, niczym nie górowała, ale to dla niej rzuciłem wtedy i Grażynę, i Annę. Co o tym zadecydowało? Seks? Niemożliwe. Ani Anna, ani Grażyna, niczego mi nie odmawiały. Uroda? Nie przesadzajmy, Marta nie była pięknością, chociaż i nie straszydłem. A jednak…

Podobnie było teraz, mimo że zupełnie na odwrót. Bardzo atrakcyjna Agata tak właściwie przestała mnie dzisiaj interesować jako łóżkowa partnerka. O wiele bardziej podniecała mnie myśl, że za chwilę obejmę Dorotkę i to z nią będę się kochał... Miałem niepłonną nadzieję, że mi tego nie odmówi. A podniecony już w tej chwili byłem ponad standardowo! Czyżby ten kieliszek na wzmocnienie działał?
Jak to się jednak dzieje, że mi się jeszcze nie znudziła? Znamy się przecież długo. I wciąż nie wyobrażam sobie życia z inną, stałą partnerką. Wcale przy tym nie chodzi o pieniądze! Przed sobą nie musiałem udawać i nie udawałem. Prawie nigdy nie myślałem o Dorotce w takich kategoriach. Owszem, podziwiałem jej urodę, jej pozycję, inteligencję i osiągnięcia naukowe, ale pieniądze? Zawsze były, więc czym się miałem przejmować? Nie, to na pewno nie pieniądze. Uroda? Nie… chyba już nie. Zachwycony i nieco skonfundowany byłem w okresie początkowym. Teraz przywykłem.
Może chodzi o dzieci? Nie… dzieci nie zdołały zespolić mnie z Martą. To prawda, że były już samodzielne i dorosłe, więc na finiszu nie odegrały większej roli. Tylko, że nasz związek rozpadł się dużo wcześniej, chociaż siłą inercji trwał formalnie przez dłuższy czas. Żyliśmy wtedy nie ze sobą, a bardziej w światach równoległych.

Z Dorotką nie ma takiej opcji, byśmy trwali obok siebie, bez prawdziwego związku. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Gdybyśmy nie byli razem, pewnie zagryźlibyśmy się na śmierć! Nie potrafiłem wyobrazić sobie jej w ramionach innego mężczyzny i wiedziała o tym. Często mnie przecież uspokajała, że to jest niemożliwe, żebym nawet tak nie myślał. I nie dawała powodów do podobnych podejrzeń.
Pamiętałem również słowa Lidki, która to potwierdzała. Może właśnie dlatego nie byłem głupio zazdrosny i jej nie terroryzowałem, tłumiąc zazdrość? Wierzyłem w słowa i jak dotąd nie miałem powodów, aby się skarżyć. Natomiast Agata… Lepiej, że to Agata, niż ktoś inny. Jeśli Dorotce sprawia przyjemność i przy tym nie wchodzi mi w paradę… proszę bardzo! Sam natomiast już na pewno do Agaty nie będę się przystawiał. Chyba, że dla żartu.
Owszem, ona mnie wciąż interesuje jako znajoma, koleżanka, kumpelka, czy też podobnie. Możemy razem rozmawiać, jeździć konno, strzelać, jechać do lasu, ale na pewno nie będę się już pchał do jej łóżka! Mało tego, jeśli zechce kogoś innego tam wpuścić, będę jej życzył powodzenia! Może nie głośno, ale w duchu. Świetna dziewczyna, ale to nie jest mój łóżkowy typ. Tego byłem dzisiaj pewien.

Sprawdziłem stan podbródka i oceniłem, że wystarczy. Już pewnie się podjarały, więc nie będą mnie zbyt długo męczyły. Mimo podniecenia, nie oceniałem swoich szans wysoko. Byłem zbytnio zmęczony dzisiejszym dniem. I, jak niemal zawsze, myliłem się.

Nie będę opisywał tego co wyprawialiśmy, bo żaden tekst i tak nie odda atmosfery, emocji ani samych działań. Panie wypiły wcześniej ponad pół butelki szampana i zaprezentowały tak wariackie fantazje i taką wyobraźnię, że chwilami dech mi zapierało. Agata była teraz zupełnie inna, niż rano. Jej apatia gdzieś znikła i zacząłem podejrzewać, że wtedy tylko udawała orgazm, bym jej wreszcie dał spokój.
Teraz było zupełnie inaczej. Pieszczoty Dorotki wyzwalały w niej zupełnie inne reakcje, żywiołowe i bardzo spontaniczne. To było prawdziwe! Wreszcie miała to co chciała! Nawet kiedy ja, dyrygowany przez Dorotkę, włączałem się do akcji, jej zapał nie ostygał. Przytulona przez Dorotkę, reagowała normalnie na penetrację, chociaż tym razem, to ja zbytnio się nie wysilałem. Chciałem zachować siły na Dorotkę.
Okazało się, że nie musiałem tego aż tak pilnować. Pełny wzwód utrzymywał się przez grubo ponad godzinę. Nawet wtedy, gdy obydwie miały już wszystkiego serdecznie dość.

Leżeliśmy później przez kilka minut niczym ustrzelona zwierzyna w pokocie. Nikt się nie odzywał, ja w ogóle nie miałem siły na nic. Byłem wyzerowany. Tym niemniej, wzwód nie ustępował.

wykrot
19-10-2021, 17:31
Nieoczekiwanie Dorotka przełamała ciszę, przytuliła się do mnie i poczuła, co się dzieje. Pocałowała mnie wtedy, po czym westchnęła.
- Chyba przesadziłam, nie gniewasz się?
- Na ciebie? Nigdy! – odpowiedziałem.
- Co wyście ze mną zrobili? – westchnęła Agata. – Jak ja jutro będę chodziła?
- A co się dzieje?
- To wszystko było… zbyt intensywne… ale w sumie przyjemne, chociaż … co będzie jeśli… zajdę?
- Agatko! – Dorotka odezwała się do niej czule, niczym do dziecka. – Mówiłam ci co masz robić, prawda? Weź jutro jedną na wszelki wypadek i bądź spokojna.

- Ty też takie bierzesz? – zapytałem nagle olśniony.
Znowu odwróciła się i najpierw przylgnęła, a potem zarzuciła mi rękę na szyję.
- Brałam – oznajmiła, patrząc mi prosto w oczy. – Lecz od jakiegoś czasu nie używam. Później o tym porozmawiamy, dobrze?
- Możecie i teraz rozmawiać – odezwała się Agata.
- Ależ to nie jest żadną tajemnicą. Tomka kocham i chcę urodzić mu córkę, bo kiedyś o to prosił. Odkładałam tę decyzję, odkładałam, ale chyba nadeszła już właściwa pora. Nie mam na co czekać. Dlatego przestałam się zabezpieczać.
- Fantastycznie! – zawołała Agata.

- Nie mówiłaś mi o tym – byłem zaskoczony.
- Po co miałabym to robić? – zdziwiła się. – Kilka razy mnie popędzałeś, ja odmawiałam, więc teraz chciałam ci zrobić miłą niespodziankę! Nie chcesz?
- A co… coś już wiesz?
- Jeszcze nie. Ale jeśli się dowiem, nie będę tego ukrywała, zgadzasz się?
- Jasne! – rzuciłem się na nią. – Kocham cię!
- Tomek! – wołała. – Weź tego swojego… narobisz mi siniaków na brzuchu!
- A kto mi tak sprawił?
- Ja. Wiem że ja. Wybaczcie, nie miałam w tym doświadczenia i przesadziłam. Chciałam się dzisiaj ostro popieścić, a sądziłam, że obydwoje nie będziecie mieć chęci…

- Już dobrze. Słoneczko, róbcie teraz co chcecie, ja mam na dzisiaj dosyć. Chcę spać. Mogę?
- Ja też chcę spać – odezwała się Agata.
- Ja w sumie tak samo, chociaż… a zresztą nic. Zgasić światło?
- Tak – padły zgodne odpowiedzi i nastała ciemność, złagodzona miniaturową lampką nad drzwiami. Całkowitej ciemności nigdy nie tolerowałem.
Dorotka odprawiła jeszcze z Agatą jakieś przytulanki przedsenne, a kiedy już właściwie zasypiałem, przylgnęła do mnie.

- Tomek… – usłyszałem szept w uchu.
- Tak?
- Chcę jeszcze raz. Tylko ciiichooo… – zabrała mi dłoń i poprowadziła pomiędzy swoje uda.
Westchnąłem. Coś się działo z moją żoną, ale skoro zdecydowała się wreszcie ponownie zostać matką…

Ułożyłem się na plecach i pozwoliłem jej działać, chociaż ręce nie mogły nie skorzystać z takiej okazji. Nawet zmęczony i zaspany, kochałem to cudownie gładkie ciało, uwielbiałem czuć pod palcami jedwabistą gładkość skóry, zaglądać palcami w zakamarki, których nikt poza mną nie odwiedzał i całować usta, oczy, szyję, o krągłych cycuszkach nawet nie wspominając. Ich sutki nieodmiennie lądowały w moich ustach jako pierwsze.
Dorotka, podczas naszych spotkań z Lidką, czy innymi znajomymi, kiedy tematyka dyskusji zahaczała o pewne tematy, powtarzała wskazując na biust, że to jest strefa Baryckich i nikomu innemu jej nie powierzy. Młodym oferowała kiedy karmiła, a starszy zabawia się nimi, gdy karmić przestała.
Teraz również obejmowała delikatnie głowę, gdy przyssałem się do prawego. Zbyt długo.
- Drugi też nie od macochy! – usłyszałem nagle w uchu szept.
Cała Dorotka.

Agata miała zegar we krwi, chociaż nie wiem jak go tam ukryła. Obudziła się o bardzo nieprzyzwoitej jak dla nas porze, zrobiła dla wszystkich śniadanie, zjadła sama, spakowała swoje bagaże i już gotowa do wyjazdu obudziła nas.
- Czemu tak wcześnie? – Dorotka odziana w króciutką koszulkę i bez bielizny, przecierała oczy, pijąc w kuchni kawę.
- Cóż w tym dziwnego? – Aga weszła już w postać pani podpułkownik. – Muszę zaglądnąć do siebie, przebrać się w mundur i być w pracy na czas. Ja zaczynam o siódmej, nie tak jak wy. Ktoś musi nie spać, by spać mógł ktoś!

- O, ła! – westchnąłem. – Ja o ósmej…
- A ja o dziewiątej – zauważyła Dorotka. – Nic to. Agatka, jak się czujesz?
- Jakby ci powiedzieć… – Agata roześmiała się, podeszła do krzesła od tyłu, a potem ją objęła, całując w ucho i szyję. – Trochę dziwnie, ale to wszystko było… niesamowite! Ani się tego nie spodziewałam, ani nie wyobrażałam… zupełnie! Zresztą, dajmy spokój. Jeszcze wszystkiego nie przetrawiłam…
- Jesteśmy dzisiaj w ścisłym kontakcie, pamiętasz?
- Oczywiście, liczę na ciebie.
- Zrobię co tylko będę mogła. Dzwoń w dowolnym momencie, jeśli coś będzie nie tak.
- Pamiętam! – uśmiechnęła się i oderwała od krzesła Dorotki. – Bywajcie zatem! Na mnie już czas. Do zobaczenia! Fajnie było wieczór! – podsumowała.
Uściskała się z Dorotką, mnie ucałowała zdawkowo, po czym wyszła. Bramę otwarłem jej zdalnie i tak zostaliśmy we dwoje.

- Co ty jej obiecałaś? – zapytałem.
- Uważasz, że nie powinnam?
- Nie o to chodzi. Tyle, że czegoś nie rozumiem.
- Tomek! Róbcie swoje. Podobała mi się wczorajsza narada, ale ja mam inne możliwości, z którymi nie chcę się na zewnątrz afiszować. Przy czym one w tej sytuacji nie dotyczą ciebie, a wyłącznie Agaty. Dlatego nie chcę ci o nich mówić, żeby nie stępić waszej obrony. Ciebie nie jestem w stanie ochronić, chociaż jest taka szansa w stosunku do Agaty, pojmujesz?
- Nie, ale niech ci będzie. Ufam ci tak bardzo, że wolę nawet o tym nie wspominać, bo mógłbym zapeszyć.

- Kochanie…
- Tak?
- Wypiłeś kawę?
- Owszem.
- I jak się czujesz?
- Raczej dobrze. Dlaczego pytasz?
- Bo mam ochotę na co nieco…

Zaskoczyła mnie, ale tylko na moment. Moja kochana nie mogła pozostać niezaspokojona.

wykrot
20-10-2021, 06:20
Jadąc później do pracy, rozmyślałem nad naszym wieczorem i dzisiejszym porankiem. Oczywiście, zapytałem Dorotkę skąd wziął się u niej tak zachłanny apetyt na seks, jednak wyjaśniła mi krótko, że sama również zażyła mikstury, co w połączeniu z jej temperamentem, przyniosło takie a nie inne efekty. Wtedy zwątpiłem, czy wytrzyma dzisiaj w pracy, ale tylko się skrzywiła.
- Nie obrażaj mnie! – padła ostra odpowiedź. – W pracy to ja pracuję, a te kilka odstępstw od naczelnej zasady zrobiłam kiedyś wyłącznie z tobą! – I zapamiętaj sobie, że nigdy nie byłam, nie jestem i nie będę niczyją kochanką, czy to jest jasne?
- Tak jest, Słoneczko! Kochane moje! – objąłem ją i ucałowałem. – Przepraszam. Przecież zapytałem w trosce o twoje samopoczucie.

- Tak już lepiej – złagodniała, poddając się uściskom. – Ale żeby sprawę wyjaśnić do końca, właśnie ty byłeś jedynym kochankiem w moim życiu. Wtedy nad jeziorem, kiedy się poznaliśmy. Tak! To była klasyczna formuła. Ja, młoda mężatka i ty, samiec bez żony. Tak, to prawda. Wtedy mógłbyś mi to zarzucić, bo byłam kochanką. Twoją!
- Nie miałem takich intencji…
- To zrozumiałe – roześmiała się i przytuliła. – Pod koniec pobytu nad jeziorem i ja przestałam uważać ciebie za kochanka. Wiedziałam już, że zostaniesz ojcem mojego dziecka, bo jeszcze nie wiedziałam, że to będą dzieci. Nie było już mowy o kochanku! Dlatego później byłeś moim partnerem, a nie przygodą. I wszystko co się miedzy nami zdarzało, nie uważam za coś nagannego, chociaż byłam wtedy w innym związku. Ale tylko ty miałeś prawo do tego, abym była z tobą. A teraz jesteś moim jedynym mężczyzną i chciałabym, aby tak zostało już na zawsze.
- Kocham cię jak nikogo w świecie! I czekam, że mi oznajmisz o ciąży.

- Będę się starała – objęła mnie i przytuliła. – I nie obawiaj się, Agata na pewno nie będzie ojcem dziecka.
- Tak też podejrzewam – zaśmiałem się, całując ją z całych swych sił.
Czyż moja żona nie jest wspaniała?
Na dłuższą rozmowę nie było czasu, gdyż wyjechałem dość wcześnie, aby mimo wszystko nie spóźnić się do pracy i zaprezentować jak na wiceministra przystało. Ale to były jedynie pozory. Dobra mina do złej gry. Tak naprawdę, wszystkie sprawy związane z wydarzeniami około bankietowymi miałem teraz w nosie. A co mnie obchodzi jakiś Rymsza? Co mnie obchodzą problemy jego okręgu? Mam teraz cel jedyny! Opiekę nad Dorotką i czekanie na córkę. Reszta przestawała się liczyć.

Sobotnie wydarzenia zachodziły jakąś mgłą, stawały się nieważne, bo cóż to znaczyło wobec opinii mojej żony? Wszystko zobaczyła w necie, poparła mnie i Agatę, czym zatem miałem się przejmować? Dobry nastrój mnie nie opuszczał, mimo wielkiej pustki w okolicy podbrzusza. Byłem tam opróżniony do ostatnich granic! To ssanie jednak nie powinno mi przeszkadzać w wykonywaniu codziennych obowiązków. Takimi sprawami nie zajmowałem się w resorcie. Nawet roześmiałem się na głos kiedy pomyślałem, że moje asystentki nie mają pojęcia jak intensywne życie seksualne prowadzę. Wobec nich byłem zawsze bez zarzutu. Młode łanie… Pewnie sądziły, że mężczyzna w tym wieku nie ma już żadnych potrzeb. Niech sobie myślą…
Rzeczywistość jednak, jak zawsze, szybko sprowadziła mnie do parteru.

Anna była już u siebie, co zameldował mi portier. Dziwne, w poniedziałki miewaliśmy wprawdzie kolegium resortu, ale dopiero o jedenastej. Każdy przecież musiał mieć czas na przygotowanie, na zorientowanie się w sytuacji, aby potem nie dukać i nie motać. Anna nie lubiła rozwlekłych wypowiedzi, należało mówić krótko i z sensem. Na dyskusje zapraszała delikwentów oddzielnie. Tym razem jednak czekała nas niespodzianka. Kolegium zostało zwołane na dziewiątą.
Tradycyjnie i stale brali w nim udział wszyscy wiceministrowie, dyrektor generalny służby cywilnej resortu oraz rzecznik prasowy. Często też zapraszała doradców, a kiedy na tapecie znajdowały się ważne tematy, również dyrektorzy odpowiednich departamentów. Tym razem gośćmi byli Jachimiak, Wasiński i jeszcze ktoś, kogo nie znałem. Szybko się wyjaśniło, że nazywa się Adam Nardel, jest doktorem ekonomii i będzie jej nowym doradcą.
Zdziwiłem się, gdyż nie konsultowała tego powołania ze mną. Byłem więc zaskoczony tak jak i inni, ale niczego nie skomentowałem. Miała prawo do takich zagrań, chociaż wolałbym wiedzieć o czymś takim wcześniej.

Anna omówiła pokrótce jego życiorys, a potem status w resorcie. Na razie miał tylko wspomagać Jachimiaka. Innych planów, o ile je miała, nie zdradziła zupełnie. Następnie, wręcz płynnie, przeszła do mojej osoby.
- Chciałabym wszystkich państwa zapoznać z wydarzeniem, które w weekendową sobotę ogarnęło pana ministra Baryckiego – oznajmiła, zaciskając wargi. – Mówię o tym dlatego, że może to się stać powodem niezwyczajnego zainteresowania dziennikarzy naszym resortem, a wtedy życzyłabym sobie jednolitego i jednoznacznego stanowiska wszystkich państwa.
Oczywiście, proszę unikać jakichkolwiek wypowiedzi w tym trudnym temacie, tym niemniej, chciałabym abyście się państwo z nim zapoznali. Panie ministrze – zwróciła się do mnie. – Proszę nam opowiedzieć o tym co się wydarzyło.

Kiedy przedstawiałem całą historię, Anna podeszła do naszego stołu i położyła na nim otwarty laptop.
- Ktoś z uczestników zamieścił w necie film pokazujący całą sytuację – tłumaczyła. – Jego adres znajdziecie w swojej poczcie, a teraz proszę zwrócić uwagę na całą sytuację – włączyła odtwarzanie.
- Jak panowie sami widzicie – zabrałem głos – nawet nie dotknąłem pana prokuratora Rymszy. Tym niemniej, wczoraj dowiedziałem się, że wraz z kilkoma posłami opozycji ma zamiar zwołać konferencję prasową i właśnie mnie obwinić o pobicie, oraz wszystko co się z tym wiąże. A ja z kolei nie mam zamiaru kłaniać się ani jemu, ani tym posłom. Z całą sytuacją sobie poradzę, tutaj niczyjej pomocy nie potrzebuję, chciałbym jednak, byście państwo znali fakty i nie ulegali, być może, bo tego nie wiem, jakiejś dziennikarskiej nagonce. Być może takowa się dzisiaj pojawi. Nie chciałbym również spotykać się z dziwnymi uśmieszkami w resorcie, stąd wcześniejsze przedstawienie całej sytuacji.

- Ja mam pytanie! – zgłosił się Jachimiak.
- Proszę!
- Panie Tomaszu, a dlaczego pan? Skąd się wzięła jego niechęć do pana? Proszę jeszcze raz odtworzyć film, bo mnie się wydaje, że ta jego agresja…
Anna podsunęła mu laptop i profesor mógł analizować film w dowolnej formie. Cofał ujęcia, zatrzymywał, powtarzał…
- Ma pan rację – przyznałem. – Doszło między nami do niemiłej wymiany zdań, na razie jednak nie chcę jej treści upubliczniać.
- Ktoś go jednak uderzył i powalił! – odezwał się nowy doradca. – Ale z drugiej strony, przecież wystarczy ten film pokazać komu trzeba i pan minister jest czysty!
- Nie zauważył pan kto to jest? – zapytałem.
- Jakiś inny myśliwy, na pewno nie pan!

- Właśnie… – westchnąłem. – To jest inny myśliwy, którego pan prokurator próbował obmacywać przez cały wieczór. I się doigrał, dostając od niego w zęby! Ten myśliwy jest kobietą!
- O, kurwa! – wyrwało się Godelikowi. Zaczął się śmiać na cały głos i machać rękami. – Już ją lubię! Zafunduję jej kolację, jeśli tylko zechce.
- Panie ministrze! – karcący głos Anny sprowadził go na ziemię.
- Przepraszam – powiedział, ale nie wyglądał na pokornego.

- To na pewno jest kobieta? – dopytywał któryś podsekretarz
- Tak – przyznała Anna. – Myśliwy jest kobietą.
- Jak i Kopernik – ktoś zażartował.
- Proszę o zachowanie powagi! – Anna zagryzała wargi.
- Jest i drugi film, z wcześniejszego okresu i w większym zbliżeniu – powiedziałem, a wtedy Anna znalazła odpowiedni adres.
- Proszę panów! Właściwie całą imprezę spędziłem za zwykłymi stołami, wśród dawnych znajomych, a nie za stołem prezydialnym. Dlatego na tym filmie nie ma mojej postaci, jest jednak pan prokurator i jego zachowanie wobec swojej sąsiadki. Możecie ocenić jego zachowanie. I to jest dokładnie ta sama pani. Na tym filmie widać wyraźnie, że jest kobietą.
Teraz nie mieli wątpliwości.

- Kim ta pani jest? – dopytywał Godelik.
- Panie ministrze, czy to ważne?
- Przecież i tak za chwilę to się stanie wiadome publicznie. Po co pan ukrywa to przed nami? – postawił sprawę jasno.
- Dobrze. Tym niemniej, bardzo panów proszę o zachowanie informacji wyłącznie dla siebie – uprzedziłem. – Na razie niczego oficjalnie nie wiecie. Nie chciałbym też, aby jakiś przeciek wystąpił za przyczyną któregoś z panów. Dlatego poufnie informuję, że pani jest rzecznikiem prasowym komendanta głównego Straży Granicznej w stopniu podpułkownika. Nazywa się Agata Romaniuk i nikomu nie radzę, aby próbował wobec niej karesów w takim stylu, na jakie odważył się pan prokurator.
Pani pułkownik wygrała na tej imprezie myśliwski konkurs strzelecki, dlatego została zaproszona za stół prezydialny. Wynik konkursu nie dziwi, bo od dawna jest strzeleckim instruktorem najwyższego stopnia. Bronią posługuje się nie gorzej niż komandosi oddziałów specjalnych, a sztuki walki też ma opanowane, chociaż nie wiem w jakim stopniu. Przyznam, że nigdy nie zaryzykowałem sprawdzenia jej umiejętności w tym zakresie, chociaż znamy się nieco, bo razem zdawaliśmy egzamin myśliwski.

- Wystarczy już tego – Anna powstrzymała dalsze wyjaśnienia. – Proszę panów! Na tym kończymy dzisiejszą odprawę, proszę teraz zająć się swoimi obowiązkami i nie zwracać uwagi na, być może, pojawiające się sensacje. Nikogo nie upoważniam do wypowiadania się w tych kwestiach, wszelkich ciekawskich proszę odsyłać do mnie. Pana rzecznika dotyczy to również! – zaznaczyła. – Pan Barycki jeszcze tu pozostanie, natomiast wszystkim pozostałym zebranym już dziękuję. Dzisiaj nie będzie tradycyjnego kolegium, proszę na nic nie czekać i zająć się swoimi obowiązkami.

wykrot
20-10-2021, 16:35
- Skąd wytrzasnęłaś tego Nardela? – zapytałem, kiedy zostaliśmy sami.
- Profesor go zarekomendował. Przepraszam, zdałam sobie sprawę, że cię zaskoczyłam, ale rozmowy odbywały się podczas weekendu, a wczoraj nie chciałam cię dekoncentrować. To jest gość, który powinien mi uzupełnić lukę w zakresie strategii energetycznej. Pracę magisterską napisał z tego tematu, odbył staż na uniwersytecie we Fryburgu, a potem obronił doktorat z analizy wpływu europejskich funduszy pomocowych na rozwój energetyki w wybranych krajach członkowskich. Mówiąc w skrócie, zobaczymy co potrafi. Zostaw to, nie pora o tym mówić.

- Rozumiem. Co masz teraz w planach?
- Wybieram się do Jurka Domagały. Przenicujemy twój przypadek oraz zastanowimy się co robić dalej. Poza tym mam dzisiaj naradę u premiera. Ale to nie wszystko. W związku z rozmowami u szefa, mam ci do przekazania niezbyt miłą informację, z powodu której cię zatrzymałam.
- Mianowicie?
- Zostałam zaproszona do wieczornego programu telewizyjnego i w piątek potwierdziłam uczestnictwo. W takiej jednak sytuacji nie ma mowy o tym, abym znalazła na to czas. Więc musisz mnie zastąpić.
- Co??? Ja??? Oszalałaś chyba!!!
- Nie, w żadnym wypadku!
- Aniu!
- Nie ma „Aniu”. Tomek! Dostajesz polecenie służbowe. Koniec dyskusji!
- No nie…

- Uspokój się. To nie jest program śledczy, a gospodarczy. I zupełnie nie polega na kłótni, jest raczej wywiadem. Nie będziesz miał w nim przeciwników, wszystko polega na rozmowie z redaktorem prowadzącym. Dasz sobie radę, wierzę w ciebie!
- Ale mnie wpuściłaś w maliny…
- Tomek, buduj sobie renomę! Stwarzam ci szansę. Wezwij rzecznika, jest w kursie spraw.
- Kurwa, w takim momencie?
- Okazji się nie wybiera. One się stwarzają. Sam kiedyś tak mówiłeś, pamiętasz?
- Wobec ciebie? Nie przypominam sobie.
- Ale twoje słowa mi powtórzono. Wypierasz się ich?
- No nie… Nie wyciągaj dzisiaj takich tematów.

- Dobrze. I jeszcze jedno.
- Tak?
- Będę chciała dzisiaj uzyskać zgodę premiera na przeprowadzenie zmian w składzie kolegium, przewiduję też nowy podział podporządkowania departamentów. Jeśli będziesz miał czas to zaglądnij do profesora, ma rozrysowany wstępnie nowy schemat organizacyjny. Na pewno będzie jeden nowy podsekretarz i to jest pani. Nazywa się Irena Wójciak, dotychczas była dyrektorem departamentu w ministerstwie finansów. U nas zajmie się nadzorem nad departamentami budżetu gospodarki oraz wsparcia dużych inwestycji i zarządzania wielkimi projektami. Potrzebuję jeszcze kogoś energicznego od spraw szeroko rozumianej energetyki, oraz nowego szefa do spraw informacji i promocji. Jak się już wykręcisz z tego polowania, to się tym zajmiesz.

- Dobrze. Słuchaj, masz tematykę tego wystąpienia?
- Bardziej rozmowy, a nie wystąpienia – sprostowała. – Ogólnie cała audycja dotyczy przede wszystkim twojego zakresu obowiązków, szczegóły znajdziesz u rzecznika. Emisja leci na żywo, początek o siedemnastej dziesięć. Musisz być jednak na miejscu co najmniej pół godziny wcześniej, aby ustalić z prowadzącym zasady ogólne, oraz zrobić makijaż. Nie spóźniaj się!

- Dobrze – westchnąłem.
- Zatem wszystko na teraz. Spotykamy się jutro po posiedzeniu rządu.
- Wszyscy?
- Jeśli ty jesteś wszyscy, to tak – zaśmiała się. – Chyba, że profesor do nas dołączy.
- Aha, czyli wieczór znowu mam z głowy?
- Mniej więcej. Idź już, nie mam czasu.
- To pa! – wstałem. – Wesołych rozmów życzę.
- Tak, będą wesołe – pokiwała głową. – Bądź dzisiaj u siebie, być może i ty zostaniesz zaproszony na rozmowę. Nie wiem jak się wszystko potoczy.
- Wszystko mi jedno. Będziesz jeszcze robiła w tym tygodniu kolegium?
- Bardzo możliwe, ale decyzji na razie nie ma.
- Dobrze by było… A zresztą nic, powiem ci wszystko jutro.

- O czym?
- Służbowe sprawy, przede wszystkim poprawki do projektów ustaw. Nie podoba mi się to i chciałbym byśmy omówili ten temat dokładnie.
- Do tego trzeba się przygotować.
- O to mi chodzi. Za tydzień powinniśmy całe posiedzenie poświęcić na omówienie tych spraw, gdyż projekty wracają całkiem oskubane i nie ma sensu podawać ich do legislacji w takiej postaci. Według mnie, musimy zmienić taktykę.
- Na jaką?
- Kwestie o które nam chodzi zostawić do rozporządzeń.
- Tak się nie da.
- Ale spróbować można.
- Dobrze, porozmawiamy, ale nie dzisiaj.
- Tak jest, już idę. Pa!
- Do zobaczenia!

W gabinecie nastąpiła powtórka z rozrywki. Najpierw zebrałem cały swój zespół, powiększony o sekretarki, jedna tylko pozostała na dyżurze, opowiedziałem o wszystkim, pokazałem filmy i zapowiedziałem, że mają niczego nie wiedzieć, o niczym nie będą szeptali, oraz nikomu nie udzielą żadnych informacji. Następnie określiłem zadania. Kinga miała odwołać moje dwa dzisiejsze spotkania oraz zapewnić dostęp do gabinetu Lidce i Bogdanowi, ponadto mieli mi pilnie wyszukać nazwiska posłów z tego okręgu, ich życiorysy, wystąpienia na forum sejmowym oraz wszelkie o nich informacje. Musiałem coś wiedzieć o tych ludziach, zanim zaczęli działać. Musiałem mieć wobec nich jakieś haczyki.

Zadanie Kingi skurczyło się, zanim jeszcze odprawa dobiegła końca. Lidka nie czekając na zezwolenia wdarła się do gabinetu jak burza. Biedna sekretarka pokazała mi tylko przez drzwi bezradnie rozłożone ręce. Nie dała rady jej zatrzymać.
- Moje uszanowanie, panie ministrze! – zawołała, przystając na chwilę. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? – obrzuciła wzrokiem siedzących.
- Absolutnie! Witam panią poseł, witam! – uśmiechnąłem się. – Co za gość! Proszę bliżej, proszę! Masz okazję obejrzeć dzisiaj pełen zestaw moich najbliższych współpracowników.

Lidka przejechała po nich wzrokiem niczym kamerą.
- Częściowo już się znamy – zauważyła. – A resztę bądź uprzejmy powiadomić, aby nie stawała mi na drodze do ciebie, kiedy już na nią wstąpiłam.
- Potwierdzam! – roześmiałem się, przerywając jej. – Panie i panowie, proszę tej pani nie stawać na drodze, kiedy już się do mnie wybrała! Taki gość! Napijesz się kawy? A może coś?
- Może coś innym razem, bo jestem kierowcą, ale kawę poproszę. Jak wygląda sytuacja?
- Mów śmiało i otwarcie, zespół jest już w temacie.
Obrzuciła grupę spojrzeniem i wykrzywiła twarz w uśmiechu.
- Ciekawych ludzi sobie dobrałeś… sama młodzież – usiadła przy nich na końcu stołu.
- Wiesz, że ja lubię młodszych od siebie.
- Szczególnie młodsze. Wiem.

- Dlatego właśnie ciebie lubię najbardziej.
- Teraz to łżesz jak pies, ale porzućmy ten temat, żeby młodzieży nie gorszyć.
Gruchnął śmiech, rozbawiła moją ekipę.
- Proszę o spokój, narada się jeszcze nie skończyła.
Pospuszczali głowy, trudno im było zachować powagę.
- Żartowałam przecież! – powiedziała takim tonem, że od razu było wiadomo o co chodzi. – Macie szefa w porządku i dbajcie o to, żeby nie dostać gorszego. Znamy się już… Tomek, jak długo się znamy?
- Ja pamiętam jak jeszcze łapałaś żaby w kałużach.

Gromki śmiech wstrząsnął gabinetem. Tylko Lidka się nie śmiała. A kiedy się uspokoili, dała mi odpór.
- Nigdy nie łapałam żab! Zapamiętaj to sobie!
- Więc co wtedy robiłaś?
- Łapałam w dłonie rybki, ale nie żaby.
- A to jest duża różnica?
- Jakby ci to powiedzieć… zauważasz różnicę między tym panem, a panią? – wskazała na sąsiadujące z nią postacie.
- W pracy nie za bardzo. Są mi jednakowo potrzebni – wyjaśniłem.
- A gdybyś spotkał po pracy?
- Nie wiem, bo jeszcze nie spotkałem.

- Panie ministrze, byliśmy przecież w Pokrzywnie. Już poza pracą. – odezwała się Aneta, jedna z zespołu.
Ale mnie wystawiła!
Lidka pokiwała głową.
- Ech, panie ministrze… Mam coś na końcu języka o możliwości pomyłki, ale ponownie muszę się opanować. Nie będziemy gorszyć młodzieży, prawda?
- Ciekawe, czy dałabyś radę to zrobić – zaśmiałem się. Moi podwładni tak samo nie kryli rozbawienia. – Ale zgadzam się, teraz nie jest czas dobry na zabawy.
- Masz rację, mamy na głowie ważniejsze tematy.

- Czyli co, kończymy odprawę. Są jeszcze jakieś pytania do mnie?
- Panie ministrze… – odezwała się Kinga.
- Pani na razie zostaje – poleciłem. – Reszcie państwa dziękuję, proszę o zajęcie się sprawami zgodnie z moim poleceniem. Pilnie! Za dwie, trzy godziny oczekuję na pierwsze efekty.
- Tak jest! – powstali i wyszli z gabinetu.

Zostaliśmy we trójkę.

wykrot
21-10-2021, 06:57
- Chodźmy na fotele, tam się wygodniej siedzi – zaproponowałem, kiedy sekretarka wniosła trzy kawy.
- No… nie wiem teraz… i zastanawiam się…
- Czego znowu nie wiesz?
- Jak siedzenie w tak głębokim fotelu wpływa na hemoroidy – wyjaśniła Lidka. – Ale niech ci będzie.
- Weź, już się nie wygłupiaj! – zaprotestowałem. – Psujesz mi dyrektorkę personelu.
- Wiesz co? – zatrzymała się. – Wiesz jak dawno nie miałam okazji się powygłupiać?
- Nie wiem, bo niby skąd?
- Właśnie! Zaszyliście się z Dorotą jak niedźwiedzie w mateczniku.
- Lidka, nawet dla siebie nie bardzo mamy czas. A dziećmi coraz więcej zajmują się obcy ludzie. Tracę z nimi kontakt i nie wiem jak mam temu zapobiec.
- Cywilizacja, cholera! Ale i tak żałuję, że nie pojechałam z wami na tę imprezę. Kurwa, jak ja teraz żałuję!

- Dlaczego? – zapytała Kinga.
- Pani Kingo… Pani jest mężatką?
- Jeszcze nie.
- Czyli niczego pani nie zrozumie – Lidka pokręciła głową. – Zwyczajnie, nie da rady!
- Może jednak? – Kinga nie rezygnowała.
- Powiem pani tak. Wasze pokolenie mawia, że musi się czasem zresetować. Może to jest prawdą, niech będzie. Powinniście jednak mieć świadomość, że prawdziwa potrzeba resetu jest dopiero przed wami. I to resetu do potęgi! Nawet sobie nie wyobrażacie jak się czasami chce porzucić codzienność i chociażby na dzień, dwa, pobyć w innym świecie! Ja tę okazję ominęłam i teraz żałuję.

- Ale z tego co słyszę, pan minister ma z tego powodu problemy…
- Jakie problemy? Pani Kingo! Widziała pani film?
- Tak, widziałam.
- Czy pani szef zachował się według pani niewłaściwie?
- Tego nie powiedziałam.
- A widzi pani. W polityce tak bywa, że człowiek niewinny zostaje zgnojony jeśli nie ma obrony i poparcia. Temu właśnie próbujemy się przeciwstawić. Bo tu się szykują chwyty poniżej pasa! A jeśli na te poczynania nie znajdziemy stosownej odpowiedzi, to oni ustawią sobie Tomka do ciosu i wtedy ten cios wyprowadzą. Na to jednak nie ma naszej zgody. Nie ma zgody na uznanie winnym człowieka niewinnego! Zbyt długo się znamy i zbyt dobrze Tomka znam, abym milczała w podobnej sytuacji.

- Ja to rozumiem… dużo rozumiem.
- Poznałyśmy się jeszcze w Arłamowie, prawda? – przypomniała Lidka.
- Tak, pani poseł.
- Dorota ma wciąż o pani bardzo pochlebną opinię. Więc głowa do góry! Poradzimy sobie!
- Lidka! – spróbowałem zmienić temat. – Z balu chyba nie zrezygnowałaś?
- Ni cholery! Teraz żebym miała sama iść, to pójdę!
- Nie żartuj. Masz jakieś problemy?
- A… różne takie…

- Nie mów! Romkowi coś nie pasuje?
- Wiesz… on ma to w nosie. Pójdzie, bo prezes mu tego nie odpuści, ale zaszywa się teraz na cały tydzień i nawet nie dzwoni do mnie po kilka dni. Bardzo zajęty, cholera.
- To gdzie on jest?
- W strefie. Siedzi w tych firmach Sławka i prostuje mu całą informatykę.
- A jak z zarobkami?
- Raczej nie stracił, ale jemu nie o pieniądze chodziło. Teraz jest niezależnym królem! Inni nie są w stanie mu dorównać i to go podnieca! Dostał do rąk znane zabawki i zachowuje się jak wtedy, kiedy miał dwadzieścia parę lat. Zapomina tylko, że teraz dzieci na niego czekają.
- No tak… Ja też powoli zapominam.
- Przestań już z tymi wspominkami! Zepsułeś mi nastrój.

- Ale na balu się spotkamy?
- Oczywiście! A jeśli mój macho nie zajmie się mną odpowiednio, to przysięgam, upiję się tak jak przed laty nad jeziorem. I ty masz mi w tym pomóc!
- Przepraszam, a o jakim balu mowa?
- Pani Kingo! – spojrzałem na nią surowo. – Pani mnie nie osłabia! Najważniejsza impreza sezonu i pani tego nie wie?
- Ach, tak… przepraszam! Chodzi o ten bal kostiumowy, tak?
- Oczywiście, że tak! – potwierdziłem. – Sądziłem, że się tam spotkamy.
Spuściła głowę.
- Nie mam w czym się wybrać. I za co. No i z kim
.
- Nie możecie zrobić zrzutki i wybrać się ministerialnymi parami? Dobrze. Oznajmiam więc, że kto przyjdzie na bal, ten dostanie premię nadzwyczajną. A co! Pokryję wam koszty uczestnictwa. Nie wiem tylko czy są jeszcze wolne miejsca, ale możecie próbować. Każdemu uczestnikowi przyznam premię w podwójnej wysokości biletu wstępu. Czyli za całą parę! Może to pani zakomunikować reszcie zespołu. Jeśli ktoś bardzo potrzebuje, to dam i zaliczkę.
- No to będzie zabawa! – zaśmiała się Lidka. – Już to widzę!
- Sama mówisz, że czasem należy się zabawić.
- Bo trzeba! Wiesz coś o tym, prawda?
Nie zdążyłem odpowiedzieć. Drzwi się otwarły i do gabinetu weszła jedna z sekretarek, sygnalizując natarczywego gościa. W otwartych drzwiach ujrzałem Bogdana.
- Poddajemy się. Pani Renato, niech wejdzie! – zadecydowałem spoglądając na nią i nie ruszając się z miejsca.

- Ależ cię chronią, ale chronią! – narzekał, kręcąc głową. – Tomek, czekałem przez prawie pełny kwadrans!
- Bogdan… masz telefon? – zapytałem, podnosząc się z fotela. – Nie mogłeś zadzwonić?
- Nie chciałem ci przeszkadzać – tłumaczył. – Bardzo uprzejma pani wyjaśniła mi, że właśnie masz naradę i koniec!
- Na drugi raz będziesz wiedział.
- To może ja nie będę państwu przeszkadzała… – Kinga wstała z fotela.
- Nie! – zawołałem. – Pani Kingo, proszę pozostać!
- Panie ministrze… ja muszę!
- W porządku. Proszę przy okazji sprawdzić postępy zespołu i stan dzisiejszych, tych odwołanych zadań, a potem panią poproszę tutaj.
- Tak, oczywiście!
- Dziękuję!

- Ładne dziewczyny zatrudniasz – zauważył Bogdan, kiedy Kinga wyszła.
- Wszystkie młode wyglądają ładnie.
- Nie widziałeś reszty! – roześmiała się Lidka. – Esteta z tego naszego Tomka! W domu ma piękność, dlatego i w pracy nie toleruje byle czego.
- Przestań! – zaoponowałem. – Kingę poleciła mi Dorotka, sama chyba pamiętasz ją z Arłamowa.
- Pewnie, że pamiętam. Ale skoro jej nie ma, wykorzystajmy czas na twoje sprawy. Po co ją tu trzymałeś przy takiej rozmowie?
- Lidka… Ona będzie pracowała razem ze mną, jeśli jeszcze będę. Jeśli mnie nie będzie, to i tak nie ma żadnego znaczenia, prawda?
- Prawda…

- Nie wiem na czym to polega, ale mam wrażenie, że wciąż jest bardziej wykonawczynią poleceń Dorotki, a nie moich. Owszem, jest bardzo sprawna, inteligentna, ma wiedzę i potrafi z niej korzystać. Tylko czuję się przy niej nieco tak, jak z Anką Kordonek. Miła, fajna, ale gdyby tylko Dorotka warknęła, to sprzedałaby mnie bez chwili wahania!
- Pieprzysz teraz! – Lidka zaprotestowała. – Dorka nie ma czasu na takie głupstwa.
- Ależ oczywiście! Ja się z tym zgadzam. To nie Dorotka nimi zarządza, tylko one same jakoś tak to wszystko rozumieją. Jak wyznawczynie guru! Wierne jej i tylko jej, do końca! Tak jakoś je wychowała, że amen! Kinga dostała polecenie, że ma się mi podporządkować, więc to czyni. I dobrze to robi! Wciąż jednak mam wrażenie, że gdyby Dorotka do niej zadzwoniła i powiedziała „koniec!”, Kinga nie wykonałaby już żadnego mojego polecenia.
- To czemu się jej nie pozbędziesz? – zapytał Bogdan.
- A po co? Doskonale wywiązuje się z obowiązków i dopóki z Dorotką nie walczę, a nie mam takiego zamiaru, w resorcie mam spokój. Po co mam to zmieniać?
- W sumie masz rację – przyznał.

- Jak w „Samych swoich” – skomentowała Lidka. – Wróg, ale swój!
- Żebyś wiedziała. Dlatego też nie wypędzałem jej, bo chcę, żeby znała nasze ustalenia. Ona mi w niczym nie zaszkodzi, może natomiast uciszyć głupie gadki wśród ludzi. I o to mi w tym wszystkim chodziło.
- No… nie wiem – Lidka kręciła głową. – Jeśli ludzie utożsamiają ją z twoją osobą, to nie będzie dla nich wiarygodna.
- Ludzi mam w cholerze! Dla mnie ważny jest ten zespół, który widziałaś. Oni mają mi ufać w pełni i robić wszystko co im zlecam. Bez zadawania zbędnych pytań i z przekonaniem, że tak trzeba. Natomiast ona nimi kieruje i organizuje technicznie ich pracę.
- To akuratnie może ci się udać.
- Tomek, zostawmy poboczne sprawy, bo nie mam czasu – przerwał nam Bogdan.

wykrot
21-10-2021, 19:35
- W porządku. Z czym przychodzicie? Bogdan, może ty najpierw, skoro się spieszysz?
- Chętnie. Słuchaj! Sprawy wyglądają dość ciekawie. Wczoraj wezwałem na dziś w trybie awaryjnym dyrektora okręgowego i okazuje się, że on również ma już dość pana prokuratora. Właściwie to tylko czekał na jakiś sygnał, że ktoś mu się chce dobrać do dupy. Ma mnóstwo materiału do wykorzystania, gromadził go przez parę lat i jest gotów zeznawać.
- Jakie to materiały?

W tym momencie drzwi się otwarły i zajrzała Kinga.
- Wejdź, proszę i o niczym nie melduj! – powiedziałem, wskazując fotel.
- Dziękuję! – podeszła i zajęła miejsce.
- Kontynuuj! – poprosiłem Bogdana.
- Oświadczenia leśniczych o zaborze mienia, czyli nielegalnego pozyskiwania drewna. Ujęcia z foto pułapek. Bardzo ważne, gdyż przedstawiają człowieka z bronią myśliwską w rękach, no i na nich jest data oraz godzina. Notatki o rozmowach z tubylcami, jakie przeprowadzali jego podwładni. Dużo tego jest! Nie wszystkie świadczą o naruszeniu prawa, ale są dokumentem świadczącym o zainteresowaniach. Potwierdzają, że Rymsza był wtedy w danej okolicy. Co tam robił, na to nie zawsze są dowody, ale obraz wyłania się z nich jednoznaczny.

- Nie pytałeś go w razie czy ma sam jakieś powiązania z inspekcją pracy?
- Nie. A dlaczego?
- Z informacji jakie dostaliśmy od Dedejki wynika, że to nie on, ale jego syn ma poważne problemy z pracownikami…
- Nie tak. Tomek, nie tak! – przerwała mi Lidka. – To pracownicy mają z nim problem, on zaś się tym nie przejmuje, mając ochronę tatusia. Jednak w materiałach inspekcji pracy winny być skargi na synalka, władającego wieloma małymi firmami. Żadne z dochodzeń nie zostało na razie zakończone, wszystko się ciągnie niczym marynata maślaków z cebulą.

- No dobrze, a ty co masz nowego?
- Niewiele. Posłowie nazywają się Ireneusz Staniszek, Michał Podraga oraz Janusz Kotlak.
- Pani Kingo, proszę zanotować!
- Wszyscy z twardej opozycji. Na pierwszą zapowiedzieli konferencję prasową w Sejmie, czyli twoje uprzedzenia albo do nich nie dotarły, albo je zlekceważyli.
- Trudno. Mam nadzieję, że redaktorzy prezesa też się na niej pojawią i zadadzą im kilka pytań. Dość trudnych dla nich.
- Nie wybierasz się na nią? – zaśmiał się Bogdan.
- Daj spokój! Anka obdarzyła mnie dzisiaj obowiązkiem występu w telewizji, mam ją zastąpić w programie gospodarczym po siedemnastej. Ciekawe, czy postawią mi pytania z tym związane.
- Możesz się tego spodziewać i lepiej, żebyś się przygotował.
- Jestem gotowy od wczoraj! – zaśmiałem się. – Anka wywinęła woltę, nie chciała pewnie tłumaczyć się za mnie i nic w tym dziwnego. Rozumiem ją.
- A ja nie bardzo – zauważyła Lidka.

- Daj jej spokój! – skontrowałem. – Teraz nie pora to roztrząsać, ale ja nie mam do niej pretensji. Co jeszcze?
- Panie ministrze! Dotarła do nas poufna i niepewna wiadomość, że ta konferencja została jednak odwołana – oznajmiła nagle Kinga.
- Skąd taka informacja? – zdziwiła się Lidka.
- Nie potrafię tego określić – rozłożyła ręce. – Cezary, który z polecenia szefa utrzymuje różne kontakty, dostał taki przeciek, ale i on za niego nie ręczy.
- Chwila! – zdecydowała Lidka, po czym wstała i odeszła na bok, wyjmując telefon.

- Prawie jedenasta – zauważył Bogdan, spoglądając na zegarek. – Tomek, ja będę szedł. Na razie wszystko przebiega zgodnie z ustaleniami. Leśniczego wysłaliśmy na kurs, materiały gromadzimy, a w moim narodzie narasta przekonanie, że czas najwyższy już z tym skończyć! Będziemy w kontakcie.
- Dzięki! Na balu się zjawiacie, mam nadzieję?
- Pewnie, chociaż wiesz… Justynę jest ciężko wyciągnąć z domu.
- A jakie kostiumy przybieracie?
- Najprostsze! – zaśmiał się. – Ja będę myśliwym, a ona Czerwonym Kapturkiem!
- Świetne! – ucieszyłem się. – Pięknie!

- No i klapa! – odezwała się Kinga.
- Jaka klapa? – Bogdana zamurowało.
- Pan minister tak namawiał, że sama pomyślałam o Czerwonym Kapturku… – wyznała ze skrzywioną miną.
- Przepraszam, nie wiedziałem! – roześmiał się Bogdan.
- Ja się nie gniewam, ale temat spalony. Dobrze, że już teraz o tym usłyszałam.
- Coś pani wymyśli – nie miałem zamiaru zajmować się teraz głupstwami. – Poczekaj jeszcze – zwróciłem się do Bogdana. – Niech Lidka skończy rozmowy.
Trwało to jeszcze kilka minut. Nagle wyłączyła aparat i powróciła do nas.

- Słuchajcie, to ma duże cechy prawdopodobieństwa! – oznajmiła. – Rano, oczywiście, wypłynęły w sejmowych okolicach przecieki informacji, że w weekend nastąpiło wydarzenie, w które jest zamieszany znany człowiek rządowy, chociaż twoje nazwisko nie padło. Podraga chodził wtedy dumny i potęgował zainteresowanie, ale nie zdradzał faktów, odsyłając wszystkich do konferencji prasowej. Teraz natomiast wszystko ucichło. Moja dyżurna asystentka twierdzi, że decyzji jeszcze nie ma, ale coś się zmieniło. Coś wydarzyło, ale co, tego nie wie. Opozycja znów zamknęła się w swoich gabinetach i nikogo do siebie nie dopuszcza. Zaś dziennikarzy jest mnóstwo w kuluarach!
- Pewnie i tak wiedzą o co chodzi…
- Tak, to oczywiste – potwierdziła. – Filmy są już publiczną tajemnicą. Możesz sobie sprawdzić ile mają odsłon. Po kilkaset tysięcy!

- No to pięknie… Pani Kingo! Dwójka asystentów ma jechać do gmachu Sejmu i przysłuchiwać się rozmowom. Przepustki macie wszyscy?
- Tak.
- Proszę więc wydać takie polecenie. Mogą się kontaktować z asystentami pani poseł i nikim więcej, oprócz nas. Lidka, daj namiary swoim ludziom…
- Rozumiem.
- No cóż, wóz, albo przewóz. Ale jak mnie Anka wyrzuci z pracy, to cały swój czas poświęcę na to, żeby tego ciula wykończyć! Nie pozwolę żeby ze mną wygrał!
- Opanuj się! – westchnęła Lidka. – W nerwach popełnia się błędy, nie zapominaj o tym.
- Nie jestem zdenerwowany, nie obawiaj się.

- Tak tylko mówisz…
- Lidka, ja nie muszę być wiceministrem. Równie dobrze mogę być twoim asystentem, korona mi z głowy nie spadnie. Byłem bezrobotnym, kiedy się poznaliśmy, a jednak ze mną wtedy rozmawiałaś. I na to teraz też liczę!
- Bogdan! Weź mu przyłóż do czoła jakąś mokrą szmatę, dobrze? Niby spokojny, a jednak podejrzewam, że zaraz się zagotuje.
- Coś jeszcze szykujesz dla mnie?
- Ależ skąd! Nie przesadzaj. To co powiedziałam, jest wszystkim o czym wiem. A z tego wynika, że coś się jednak wydarzyło. Jadę tam teraz, dlatego muszę was pożegnać.

Nieoczekiwanie drzwi się otwarły i zajrzała pani Renata.
- Panie ministrze, przepraszam, szefowa na linii.
- Proszę łączyć – podszedłem do biurka i podniosłem słuchawkę.
- Halo! – usłyszałem głos Anny.
- Tak. Barycki, jestem na linii.
- Tomek, jesteś proszony o pilny przyjazd do ministra Domagały.
- Rozumiem. Dostosuję się.
- To wszystko, czekamy na ciebie.
- Będę niezwłocznie!
- Do zobaczenia zatem!
W słuchawce zapadła cisza, więc ją odłożyłem.

- I co? – zapytała Lidka.
- Ano… mam jechać na sąd nade mną. Przepraszam, ale muszę was pożegnać. Mam się tam zjawić niezwłocznie, co w rządowym slangu oznacza wezwanie w trybie natychmiastowym.

wykrot
22-10-2021, 02:59
- Panie ministrze, a co z materiałami, które mamy przygotować?
- Kinga, dziecko, nie czas ratować róż, kiedy płoną lasy. Zróbcie mi konspekt o tych posłach, których nazwiska wymieniła Lidka, chociaż nie wiem, czy to się jeszcze w ogóle na coś przyda. Być może, po raz ostatni rozmawiasz ze mną w roli szefa. Milcz jednak na razie i nie rozsiewaj plotek. W tym momencie ludzie nie muszą wiedzieć, że jestem na wylocie. Na to zawsze będzie jeszcze czas.
- Ja nie chcę, żeby pan odchodził…
- Dziękuję, dyrektorko! – podszedłem i objąłem ją poufale. – Cieszę się, że oceniasz mnie dobrze, chociaż niejeden raz nadepnąłem ci na odcisk. Wiem o tym i tym bardziej doceniam twój gest. Jest dla mnie bardzo ważny! Tym niemniej życie jest życiem, należy się pogodzić z jego tokiem.
- Nie…
- Dobrze, przestańmy! – oderwałem się od niej. – Kinga, jeśli mnie zdymisjonują, to i tak zdążę jeszcze przekazać ci porady dla was, więc teraz nie będę tracił czasu. Idź już do siebie i czekaj końca.
- Życzę panu ministrowi powodzenia! – wyciągnęła do mnie dłoń. Uścisnąłem ją, po czym skłoniła głowę i wyszła.

- Widziałeś? – Lidka zapytała Bogdana.
- Cudo! – roześmiał się. – Jak ty ją wychowałeś? Przecież ci jada z ręki!
- Tak… – pokiwałem głową. – Dzisiaj może i je. Nawet z ręki. Pamiętasz z literatury taki tekst? „Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie jako smakujesz, aż się zepsujesz!”
- Myślisz, że się zreflektowała? – zapytała Lidka.
- Nie inaczej. Ona pracowała wcześniej w resorcie finansów. Nie pamiętasz ich rozmowy z Dorotką w Arłamowie? Wie co teraz może stracić. Cóż, nie będę miał już na to dużego wpływu, chociaż spróbuję na pożegnanie jakoś ich ustawić. To jest niezła banda, warto ich wspomagać. Mam parę pomysłów, ale nie pora o tym mówić. Muszę jechać. Przepraszam was.
- Tomek! – odezwał się Bogdan.
- Tak?
- Nie ważne jak pracowałeś i jak dyrygowałeś podwładnymi. Ale jeśli w taki sposób żałują twojego odejścia, to masz prawo być z siebie zadowolonym. Jesteś dobrym szefem!
- Dzięki, ale musimy już iść.

Korytarze gmachu rady ministrów są dość przestronne, znałem je przecież, a jednak dzisiaj poczułem się w tym miejscu jak intruz. Nie spieszyłem się, spowalniałem swój krok, próbując opóźnić to, co nieuchronne. Forma zaproszenia na rozmowę nie pozostawiała mi wielkich złudzeń.
Droga do celu, czyli gabinetu ministra Domagały, była niezmiennie pusta. Duży gmach, mnóstwo gabinetów dla różnorakich kierowników, a jednak panowała tu surowa atmosfera pracy. Ciekawe, czy któryś z tutejszych szefów wpadł na taki pomysł jak ja, żeby małą grupkę swoich współpracowników obdarzyć większym zaufaniem, dopuścić ich niemal do poufałości, a w zamian otrzymać oczy i uszy szeroko obejmujące cały resort. Ja dzięki swoim wiedziałem niemal o wszystkim, o wszelkich niebezpieczeństwach, czających się nad nami, o różnych sygnałach, pojawiających się nie tylko w gmachu, ale i w gazetach oraz na portalach netowych… Tak! To były naprawdę moje oczy i uszy! Nie wszystko mogli, to oczywiste, ale dzięki nim wiedziałem o wielu sprawach dużo wcześniej, niż docierało to nawet do Anny. Dlatego byłem zawsze przygotowany do narad i posiedzeń.
Teraz jednak zostałem wystawiony niczym na odstrzał. Nikt nie mógł mnie przed niczym uprzedzić. Nawet oni. Sytuacja zmieniała się zbyt dynamicznie. Szedłem więc jak na rzeź…

Przystanąłem przed drzwiami sekretariatu naszego wszechwładnego ministra. Wchodziłem tam już wcześniej kilka razy, ale teraz jakoś… jakbym się żegnał z tym widokiem. Cóż, zrobiło mi się naprawdę przykro. Nie byłem niczemu winien, ale czułem, że muszę spić pianę z piwa, które nawarzyliśmy. Mimo wszystko…

Nagle drzwi się otworzyły, a w nich pojawił się umundurowany mężczyzna, jeszcze na korytarzu żegnający się wesoło z sekretarkami.
Będąc nieco zdołowanym, usunąłem się jakoś automatycznie na bok, a wtedy on zamknął drzwi, a ujrzawszy mnie schodzącego z drogi, skinął uprzejmie głową w moim kierunku jakby w podziękowaniu. Jednak się nie odezwał, tylko dziarskim krokiem pomaszerował w kierunku schodów, nie oglądając się za siebie. Po chwili zniknął w czeluściach gmachu.
Był to generał Leszek Surwicki. Komendant Straży Granicznej.

Nie ma na co czekać! – próbowałem podjąć decyzję, wciąż stojąc przed drzwiami. Jeszcze ktoś wyjdzie na korytarz i ujrzy mnie, jak przestępuję z nogi na nogę, niczym cieć przed pokojem kierownika gminnego bałaganu…
Mimo prób wewnętrznej mobilizacji, nie dałem rady i na wszelki wypadek poszedłem dalej korytarzem, udając, że czytam tabliczki na ścianie obok każdych drzwi. Jakbym czegoś szukał. Jakbym próbował znaleźć coś, czego nie zgubiłem. W końcu i tak będę zmuszony do zmiany kierunku spaceru i ponownego zatrzymania się przed wejściem do gabinetu ministra, ale na razie miałem chwilę oddechu. To było jednak zdradliwe. Na co czekasz? – rugałem siebie w myślach. – Czy te dwie, pięć, a nawet dziesięć minut może ci w tym pomóc? Nie, nie pomoże…

Wreszcie się zdecydowałem. A co, jeśli spadać, to z wysokiego konia! Nie będę wobec nich ani skamlał, ani się przed nikim tłumaczył! Podziękuję za współpracę i to wszystko. Niech sobie radzą teraz sami! Wątpliwości nagle mnie opuściły.
Zdecydowanym krokiem podszedłem do najważniejszych teraz drzwi w korytarzu i bez pukania je otwarłem, po czym wszedłem do sekretariatu.

Przedstawiłem się paniom na wstępie, miały przecież prawo mnie nie pamiętać. A one, po krótkiej konsultacji z szefem, zezwoliły mi na wejście do gabinetu.

Pan Domagała miał trójkę gości. Jednym z nich była Anna, a ponadto, fotele zajmowało jeszcze dwóch panów. Żadnego z nich nie znałem.
- Witam bohatera dnia! – odezwał się na mój widok nieco ironicznie, ale wstał i wyciągnął rękę na powitanie. – Proszę bliżej, pani ministrze, proszę! – wydawało mi się, że pokazuje na wolny fotel.

- Dzień dobry państwu! Dziękuję panu i kłaniam się wszystkim obecnym! – odparłem, jednocześnie skłaniając głowę. Nie wstali na mój widok, więc nie próbowałem podawać im dłoni. Wróżyło to nie najlepiej.

Nagle sytuacja diametralnie się zmieniła. Domagała postanowił mnie zaprezentować i dopiero wtedy przywitałem się z nimi.
- Pan Tomasz Barycki, sekretarz stanu w resorcie rozwoju, a to jest pan Michał Jaremko, zastępca prokuratora krajowego, oraz pan inspektor Andrzej Walczyk, dyrektor wydziału dochodzeń wewnętrznych komendy głównej policji. Pana przełożonej pewnie nie muszę przedstawiać?
- Zdecydowanie.
- Cieszy mnie to. Panie ministrze, proszę usiąść!
- Dziękuję!

Dziwne, ale mój głos nie drżał, czego obawiałem się na korytarzu.

wykrot
22-10-2021, 17:30
- Panie ministrze! – zagaił Domagała. – Pozwoliłem sobie zakłócić panu rytm dnia, gdyż obecni tutaj panowie pilnie chcieli usłyszeć z pańskich ust informacje o waszej sobotniej imprezie. Mam nadzieję, że udzieli im je pan, o co proszę. Bez owijania czegokolwiek w bawełnę, bez upiększania, tak jak było i to wszystko. Dodam jeszcze tylko, że filmy obejrzeliśmy, mamy więc jakiś pogląd na całą sytuację. Czy możemy nie tracić już czasu?
- Ależ proszę, jestem gotowy. Chociaż zapewne niewiele będę miał do dodania.
- To też będzie jakąś informacją – uśmiechnął się. – Panowie… proszę!

- To może ja… – odezwał się prokurator. – Panie ministrze, czy to, co przedstawia znany i panu film, czyli uderzenie pana prokuratora Rymszy przez panią podpułkownik Romaniuk, jest jedynym które wystąpiło? Krótko mówiąc, czy zaistniała jakaś inna sytuacja wskazująca na zastosowanie przez kogokolwiek przemocy fizycznej wobec prokuratora Rymszy?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Kiedy znalazłem się za stołem prezydialnym, pan Rymsza nie wyglądał na pobitego. Zachowywał się zupełnie przytomnie, chociaż bardzo nagannie w sensie cywilizowanym. A po tym co nastąpiło i co zostało uwiecznione na filmie, byłem obecny aż do odjazdu karetki pogotowia. W tym czasie nikt więcej nie stosował wobec niego przemocy, wyjąwszy oczywiście oblewanie twarzy zimną wodą, aby oprzytomniał. Było też klepanie po policzkach, ale wyłącznie w podobnym celu. Klepało wielu, nie notowałem kto.

- Czyli pan nie uderzył go w żadnej chwili? W żadnej sytuacji?
- W żadnej, chociaż teraz tego żałuję.
- Dlaczego? – spojrzał na mnie zdumiony.
- Bo na to zasługiwał! Taką gnidę należało sprać na kwaśne jabłko i kontrolować tylko czy równo puchnie! Usprawiedliwia mnie tutaj jedynie fakt, że wtedy jeszcze o niczym nie wiedziałem. Nie wiedziałem jak się zachowywał wobec pani Agaty, nie wiedziałem jak się zachowa wobec mnie, nie wiedziałem niczego. Zaskoczył mnie, po prostu.

- A gdyby pan wiedział, to zastosowałby pan przemoc?
- Nie! – skrzywiłem usta. – Nie uznaję bijatyki jako sposobu rozwiązywania sporów. To było wyrażenie retoryczne, podkreślające moje wewnętrzne przekonanie o bardzo nagannym postępowaniu prokuratora. Dlatego w realu brzydziłbym się dotykaniem takiego… pan wybaczy, wewnętrzna cenzura nie pozwala mi na dokładne określenie. Zabrałbym tylko panią Agatę, by nie musiała siedzieć obok takiego monstrum, a potem się trudzić…
- Kim dla pana jest pani Romaniuk?
- Znajomą. Dzieliliśmy wtedy pokój w hotelu, gdyż obłożenie było takie, iż wyboru nie mieliśmy.
- O! Rozumiem, że pan jest żonaty?
- Owszem.
- A żona o tym wie?
- Trudno, aby po czymś takim nie wiedziała.

- Rozumiem… Proszę mi jeszcze powiedzieć… Wspomniał pan o jakimś złym zachowaniu pana Rymszy wobec pana. O co chodzi i na czym to złe, według pana, zachowanie polegało?
- Na filmie nie słychać naszego dialogu, ale widać reakcje. Pan Rymsza, zupełnie nie wiem dlaczego, uznał mnie wprawdzie za rywala, ale niegroźnego. I początkowo zlekceważył. Potraktował podobnie jak chłopca na swoje posyłki. Zwracał się do mnie per „ty”. Ale kiedy odpłaciłem mu podobną monetą, zareagował błyskawicznie. Jego przewrócenie stołu było odpowiedzią na moje zwrócenie uwagi, żeby przestał obmacywać Agatę i zachowywał się w sposób cywilizowany.
- A konkretnie? Jak wyglądał wasz dialog?
- Nie pamiętam już, ale skoro mówił do mnie na „ty”, ja również użyłem tej formuły. I o to mu poszło, słowa w tym przypadku są nieistotne. Ja po prostu odmówiłem poddania się jego dyktatowi i to wszystko. Nie spodziewał się takiej reakcji i dlatego stracił panowanie nad sobą. Nie mógł zrozumieć, że ktoś mu się nie podporządkował.

- Czyli wcześniej pana nie znał?
- Takie mam przekonanie. Prawdopodobnie tak. Ani ja jego nie znałem. Natomiast już po tym wydarzeniu, dowiedziałem się o nim wielu interesujących rzeczy, które są plamą na wizerunku organów władzy sądowniczej i tak samo państwowej. Mam tu na myśli pana wojewodę. Nie pora teraz na szczegóły, ale są to bardzo nieciekawe i złe rzeczy. Ten człowiek nigdy nie powinien być prokuratorem, bo przynosi nam jedynie wstyd! Potem się dziwimy, że społeczeństwo ma takie, a nie inne zdanie o władzach. Powtarzam, jest mi za niego wstyd, po prostu wstyd! Za pana wojewodę również, bo nie reagował na sygnały. Jeszcze dzisiaj powinien zostać pozbawiony swoich funkcji, bo każdy dzień, kiedy prokurator Rymsza będzie promował i ochraniał przestępstwa swojego synalka…
- O takie wypowiedzi pana nie prosiłem! – przerwał mi zdecydowanie.

- Przepraszam, ale nie potrafię inaczej. To indywiduum próbuje mnie oskarżać o coś, czego nie zrobiłem. I co, ja mam milczeć? Mam stulić gębę jak wszyscy w okręgu, bo pan prokurator tam rządzi? I każdego usadzi, jeśli spróbuje wyjść przed szereg? O nie, szanowny panie prokuratorze! Moi ludzie już gromadzą wiedzę o przestępstwach pana Rymszy, a ja nie dam się zastraszyć! Nawet, jeśli zapłacę za to dymisją! Jeśli pan minister Domagała ma jeszcze jakieś obiekcje, to proszę mi powiedzieć, sam złożę rezygnację, ale na zamiecenie tej sprawy pod dywan zwyczajnie się nie zgadzam! Ten człowiek jest przestępcą!
- Co? – odezwał się Domagała. – Ja przestępcą? Nie za daleko pan pojechał?

Rozładował całe moje podniecenie.
- No nie… panie ministrze… w żadnym wypadku! Miałem na myśli wyłącznie pana Andrzeja Rymszę.
- Proszę się więc tak nie zacietrzewiać, bo w ferworze słów różne rzeczy wychodzą.
- Przepraszam…
- Pan dyrektor ma pytania? – zwrócił się do przedstawiciela policji.

- Tak. Panie ministrze, wspomniał pan o swoich ludziach w terenie. Kim oni są?
- Profesjonalistami. Byli policjanci.
- O! To ciekawe. A kto konkretnie?
- Chodzi panu o nazwiska?
- Jeśli bym mógł prosić.
- No… nie wiem. Do czego to panu potrzebne?
- Do tego, że przejmujemy dochodzenie w tej sprawie. I wolałbym, aby nikt się pod nas nie podszywał.
- Nie sądzę, żeby taki fakt miał miejsce. To są poważni i odpowiedzialni ludzie.
- Proszę więc nie utrudniać nam pracy.

- Dobrze. Na przykład pan Zbigniew Rybacki, emerytowany inspektor policji.
- O! Nazwisko jest mi znane. Pan pozwoli… – sięgnął do kieszeni i wyciągnął z portfela wizytówkę. – Tu jest mój telefon. Proszę go przekazać panu inspektorowi z prośbą o kontakt. Pilny kontakt!
- Dobrze, przekażę.
- A tak na marginesie… skąd ta znajomość? Też tajemnica?
- Żadna. Pan Zbigniew pracuje w banku, którym kieruje moja żona.
- Znaczy… został oddelegowany do tego zadania?
- No… tak. Właściwie tak to można nazwać. Pan mi się dziwi?
- Nie, niekoniecznie. To wszystko z mojej strony. Proszę jedynie o przekazanie prośby o pilne skontaktowanie się pana inspektora ze mną.
- Zrobię to niezwłocznie.

- Pan prokurator? – Domagała spojrzał na Jaremkę. – Jeszcze coś?
- Nie, ja panu ministrowi już dziękuję.
- A może pani premier? – zwrócił się w stronę Anny.

Wtedy zesztywniałem.
- Pani premier??? – odnotowałem w myślach. O, kurwa! Co tu się dzisiaj wydarzyło?

wykrot
23-10-2021, 05:04
- Nie prosiłam cię o wybieganie przed szereg! – skarciła go.
- Prawda, ale to tak ładnie brzmi! – roześmiał się. – Pani Aniu, przecież jutro i tak wszyscy będą o tym wiedzieli.
- To będzie jutro. A dzisiaj nie mam pytań. Mam swój pogląd na tę sprawę, znam jej przebieg chyba najlepiej ze wszystkich panów i nie mam żadnych zastrzeżeń odnośnie zachowania się pana ministra Baryckiego. Nie użył żadnej przemocy wobec pana Rymszy. Na odwrót, próbował go cucić i reanimować, więc mówienie o jakichkolwiek konsekwencjach jest delikatnie mówiąc niepoważne. Tomek, chciałam ci ponadto oznajmić, że przed tobą rozmawialiśmy z komendantem Straży Granicznej, który po zapoznaniu się z wszystkimi materiałami, odmówił wyciągnięcia konsekwencji służbowych wobec pani Agaty Romaniuk, uznając, że nie miały związku ze służbą. Jeśli pan prokurator Rymsza czuje się przez nią skrzywdzony, pozostaje mu ścieżka cywilna. Na tym chyba zakończymy dzisiaj ten temat. Panowie? Czy ktoś ma coś do dodania?

- Ja! – zgłosił się prokurator Jaremko. – Panie ministrze, nasza rozmowa przebiegała w trybie poufnym. Proszę tego faktu nie rozpowszechniać.
- Zgłaszam podobne zastrzeżenie – odezwał się dyrektor Walczyk. – Oczywiście, nie dotyczy to przekazania mojego numeru telefonu panu Rybackiemu.
- Ja natomiast, zupełnie się z panami zgadzając – uśmiechnął się Domagała – i również zastrzegając poufność, zdradzę panu Tomaszowi, że jutro, przed posiedzeniem rządu, pani minister Anna Lechowicz zostanie przyjęta przez pana prezydenta i odbierze nominację na funkcję wiceprezesa rady ministrów. Pani premier, już teraz składam pani gratulacje!
- Dzisiaj takowych nie przyjmuję. Tomek, jesteś zaproszony do pałacu prezydenta na jutro, na godzinę ósmą. Mam nadzieję, że się pojawisz.
- Ło matko… Będę! Aniu… przepraszam, pani premier… Będę na pewno! Nawet gdybym miał nie spać przez całą noc!
Roześmieli się.

- Lepiej się wyśpij – Anna zachowywała powagę. – Nic cię nie zwalnia od wypełniania codziennych obowiązków.
- To już pół biedy – westchnąłem. – Jeśli nie będę musiał zajmować się głupstwami, będzie mi o wiele łatwiej.
- Niech pan ich nie prowokuje – doradził mi wesoło Domagała. – Wszystkim nam będzie wtedy łatwiej.
- Cieszy mnie twój optymizm, bo rzeczywiście, łatwo miał nie będziesz – odezwała się jeszcze Anna. – I bądź uprzejmy poczekać na mnie w sekretariacie. Mamy jeszcze jedną sprawę do omówienia.

Nie wiedziałem, czy oni mają tę sprawę, czy ma omawiać jeszcze coś ze mną, ale jedno zrozumiałem. Mam się już wynosić. Podziękowałem więc wszystkim skinieniem głowy, dyplomatycznie pożegnałem się prostym „do zobaczenia” i opuściłem gabinet.
Na szczęście w sekretariacie były krzesła. Widocznie oczekiwanie na przyjęcie przez Domagałę nie było tu wyjątkiem.

Długo nie czekałem. Po kilku minutach drzwi się otwarły i ujrzałem Annę, a po niej wyszli pozostali uczestnicy narady. Prokurator wraz z dyrektorem pożegnali się wtedy z nimi, przy okazji również mnie ściskając dłoń i takim sposobem zostaliśmy we trójkę.
- Zapraszam więc! – oznajmił tajemniczo Domagała otwierając drzwi na korytarz i gestem ręki zachęcając do opuszczenia sekretariatu. Nie rozumiałem niczego, ale skoro Anna wyszła, podreptałem za nią. Domagała dołączył do nas na korytarzu.
Podeszliśmy do windy, po czym wyjechaliśmy dwa piętra wyżej, przez cały czas milcząc. Anna chyba znała cel i sens naszej wędrówki, gdyż zachowywała pewność siebie, jakby tę drogę już znała. Po chwili zatrzymała się przed drzwiami, przy których nie było żadnej tabliczki, żadnej informacji.
- Proszę! – Domagała nacisnął klamkę i pchnął skrzydło, po czym uprzejmym gestem gospodarza zaprosił do wejścia najpierw Annę, a potem również mnie.
- Dzień dobry paniom! – usłyszałem głos Anny i automatycznie, zanim jeszcze wzrok cokolwiek zarejestrował, powtórzyłem to powitanie, jednocześnie wybałuszając oczy.

Był to elegancki sekretariat, a jedną z pań w nim obecnych była dobrze mi znana Anny sekretarka, pani Łucja. Drugiej natomiast nie znałem.
- Dzień dobry pani, dzień doby panom! – Łucja zadowolona z wrażenia jakie na mnie zrobiła, powstała z miejsca. – Jesteśmy gotowe! – zameldowała Annie.
- Bardzo mnie to cieszy, pani Łucjo. Można tam już wejść?
- Ależ oczywiście, pani Aniu! Pani premier! – poprawił się Domagała, naciskając klamkę drzwi do gabinetu i zapraszając ją szerokim gestem ręki, połączonym z ukłonem. Gdyby trzymał w dłoni kapelusz z piórami, niewątpliwie zmiótłby nieistniejące pyłki z jej drogi.
- Dziękuję ci – Anna miała świetny nastrój, jego gesty wyraźnie ją bawiły.
Minister również mnie zachęcił do wejścia, po czym wszedł za nami i zamknął drzwi.
- Pani premier, starałem się aby wszystko było według pani życzeń – oznajmił nagle.
Anna stała milcząc, jedynie wzrok przenosiła na poszczególne części pomieszczenia

Było co oglądać. Gabinet miał chyba jakieś sześćdziesiąt metrów kwadratowych, a może i więcej. Z prawej strony, bliższej okien, stało duże, wyglądające jakby wykonane z litego drewna biurko, wyposażone w dość skromny zestaw urzędniczych atrybutów. Prezentowało się bardzo solidnie, a skromny, chociaż duży monitor, towarzyszący mu na blacie z lewej strony wraz z wyglądającym na staroświecki aparatem telefonicznym, nie psuły tego wrażenia. Za biurkiem pysznił się skórzany, biurowy fotel, zaś skromniejsze krzesło dla rozmówcy znajdowało się nieco z boku. W każdej chwili można je było przesunąć. Z lewej natomiast strony, wzdłuż ściany stały dwa wielkie fotele, a pomiędzy nimi niewielki stolik. Poza tym, było tu niewiele sprzętu.
Aha, była jeszcze szafa, albo prawdziwa, albo stylizowana na dawny mebel, komponująca się wzorniczo z biurkiem i stolikiem z fotelami. Reszta, to tylko kilka kwiatów, jakieś palmy i inne okazy flory, nigdy nie byłem w stanie zapamiętać ich nazw, oraz kilka obrazów na ścianach. Więcej nie było nic, albo to co było, nie rzucało się w oczy. Było gdzieś schowane.

- Jak ci się podoba wystrój? – zapytała Anna.
- Bardzo ładny – pochwaliłem. – Robi wrażenie stabilności i kontynuacji, bez odrzucania postępu i nowości. To ma być dla ciebie? – domyśliłem się wreszcie.
- Zgadłeś, to ma być mój nowy gabinet – potwierdziła. – Jurek, poproś o trzy kawy. Musimy spokojnie porozmawiać.
- Nic z tego – roześmiał się. – Przyzwyczajaj się, że od jutra ty będziesz tutaj rządziła. Ja już swoje zrobiłem. Starałem się sprostać twoim sugestiom i wymaganiom tak jak potrafiłem, a teraz możesz mnie już tylko oceniać. Zrobiłem to co mogłem i tak jak rozumiałem. Dzisiaj zostawię ci jeszcze instrukcje do wprowadzania kodów i od jutra będę tu przychodził wyłącznie na zaproszenie. Musisz sobie sama radzić!
- To mi pokaż przynajmniej, jak się obsługuje panel łączności.
- On działa tak samo, chociaż jest zminiaturyzowany. Wszystko masz w zasięgu lewej ręki.
- Dobrze, poradzę sobie! – Anna się zirytowała. Przez chwilę wpatrywała się w pulpit poniżej lewej krawędzi blatu biurka, a potem zdecydowanym ruchem nacisnęła jakiś przycisk.

- Tak, pani minister? – usłyszałem gromki głos pani Łucji.
- Próba mikrofonu, proszę coś mówić – Anna zaczęła manipulacje na pulpicie. Po chwili głos Łucji znacznie się uciszył.
- Wystarczy. Pani Łucjo, poproszę trzy kawy.
- Są gotowe, czy już podać?
- Tak, proszę! – Anna jeszcze chwilę spoglądała na pulpit, a potem zdecydowanym ruchem nacisnęła jakiś przycisk. Lekki szum głośnika zamilkł.
- Aniu, przywykniesz po paru dniach – bagatelizował Domagała.
- Wiem, nie przejmuj się. Zrób jeszcze tylko moim dziewczynom wykaz numerów służb technicznych w tym gmachu, bo nie lubię niespodzianek.
- Mają, wszystko już mają! – zapewnił. – Pani Gabriela ma tu spore doświadczenie, wie jak, gdzie, co i kogo szukać. Mam nadzieję, że będziesz z niej zadowolona.
- Oby. To co, usiądziemy?
- Ty rządzisz! – Domagała rozłożył dłonie w bezradnym geście.

Pani Łucja wniosła kawę i rozstawiła wszystko na stoliku.
- No tak, ale tu mamy jedynie dwa fotele…
- Mnie wystarczy krzesło – rzucił się Domagała i sam go przytargał do stolika. – Proszę! – gestem ręki zachęcił mnie do zajęcia miejsca w fotelu. – Ja jestem teraz najmniej ważny, chociaż nie dam się jeszcze wyrzucić z gabinetu.
- Znaczy… chce pan wysłuchać jak mnie szefowa ruga? – zapytałem naiwnie.
- No… nie tylko – odparł z dwuznaczną miną. – Pani Aniu, to co, zaczynamy?
- Tak! – Anna poprawiła się w fotelu. – Tomek ma jeszcze dzisiaj telewizyjny występ i musi się przygotować, nie traćmy więc czasu.

Szczera radość z awansu Anny przeszła mi niemal tak samo szybko jak się pojawiła. Słowa, które zaczęły padać, jeżyły mi włosy na głowie.

wykrot
23-10-2021, 16:57
- Panie Tomaszu! – zagaił Domagała. – Chciałem panu przedstawić sytuację formalną, która jutro stanie się rzeczywistością. Oczywiście, wszelkie informacje które teraz pan usłyszy, są i pozostają wciąż poufne. Niech więc panu do głowy nie przyjdzie pisnąć coś o tym podczas telewizyjnego występu! To samo dotyczy rozmów z kimkolwiek, również w resorcie. Ujawnienie czegokolwiek mogłoby zostać uznane za ciężkie naruszenie tajemnicy służbowej, ze wszystkimi tegoż konsekwencjami. Proszę się nie krzywić, musiałem o tym pana uprzedzić, taka formalność jest obowiązkowa. Czy pan to zrozumiał?
- Tak, oczywiście.

- Możemy więc przejść do meritum. Otóż jutro, oprócz znanej już panu uroczystości w pałacu prezydenckim, pani wicepremier Anna Lechowicz zostanie oficjalnie mianowana przez premiera przewodniczącą Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów, po czym już formalnie przejmie kierownictwo tego gremium. Mało tego, będą inne zmiany organizacyjne, ale o tym może już sama powiesz…
- Dobrze – westchnęła.
- Gratuluję! – spojrzałem na nią z dumą. – Zawsze wiedziałem, że jesteś wyjątkowa!
- Dziękuję – odparła, kiwając jakoś melancholijnie głową. – Kiedyś przypomnę ci te słowa, ale nie w tej chwili. Teraz skupmy się nad dniem dzisiejszym. Otóż posłuchaj! Zmiany będą dotyczyły podporządkowania kilku bardzo ważnych urzędów, z Instytutem Planowania i Badań Strategicznych na czele. Podobne agendy rządowe również przejmujemy pod nasze skrzydła. Do tego, oczywiście, niezbędna będzie ustawa sejmowa, ale klamka zapadła. Resort, oprócz zadań bieżących, ma przejąć nadzór nad całościową strategią rozwoju państwa i temu zadaniu musimy sprostać. Wszyscy! Jak ci się to podoba?

- Nie wiem! – uśmiechnąłem się niepewnie. – Ostatnio jakoś nowiny spadają na mnie zbyt gwałtownie, nie mam czasu na głębsze analizy…
- I nie będzie go pan miał w nadmiarze! – dołożył Domagała. – Panie Tomaszu! Pani premier pozwoli… – spojrzał na Annę, a ta skinęła głową.
- Porozmawiajmy po męsku, po co owijać wszystko w bawełnę.
- Jestem za – odpowiedziałem niepewnie.
Nie miałem wyjścia. Coś tu przestawało mi się podobać.

- A zatem kawa na ławę. Konsultowaliśmy te zmiany ze specjalistami przez długi czas, zlecaliśmy analizy i wyszło z tego to co wyszło. Politycznie te zmiany są już zaklepane. Wasz resort staje na ich czele i będzie w całości odpowiadał za gospodarcze dziś i jutro w naszym kraju. Sprawy legislacyjne za kilka dni znajdą się u marszałka sejmu, pozostały nam tylko kwestie osobowe.
- Nic z tego nie rozumiem – przerwałem mu, niepewnie.
- Za chwilę pan zrozumie – odpowiedział niewzruszony.
- Może ja? – wtrąciła Anna.
- Proszę!
- Tomek…
- Chcesz mnie zwolnić? – wpadłem jej w słowo.

- Głupi! – roześmiała się swobodnie, tak jak dawniej, po czym spojrzała mi w oczy. – Gdybym chciała cię zwolnić, to nie spędziłbyś w tym gabinecie ani minuty dłużej!
- Więc po co te podchody?
- Może jednak ja panu to wyjaśnię? – ponownie zadeklarował Domagała.
- Dobrze. Zamieniam się w słuch.
- Panie Tomaszu, tak jak wspomniałem, kawa na ławę. Nie będę ukrywał, że ta rozmowa jest i dla mnie trudna. Otóż chodzi o to, że pani Anna, stając na czele strategicznej struktury państwowej, nie może tracić czasu na zajmowanie się bieżącym funkcjonowaniem resortu rozwoju. To jest fizycznie niemożliwe! Jednocześnie, nie może być wicepremierem bez teki, bo takie formy awansu bywały jedynie za dawnych, komunistycznych czasów. W systemie europejskim, teraz, byłaby w takiej sytuacji nikim, a na to nie możemy sobie pozwolić.
- Rozumiem, ale co ja mam z tym wspólnego?

- Tomek! – Anna wreszcie się zdecydowała. – Chodzi nam o to, abyś przejął rzeczywiste i faktyczne kierowanie resortem, ale jednocześnie nie zgłaszał pretensji do formalnego awansowania ciebie na stanowisko czy też urząd ministra. Rozumiesz teraz?
- Nie do końca…
- Słuchaj! Ja wiem, że nie będę miała czasu na zajmowanie się tym wszystkim, czym się zajmowałam. I nie chcę tego udawać. Ktoś musi to przejąć, a ja do tej roli wybrałam ciebie.
- I tak się zawsze tym zajmowałem w twoim zastępstwie.
- Ale teraz będziesz wiedział, że sam za wszystko odpowiadasz, a ja nie będę ci się na bieżąco wtrącała. Różnica jednak będzie, bo ty oficjalnie nie będziesz nosił miana pełnego ministra, czujesz tę różnicę?

Zrobiło mi się ciepło. Po plecach pewnie zaraz pobiegną strużki potu.
- Naprawdę nie możesz?
- Tak czy inaczej, nominalnie będziesz mi podlegał – uśmiechnęła się. – Zresztą, nad ministrem konstytucyjnym również pełniłabym oficjalny nadzór. A teraz formalnie zachowam także tytuł i nawet swój gabinet w resorcie.
- Nie chcę zostać sam!
- Panie Tomaszu! – wtrącił Domagała. – Nie tylko ta kwestia o tym decyduje. Chciałbym panu wyjaśnić, że mianowanie pana ministrem byłoby sprzeczne z porozumieniem koalicji. Pan nie należy do naszej partii i pański formalny awans wzbudziłby sprzeciw naszych partyjnych skrzydeł. Wszyscy wiemy jak co niektórym baronom pan nabruździł, więc próby zaognienia sytuacji nikomu nie wyszłyby teraz na zdrowie.

- Co ja wam złego zrobiłem? – załkałem, zrozumiawszy wreszcie czego ode mnie chcą.
- Mówiłam ci! – Anka uśmiechnęła się do Domagały, ten jednak to zignorował.
- Co ma pan na myśli?
- A pan to niby nie wie, że ja mam dzieci? Małoletnie! W takim okresie życia, że ojciec jest im potrzebny. Co ja mam im teraz w domu powiedzieć?
- Teraz to ja nie bardzo pana rozumiem…
- Więc niech pan wie, że od dawna próbuję się wyrwać do domu po normalnych godzinach pracy i wciąż mi to nie wychodzi. A teraz jeszcze coś nowego?
- Mówiłam ci! – powtórzyła Anna.

- O czym mowa?
- Jurek obawiał się, że ambicjonalnie nie przyjmiesz takiej sytuacji.
- Jakiej niby?
- Że będziesz odpowiadał za resort bez formalnego mianowania cię ministrem.
- A do czego mi potrzebne te wasze zaszczyty? – skrzywiłem się. – Przyjąłem fotel sekretarza stanu bo ty mi to zaproponowałaś i zrobiłem to niemal wyłącznie dlatego! Bo cenię ciebie i szanuję. A mimo różnych prywatnych złośliwości, którymi cię czasami obdarzam, w tematach służbowych nie pozwalałem sobie na odstępstwa i starałem się być zawsze lojalnym podwładnym. Chyba nie możesz mi zarzucić lekceważenia swoich obowiązków?

- Przecież niczego ci nie zarzucam. Na odwrót! Uważam cię za najlepszego kandydata na schedę po mnie. Bo taka jest prawda! Taka będzie jutrzejsza rzeczywistość! Tylko formalnie zachowam miano ministra, natomiast w rzeczywistości to ty będziesz sprawował tę funkcję. Tylko nie możemy o tym bardzo głośno mówić. Na posiedzeniach rady ministrów będziesz traktowany jak pełnoprawny szef resortu, chociaż bez ministerialnego tytułu, ale reprezentowanie kraju w Brukseli pozostanie moją domeną. I chyba tylko to.
- Guzik mi z tego – westchnąłem. – Obiecywałem dzieciom, że to się niedługo skończy…
- Panie Tomaszu! – wtrącił Domagała. – Więc jak? Zgadza się pan na taki układ?
- To znaczy? Na jaki?

- Będzie pan kierował resortem z prawami ministra, a jednocześnie nie będzie pan nosił tej zaszczytnej nazwy. I nie będzie pan zgłaszał pretensji do mianowania pana nim formalnie.
Westchnąłem. Byłem osaczony.
- Dopóki Ania będzie formalnym szefem resortu, to się zgadzam. Jeśli jej nie będzie, to i moja zgoda się kończy. Z nikim innym na taki układ się nie godzę.
- Ja postawiłam podobny warunek – uśmiechnęła się do mnie. – Też nie chciałam tu nikogo innego. Chciałabym, żebyś o tym wiedział.
- Super! – zawołał Domagała. – Powinniśmy teraz wypić szampana.
- Panie ministrze…
- Tak?
- A co z tematem… myśliwskim?

- Niech pan o tym zapomni! – machnął rękami lekceważąco. – To już nie pana problem.
- Tomek… – odezwała się Anna.
- Tak?
- Twój awans jakoś mi się kojarzy z kolacją…
Domagała roześmiał się na głos, spoglądając na mnie wyczekująco. Oho, chyba temat kolacyjny nie był już naszą małą tajemnicą. Anna musiała się im pochwalić, jak mnie podeszła poprzednio.
- Aniu… z radością! – odpowiedziałem. – Ale nie dzisiaj, proszę!
- Oczywiście, że nie dzisiaj. Nie zapomnij tylko, że czekam na zaproszenie,
- Z wielką chęcią i przyjemnością. Dajcie mi jednak odsapnąć.

- Za chwilę – Domagała nie odpuszczał. – Panie Tomaszu! Tak właściwie… jeśli nie ma pan nic przeciwko, to… Ja mam na imię Jurek! – wyciągnął do mnie prawicę.
- A ja Tomek! – uścisnęliśmy sobie dłonie. – Ale mnie dzisiaj zamotaliście!
- Tomek! – odezwał się poważnym tonem. – Wszystko wszystkim, nie zapomnij jednak, że te sprawy pozostają poufne. Uczulam cię, bo jesteś teraz zmęczony. Nie zapomnij się jednak!
- Spróbuję. Ja was przepraszam, ale jeśli to jest wszystko, pozwólcie, że już pójdę. Muszę zebrać myśli przed telewizją.
- Tak, to już wszystko na dziś. Jutro dostaniesz wszystkie kody ministerialne, zostaniesz objęty całą procedurą i… powodzenia! – wstał, wyciągając rękę. – Masz tu swój wóz czy przyjechałeś resortowym?
- Służbowe. Mojego nie chcą wpuszczać na parking.
- Załatwimy to.

- Do jutra więc. Ósma rano! – Anna wyciągnęła rękę. – Teraz rozumiesz, dlaczego nie mogę pokazać się dzisiaj w telewizji. Mogliby mi później zarzucać, że kłamałam. A do tego nie mogę dopuścić. Poza tym, skoro masz być faktycznym szefem resortu… to któż jest osobą bardziej kompetentną do reprezentowania ministerstwa? Przecież ty! – śmiała się.
Nie podzielałem jej wesołości.
- A ja muszę… wciąż muszę… – westchnąłem. – Bywajcie! Nie mam sił…
- Powodzenia! I do jutra. Do zobaczenia!
- Tomek, poczekaj! – zawołał Domagała.
- Tak?
- Odwróć się, dam ci kopa na pożegnanie. Na szczęście!

Telewizyjny wywiad przeszedł niespodziewanie dla mnie wyjątkowo gładko. Nie znaczy to wcale, że w jego trakcie nie było rozbieżności i wymiany zdań, ale moje wyjaśnienia były według mnie bardzo logiczne i wszystko miało ręce oraz nogi. Tym niemniej, po wyłączeniu kamer mocno odetchnąłem z ulgą.

Przedwcześnie.

wykrot
24-10-2021, 05:14
Zaraz po wyjściu ze studia, kiedy jeszcze dziękowaliśmy sobie wzajemnie z redaktorem prowadzącym, podszedł do nas jakiś gość.
- Cieszy mnie bardzo goszczenie pana ministra w naszych skromnych progach! – przymilał się. – Nazywam się Robert Jasiński i jestem dyrektorem pierwszego programu.
- Jestem zaszczycony! – zmałpowałem jego ton, wyciągając jednocześnie rękę. – Tomasz Barycki, bardzo mi miło poznać pana dyrektora!
- Dziękuję! Panie ministrze, czy zechciałby pan poświęcić nam jeszcze kilka minut ze swojego czasu? Bardzo proszę!
- Nie ma problemu. Słucham pana!
- Raczej nie tutaj, zapraszam do swojego gabinetu.
- W takim razie za chwilę. Przepraszam, ale muszę się poddać zabiegom kosmetycznym.
- Oczywiście, rozumiem.

- Jestem nareszcie po dzisiejszych obowiązkach – oznajmiłem wzdychając z ulgą, kiedy usiedliśmy w fotelach.
- Panie ministrze… chyba pana zaskoczę, ale mam do pana prośbę raczej nietypową.
- O! To ciekawe! – roześmiałem się. – Wie pan co? Dzisiaj mam dzień niespodzianek. Cały dzień zwariowany od początku do końca, jak widzę. Może i to przełknę?
- Trochę o tym wiemy – roześmiał się. – Pewnie czekał pan na konferencję prasową, która się w końcu nie odbyła?
- Tak naprawdę, to chyba byłoby dla mnie lepiej, żeby się odbyła – zauważyłem.

- Niekoniecznie – odparł sceptycznie. – Każde kłamstwo puszczone w eter zaczyna kiedyś żyć własnym życiem, a wtedy walka z nim jest o wiele trudniejsza. Po obejrzeniu filmików w necie zabroniłem emisji informacji o tym sobotnim wydarzeniu, co później okazało się decyzją absolutnie słuszną. Posłowie odwołali konferencję, wycofując się rakiem ze swoich buńczucznych wypowiedzi, no i finisz! Jak byśmy wyglądali podając wcześniej w serwisie taką informację?
- Przyznam, że nie wiem – poddałem się. – Nie znam telewizyjnej kuchni, nigdy nie zajmowała mnie ta tematyka. Nie próbuję więc walczyć ze swoim telewizyjnym wizerunkiem.
- I to jest duży błąd! – zauważył. – Ja pana absolutnie nie chciałbym urazić, ale proszę zapytać swoich doradców, swoich współpracowników…
- Mówi pan, że tę dziedzinę zaniedbuję?
- Przepraszam, że powiem to otwarcie, ale zdecydowanie tak.
- Trudno! Z fachowcami nie mam zwyczaju polemizować. I nie obrażam się za krytykę. A teraz słucham, zapowiadał pan coś nietypowego.

- Tak… Panie ministrze! Nasi reporterzy mają dość dobre rozeznanie i tak przy okazji wyniuchali… Przepraszam za to słowo, ale ono dobrze oddaje rzeczywistość – uśmiechnął się, ale nawet nie próbował udawać niepewności.
- Proszę kontynuować! – rzuciłem oschle, chociaż zacząłem się jeżyć.
- Krótko mówiąc – streścił dalszą wypowiedź – podobno jest pan importerem do Polski służbowego pojazdu genseka Gorbaczowa. Czy może pan to potwierdzić?
- Chyba pan żartuje? – osłabłem nagle. Całe napięcie mnie opuściło. – Czy telewizja nie ma już ważniejszych spraw na głowie, że się zajmuje moimi samochodami?
- Znaczy się… pan nie zaprzecza?

- Panie dyrektorze… O co panu chodzi? Może mi pan to jasno powiedzieć?
- Tak, oczywiście. Chciałbym pana prosić o zgodę na wykorzystanie tego pańskiego samochodu do nagrania audycji o tym modelu. Program typowo motoryzacyjny, w ramach cyklu który od dawna prowadzimy. Jeśli pan sobie tego zażyczy, to przekażę panu płytę z… powiedzmy, dziesięcioma ostatnimi emisjami. Prezentujemy w nim zarówno pojazdy dawne, jak i współczesne, warte aby o nich wspomnieć. To jest główny cel tego cyklu. Typowy, motoryzacyjny program dla koneserów.
- Wie pan co? Owszem, kupiłem to auto, ale na razie nie mam do niego dostępu. Nadal pozostaje pod władaniem Urzędu Celnego i nawet nie bardzo mogę go zobaczyć. Czyli cała nasza rozmowa jest przedwczesna.

- Wiem, rozumiem, tylko… widzi pan…
- Nie bardzo widzę.
- Panie ministrze… Dziennikarze motoryzacyjni żyją niemal w symbiozie z wszelkimi rzeczoznawcami oraz innymi znawcami tematu. To jest ich chleb powszedni. Oni wiedzą w tym temacie więcej niż ja, niż pan, czy ktokolwiek inny spoza branży.
- To chyba oczywiste. I co w tym temacie twierdzą?
- Pana wóz przeszedł pomyślnie całą, skomplikowaną operację, prowadzącą do skutku. Do uznania pojazdu w zasadzie nieznanego, za zabytkowy. Do prawnego uznania! Dlatego też, oprócz zaprezentowania pojazdu, jego technicznych rozwiązań i użytkowych zalet, mamy też zamiar przedstawić całą, urzędową drogę prawną, konieczną do osiągnięcia celu! Taki mały instruktaż. Właściwie nawet szkolenie dla laików.

- W porządku, a dlaczego ja o tym niczego nie wiem?
- O czym mianowicie?
- Że to wszystko już się kończy i rzeczoznawcy wydali opinię.
- Przepraszam, ale ja absolutnie nie miałem na to wpływu! Mogę jednak pochwalić pana za sposób postępowania.
- Mianowicie? Jaki sposób?
- Nigdy nie próbował pan ingerować w całą procedurę. Nie stosował pan żadnych nacisków, żadnych prób wymuszenia czegokolwiek…
- I to jest taka moja zasługa? – roześmiałem się. – Panie dyrektorze! Nawet gdybym o tym pomyślał, to na takie rzeczy zwyczajnie brakuje mi czasu.

- Dla auta za setki tysięcy dolarów? Nie ma pan czasu?
- Panie dyrektorze! Moja żona jest warta dla mnie miliony dolarów, a pan mnie tu zatrzymuje dla głupstw, kiedy ona na mnie czeka! Proszę do mnie wysłać, do resortu, kogoś w tej sprawie. Dogadamy się, ale dzisiaj już panu dziękuję! Przepraszam pana, jestem po prostu bardzo zmęczony i potrzebuję odpoczynku.
- Rozumiem, nie ma problemu.
- Niech pana człowiek powoła się u moich asystentek na hasło motoryzacja, a wszystko będzie normalnie – wstałem z fotela i zabierałem się do wyjścia.

- Tak… – powstał wraz ze mną. – Jest tylko jedna sprawa, której mój wysłannik nie może załatwić.
- Jaka to sprawa?
- Kwestie finansowe. Przedstawiciele nie są upoważnieni do zawierania takich umów.
- Mam rozumieć, że telewizja płaci za udostępnienie modelu do programu?
- To chyba oczywiste, tym bardziej dla pana.

- Dobrze. Proszę więc o przygotowanie umowy, w której całe moje honorarium telewizja przekaże na rzecz fundacji finansującej badania dawców szpiku. Wysokość proszę sobie wybrać. Powiem panu tak, jak mawiają rosyjscy policjanci, domagając się łapówki.. Daj tyle, ile ci nie będzie żal!
Będę natomiast miał oprócz tego parę zastrzeżeń, między innymi takie, że w całym programie nie ma prawa pojawić się moje nazwisko, ani żadna sugestia pozwalająca mnie zidentyfikować. Reszta to już będą drobiazgi, ustalę je z pańskim przedstawicielem, mam na myśli kwestie odpowiedzialności za ewentualne uszkodzenia. Zresztą, proszę mi przesłać projekt umowy do namysłu. Adres znajdzie pan na stronach resortu. Ogólnie rzecz biorąc, jestem gotów zgodzić się na taki program, jeśli już jesteście tak zdeterminowani.
- Zdecydowanie! Bardzo panu dziękuję! Ale panie ministrze…
- Tak?
- Tego incognito chyba nie da się utrzymać.
- Trudno. Jakoś to przeboleję. A teraz również dziękuję! Miło było pana poznać!
- I wzajemnie!

wykrot
24-10-2021, 18:04
Dorotka czekała na mnie w salonie, przepatrując przy okazji ekran laptopa, ale kiedy wszedłem odłożyła go i wstała, by dać mi całusa.
- Jesteś wreszcie! – uśmiechnęła się. – Skoro wracasz tak późno, to pewnie jeszcze cię nie wyrzucili z pracy? – żartowała z uśmiechem na buzi.
Objąłem ją i przytuliłem. – Nie wyrzucili, ale nie wiem, czy to co dzisiaj zaszło, nie będzie jeszcze gorsze…
- O! Jakieś nowości? – odsunęła się, przyglądając mi się podejrzliwie. – Mów!

- Nie teraz, Dorotko! – zaprotestowała Helena niecierpliwym głosem. – Pan Tomasz jest pewnie bardzo głodny, a ja czułam, że dzisiaj będzie ważny dzień, więc obiad jest późny i nawet nie trzeba go specjalnie odgrzewać. Proszę siadać do stołu, a wcześniej poprosić też chłopców.
- Dziękuję, pani Heleno! – roześmiałem się. – Pani jest jednak opoką naszego domu.
- Ktoś w końcu musi pilnować porządku, kiedy gospodarza nie ma – Helena tak samo nie wyglądała na zmartwioną. – A pana występ w telewizji oglądaliśmy już wspólnie – oznajmiła, kontynuując kuchenne przygotowania. – Razem z chłopcami. Bardzo dobrze pan mówił, bardzo dobrze!

Dorotka tylko kiwała głową.
- Miałam zamiar cię pochwalić, lecz pani Helena odebrała mi taką możliwość – pociągała wesoło nosem. – Nic już w tym domu nie znaczę, kompletnie nic!
- Nie-praw-da – oznajmiła Helena rozciągając zgłoski. – Żona znaczy tyle, ile znaczy jej mąż! A skoro męża pokazują w telewizji, to i żona winna być z tego powodu dumna. I wysoko nosić głowę!
- Ależ ja jestem dumna! – pochyliła się nad stołem i znowu posyłaliśmy sobie buziaki. Tak nas zastali chłopcy.

- Cześć, tato! – wołali radośnie. – Widzieliśmy cię w telewizji!
- Cześć, szkraby! Stęskniłem się za wami. Bardzo stęskniłem!
Przywitałem się z nimi uściskami, mizianiem nosów, ale po tych powitalnych ceremoniach poprosiłem, aby grzecznie usiedli za stołem. Dorotka próbowała jeszcze pytać mnie o wydarzenia dnia, dałem jednak odpór. Późny obiad, a właściwie obiadokolację, zjedliśmy bardzo rodzinnie. I jedynym tematem politycznym przy stole był mój telewizyjny występ. Chłopcy niewiele rozumieli z jego treści, ale bezbłędnie wyczuwali, że tata dawał sobie radę i byli bardzo zadowoleni. Jakby sami mieli w tym udział.
Miałem nadzieję, że taki fakt przesłoni im moje wychowawcze i ojcowskie zaniedbania, mój chroniczny brak czasu dla nich i niewielkie szanse, że sytuacja w najbliższym czasie ulegnie poprawie.

A swoją drogą, Helena jest jednak genialna. Nawet tak prozaiczną sytuację jak wieczorny posiłek zainscenizowała w taki sposób, żeby dowartościować chłopców i moje z nimi relacje. Żeby umożliwić nam bliski i jednocześnie na swój sposób uroczysty kontakt. Bo to nie był byle jaki obiad, taki spożywany gdzieś naprędce w barze, w pojedynkę, aby zaspokoić głód. Samym tempem podawania dań zmuszała nas do zachowania form eleganckich, bardzo dystyngowanych, jedzenia bez pośpiechu, chociaż z pewną, dopuszczalną dozą swawoli dla młodszych jego uczestników.
W taki sposób, chłopcy z jednej strony uczyli się reguł zachowania przy stole, a z drugiej, nie stawały się one dla nich torturą. Przywykali do przestrzegania norm z coraz mniejszym sprzeciwem i bez dawniejszych protestów. Może zaczynali już dorastać?

Natomiast Słoneczko musiało dzisiaj poczekać na szczegółowe wyjaśnienia aż do czasu, kiedy poszliśmy do sypialni. Jednak jeszcze w łazience marudziłem, iż jestem potwornie zmęczony wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło.
- Mam nadzieję, że nie aż tak, abyś odwrócił się do mnie w łóżku plecami? – zapytała.
- Nie… Dorotko! Tylko wiesz… Z góry cię przepraszam, mam za sobą naprawdę bardzo ciężki dzień.
- W takim razie… dzisiaj ja ciebie obsłużę, chcesz?
- Moja jedyna! – roześmiałem się. – Kocham cię jak nikogo w świecie!
Więcej zachęt nie potrzebowała.

- A teraz opowiadaj! – zażądała, kiedy nasze oddechy już się wyrównały.
Zdałem jej relację z całego dnia, łącznie z informacjami które miałem zachować w tajemnicy, chociaż oczy już mi się niemal zamykały. Nie pozwoliła mi jednak na sen, wciąż stawiając pytania, dopóki nie doszedłem do wyjścia z gmachu telewizji.
- Tak… – podsumowała spoglądając w sufit, kiedy z rozpędu bawiłem się jej biustem by nie zasnąć. – Dobrze zrobiłeś wyrażając zgodę, chociaż rzeczywiście, mamy z dziećmi coraz większą zagwozdkę. Nic to jednak! W najbliższym czasie usiądziemy razem, przygotuj mi tylko wasz schemat organizacyjny, spróbujemy to jakoś ogarnąć.
- Ja sam go jeszcze nie znam.
- Nieważne. Tydzień czy dwa nie gra roli. Tomek! – odwróciła się na bok, a moja dłoń automatycznie znalazła się w pustce. – W takim razie, skoro twoje sobotnie problemy zeszły na dalszy plan, albo znikły całkiem, ja we środę lecę do Nowego Jorku.

- A kiedy wrócisz i dlaczego tak nagle?
- Chyba w niedzielę. Słuchaj! Agatę jej szef wysłał na przymusowy urlop. Pewnie nie wiedział jeszcze jak to się wszystko potoczy, więc nie ma w tym niczego dziwnego. Wziął na przeczekanie i pewnie dobrze zrobił. Ja z kolei i tak muszę w tym miesiącu zaliczyć Nowy Jork, a lepszego terminu nie będzie. Za tydzień mam zajęcia na uczelni, a za dwa tygodnie będzie bal, więc termin zajęty, później natomiast jest już koniec miesiąca. Podsumowania cząstkowe, jak też Andrzejki i niepewne dni w firmie. Wolałabym być wtedy na miejscu.

- Rozumiem, że weźmiesz Agatę ze sobą?
- Zgadłeś. Wprawdzie jeszcze jej nie pytałam, ale mam nadzieję, że nie będziesz się o to na mnie gniewał?
- Nie, nie będę.
Przytuliła się na chwilę i mocno mnie wycałowała.
- Nie mów o tym Helenie, ona ją niezbyt lubi.
- Dziwisz się jej?
- Nie, niespecjalnie… – westchnęła. – Cóż, życie przebiega jednak nie zawsze tak idealnie, jakbyśmy sobie wymarzyli. Dla mnie i tak ty jesteś najważniejszy, więc tylko twoja opinia decyduje.

- Nie próbuj mi wmawiać, że ja cię popycham w Agaty ramiona.
- Nie, nie próbuję zupełnie – odparła spokojnie. – Powiedziałeś jednak, że lepiej Agata niż ktokolwiek inny, prawda?
- Prawda.
- Więc tego się trzymajmy.
- Słoneczko, a co z dziećmi? Jak ja się mam teraz nimi zająć?
- Słuchaj! Jutro postaram się wszystko zorganizować tak, abyś miał rozwiązane ręce aż do piątku, do końca dnia. A może i dłużej.
- W ambasadzie?
- Oczywiście, gdzie mam szukać innych opiekunów? W końcu oni mi coś zawdzięczają, pora więc na rewanż! Teraz ja potrzebuję wsparcia i nie wyobrażam sobie, żeby mi odmówili. To by nie było po amerykańsku. I jeszcze jedno. Zachęcę ich weekendowym pobytem w Pokrzywnie, więc gdyby do tego doszło, to pokryj ich koszty, dobrze?
- Nie ma problemu. Tylko wiesz, sobotę też mogę mieć zajętą.

- A co masz w planach na sobotę?
- Przecież auto ma zostać zwolnione z depozytu. W innych dniach nie mam szans, by tam podjechać.
- A właśnie. Zostaw mi na jutro swoją kartę elektronicznego podpisu.
- Po co?
- Przerobię ten twój kredyt tak, abyś miał mniejsze odsetki. To niby tylko pół procent mniej, ale w sumie daje to całkiem pokaźną kwotę.
- Nie ma sprawy. Weź sobie z moich dokumentów i wybacz, ale oczy mi się zamykają…
- Śpij, mój malutki! – pocałowała mnie. – Mój kochany! – szeptała do ucha.

Już niemal zasypiałem. Obrazy dnia przewijały mi się przed oczami i nagle… – „Twój awans jakoś mi się kojarzy z kolacją” – doszły do mnie tamte słowa.
- Dorotko! – ocknąłem się jeszcze.
- Co się dzieje?
- O, Boże! Zapomniałem!
- Co znowu?
Powiedziałem jej o Annie i sugestii dotyczącej kolacji we dwoje.

- To ją zaproś, jaki masz problem?
- Nie chciałbym cię urazić. Tym bardziej, że w Warszawie będzie to niewykonalne. Nasze gęby będą bardziej znane niż osób poszukiwanych listami gończymi.
- To prawda, łatwo wam nie będzie.
- Skarbie, zaproszę ją, ale pewnie do Berlina. Tam nas nie znają. Nie wiem kiedy, ale chciałbym, byś się o to nie gniewała. Nie zaciągnę jej do łóżka, to odpada.
- Berlin wam odradzam – odparła poważnie. – Lepiej lećcie chociażby do Oslo. O wiele lepiej! A jeśli chodzi o łóżko, to lepiej dla ciebie, jeśli nie będziesz tego tematu poruszał.
- Jesteś fantastyczna! – odetchnąłem z ulgą. – Co ja bym bez ciebie zrobił?
- Nic. Ale mam nadzieję, że zrobisz coś ze mną. Wspólnie to zrobimy…
- Też liczę na pojawienie się naszej Kasi!

wykrot
24-10-2021, 23:44
Koniec.

Dalsze losy bohaterów tutaj https://forum.muratordom.pl/showthread.php?374298-Krótki-kurs-spadania-ze-szczytu-w-przepaść&p=8088490#post8088490