PDA

Zobacz pełną wersję : Krótki kurs spadania ze szczytu w przepaść



wykrot
24-10-2021, 23:40
dalsze losy bohaterów opowieści pt. "Podwładny pani minister"


Listopadowy, mglisty i dżdżysty wtorek wyznaczył nową cezurę mojego życia, mojej zawodowej kariery w rządowych sferach. Rozpoczął się wręcz nieprzyzwoitą, wczesną porą w pałacu prezydenckim, uroczystym wręczeniem pani Annie Lechowicz aktu powołania na stanowisko wiceprezesa rady ministrów, czyli wicepremiera rządu. Później nastąpiły krótkie chwile gratulacji, pamiątkowe fotografie, wręczanie kwiatów, składanie życzeń…
Ładnie było. Uroczyście i przyjemnie. Ale było i się skończyło, a mnie została z tego jedynie zwykła rzeczywistość. Szara jak cały ten późnojesienny dzień.
Nikt oprócz Anny ze mną tam nie rozmawiał. Ani premier, ani ministrowie prezydenccy, ani nawet Jurek Domagała. Owszem, przywitali się, podawali dłonie, wypowiedzieli grzecznościowe formułki, jednak na rozmowę nikt czasu nie miał. Albo mieć nie chciał. Byłem tam nieważny.

Nie, to nie całkiem tak. Później było jeszcze posiedzenie rządu, na które byłem oficjalnie zaproszony. W pierwszej jego części Anna odebrała kolejne nominacje, potem przemowy, życzenia… i wreszcie zahaczyło o mnie. Premier wyjaśnił bardzo krótko, że moje obowiązki wzrastają, gdyż de facto mam przejąć gros zadań ministra rozwoju i w takiej sytuacji otrzymuję wewnętrzne miano kierownika resortu. Anna natomiast zachowuje tytuł i status ministra dla celów współpracy międzynarodowej, a przede wszystkim wewnątrzunijnej. Oraz tych strategicznych zadań w kraju, które wynikną z jej nowego umocowania. Zresztą, podział zadań między nami zależy tylko od niej, on się w te sprawy mieszał zbytnio nie będzie, jeśli nie zostanie do tego zmuszony sytuacją.
Rzucił jeszcze krótki apel do pozostałych członków Rady, aby traktowali mnie z pełną, ministerialną powagą i… to było wszystko. Święto się skończyło. Szef rządu przystąpił do zwyczajnego omawiania bieżącego porządku obrad.

Kiedy grubo po południu dotarłem w końcu do swojego gabinetu, miałem wszystkiego dość. Czułem się dokładnie tak, jak wczoraj wieczorem. Niewyspany, wykończony i bezsilny. Mam to wszystko ogarnąć? Tym razem nie mogłem liczyć na codzienne konsultacje z Anną jak wtedy, kiedy chorowała. To już mi zapowiedziała. Co mam w takim razie zrobić?
Usiadłem w swoim fotelu i schwyciłem głowę w dłonie, opierając łokcie na blacie biurka. Zwyczajnie się bałem, a to odbierało mi pewność siebie. Sam, odpowiedzialny za wszystko…

Po co ja się zgodziłem? Chyba już nigdy nie wyleczę się z tego kompleksu, nie wyrosnę z niego. Tak, przed samym sobą nie będę kłamał. Zawsze byłem świetnym zastępcą, gdyż w porę dostawałem odpowiednie impulsy do pracy. Ale być szefem całości… Jak? Kto mi teraz podpowie co w danym momencie jest najważniejsze? Komu mam zawierzyć, że te uwagi będą trafne i właściwe? Że to nie będzie podlizywanie się? Albo próba wpychania mnie na minę?

Nie wzywana Kinga naruszyła moją zadumę. Weszła do gabinetu nieproszona, ledwie skłoniwszy głowę na powitanie, po czym bez zażenowania zajęła krzesło rozmówcy.
- Dzień dobry panu! – przemówiła. – Korzystam z prawa, które kiedyś mi pan nadał, gdyż sytuacja jest bardzo napięta. Czy mógłby pan minister określić naszą bieżącą sytuację?
- Witaj, dziewczyno – mruknąłem niezbyt zachęcająco, nie próbując nawet zmienić pozycji. – A coś się dzieje?
- Panie ministrze… – odparła z naganą w głosie. – Komunikaty agencyjne są już powszechnie znane. Pani minister Lechowicz została dzisiaj wicepremierem i przewodniczącą Komitetu Ekonomicznego. A co z panem? Co z nami?

- Agencje niczego nie donoszą? – zapytałem leniwie.
- Nie. Wszyscy w resorcie przeglądają na monitorach wiadomości… w ogóle, co to za pomysł, aby takie sprawy ukrywać do ostatniego dnia? Paranoja! To są wymierne straty w wykonywaniu zadań! Nikt się dzisiaj nie zajmuje obowiązkami, bo króluje giełda. Czyli kogo wyrzucą jutro, a kogo już dziś. Kto teraz odejdzie, a kto awansuje… W dodatku wczoraj się pan z nami żegnał, więc ja już niczego nie wiem. A wszyscy właśnie mnie atakują o wieści, z racji mojego umocowania. Niestety, pan wciąż milczy.
- Kinga… – mruknąłem, wciąż podtrzymując głowę rękami. – Wybacz mi! Sam o niczym wcześniej nie wiedziałem, więc nie czuję też winy wobec ciebie. I wobec nikogo. Sytuacja była zbyt dynamiczna, aby prowadzić jakiekolwiek konsultacje.
- Może mi pan chociaż zdradzić, czy pozostaniemy w resorcie?
- Niestety, pani Kingo… Jest znacznie gorzej.

- Czyli co, mamy się pakować już dzisiaj?
- Niby po co? – gderałem leniwie. – Gorzej, to jeszcze nie znaczy, że chcę się was pozbyć! Przeciwnie, dzisiaj następuje zmiana dekoracji, a w związku z powyższym wskakujecie na inny stopień zależności ode mnie. Co oznacza, że mam zamiar wycisnąć z całej ekipy o wiele więcej. A ty mi w tym pomożesz. I takiej deklaracji od ciebie oczekuję! – ożywiłem się.
- Przepraszam, ale teraz nie rozumiem sytuacji.
- Wyjaśniam więc. Od dzisiaj przejmuję kierowanie resortem, chociaż Anna zjawi się tu dopiero jutro i wtedy na kolegium, oficjalnie przekaże mi dowodzenie. Dzisiaj mam jeszcze do dyspozycji ostatnie chwile, kiedy mogę spokojnie usiąść i głęboko zastanowić się nad swoim położeniem, oraz ocenić sytuację…
Lekko mi nie będzie, ale klamka zapadła! Od jutra będę kierownikiem resortu, a ty, oraz cały mój zespół, będziecie musieli przysiąść fałdów. O tym jednak porozmawiamy później, dzisiaj mam wiele myśli, ale są niespójne. Muszę je jakoś zebrać i uporządkować.

- Czyli… jednak pan zostaje? – zapytała, wciąż niepewna.
- Kinga! Czy to ja jestem wykończony, czy ty? – spojrzałem na nią z wielkim ładunkiem ironii. – Jakie „jednak”? Oczekujecie tego? No, już dobrze! – uśmiechnąłem się, widząc jej zmieszanie. – Słuchaj, masz ze sobą mój kalendarz?
- Tak, zawsze go mam.
- Co zatem mieliśmy w planach?
- Dzisiaj wszystko odwołałam tak jak pan polecił, ale jest dzień jutrzejszy i następne.
- I co się z tym wiąże?
- Jutro ma pan dawno uzgodnioną wizytę na Dolnym Śląsku.
- O, kurwa mać! – złapałem się za głowę.
To oznaczało komplikacje już na starcie.

- Panie ministrze… uzgodniłam już wszystko, bo nie zgłaszał pan zmiany planów… A oni dobijali się o to od paru miesięcy!
- Wiem, przypomniałem sobie… Trudno! Pojadę do nich. Poinformuj o tym panią Łucję z sekretariatu szefowej. Łucja przeszła do pracy w jej nowym gabinecie, tym w gmachu rady ministrów, więc trzyma rękę na pulsie. Proszę szefową o telefon w wolnej chwili, bo nie chcę jej przeszkadzać, nie wypada mi.
- Dobrze.
- Teraz skontaktuj się z kierowcą służbowego wozu, obliczcie o której musimy wyjechać, a potem wyślij mi SMS-em, na którą rano mam być gotowy. Wydeleguj mi też do towarzystwa kogoś z ekipy z materiałami, bo nie mam zamiaru siedzieć w domu przepatrując sieć. Mam dostać gotowe informacje o gospodarzach, łącznie z nazwiskami i funkcjami, oraz powodu mojego zaproszenia, dobrze? Nie zapomnijcie też o tezach mojego wystąpienia.
- Wszystko mamy już przygotowane, a najlepszą specjalistką od tego regionu jest pani Aldona Wiesiołek. Nie będzie panu przeszkadzała?
- Najpierw ją zapytaj czy pojedzie, a o mnie się nie martw. Mnie każda z nich odpowiada.
- Aldona stamtąd pochodzi i już ją o to pytałam.

- Rozumiem. Od dziś przysługuje mi wóz szefowej, nie zapomnij. Czyli tak jak mówiłem. Jeszcze dziś oczekuję informacji na którą rano mam być gotowy. O tej godzinie wychodzę z domu, pani Aldona siedzi już w samochodzie i żebym nie musiał na nią czekać. Auto ma zajechać do naszego domowego parkingu. Ochrona domu jest uprzedzona, a jeśli nie zareaguje na legitymacje rządowe, to ją wykończę! Czyli nie przyjmę tłumaczeń, że wystąpiły jakieś problemy z dojazdem.
- Tak jest! Zajmę się wydaniem odpowiednich dyspozycji.
- To za mało! – skontrowałem. – Musisz też wiedzieć w każdej chwili, na jakim etapie jest realizacja twoich poleceń.
- Panie ministrze…
- Tak?
- Ja to wiem od dawna i kontroluję na bieżąco…
- I tak trzymaj! Co tam jeszcze nowego?

- Od wczoraj wydzwania pani dyrektor z agencji celnej z prośbą o kontakt.
- Czemu mi o tym wcześniej nie powiedziałaś? – podniosłem lekko głos.
- A kiedy miałam to zrobić? – odpysknęła.
- Dobrze już! – uniosłem ręce w pojednawczym geście. – Słuchaj, zajrzyj do sekretariatu szefowej, bo on nadal będzie działał, ale korespondencja ministra ma od dzisiaj lądować u mnie, na moim biurku. To ja będę decydował o tym co pozostawię do jej dyspozycji, a co nie. I jeszcze jedno.
- Tak?
- Dostajecie na jutro strategiczne i bardzo pilne zadanie. Cały zespół, przy czym ty jesteś odpowiedzialna za jego praktyczne wykonanie. To oznacza, że organizacja całości należy do ciebie. Kto, gdzie, co i jak, ustalisz wedle uznania.

- Rozumiem. Na czym to zadanie ma polegać?
- Jak doskonale wiesz, szefowa zarządziła niedawno odświeżenie staroci, czyli dawnych naszych pomysłów, które inne resorty utrącały… tak?
- Oczywiście, że wiem.
- Doskonale! Otóż odwiedzicie jutro rano, powiedzmy najdalej do dziewiątej, wszystkich dyrektorów departamentów! Powtarzam, wszystkich w resorcie! Osobiście, a nie poprzez maile czy telefony. Niezależnie od tego, któremu wiceministrowi podlegają! I wcale nie proście nikogo o zgodę! To jest moje polecenie i ja was do tego upoważniam. W przypadku wystąpienia sprzeciwu, wyciągnę konsekwencje, to możecie zapowiedzieć!
- Dobrze, ale o co w tym wszystkim chodzi?

wykrot
25-10-2021, 16:00
- Piłka jest krótka i takie też mają być rozmowy. Należy paniom i panom dyrektorom przypomnieć o tym obowiązku, oraz zażądać przygotowania rozliczenia już na pojutrze. Z wszelkimi, proponowanymi opiniami. A pojutrze, kiedy już wrócę, do godziny dziesiątej chcę mieć na biurku wszystkie odpowiedzi znowu przez was rankiem zebrane. Oraz widzieć ciebie z ich syntezą oraz wnioskami. Masz to przeglądnąć i przynajmniej pogrupować. Do godziny dziesiątej!
- Jezu… Terminy pan daje zabójcze! Czemu tak nagle?

- Uprzedziłem cię, że będziecie mieć jeszcze gorzej – uśmiechnąłem się do niej przez moment. – W tym wariactwie jest jednak pewna metoda. Odrobinę zaufania poproszę, pani dyrektor! To nie ma służyć pognębieniu zespołu, będzie jednak ważnym sprawdzianem, nie tylko dla mnie. Również ty dostajesz okazję zaobserwowania, jak poszczególne osoby radzą sobie w sytuacjach awaryjnych. Jak się zachowują w kontakcie z teoretycznie ważniejszymi rozmówcami. Czyli zwyczajnie, jak sobie radzą.
Podziel zadanie na innych, sama nie angażuj się w bezpośrednie rozmowy bez potrzeby, pozostań na pozycji arbitra, gdyż spodziewam się protestów dotyczących złamania hierarchii. Chcę wiedzieć kto i jak protestował, komu się to nie podobało, a jeśli ktoś zwróci się do ciebie o wyjaśnienia, powiedz po prostu, że takie były moje dyspozycje, a wy je realizujecie. Możesz też uprzedzić, że jeśli komuś jest to nie w smak, to będę do dyspozycji pojutrze, po skończonych godzinach pracy. Poczekam wtedy na oponentów i na ich skargi, będą mieli możliwość przedstawienia swoich argumentów.

- Rozumiem zatem, że... bierze pan pełną odpowiedzialność za skutki takiej akcji?
- Bez wątpliwości poproszę! – odparłem twardo. – Kinga…
- Tak?
- Mam nadzieję, że nie obrażam cię mówieniem po imieniu…
- Nie, proszę się nie przejmować.
- Staram się nie robić tego publicznie, ale gdy rozmawiamy we dwoje… Jest mi jakoś wygodniej. Przepraszam!
- Nie ma powodu, nic się nie dzieje.
- Bardzo mnie to cieszy.

- Panie ministrze…
- Tak?
- Rozumiem co ja i co my mamy robić, ale co pan chce tym osiągnąć? Zdradzi mi pan?
- Kinga… nie jestem przekonany, że chciałabyś to wiedzieć.
- Dlaczego? – roześmiała się.
- Wiesz… panią posłankę Dalerską pewnie znasz?
- Oczywiście!
- W dawnych czasach, kiedy to nawiązywaliśmy bliższą znajomość… koleżeńską, byś nie miała wątpliwości, często powtarzałem taką frazę. Nie stawiaj pytań, na które nie chciałabyś poznać odpowiedzi!

- Panie ministrze! Ja jednak już wdepnęłam w środek tego wszystkiego…
- W porządku! Często bywasz moją prawą ręką, uznaję więc twoje prawo do takiej wiedzy. Moim celem jest zorientowanie się, jakie dziedziny gospodarki nam się opierają i którzy podsekretarze nie tolerują wtrącania się w ich zakres obowiązków. Bo właśnie z ich strony działa jakaś bariera informacyjna i wiele faktów nie dochodzi do wiadomości ministra. Tych ludzi będę chciał się szybko pozbyć, wykorzystując awans szefowej. Jeśli tego nie zrobię od razu, z każdym dniem będzie to coraz trudniejsze, aż w końcu niemożliwe. Dlatego tak bardzo zależy mi na czasie.
- Teraz rozumiem.

- Działaj więc, dziewczyno, nie zważaj na ich zastrzeżenia, nie dam ci zrobić krzywdy przynajmniej na razie, dopóki mam pełnię władzy. To nie będzie trwało wiecznie, musimy sobie z tego zdawać sprawę. Jutro jesteś moim pełnomocnym przedstawicielem, rozstawiaj swoją ekipę według uznania, dyrektorów możesz również, ale wiedz też, że wszystko będę pojutrze oceniał. Im jednak nie mówcie, że będą oceniani.
- Czy moglibyśmy, oczywiście w razie potrzeby, żądać od nich odpowiedzi pisemnie, powołując się na pana polecenie służbowe?
- Lepiej nie. Jeśli spotkacie się z odmową, należy sporządzić krótką notatkę, a na oponentów będę czekał pojutrze. I nie oczekujcie ode mnie pisemnego polecenia służbowego w tej sprawie, byłoby ono wręcz szkodliwe dla takiego testu. Jasne?
- Tak!

- Czyli mamy już wszystko uzgodnione. Materiał przez was zebrany będzie mi bardzo pomocny. Teraz jeszcze jedna sprawa…
- Przepraszam! A jak się mam zachować wobec pytań podsekretarzy? Na pewno będą jutro interweniować…
- Tak samo! – odpowiedziałem twardo. – Wykonuje pani moje polecenie służbowe, więc niech oni się martwią i próbują ze mną skontaktować. Może pani ignorować ich zastrzeżenia i robić swoje. A jeśli to uniemożliwią, proszę od razu sporządzić notatkę. Wszystko!
- Rozumiem. Wspomniał pan o jeszcze innej sprawie…
- Tak. Zorientuj się czy profesor jest u siebie, mam zamiar z nim porozmawiać.
- Dobrze. Panie ministrze, a co z resztą kalendarza na ten tydzień?
- Przyznam ci się, że nie mam pojęcia.
- Jest wyjątkowo wiele uzgodnionych spotkań we czwartek, większość długo na to czekała.

- To nie wchodzi w rachubę… Zróbmy tak. Wrócimy do tych spraw po mojej rozmowie z profesorem, dobrze? Wtedy dostaniesz ostateczne wskazówki. Teraz na razie wszystko.
- Może być – wstała. – W takim razie pan pozwoli, że zajmę się obowiązkami.
- Kinga…
- Słucham!
- Ty masz jakieś życie prywatne?
- Mam, ale… nie chciałabym teraz o tym rozmawiać.
- W porządku, nie nalegam. Zaglądnij do profesora, proszę!

Jachimiak wszedł, kiedy kończyłem telefoniczną rozmowę z Eweliną. Wyjaśniałem jej, że nie mam szans by się urwać z pracy w dni powszednie i w końcu wyraziła zgodę abym przyjechał w sobotę. Agencja w tym dniu normalnie działała, chociaż w dość okrojonym składzie osobowym, więc takie rozwiązanie było dla niej do przyjęcia.
Próbowałem się wprawdzie upierać, że w końcu upoważniłem ją do wszelkich czynności związanych z pojazdem, ale wyjaśniła mi dowcipnie, że celnicy nie godzą się na to. Postanowili osobiście wręczyć mi wszystkie dokumenty i za nic nie chcą z tego zrezygnować. Czyli do czasu mojego pojawienia się, samochód wciąż pozostawał niedostępny. Trudno. Oznaczało to jednak, że soboty też nie będę miał wolnej. Nikt nie miał nade mną litości.

Profesor wszedł wprawdzie do gabinetu, ale nie usiadł, spokojnie wysłuchując końcówki mojej rozmowy. Kiedy odłożyłem telefon, od razu się odezwał.
- Dzień dobry! Pan minister mnie wzywał?
- Ja? Nigdy w życiu! – odparłem zdziwiony. – Prosiłem Kingę by się zorientowała czy pan jest na miejscu, bo sam chciałem się do pana pofatygować, ale skoro pan już jest, to proszę usiąść – wskazałem mu fotel. – Kawy?
- Nie! Jeśli już, to poproszę o herbatę.

W bezpośredniej rozmowie szybko doszliśmy do porozumienia. Jachimiak przyznał, że wiedział wcześniej o planowanym awansie Anny, ale wstrzymał się z decyzją odnośnie swojego statusu. Anna proponowała mu pracę u siebie, jednak tam się już nie widział, więc zostawił sobie czas na podjęcie decyzji, a dokładniej mówiąc, uzależnił ją od efektów rozmowy ze mną.
- To stąd się wziął u niej doktor Nardel? – zapytałem.
- Pewnie tak – przyznał. – Młodszy, ambitny, bardzo dobry fachowiec, mający w dodatku świetne rozeznanie w światowych trendach rozwojowych. Duże perspektywy go czekają, jeśli się nie zmanieruje. Nawet się dziwię, że zgodził się pracować za tak mizerne pieniądze.
- Niezbadane są motywacje, które kierują ludźmi w pracy dla rządu – roześmiałem się. – Coś o tym wiem. Panie profesorze, czyli mam szansę, że zgodzi się pan na pozostanie w resorcie pod moim kierownictwem?
- Szansa jest – odparł spokojnie. – Jeśli mnie pan potrzebuje, to przyznaję, że wolałbym zostać tutaj.

- Świetnie! Mam zatem dla pana propozycję. Chciałbym, byśmy działali niczym tandem. Pan ma wielką wiedzę o zadaniach resortu i ta wiedza jest często niewykorzystana. Dlatego oprócz stanowiska doradcy, chciałbym wystąpić o pana nominację na podsekretarza stanu z opcją, że to pan będzie mnie zastępował w razie nieobecności. Tak jak ja zastępowałem Annę. Nie widzę, oprócz pana, żadnej innej kandydatury pośród dotychczasowych podsekretarzy, aby sprostali temu zadaniu. Co pan na to?
- No… nie wiem…

wykrot
26-10-2021, 07:11
- Panie profesorze! Zgodzi się pan na taki układ?
- Jeśli pan tak uważa…
- Czyli zgadza się pan?
- No… ależ pan naciska…
- Naciskam, bo mi na panu zależy.
- W taki razie zgoda. Przekonał mnie pan.
- W porządku, bardzo się cieszę! Jeszcze dzisiaj złożę wniosek do pani Ani, bo to ona musi formalnie o taką nominację wystąpić, ale przyznam, że mi ulżyło. Dobrze mi się z panem współpracowało i na to samo liczę w przyszłości. Naprawdę, ciśnienie zaczyna mi wracać do normy.

- Mnie niekoniecznie – uśmiechnął się. – Widzi pan, panie Tomaszu… Doskonale znam ministerialne obowiązki i przyznam, że wiele razy widziałem, jak pani Anna, znając moje rekomendacje, podpisywała decyzje wbrew tym zaleceniom.
- Na złość panu?
- Nie, absolutnie. Były po prostu inne czynniki, takie praktyczne, których ja w swoich rozważaniach nie uwzględniałem. A ona musiała to zrobić! Wie pan jakie się wtedy przeżywa rozdarcie? Ja słabo reaguję na uwarunkowania wynikające… powiedzmy wprost, z układów.
- Dlatego właśnie profesorowie przeniesieni z nauki wprost do zarządzania, nie sprawdzają się. Pana to nie dotyczy, bo pan zna zarówno ograniczenia jak i konieczności. I z tego powodu przyjąłem swoją nominację, zakładając, że pan mnie wspomoże. I naprawdę, bardzo na to liczę!
- Doceniam pana zaufanie i będę się starał go nie zawieść.

- W takim razie chodźmy, jeszcze przed oficjalną nominacją zawiadomię sekretariaty, że to pan jest upoważniony do przeglądania korespondencji w moim zastępstwie i decydowania o jej losie, zanim nawet podpiszę stosowne zarządzenie. Jutro natomiast mnie nie będzie, bo mam wyjazd w Sudety i dopiero w czwartek będziemy mogli usiąść i pogadać tak szczerze. Może nawet poza resortem.
- Niech pan nie dzieli skóry na niedźwiedziu! – roześmiał się. – Do czwartku jeszcze nam trochę zostało. Poza tym, o ile wiem, na jutro jest przewidziane ostatnie kolegium pod przewodnictwem pani wicepremier…
- Tak, wiem. Kinga już działa, aby zawiadomić Annę, że mnie nie będzie. Co z tego wyniknie to już nie wiem. Widzi pan jak zaczyna wyglądać moje życie? – wybuchnąłem. – Wciąż w niedoczasie, ciągle zabiegany…

- Rzeczywiście, musi pan zwolnić – kręcił głową. – Panie Tomaszu! Nie chciałbym być złym prorokiem, ale jeśli wszystko będzie pan tak przeżywał, to najdalej w przyszłym roku czeka pana nieunikniony zawał!
- Dlatego mi zależy, aby pan tu został. Jakoś spokojniej się czuję w pana obecności.
- Dobrze, zostanę! Zaraz też skontaktuję się z panią Anną, może jeszcze dzisiaj uda się to wszystko załatwić.
- Świetnie! Widzę, że mamy wielką szansę na zgodną współpracę! – wstałem z fotela i wyciągnąłem rękę w jego kierunku.
- Oby! – tak samo się podniósł i mocno uścisnęliśmy sobie dłonie.

Żaden z nas nie miał wtedy pojęcia, że właśnie wypromowałem kolejnego ministra resortu rozwoju. Swojego następcę. Mój paskudny los nie pozwolił mi na taki awans i chociaż przez jakiś czas pełniłem te obowiązki, nie doczekałem się jednak aktu nobilitacji z rąk prezydenta. Jachimiak natomiast otrzymał go bez problemów, kiedy mnie już nie stało. Nieświadomie utorowałem mu drogę aż na szczyt.
Tyle, że wtedy przestało to mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Parszywe fatum, jakie zawsze i bez uprzedzenia zmieniało tory mojego życia, znowu da o sobie znać i przypomni, że nie ma zamiaru długo spać. Ostatnio krótko się zdrzemnęło, pozwalając mi na pustynne miraże, iż sam kieruję własnym losem. A ja, biedny wyrobnik, wciąż zagoniony jak wyżeł, nie słyszałem jego stale narastającego chichotu, który niezadługo zamieni się w rechot tak głośny, że aż echo będzie go powtarzało. Tak drwiło z moich planów i zamierzeń…
C’est la vie…

Sobotnie spotkanie z Eweliną miało wreszcie zakończyć całą, wielotygodniową epopeję związaną z moim samochodem. Zgodnie z umową, przyjechałem do agencji o dziewiątej rano, gdzie pani dyrektor już na mnie czekała. Przywitaliśmy się dość oficjalnie, chociaż sympatycznie i niemal od drzwi zaczęła mi wyjaśniać sytuację.
- Oni się uparli, po prostu uparli!
- Celnicy?
- Ależ tak! O nich mówię. Mam pańskie upoważnienie, ale zupełnie nie chcą o nim słyszeć. Oczywiście żartują, mogłabym to na nich wymusić, ale… Pan rozumie… Nie chcę z nimi zadzierać czy wchodzić w zbędny konflikt, to by mi mocno utrudniało współpracę w przyszłości. Mam nadzieję, że pan to rozumie?
- Jaki pan? – zaśmiałem się. – Jesteśmy sami, weź wyluzuj!
- Ech… – uśmiechnęła się. – Nawet nie wiesz, jak staram się pilnować żeby nie palnąć gafy, chociaż te twoje asystentki utrudniające mi kontakt, sprowadzają mnie na ziemię.
- Niestety, jestem ostatnio mocno zajęty i na horyzoncie brak prześwitu. Nie wygląda na to, by sytuacja miała się w najbliższym czasie zmienić. Ale nic to. Co mamy w programie dnia?

- Na dziesiątą jestem właśnie umówiona w oddziale z prowadzącym sprawę, a dokumenty są już przygotowane. To niedaleko, dwa kroki. Mamy więc jeszcze trochę czasu. Napijesz się czegoś?
- Nie, dziękuję. Ale wiesz co? Mam inną propozycję.
- Tak?
- Czy mogłabyś wstać z krzesła?
- Oczywiście. Ale po co? – podniosła się jak na zawołanie.
- A teraz przekręć zamek w drzwiach.
Ewelina zamieniła się w słup soli.
- Tomek…
- Dobrze, w takim razie ja to zrobię.

Przez te kilka sekund, które zajęło mi dojście do drzwi, ich zamknięcie oraz powrót do niej, sztywno stojącej przy biurku, nawet nie drgnęła. Wpatrywała się we mnie jedynie z niedowierzaniem i zaskoczeniem. Raczej nie tego się spodziewała. Ale nie protestowała kiedy ją objąłem, przytuliłem, zacząłem całować szyję i powolutku obierać z odzieży.
Nie planowałem tego. Dopiero kiedy ją zobaczyłem, wróciły wspomnienia i poczułem głód seksu. Przecież Dorotki nie było od środy! W ferworze codziennych obowiązków jakoś te moje potrzeby zostały wytłumione i nawet młode asystentki nie wywoływały u mnie podniecenia, ale teraz… Na sam widok Eweliny poczułem pożądanie. Próbowałem go jeszcze gasić, ale nie ustępowało. No i zaryzykowałem!
Trafiając na podatny grunt.

W skrytości ducha chyba takie coś uwzględniała. Bo tym razem nie protestowała i pozwoliła się rozebrać oraz mało elegancko ułożyć na gołym blacie biurka, wyczuwając chyba instynktem moje szalone podniecenie. A ono aż mi oczy ćmiło. Gdybym miał dwadzieścia parę lat, byłoby tak, jak przed laty zdarzyło mi się to z Anną. Kilka ruchów biodrami i finisz. Byłoby po zawodach. Tym razem jednak umiałem nad sobą panować. W podzięce za uległość nagradzałem ją spokojnymi pieszczotami całego ciała, wciąż się powstrzymując, ale drogę do spojenia jej ud odnalazłem i pokonałem już na początku. By nie miała wątpliwości, że nie zrezygnuję.
Dobrze mi z nią było. Reagowała i spokojnie, i spontanicznie, jakby połączyły się, nie wiem skąd wzięte, młodzieżowa namiętność z umiejętnością i doświadczeniem wynikającymi ze stażu. Ona wiedziała czym może być seks i jak oddawać się całkowicie. Pełne zaangażowanie i dbałość o moje odczucia. To było niesamowite!
Zapomniałem o wszystkim, o całym świecie… była tylko ona i jej gotowość do poddania się moim żądzom. Dopiero kiedy ją doprowadziłem do spełnienia, pozwoliłem sobie na dopełnienie aktu, opadając w następstwie na jej rozciągnięte ciało. Niestety, ona leżała, a ja stałem i nie ustałem. Nogi miałem jak z waty więc musiałem się podnieść i poszukać krzesła.

Gdyby nas ktoś wtedy ujrzał, chyba umarłby ze śmiechu. Ja siedziałem na krześle ze spodniami opuszczonymi do samych kostek, natomiast Ewelina leżała na biurku z bluzką i rozpiętym biustonoszem na szyi, bielejąc resztą ciała, niżej pozbawionego wszelkiego ubioru. Nie miała też zamiaru się podnosić. Skąd ja to znałem?
- Masz pod ręką jakieś chusteczki? – zapytała, nie zmieniając położenia.
- Znajdę – odparłem, rozumiejąc powód. Nie dała mi jednak odetchnąć.
- Tomek, nie jestem po klimakterium, rozumiesz to?
- Myślę, że rozumiem co chcesz tym powiedzieć.
- To dobrze – oznajmiła krótko, przyjmując z mojej ręki foliowany pakuneczek.
- A tak w ogóle, nie lubisz tego? – spojrzałem na nią.
- Lubię – odparła spokojnie, unosząc głowę i patrząc mi prosto w oczy. Bez żenady obsługiwała również spojenie swoich ud. – Ale boję się następstw. Nie planuję ciąży, a tutaj nie mam łazienki z prysznicem.

- Nie ma problemu. W samochodzie mam chyba tabletki na „the day after”. Dam ci jedną.
- O! – zdziwiła się. – Często ich używasz?
- Ja sam nigdy – odparłem spokojnie. – Żona je tam kiedyś zostawiła.
- Chcesz powiedzieć, że nie korzystasz z nich podczas wyjazdów służbowych ze swoimi asystentkami?
- Dokładnie tak, pani Ewelino! – uśmiechnąłem się ironicznie. – Nie sypiam ze swoimi asystentkami i nie mam takich zapędów! Poza tym, jesteś jedyną kobietą z którą zdradziłem swoją żonę. Nie wiem na czym polega twój fenomen, ale… podniecasz mnie i to niewąsko! Cóż mam więcej powiedzieć? Dzisiaj było tak niesamowicie, że nogi wciąż mi drżą!
- Nie mów już niczego, nie trzeba – westchnęła i zaczęła się ubierać. Widząc to, ja tak samo zaciągnąłem spodnie.

- Rozdarłeś mi rajstopy! – oznajmiła nagle, przesuwając w dłoniach piękną, perforowaną mozaikę damskiego dessous.
- Odkupię ci.
- A co mam teraz na siebie założyć?
- Nie masz zapasu w torebce?
- A mam mieć?
- Powinnaś! – roześmiałem się. Już wiedziałem, że je ma.
- Następnym razem zjawiaj się tutaj z odpowiednim zapasem! – zażądała z uśmiechem.
Czyli było dobrze. Dopuszcza nawet następny raz.

wykrot
26-10-2021, 16:51
- Podaj mi rozmiar, będę miał zawsze.
- Sam nie potrafisz tego ocenić? – udawała zdziwienie. – Twoja żona ma chyba podobną sylwetkę jak ja.
- Owszem, ale moja żona nie używa rajstop, nosi wyłącznie pończoszki.
- A tam, opowiadasz…
- Po co miałbym kłamać?
- Niby tak, masz rację – zrezygnowała, sięgając do torebki.

Kiedy już uznała, że doprowadziła się do porządku, ponownie spojrzała na mnie.
- Pokaż się teraz, bo musimy zaraz iść. Mnie też obejrzyj. Mogę się tak ludziom pokazać?
- Ludziom tak, chociaż ja wolałbym cię oglądać… wiesz jak…
- Nie pozwalaj sobie! – natarła na mnie biustem, po czym cmoknęła przyjaźnie w usta. – I nie zapominaj się podczas rozmów. Nadal jestem dla ciebie panią, a ty jesteś dla mnie panem.
- Nie da rady tego zmiękczyć?
- Nie! – odparła twardo. – Nawet nie próbuj! Owszem, znamy się zarówno z Pokrzywna, jak i z racji mojej usługi, ale to wszystko! Proszę cię bardzo, nie staraj się tego zmienić.

- Dobrze. Ale spotkamy się jeszcze, prawda?
Duże, piwne oczy wpiły się we mnie przenikliwym spojrzeniem.
- Nienawidzę cię! – wysyczała, opadając na mnie wręcz bezwiednie, zmuszając przy okazji abym ją objął i podtrzymał.
Idealnie wręcz ułożone włosy pachniały tajemniczo, chociaż ten zapach nie przypominał mi Dorotki. Był jednak mocno intrygujący. Czuło się kobietę stuprocentową, samicę głodną, godną zainteresowania, starań i poświęcenia. Wartą grzechu ze wszech miar.
- A ja ciebie lubię, w przeciwieństwie do stanu twoich uczuć. Nawet bardzo lubię! – odpowiedziałem cichutko jej włosom. – Nie będę też motał niczego, ani rzucał po kobiecemu dwuznacznie. Powiem zwyczajnie, po prostu dobrze mi było z tobą i za to dziękuję. Stąd też wzięło się moje pytanie, takie ciche marzenie…
- Wystarczy już! – przerwała, odpychając moje ręce i odchodząc na bok. – Zbliża się dziesiąta, a my jesteśmy umówieni z celnikami.
- Masz rację, oczywiście.

Przekaz zrozumiałem chyba dobrze. Ewelina wciąż ze sobą walczyła. Chciała i to bardzo, jednak nadal się bała, poza tym nie była mnie pewna. Muszę chyba mniej się starać, bo jeśli się przełamie, to później gotowa będzie wejść mi na głowę. A tego nie potrzebowałem w żadnej mierze.

Cała reszta dnia również okazała się jedną wielką niespodzianką. Nawet dla pani Eweliny. Mili i sympatyczni celnicy nie obsłużyli nas w swojej siedzibie kiedyśmy do nich dotarli, tylko poprosili, byśmy podjechali z nimi na stację serwisową. Czyli miejsce depozytu celnego. To tam miał się odbyć cały ceremoniał. Ręce mi opadły.

Szaleństwo. Gdybym wiedział, jak polskie środowisko motoryzacyjne zareaguje na wieść o imporcie jednego z pojazdów floty genseków, chyba odmówiłbym Igorowi. Teraz jednak było na to za późno. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że ostatecznego zwolnienia z cła mojego pojazdu oczekuje cały tabun ludzi! I wszyscy są wybrańcami, bo innych osób szef stacji w ogóle nie wpuściłby w sobotę na jej teren!
Oczywiście, pierwsze skrzypce grała ekipa telewizyjna, filmująca co popadnie, nawet nasz przyjazd. Ale jak się okazało, byli również rzeczoznawcy, a wśród nich ci, którzy wystawili opinię o tym samochodzie, ich koledzy, różni dziennikarze motoryzacyjni, a nawet urzędnicy z ratusza, dzięki którym miałem już wystawioną tablicę rejestracyjną pojazdy zabytkowego. Doliczyć do tego jeszcze kilka nieznanych mi osób, oraz pracowników stacji… tłum! Po prostu tłum! I wszyscy czekali, kiedy celnicy zwolnią wreszcie depozyt.

A on był już dawno zwolniony.

Ewelina przyznała się do pewnych działań na skróty, zanim jeszcze wyszliśmy od niej z biura. Rzeczoznawcy byli pewni swojej ostatecznej decyzji na długo przed zakończeniem pracy. W końcu miana eksperta nie dostaje się na ładne oczy. Już po wstępnych oględzinach i pobieżnym przejrzeniu dokumentacji dobrze wiedzieli, że to jest najprawdziwszy oryginał, co oczywiście nie omieszkali zakomunikować panom celnikom. A ci mogli wtedy spokojnie popracować nad sporządzaniem dokumentów, oczywiście bez wstawiania dat.

Natomiast Ewelina podobnie wykorzystała swoje z nimi układy. Na ładne oczy wystawili jej zaświadczenie, pozwalające na wystąpienie o rejestrację pojazdu jako zabytkowy, bo przecież na dokument trzeba było czekać. I dowód rejestracji dotarł na czas! Tyle, że mogła go wybrać dopiero, kiedy przedstawi oryginały odprawy celnej i orzeczenia rzeczoznawców, co też się stało. Do ręki dostała wszystko już w poniedziałek, ale pod warunkiem, że i tak wszystko jeszcze raz zwróci celnikom. I musiała tak zrobić. Dzięki temu jednak, już wczoraj miała właściwe tablice do samochodu.. Dzisiaj tak naprawdę, można go było zabierać i jechać do domu. Czyli obsłużony zostałem wręcz idealnie!
Teoretycznie.

W praktyce, moja rola sprowadziła się do wystąpienia na filmowanej ceremonii i to od razu przez dwie ekipy. Jedną urzędu celnego, chociaż nie wiem po co to robili. Powiedzieli jedynie, że to dla celów instruktażowych. A drugą telewizyjną, mimo że umowa jaką z nimi podpisałem wyraźnie zabraniała prezentowania mojego wizerunku. Dostałem jednak solenne zapewnienie, że dopełnią ściśle jej warunków, więc machnąłem na wszystko ręką. Niech sobie filmują. A po części oficjalnej, stałem się tam kompletnie zbędny.

Wszystko było już załatwione. Zestaw dokumentów miałem w eleganckim skoroszycie, dowód rejestracyjny w kieszeni, Ewelina opłaciła należności z zaliczki, wystawiła mi fakturę na pełne koszty, wraz ze swoimi należnościami, przelała też na moje konto wszystko co pozostało, a więc byliśmy rozliczeni w pełni. Tylko samochód wciąż pozostawał na stacji. Tym razem jednak, nadzór nad nim przechodził w ręce jej szefa.
Zgodził się pilnować telewizyjnych filmowców, aby nie robili zbyt wielkich szaleństw, jemu też przekazałem dowód rejestracyjny. Przecież elementem filmu miała być wycieczka tym wozem po Warszawie. Teoretycznie miał też wykonać kompleksowy przegląd pojazdu, chociaż po cichu wiedziałem, że dawno to już zrobił, współpracując z rzeczoznawcami. I słusznie! Idiotyzmem by było ponowne dłubanie przy wszystkich zespołach, więc wolałem mu za to zapłacić w taki sposób, aby zachować uprzywilejowane relacje. Zawsze mogliśmy na nim polegać i nie miałem zamiaru tego układu psuć. W końcu i tak zaoszczędziłem masę pieniędzy, mogłem więc pozwolić sobie na fanaberie.
Również z Eweliną.

Odwoziłem ją do agencji, bo tam zostawiła swój samochód, ale na parkingu poprosiłem jeszcze, byśmy weszli do budynku. Wzruszyła wtedy ramionami, nieco zdziwiona, bo tak naprawdę jej rola była już zakończona. Wywiązała się z obowiązków, rozliczyła… Nie dyskutowała jednak i znowu znaleźliśmy się w jej gabinecie.
- Pani dyrektor! – oznajmiłem tuż za drzwiami, nie przyjmując nawet zaproszenia do zajęcia miejsca w fotelu. – Chciałbym podziękować zarówno pani jak i całemu zespołowi pracowników za porządne wykonanie zleconej usługi. Jestem bardzo zadowolony z efektów końcowych i chciałbym nieśmiało to potwierdzić, ofiarując mały drobiazg na pani ręce.
To mówiąc, wyjąłem z kieszeni przygotowaną wcześniej bankową paczkę dwustuzłotówek i próbowałem jej wręczyć.

- Co to jest? – cofnęła dłonie niepewnie.
- Proszę! – zachęcałem. – To jest dla ciebie i całego zespołu. Jak to podzielisz, to już twoja sprawa. Sama wiesz najlepiej. Ja się w to mieszał nie będę.
- Tomek, nie żartuj sobie! – spojrzała na mnie groźnie. – Ja ci fakturę wystawiłam i ona została opłacona. Nic mi się więcej nie należy!
- Posłuchaj mnie! – naciskałem. – Dzięki tobie i twoim staraniom zaoszczędziłem bardzo dużo pieniędzy, więc cóż dziwnego, że się chcę nimi podzielić? To i tak niewiele w stosunku do tego, co mi pozostało. Weź, proszę i spożytkuj według własnego uznania. Będziesz miała na kopertowy fundusz premiowy dla bardziej zaangażowanych pracowników – kusiłem.

- I ty, minister, proponujesz obrót gotówkowy pod stołem? – zaśmiała się ironicznie.
- Czasem tak bywa lepiej – odpowiedziałem podobnym uśmiechem. – Proszę! Naprawdę, jestem z twojej firmy bardzo zadowolony. A znając życie, na pewno miewasz sytuacje, kiedy chcesz kogoś wyróżnić, a nie bardzo masz jak. Proszę, to dla was! Powiedzmy… na grilla.
- Ładny mi grill – westchnęła. – Za dwadzieścia kawałków. Dobrze. Wezmę. Dziękuję ci w imieniu załogi!

- Cała przyjemność po mojej stronie! – schwyciłem jej dłoń i ucałowałem. – Pani dyrektor! Czy pani pozwoli… zaprosić się na kolację?
- Oszalałeś chyba! – jej spojrzenie zgasło. – Wybij to sobie z głowy! Idź już, proszę! Idź! Bardzo cię o to proszę! – podeszła i na sekundę oparła głowę na mojej piersi. Zanim jednak zdążyłem zareagować, wyprostowała się i pociągnęła mnie w stronę wyjścia. Dopiero tam dostałem zdawkowego buziaka, po czym opuściłem gabinet, gdyż zwyczajnie otwarła przede mną drzwi.

Nie było innej opcji. Musiałem wyjść.

wykrot
27-10-2021, 06:02
Byłem jednak zadowolony z przebiegu dnia. Pieniądze dla niej przygotowałem wczoraj, uznałem, że na nie zasłużyła, ale początek dzisiejszego dnia wszystko skomplikował. Nie mogłem ich wręczyć przed wizytą u celników, bo mogłaby odnieść wrażenie, iż płacę jej za inne usługi. Co oznaczałoby śmiertelną obrazę, ze wszystkimi tegoż skutkami. A na to w żadnym razie nie mogłem sobie pozwolić. Teraz jednak miałem wrażenie, że udało mi się uniknąć wszelkich dwuznaczności, czyli zderzenia z miną. Chyba ją przekonałem, że ta sprawa nie ma związku z godziną naszego powitania. Przynajmniej bezpośredniego.
Natomiast fakt, że mnie zaraz wypędziła, był już nieistotny. Zrobiła tak po kobiecemu, z obawy przed samą sobą. To było oczywiste. A więc nasze relacje pozostawały poprawne, z tendencją na dobrą pogodę w razie kolejnego spotkania. Konto zachowywałem otwarte.

Po cichu liczyłem, że debiut ZIS-a ze mną w roli kierowcy nastąpi już w niedzielę, kiedy wyjadę na Okęcie po Dorotkę. Niestety, manewr się nie powiódł. Ekipa telewizyjna nie ukończyła zdjęć do wieczora, a ponadto panie przyspieszyły przylot i dotarły do Warszawy już wczesnym rankiem. Dorotka nawet mnie o tym uprzedziła w sobotni wieczór, jednak nie chciała bym tak wcześnie wstawał i na lotnisko wyjechał pan Kazimierz. W końcu było to jego służbowym obowiązkiem.
Z tego właśnie powodu przestało mi się spieszyć z ZIS-em. Zostawiłem go na stacji aż do piątku, żeby go jeszcze raz odkurzono, odpucowano i by wyglądał nieskazitelnie podczas prawdziwego debiutu. Kiedy to pan Kazimierz, odziany w teatralną liberię jak na szofera sprzed stu lat przystało, uroczyście zawiezie nas do hotelu na bal.
Taka była wersja oficjalna. O rzeczywistej przyczynie nie miałem prawa nikomu mówić.

Jeszcze w niedzielę, kiedy stęsknieni bliźniacy nacieszyli się już mamą i wyszaleli z ciocią Agatą, a ona sama wyjechała od nas, Dorotka zaciągnęła mnie do sypialni. Sądziłem wtedy, że chodzi jej o chwile miłosnych uniesień, stało się jednak inaczej. Zanim poszliśmy do łóżka przekazała mi swoje życzenie, albo inaczej polecenie, abym przez tydzień nie znalazł czasu na zajęcie się autem.
- Co ty znowu wymyśliłaś? – nie mogłem zrozumieć.
- Tomek… Powiedzmy… że ja cię o to proszę. Wystarczy?
- Dlatego nie chciałaś, bym jechał nim na lotnisko?
- Domyślny jesteś. Owszem, dlatego.
- Jaki jest tego powód?
- Czy to jest aż tak ważne? Ja cię o to proszę!
- W porządku. Będzie jak chcesz.

- Nie zapomnij tylko, że nie masz teraz czasu na samochody, a chcesz zaprezentować się paradnie! Dlatego pierwszy raz pojedziemy nim dopiero na bal. Zleć stacji dodatkowe zabiegi kosmetyczne, bo nie chcemy siadać na zakurzonych kanapach, zażądaj instalacji naszego systemu bezpieczeństwa, zaopatrzenia barku i tym podobne sprawy. To jest pilne, mają na to zaledwie kilka dni roboczych.
- Dobrze, tak zrobię. A mogłabyś mnie w tym zastąpić? Jeśli masz jakieś wymagania, to sama najlepiej wiesz jakie. Więc sama im to zleć!
- Mogę, ale na twój koszt – roześmiała się. – Zaoszczędziłeś mnóstwo pieniędzy, masz z czego zapłacić.
- Tak, a potem spłacać kredyt… – westchnąłem.
- Ale za to nie będziesz musiał się tłumaczyć przed dziennikarzami, skąd wziąłeś pieniądze na takie rachunki – wyjaśniła. – Samochód jest twój i w zeznaniu podatkowym w przyszłym roku wszystkie wydatki będziesz musiał uwzględnić. A że mamy rozdzielność majątkową, moje dofinansowanie mogłoby ci to tylko skomplikować. Nie warto tak robić. Nie lubię płacić zbędnych podatków.
- W tych klockach jesteś zdecydowanie lepsza ode mnie, dlatego zrobię wszystko według twoich wskazówek.
- I o to chodzi! – uśmiechnęła się. – Teraz możemy iść pod prysznic…

Nie powiedziała mi niczego, ale przecież się domyśliłem. Nie bez powodu ta stacja, jako jedyna w kraju, miała prawo serwisowania pojazdów amerykańskiej ambasady. Nie bez przyczyny Dorotka korzystała tylko z jej pośrednictwa przy sprowadzaniu samochodów dla siebie i obsłudze pojazdów bankowych. Podobno z racji wysokiej jakości usług i stosunkowo niewygórowanych kosztów. Ale czy to one grały główną rolę? Niekoniecznie.
Byłem całkowicie pewien, że w tym tygodniu ZIS-a prześwietlą amerykańscy spece motoryzacyjni i zrobią to dyskretnie. Albo dokończą to, co dostali od rzeczoznawców. Dlatego lepiej bym o niczym nie wiedział i zostawił auto pod pretekstem dodatkowych instalacji. Bo teraz można już było to zrobić, nie ryzykując utraty statusu pojazdu zabytkowego.
Tak… lepiej będzie, bym o niczym nie wiedział…

Przed balem czekał mnie jeszcze tydzień bardzo intensywnej pracy. W niedzielny wieczór zdążyłem zrelacjonować Dorotce wydarzenia ostatnich dni w sferach rządowych i nie tylko, co przyjęła z zainteresowaniem, ale też mocno mnie wsparła.
- Dobrze to wszystko rozegrałeś! – chwaliła. – Nie musisz być ministrem, ja nie choruję na sypianie z ministrem – żartowała. – Zwróć jednak uwagę, że masz teraz dość krótką szansę na wprowadzenie zmian, jakie uważasz za stosowne. Taka chwila już się nie powtórzy.
- Dlaczego uważasz, że się nie powtórzy?
- Bo z czasem opór materii wzrasta. I nieważne, że pracowałeś dotychczas w resorcie, ale nie byłeś jego głową. Chociaż nie, przez chwilę byłeś. Anna usunęła się wtedy w cień i pozwoliła ci zmienić algorytm, pamiętasz?
- Tak, ale co to ma wspólnego z chwilą obecną?
- Udało się, bo byłeś zdeterminowany i wszystkich zaskoczyłeś. Później prawdopodobnie by to nie przeszło, przeciwnicy zwarliby szyki i dostałbyś odpór. Teraz natomiast masz drugą szansę, w dodatku, zgodnie z tym co mówisz, nie musisz już prosić Anny o zgodę. Ty się możesz takiej zgody domagać! A poza tym, wszystkie decyzje możesz przygotować również bez jej wiedzy. Widzisz różnicę?
- To prawda, już o tym myślałem. Dogadałem się nawet z Jachimiakiem, że będzie mnie wspierał.

- Masz jakieś niezwyczajne pomysły?
- Wyobraź sobie, że mam.
- Jakie?
- Niektóre muszę jeszcze uzgodnić z Anną, bo to są stare sprawy, dotąd niezałatwione…
- Nie pytam o stare, ale o wystrzałowe.
- No to… mam temat, ale ty go nie znasz.
- Dlaczego tak uważasz?
- Nie było cię wtedy na świecie, kochanie! – zaśmiałem się.
- Aż taki zabytek? I wciąż aktualny? – nie podjęła dowcipu.
- Tak, to jest właściwie zabytek. Uważam jednak, że należy go odkopać i przywrócić społeczeństwu tę świadomość. Bardzo ważną świadomość.
- Mianowicie?
- Był taki projekt, opracowany jeszcze w latach siedemdziesiątych, za czasów rządów Gierka, nazywał się kaskada dolnej Wisły…

- Tylko mi nie mów, że go nie znam.
- Znasz? A skąd?
- Znam pobieżnie, czyli wiem o co chodzi. Czytałam kiedyś o nim w jakimś opracowaniu. Znaczy, co chciałbyś z tym zrobić?
- Przede wszystkim odnaleźć projekt, zlecić jego ponowne przeanalizowanie i zobaczyć co można z nim zrobić w dzisiejszych czasach, A potem szukać społecznego i rządowego poparcia do realizacji nowych planów, w oparciu o fundusze europejskie. Inaczej Wisła co jakiś czas będzie nam sprawiać niespodzianki. A tylko teraz jest szansa na sfinansowanie takich różnych zamierzeń, o inną będzie trudno. Najlepszy dowód, że wszystko leży od lat siedemdziesiątych. Bo nigdy na jej zagospodarowanie nie było nas stać!
Przy okazji też, zabezpieczymy północ kraju przed powodziami, nawet pięćsetletnimi.

- Piękna idea! – pocałowała mnie. – Ale zadanie jest poważne.
- Jeśli się nie zacznie, to i jego końca nie zobaczymy – mruknąłem. – Zdaję sobie sprawę, że to jest temat na lata, że najpierw trzeba przeprowadzić zmiany organizacyjne, na przykład inwestycje wodne muszą wrócić do resortu rozwoju, tak samo żegluga śródlądowa…
- Anna będzie ci sprzyjała?
- Mam nadzieję, że tak. Tylko na nią liczę, gdyż inaczej to się zamknie na wielokrotnej wymianie korespondencji pomiędzy ministrami. Teraz jest szansa, bo ona przejmuje nadzór nad całą nadbudową teoretyczną, nad instytutami badawczymi i wszystkimi jednostkami analitycznymi, a przecież doskonale czuje też nasze zależności od Brukseli. Nie wypełniamy na przykład dyrektywy wodnej, mamy poważne zaległości i groźbę utraty funduszy na kilku frontach. Ma więc bat na opornych, co może przyspieszyć cały proces decyzyjny. Poza tym, teraz może wymagać, a nie tylko prosić, sytuacja się zmieniła.

- Wystarczy na dziś! – Dorotka ucięła nagle rozmowę. – Wybacz, gdybym nie była dzisiaj tak bardzo zmęczona, mogłabym jeszcze długo o tym słuchać, ale i tak jestem dumna! Dasz sobie radę, a jeśli będziesz potrzebował pomocy, to zrobię wszystko, byś ją uzyskał! – przytuliła się. – Podpowiem ci też parę innych kwestii, z którymi zrobisz tak jak będziesz uważał, ale nie teraz. Dzisiaj już śpijmy, bo w ciągu jednego dnia nie zbawimy świata, a jutro jest zwyczajny dzień i nie chcę w pracy prezentować się z podkrążonymi oczami.
- Kocham cię, słoneczko! – pocałowałem ją. – Śpij!
Z tego wszystkiego nawet nie zapytałem co robiły w Nowym Jorku…

wykrot
27-10-2021, 16:41
Poniedziałek był zwyczajnym dniem pracy resortowej. Wyposażony w uznanie Dorotki, znacznie spokojniej przystąpiłem do wypełniania obowiązków. Nawet odprawę kolegium resortu potraktowałem jako bilans otwarcia, nie wspominając nawet o znanych mi wcześniej zaległościach w pracy pionów i nie strasząc nikogo konsekwencjami zapowiadanymi jeszcze przez Annę.

Tak samo było podczas zebrania mojej unikalnej grupy asystenckiej. Przypomniałem wszystkim, że po to mają przywileje, aby mnie wspomagali wtedy, kiedy jest potrzeba i tak, jak będę tego oczekiwał. Obowiązuje ich przy tym bezwzględna tajemnica służbowa, nawet po zakończeniu pracy w resorcie. Stosowny certyfikat przecież podpisywali, o czym niech nie zapominają, a kto jego postanowienia złamie, musi się liczyć z poważnymi konsekwencjami. Moje do nich zaufanie jest pochodną tej zasady, dlatego mają niezłe jak na resort płace, wyższe premie i przywileje nieformalne, nawet pomoc w sprawach życiowych. Ale nic nie ma za darmo, zawsze jest coś za coś.

Odpowiadałem też na ich pytania i obiecałem jeszcze kilka etatów, gdyż skarżyli się na przeciążenie nadmiarem zadań. W sumie cała ta odprawa wyszła nam nieźle. Tak naprawdę, jak na razie nie miałem powodu by się ich czepiać. Starannie wyselekcjonowani, dysponowali niemałą, różnorodną wiedzą, ponadto mieli jeszcze w sobie entuzjazm młodości. Jeszcze się nie zmanierowali w urzędniczym fachu. W razie potrzeby potrafili dodać gazu i przyspieszyć. Jeszcze mnie nie zawodzili.

Mój wyjazd w ubiegłym tygodniu do Wrocławia i Wałbrzycha, obsłużony przez jedną z tej grupy, czyli panią Aldonę, potwierdził pierwotną opinię. Był przygotowany bardzo rzetelnie, zarówno pod względem organizacyjnym, jak i merytorycznym.
Na początku podróży otrzymałem niezbędne informacje o terenie i jego problemach, potem skład władz i charakterystyki poszczególnych osób, następnie przedstawiła mi postacie przyszłych najważniejszych rozmówców spoza samorządu… Wszystko, co mogło mnie zainteresować. I co mogło się przydać.
Poza tym Aldona miała cały harmonogram wizyty w małym palcu. Sprawdziła nawet trasy po jakich mieliśmy się poruszać, zapewniła sobie łączność z policyjnym serwisem o zdarzeniach drogowych, wyliczyła czas jazdy na poszczególnych etapach… Była zdecydowanie lepsza od naszego kierowcy i biła go na głowę! Później potrafiła obsztorcować też wojewodę, że zabiera nam czas w sytuacji kiedy jesteśmy spóźnieni. Dziewczyna całkowicie na swoim miejscu.

Zresztą, cała nasza podróż trwała przecież parę godzin. A że wyjechałem z Warszawy niemal zupełnie bez merytorycznego przygotowania, po wysłuchaniu jej pięknej relacji organizacyjnej postanowiłem niczego już nie udawać i moje wystąpienia przygotowywaliśmy razem, w samochodzie podczas jazdy. I to się opłaciło!
Oczywiście, wiedziałem o czym chcę mówić, ale takich występów było przewidziane trzy. Na uniwersytecie, podczas otwarcia lokalnego sympozjum samorządowców, specjalistów rozwoju regionalnego i przedstawicieli biznesu, drugie podczas wizyty w tamtejszej strefie ekonomicznej, oraz trzecie, podczas końcowego spotkania z marszałkiem i kadrą działaczy gospodarczych województwa. I przez cały czas nie mogłem zapominać, że nie jestem na tym terenie kochany. Chociażby ze względu na sławetny algorytm. Mogłem spodziewać się „wbijania szpilek” podczas wystąpień lokalnych liderów i wiedziałem, że trzeba będzie nie tylko to przełknąć, ale też pokazać jak bardzo się mylą, bo to ja miałem rację.

Aldona o tym pamiętała. Dlatego opowiadała mi o lokalnych sprawach do wykorzystania w ramach rewanżu, ale nie to okazało się najważniejsze. Podczas naszej dyskusji nad wystąpieniami przez cały czas coś notowała, a to zaowocowało później wyraźnie napisanymi ręcznym pismem konspektami moich wystąpień, które bardzo mi się przydały.
Sytuacja krytyczna powstała podczas mojego przemówienia na sympozjum. Z dużym zaangażowaniem ciągnąłem jakąś kwestię i wtem… Pozwoliłem sobie na małą dygresję, czym wpuściłem się w maliny. Nagle zapomniałem o czym mówiłem i do czego zmierzałem. Głowę miałem całkowicie pustą, reset był totalny. Tylko tętno mi wzrosło. Na plecach poczułem strużki potu i zaczęła się wewnętrzna panika. A w dodatku milczące i wsłuchane dotąd w moje słowa audytorium, zaczęło nagle szumieć, a gwar szybko narastał.

Moja asystentka nie straciła głowy. Podeszła do mównicy i wyraźnym gestem położyła palec na leżącej przede mną kartce. Na odpowiednim punkcie wystąpienia.
- Szefie, tutaj! – usłyszałem jej szept.
Kiedy spojrzałem w dół i przeczytałem tekst nad polakierowanym paznokciem, blokada ustąpiła. Mogłem kontynuować poprzedni wątek.

W drodze powrotnej zapytałem ją, co oprócz premii chciałaby otrzymać za okazaną mi pomoc. Jej odpowiedź dała mi do myślenia, chociaż z pozoru była banalna.
- Jeśli może pan spełniać marzenia, to chciałabym, aby mój partner otrzymał w stolicy godną siebie pracę.
- O! To ciekawe! Ale skoro już mam działać w takim temacie, proszę mi coś o nim opowiedzieć. Przede wszystkim o atutach. A tak w ogóle, rozumiem, że jakąś pracę ma, lecz niezbyt godną?
- Nie, nie ma już żadnej, oprócz kilku godzin korepetycji tygodniowo. Jest bezrobotnym, wykolegowali go zupełnie niespodziewanie. Teraz ja go utrzymuję, ale pan minister chyba rozumie… Życie w Warszawie, w tym wynajem mieszkania, trochę kosztuje. Jesteśmy więc w kryzysie i to nie całkiem przez nas zawinionym.
- Zamieniam się w słuch. Proszę się nie krępować, mnie też obowiązuje tajemnica, nikomu o niczym nie powiem.

Historia była zwyczajna. Świetny absolwent matematyki, mamiony obietnicami rozwoju kariery i etatu na uczelni, porzucił wszelkie inne starania koncentrując się na swojej przyszłej pracy naukowej. Niestety, po dwóch latach przyszła redukcja etatów i z początkiem października został wraz z kilkoma asystentami odstrzelony. Nie z powodu złych rokowań, ale pogorszenia sytuacji finansowej Instytutu. Na inną uczelnię nie mógł już liczyć, w tym roku akademickim było na to za późno i tak znalazł się w próżni.
- Rozumiem – podsumowałem jej opowieść. – A teraz proszę mi powiedzieć, jakie są pani oczekiwania?
- Jeśli mogłabym prosić… Może u nas znalazłoby się miejsce, chociażby na jakiś czas… Ciężko będzie, jeśli taka sytuacja potrwa dłużej…
- Stop! – zawołałem. – Pani Aldono! Rozwiązanie znajdę, ale nie zgodzę się na to, byście państwo pracowali w jednym zespole.
- Dlaczego?
- Bo tak! Kiedyś mi pani za to podziękuje. A teraz umawiamy się, że ten pan jak najszybciej przyjdzie do mnie na rozmowę. Proszę załatwić mu przepustkę i sprawdzać, kiedy będę miał jakąś lukę, bo tego dzisiaj nie wiem. Po rozmowie z nim oznajmię pani swoją decyzję, może być?
- Bardzo panu dziękuję!

Późno już było, byliśmy senni, dlatego szybko zakończyłem z nią rozmowę i wtuliłem się w oparcie tylnej kanapy. Coś mi ta jej sytuacja przypominała i nie potrafiłem opędzić się od skojarzeń. Jeśli cała relacja była prawdziwa, a nie miałem powodu w to wątpić, to jakim prawem tak się dzieje, że najlepsi absolwenci zostają odrzuceni przez system kształcenia? Ten człowiek chyba był dobry, skoro aż przez dwa lata trzymano go na uczelni. Kto w końcu przejmuje pałeczkę w naszych uczelniach, skoro nie są to osoby z najlepszymi wynikami?

Chyba nic się tutaj nie zmieniło. Dorotka była najlepszą absolwentką filologii angielskiej na uniwersytecie, a jednak nikomu nie zależało, żeby ją na nim zatrzymać. Jaki talent zaprzepaszczono, pokazała wszystkim studiując w Yale. Teraz sama jest profesorem, tyle że ekonomii, jednak angielskiego języka biznesu może spokojnie uczyć i recenzować wszystkich swoich akademickich nauczycieli! I pomyśleć, że od tamtych, pamiętnych dni minęło zaledwie kilkanaście lat! Czy komuś to coś powie na tym znanym uniwersytecie? Czy ktoś zda sobie z tego sprawę? Nie wierzyłem w to…

Podobnie zresztą Lidka. To jej Dorotka wyrobiła miejsce na uczelni, usuwając się w cień. Ale i Lidkę zlekceważono na koniec, oferując jej przypadkowe zlecenia tłumaczenia tekstów, zamiast trwałej bazy etatu doktoranta. Może to zresztą lepiej. Dla Lidki. Dzisiaj jest posłem, prezesem niemałej firmy, ma pieniądze i zapewnioną przyszłość. Tyle że uczelnia straciła i to niemało. Ale tym się pewnie nikt nie przejmował, bo nikogo z tego nie rozliczano…
Będę musiał Lidkę podpuścić, żeby przypomniała się władzom swojego wydziału. Jakby tak razem z Dorotką przypomniały się swoim byłym mocodawcom… Czas chyba nastał, by pokazały swoje ząbki dętym władcom ludzkich karier na uczelniach…

Z tego też powodu – postanowiłem – jeśli twierdzenia Aldony o karierze jej partnera okażą się prawdziwe, to po pierwsze, zapewnię mu pracę w banku, bo tylko tam będzie miał szansę godziwego wynagrodzenia i błyskawicznego awansu jeśli jest tak dobry. A po drugie, wezmę pod lupę jego dawny wydział i katedrę. Zobaczymy, kto tam uwił sobie wygodne gniazdko. Mam przecież swoje niepisane możliwości, aby niewygodnych ludzi spróbować utrącić. Nawet nie będą wiedzieli kto i dlaczego.
Z takim mocnym postanowieniem w duszy udało mi się w końcu zasnąć na siedząco. Ten dzień był dla mnie naprawdę wyczerpujący.

Wtorkowe posiedzenie rządu było dla mnie interesujące o tyle, że mogłem na nim testować zachowanie innych ministrów w stosunku do siebie. Problemów resortu rozwoju nie było na porządku dnia, mogłem więc nie zabierać głosu, a jedynie wszystkiemu się przyglądać, co i czyniłem. Wnioski nie były jednak optymistyczne.

Ministrowie potraktowali mnie na powitanie dość obojętnie. Owszem, podchodzili by się przywitać, ale nikt się do tego nie rwał, te wszystkie sytuacje były wymuszone. Jeśli stałem tuż obok kogoś, to jak nie podać mi dłoni witając się z kimś ważniejszym? Nie wypadało.
Ale nie to było tak bardzo symptomatyczne, lecz fakt, że nikt mnie o nic nie pytał, nikt nawet nie zagadał. Wychodziło to tak, jakbym nie miał tutaj znajomych. Na tak zwanej „giełdzie” nikt nie potrzebował ode mnie informacji z pierwszej ręki. Jakby resort rozwoju przestał istnieć, a przynajmniej przestał się liczyć. Najważniejszy resort dla gospodarki kraju.

Dopiero Domagała przywitał się ze mną wesoło i zamieniliśmy kilka nieważnych zdań. Potraktował mnie zwyczajnie, co na chwilę tchnęło optymizmem, a potem zjawiła się Anna wraz z premierem.
Tutaj nie mogłem oczekiwać niczego nadzwyczajnego, wszystkich traktowali równo, z wszystkimi witali się podobnie, ze mną tak samo i po kilku minutach zajęliśmy miejsca za stołami. Posiedzenie rządu się rozpoczęło.
A potem się zakończyło.

wykrot
28-10-2021, 06:33
Nic specjalnego się nie wydarzyło, ale kiedy wracałem do resortu, ogarnęły mnie czarne myśli. Już nie byłem takim optymistą jak jeszcze wczoraj. Gdzie ja będę szukał sojuszników do realizacji swoich zamierzeń? Sama Anna to za mało. Czy zatem miałem jakieś szanse na dokonanie czegokolwiek? Na jakieś nowe otwarcie? A może jestem tylko listkiem figowym, spisanym zresztą na straty, bo nikt inny nie chciał pełnić takiej roli jaką mam ja? Praca niby samodzielna, ale pod władztwem Anny…

To było możliwe. Żaden z przywódców partyjnych skrzydeł raczej nie marzył o takiej roli, a pośledniejszy garnitur ich harcowników pewnie nie interesował Anny. Dlatego w sytuacji patowej zgodzono się czasowo na mnie, niczego przy tym nie oczekując. Moim zadaniem było więc „urzędowanie” i trwanie, a nie rozwój. Taki awans na przeczekanie i być może, nowe, partyjne rozdanie kart w przyszłości. Do następnych wyborów pozostał przecież niecały rok…
Ładnie to sobie wymyślili.

Wyglądało więc na to, że na zrealizowanie czegokolwiek nie miałem żadnych szans! Nieważne, jakbym to uzasadniał, nieważne ile korzyści przyniesie to krajowi. Nawet gorzej jeśli takowe będą. Wtedy moja pozycja, a i Anny również, będzie rosła! A tym mógł być zainteresowany najwyżej sam premier i Jurek Domagała, poza nimi już nikt! Każdy sukces Anny, każde jej osiągnięcie, oznaczało osłabienie znaczenia partyjnych frakcji, a który z ważnych ministrów pogodzi się z tym ot tak?

Ja z kolei, nie będąc nawet członkiem partii, miałem bardzo słabą pozycję w budowaniu poparcia dla swoich strategicznych zamierzeń. A więc na razie musiałem milczeć. Lepiej nie opowiadać o planach, nawet takich perspektywicznych, aby ich przedwcześnie nie spalić. Oznaczało to, że jeszcze więcej zadań będę musiał przerzucić z departamentów na mój, malutki zespół hunwejbinów. Oni nie puszczą pary z ust i nie będą paplać, poza tym mają zdrowe, bardzo współczesne podejście do naszej krajowej rzeczywistości. Nie pozwolą mi na bujanie głową w obłokach. Czy to jednak wystarczy? Jak i gdzie mam szukać aprobaty w radzie ministrów?

Mimo wszystko, nie miałem zamiaru poddawać się od razu. Wprawdzie dzisiejsza sytuacja dość jasno pokazała gdzie mnie koledzy ministrowie sytuują, istniała jednak szansa, że przynajmniej kilku z nich nie jest moimi wrogami. Może tylko krępowali się okazać mi publiczne poparcie, żeby nie psuć sobie relacji z innymi? Ja ich wszystkich znałem jedynie okazyjnie, oni natomiast przebywali ze sobą o wiele dłużej. Mieli na pewno jakieś wspólne interesy, lepiej znali rządowe zależności…

A jednak nie mogłem pokazać strachu, czy niepewności. Należy ich zmusić do określenia swojego stanowiska. Miałem przecież w ręku bardzo ważne argumenty, czyli fundusze, a oni sami pochodzili z różnych regionów. Jeśli nie będą u mnie zabiegać o przychylność, wyborcy mogą im niedługo pokazać co o tym myślą…
Do tego celu jednak potrzebuję niezwłocznie nowego rzecznika. Musi prowadzić aktywną promocję prac ministerstwa, zresztą cały dotychczasowy departament informacji i promocji trzeba rozpędzić na cztery wiatry i zacząć go organizować od nowa. Tylko kto ma się tym zająć? Potrzebowałem nowego rzecznika. I to na przedwczoraj! Doświadczonego, takiego, któremu nie będę musiał tłumaczyć co i jak ma robić. To jest moje naczelne zadanie jeszcze na dziś. Muszę mieć nowego rzecznika!
Tylko gdzie takiego znaleźć?

Pierwszą okazją do starcia przynajmniej z częścią ministrów, było czwartkowe posiedzenie komitetu ekonomicznego, któremu przewodniczyła Anna. I chociaż brałem w nim udział po raz pierwszy, czułem się o wiele bardziej komfortowo, niż na posiedzeniu rady ministrów. Z przyczyn oczywistych. Z Anną graliśmy przecież na tę sama bramkę.

Mimo to, w głównej jego części niewiele się udzielałem, nie byłem do tego zbyt dobrze przygotowany. Anna lepiej niż ja znała sprawy resortu i nie wymagała bym zajmował jakieś stanowisko w omawianych kwestiach. Poradziła sobie sama. Dopiero kiedy wszystkie punkty obrad zostały wyczerpane i nadszedł czas na wolne wnioski oraz zapytania, podniosłem do góry rękę.
- Proszę! – pozwoliła mi mówić.
- Pani premier, panie i panowie ministrowie! Od dość dawna leży w resorcie rozwoju zablokowany temat ustawy o statusie zagranicznej służby handlowej, w oparciu o nasze placówki dyplomatyczne. Opowiem to w skrócie, żeby nie przedłużać. Dotychczas resort rozwoju finansuje ich istnienie oraz przekazuje zadania do wykonania. Nie ma jednak żadnego, najmniejszego nawet wpływu na obsadę personalną wykonawców tych zleceń. A w związku z tym nie ma też instrumentów do oceny końcowej ich pracy. Według nas, tak dalej być nie może. Skoro jesteśmy rozliczani z efektów promocji krajowej gospodarki, musimy też mieć decydujący wpływ na to kto i jak te zadania realizuje. A według obowiązującego prawa nie mamy nawet możliwości sugestii w tym zakresie. To jest nie do zaakceptowania i musi się zmienić!
Zwróciliśmy się do resortu spraw zagranicznych o ustalenie i rozgraniczenie uprawnień, jednak odpowiedź pana ministra nie pozostawia złudzeń. Pan minister chce zachować status quo i na inne rozwiązanie się nie godzi. Taki pat trwa już ponad rok, z oczywistą szkodą dla interesów państwa. W związku z powyższym, skoro resort spraw zagranicznych jest zainteresowany pozostawieniem sobie decyzji w tym zakresie, a wszelkie próby zmiany stanu rzeczy nie dają efektów, proszę o spowodowanie przejęcia przez ten resort wszystkich zadań promocyjnych, wraz z ich finansowaniem. Ja w takim przypadku z radością wykreślę tę pozycję budżetową na rok przyszły, bo innych potrzeb też jest co niemiara.
Jeśli natomiast minister spraw zagranicznych potrzeb promocyjnych kraju finansować nie zamierza, to proszę go poinformować, że resort rozwoju również takich zamiarów nie ma, o ile nie będzie miał wpływu na politykę kadrową w tym zakresie. Zgłaszam temat już teraz, z odpowiednim wyprzedzeniem, żeby w styczniu ktoś nie obudził się z ręką w… przepraszam, lepszego słowa tutaj nie znalazłem.

- Dziękuję, czy ktoś chce zabrać głos? Proszę! Pan minister finansów…
- Panie ministrze! – zabrał głos strażnik budżetu. – Pan chyba nie zdaje sobie sprawy, że nie ma pan takiego prawa, by bez uzgodnienia z resortem finansów żonglować pozycjami budżetu resortu. W planie budżetowym ma pan wyszczególnioną pozycję na finansowanie promocji, a więc i obowiązek jej realizacji! To tyle co chciałem przypomnieć.

Zgłosiłem się do odpowiedzi ad vocem i Anna udzieliła mi głosu.
- Panie ministrze! Wiem, że nie mam takiego prawa – uśmiechnąłem się dość pokornie i złośliwie. – Dlatego ten przykry obowiązek zrzuciłem na pana! Tak, tak, proszę się nie krzywić! Realizując budżetowe oszczędności, obciął nam pan finansowanie już w roku bieżącym, dlatego też, zgodnie z pismem przewodnim podpisanym przez pana zastępcę, zredukujemy wydatki resortu do żądanej przez was wielkości. I obiecuję, że pozycja na promocję zagraniczną będzie pierwszą z tych, która zgodnie z waszymi zaleceniami odda ducha, aby przynieść panu oszczędności. Proszę więc mieć pretensje do siebie, a nie do mnie!
- Ja panu tej pozycji nie wybierałem!

- A ja, zgodnie z waszymi sugestiami, wybrałem wariant najmniej dla zadań resortu szkodliwy, bo takie prawo otrzymałem. Tak to wyszło! – westchnąłem kpiąco.
- Wystarczy! – przerwała nam Anna. – Temat promocji i statusu radców handlowych jest rzeczywiście bardzo ważny i dziękuję za jego przypomnienie. Niezadługo wniosę go pod obrady prezydium rządu i mam nadzieję, że ostateczna decyzja wreszcie zapadnie. Zgadzam się z panem ministrem Baryckim, że konieczność finansowania przedsięwzięć bez możliwości wpływu na obsadę wykonawców tychże jest nie do przyjęcia. Dlatego to się zmienić musi. Czy ktoś jeszcze ma jakieś sprawy? Nie? W takim razie zamykam posiedzenie.

No i miałem teraz zagwozdkę. Obrazi się na mnie, czy doceni finezję szantażu? Ponoć niezbyt się lubią z szefem resortu spraw zagranicznych, ale tyle już było tych epizodycznych sojuszy zawieranych przeciw komuś na chwilę, aby pozbyć się kogoś innego niewygodnego dla obydwu stron… Ale i wtedy, po wspólnym zwycięstwie, walka buldogów pod dywanem wcale nie ustawała.
Na pewno mnie nie lubił z przyczyn oczywistych, byłem przecież prawą ręką Anny, która nieoczekiwanie zamieniła się z nim rolami. Dotąd on przewodził Komitetowi, teraz to Anna objęła przewodnictwo, on zaś spadł w hierarchii. Jeśli premier mógł sobie na taki ruch pozwolić, to oznaczało, że jego gwiazda była schyłkowa. Może więc nie będzie chciał tworzyć nowego frontu walki o utrzymanie funkcji? Może pomyśli, że sojusz ze mną będzie mu się bardziej kalkulował? Wprawdzie rzecznik rządu zapewniał wszem i wobec, że mimo utraty fotela przewodniczącego, nie ma mowy o dymisji go ze stanowiska, ale kto wie jak długo tak będzie?

Niczego tu nie zmienią dalsze opowieści rzecznika o nowej strategii dla kraju, o wejściu na szybką ścieżkę rozwoju i konieczności lepszego wykorzystania funduszy europejskich. Moja osoba była najlepszym zaprzeczeniem tych entuzjastycznych komunikatów przeznaczonych dla agencji informacyjnych i zwyczajnego mydlenia uszu gawiedzi. Annie może i o coś w tym wszystkim chodziło, ale reszcie? Zapatrywałem się na to sceptycznie…
Miałem jednak w zanadrzu asa, chociaż nie atutowego, o którym nieoczekiwanie wczoraj przypomniał mi Godelik. Fundusze poza wspólnotowe, czyli przede wszystkim norweski i szwajcarski. Niewysokie, w porównaniu z podstawowym europejskim, ale bardzo ważne dla realizacji zadań różnych fundacji i samorządów. Dotychczas pozostawały pod kuratelą dyrektora departamentu, ale czas był najwyższy, żeby się przyglądnąć ich rozdysponowaniu. Ciekawe, czy pan dyrektor nie prowadzi aby zbyt samodzielnej polityki w tym zakresie i kogo oraz co wspiera. Należało mu je odebrać, aby pomagały tworzyć nową politykę promocyjną resortu.

Na szczęście, nadchodziła sobota, a z nią dawno oczekiwany bal. Moje wytchnienie i oderwanie od codzienności.

wykrot
28-10-2021, 17:14
To było jedno, wielkie szaleństwo. W Podkowie zameldowali się dzień wcześniej Justyna z Bogdanem, a o poranku dołączyła jeszcze Lidka. Wszystko to miało określony sens, gdyż od wczesnego przedpołudnia nasza wspaniała rezydencja zamieniła się w jeden wielki salon kosmetyczno - fryzjersko – modniarski. Panie przeprowadzały ostatnie, bardzo poufne zabiegi i konsultacje z wszelakiej maści specjalistkami zamówionymi wcześniej przez Dorotkę, oraz poddawały się tylko im znanym, upiększającym procedurom. A to oznaczało, że mężczyźni właściwie nie mieli do nich dostępu. Rolę łącznika między nami pełniła Agata. Nie wybierała się na bal i według umowy z Dorotką, miała pozostać u nas przez cały weekend w roli nadzorcy nad dzieciakami.

To był niezły pomysł. Już dawno obłaskawiła chłopców i była dla nich ciocią z autorytetem, co sam musiałem przyznać. Lepszej opiekunki nie można było znaleźć. Dawno zaimponowała bliźniakom swoimi umiejętnościami jeździeckimi, a z czasem poszło jej z górki i nie bez powodu. Wiedziała więcej o technikach jazdy i wyścigach niż ich trenerzy od go-kartów czy nawet quadów, co dało jej kolejny handicap we wzajemnych relacjach. Dlatego bez trudu poszerzyła ich zainteresowania o sposoby walki wręcz, tropieniem zwierząt i przeciwnika, a nawet możliwościach przeżycia w różnorakich sytuacjach i strefach klimatyczno – geograficznych. Kiedy o tym wszystkim opowiadała, młode umysły chłonęły jej opowieści tak, jak ja niegdyś treści najciekawszych książek.

W taki sposób powoli, powoli, ciocia stawała się dla nich postacią wręcz mityczną, równą bohaterom internetowych komiksów czy gier, a nawet ciekawszą, bo żywą i dostępną od czasu do czasu. Nie tak, jak wiecznie zabiegani i zapracowani rodzice. Bywała lepsza niż tata i mama, co początkowo przyjmowałem z niedowierzaniem, szybko jednak zrozumiałem jak jest. Czyżbym musiał się z tym pogodzić?
Dzieci wymykały się nam spod kontroli i zaczynały mieć swoje własne, niezależne życie, co było z jednej strony korzystne, ale z innej już nie tak bardzo. Agata zajmowała się nimi szczerze, ale wyłącznie dlatego, że byli dziećmi Dorotki. Dla mnie by tego nie zrobiła. No cóż! Miłość nie wybiera. Chłopcy nie musieli o niczym wiedzieć, jednak cały problem leżał zupełnie gdzie indziej.

Cały ten układ przestawał mi się podobać i zaczynałem brać stronę Heleny. Jej Agata nie podobała się od samego początku i trudno nawet powiedzieć dlaczego. Sama Helena tego nie wiedziała, niczego konkretnego jej nie zarzucała, albo nie chciała mi powiedzieć kiedy o to zapytałem. Pamiętałem jednak, że od początku nie pozwoliła Agacie na jakąś poufałość wobec siebie. Traktowała ją wprawdzie uprzejmie, ale wyraźnie na dystans i nie dała się omotać żadną troską o chłopców, czy też sypianiem wspólnie z nami. Nawet Annę, niezbyt często u nas bywającą, obdarzała o wiele większą sympatią, co może nie było specjalnie zauważalne dla otoczenia, ale ja to wszystko od dawna rozróżniałem po tonie jej głosu i sposobie wypowiedzi.

Dorotka pewnie nie inaczej, jednak nic sobie z opinii Heleny nie robiła i stawiała na swoim. Agata jak na razie mogła u nas robić niemal wszystko.
Z Dorotką miałem jeszcze inną zagwozdkę, a wszystko przez moralnego kaca, którego miałem po epizodzie z Eweliną. Nie myślałem o tym przed, a jednak po wszystkim, zanim jeszcze obydwie z Agatą wróciły ze Stanów, przypomniałem sobie słowa mojej żony, że jeśli ją kiedyś zdradzę, będzie o tym wiedziała. Będzie to wyczuwała. I tego się bałem.
Nic podobnego się jednak nie stało, nic na to nie wskazywało. Dorotka emanowała wręcz entuzjazmem i dobrym samopoczuciem, nie miałem żadnego powodu by się skarżyć na brak jej zainteresowania naszym związkiem, wszystko przedstawiało się wręcz kwitnąco! I to pomimo mojego stałego zmęczenia pracą oraz późnych powrotów do domu. Była nie tylko wyrozumiała i kochająca, ale wciąż starała się mnie wspomagać, doradzać i przekonywać, że nie jestem gorszy od innych i dam sobie radę. Cudowna dziewczyna!

W takich okolicznościach, uwolniony od konieczności opieki nad dziećmi, odseparowany chwilowo od żony, siedziałem z Bogdanem pod ogrodową wiatą, gdzie leniwie sączyliśmy mazurskie piwo, kontemplując późno jesienny wygląd ogrodu.
- Ładnie tu macie – zauważył Bogdan. – Zima za pasem, a tu przyroda jakby nie miała zamiaru się poddawać.
- Tylko że to kosztuje – odparłem. – Słono i mam na myśli jedynie utrzymanie takiego wyglądu, bez wydatków inwestycyjnych.
- Jakiego rzędu są to kwoty?
- Kilkadziesiąt tysięcy rocznie. Grubo ponad pięćdziesiąt.
Pokręcił głową jakby z niedowierzaniem. – To ja już wolę nasz nieład i naturalną dzikość podwórka leśniczówki – westchnął.
- I masz rację! U ciebie to naturalne. Gdybyś próbował wszystko golić i wygrabiać jak u nas, a w dodatku nasadzać wiecznie zieloną roślinność, dopiero byłoby cudactwo w lesie!
- Tak…

Nie sililiśmy się na wielkie dyskusje. Wszystkie konkretne sprawy, łącznie z ostatnimi przygodami tyczącymi Rymszy omówiliśmy wczoraj podczas kolacji przy basenie, delektując się przy tym daniami przygotowanymi przez Helenę. A tak w ogóle, wieczór spędzaliśmy bardzo grzecznie, pijąc niewiele i dużo rozmawiając o sprawach poważnych Tym bardziej, że od popołudnia towarzyszyła nam Agata. Dorotka nie miała zamiaru wtajemniczać Justyny w nasze zależności, dlatego nie było mowy o żadnych ekscesach.
Niespodziewanie jednak, Bogdan o czymś sobie przypomniał. Wczoraj nie poruszał takich tematów.

- Ty, mam do ciebie pewną sprawę.
- Jaką?
- U was nie ma blokady przyjęć do pracy, co?
- Mam cię zatrudnić? – zakpiłem.
- Mnie niekoniecznie, ale wiesz…
- Nie wiem.
- Mój zastępca szuka posady dla swojej pociechy – wyrzucił z siebie.
- Jakie pociecha ma atuty, to jest podstawa.
- Tydzień temu obronił pracę magisterską. W warszawskiej głównej, handlowej.

- Znasz temat tej pracy?
- Nie, a to jest ważne?
- W zasadzie niekoniecznie. Zależy ci na tym człowieku?
- Nie zawracałbym ci głowy w innej sytuacji. Ożeniłem go ze sprawą Rymszy, pilnuje mi wszystkiego. Pewnie z tego powodu odważył się na taką prośbę.
- W porządku. Przypomnij mi w domu, bym ci dał dla jego synalka czarną wizytówkę, chociaż zastrzegam, że na razie zostanie przyjęty jedynie na staż. Zresztą, jeśli jeszcze masz jakieś inne propozycje, byle poważne, to też się nimi zajmę. Cztery, pięć osób mogę przyjąć w zasadzie od ręki. Warunek konieczny to minimum magisterium, obojętnie jakie, warunek bardzo przydatny to posiadanie ciekawych zainteresowań.

- Teologa też weźmiesz?
- Czemu nie? Nawet archeologa śródziemnomorskiego. Wszystko da się wykorzystać, byle sam człowiek był kumaty.
- Masz załatwione. Justyna też coś przebąkiwała o podobnej sprawie, jutro wrócimy do tej rozmowy, może być?
- Pewnie, że może. Tylko zastrzegam, na balu takie tematy nie istnieją, dobrze?
- Musiałbym na głowę wcześniej upaść – roześmiał się. – Carskiemu leśnikowi nie będzie wypadało poruszać podobnych spraw. Tym bardziej podczas rozmowy z dandysem.

- Zdobyłeś taki kostium? – zdziwiłem się. – Planowaliście coś innego…
- Dobrzy ludzie nas wspomogli – uśmiechał się tajemniczo i dwuznacznie. – Justyna też zmieniła planowany image. To będzie niespodzianka!
- I nie zdradzisz jaka?
- Mowy nie ma! To jej obiecałem.
- Nie musisz. Pewnie będzie coś ze wschodu, zgadłem?
- Domyślny jesteś – przyznał, spoglądając na mnie z przekąsem.

Trudno było teraz ustalić kto naprawdę wpadł na ten odważny, odbiegający od corocznej sztampy pomysł, na pewno powstał on jednak w otoczeniu Dorotki. Nie brałem udziału w tych debatach, nie miałem na to czasu, ale wiedziałem, że Dorotka jeszcze we wrześniu próbowała na temat balu rozmawiać zarówno z władzami związku bankowców, z zarządem fundacji, jak i z innymi znajomymi. I okazało się, że to było to!

wykrot
29-10-2021, 05:59
Listopadowy termin przed andrzejkami od dość dawna był zwyczajowo zarezerwowany na Bal Bankowca. Imprezę której patronował Polski Związek Bankowców. Kiedyś, jeszcze za poprzedniego ustroju, bal miał charakter ściśle zamknięty, nie licząc kilku zapraszanych polityków i niewielkiej liczby innych ważnych osób. Nic dziwnego, impreza była niemal w pełni sponsorowana, więc nie chciano do niej dopuszczać byle kogo.
Po zmianie ustroju, formuła imprezy rozszerzyła się, gdyż powstały niezależne banki. To jednak tylko na chwilę odroczyło kryzys, bo jednocześnie wprowadzono niemałą odpłatność za bilety wstępu, aby zachować dotychczasową jego elitarność i ograniczyć dostęp do sal balowych dla osób niepożądanych.

Zapomniano jednak, że kij ma dwa końce. Drogie bilety redukowały liczbę chętnych nie tylko spoza branży, ale nawet tych oczekiwanych. Decydenci natomiast, duża i wpływowa grupa, nie godzili się na ich obniżenie, bo nie chcieli tego balu spospolitować. I tu nastąpił pat.
Próbowano z niego wyjść przekształcając imprezę w bal charytatywny, z którego zysk przeznaczano na cele szlachetne i w tej sytuacji wysoka cena biletów znajdowała jakieś uzasadnienie, to jednak również na dłużej nie chwyciło. Śmietanka warszawska wolała bawić się w karnawale na konkurencyjnym balu aktorów i dziennikarzy, gdzie miała zapewnione publicity, oraz możliwość poznania i podpatrzenia większej liczby osób zainteresowanych rozgłosem. Nie tak jak u bankowców, którzy byli mniej zainteresowani rozgłosem. A właściwie to wcale.
Dlatego listopadowy bal w zasadzie umierał i groził mu upadek ostateczny.

Podobno decydująca rozmowa z zarządem związku trwała niecałą godzinę. Przeprowadziła ją trzyosobowa delegacja, czyli Dorotka, prezes Zielonik i pani Wanda Zakrzewska, szefowa fundacji badającej dawców szpiku. Przedstawili bankowcom propozycję zorganizowania w tym roku balu kostiumowego, wydarzenia dawno w tej okolicy nie widzianego. Brali przy tym na siebie pełną odpowiedzialność za całą organizację imprezy. Związek miał udzielić tylko swojego błogosławieństwa oraz tradycyjnego dofinansowania, za co otrzymywał skromne kilkanaście miejsc do swojej dyspozycji i nic więcej. Pozyskanie innych sponsorów, program imprezy oraz cały jej przebieg, miały pozostać poza zasięgiem związkowców.
Wszystkie obowiązki oficjalnego organizatora brał na siebie prezes Zielonik, a właściwie zarząd, scenarzyści i realizatorzy jego firmy „Opera”, przy czym prezes zadeklarował, że połowę kwoty z faktury za jej usługi przekaże na konto fundacji.

Zielonik nie był tu postacią nieznaną, był przecież szefem rady nadzorczej Alba Banku, a Dorotkę też znali już od dawna. Zresztą innego pomysłu nie mieli, więc porozumienie zawarto bez zwłoki, związek w razie krachu niczego nie tracił, co ułatwiło porozumienie, no i machina ruszyła.

Pod koniec października, bankowcy pewnie przecierali oczy ze zdumienia. Do balu było jeszcze daleko, ale wzbudził zainteresowanie wielu wpływowych środowisk, nawet tych artystycznych. I co ciekawsze, pomysł balu kostiumowego spotkał się z bardzo pozytywnym oddźwiękiem, żeby nie powiedzieć entuzjastycznie. Wspominano o nim przy różnych okazjach i powtarzano, że wreszcie ktoś wpadł na pomysł aby stworzyć coś nietuzinkowego i nowego. Padały nawet zapowiedzi celebrytów, że na pewno wezmą w nim udział. Tym bardziej, że idea jest szlachetna, a oni chcieli wspierać fundację w jej działaniach.
Kto zrobił taką rozróbę na całą Warszawę, że wszelkie środowiska już o balu wiedziały, mogłem się tylko domyślać. Tym niemniej, prezes pozostawał w cieniu i nigdzie jego nazwisko nie padało. Ale tylko on miał możliwości zorganizowania takiej niecodziennej reklamy w sposób profesjonalny. Reklamy szeptanej.

To był strzał w dziesiątkę! Nie było nachalnych spotów, znanych ludziom z telewizyjnej rzeczywistości, czy internetowej papki. Niczego podobnego! To by tę imprezę zabiło. Ona musiała mieć nimb tajemniczości! A jednak po kilkunastu dniach cała ważna Warszawa już wiedziała o tym co ma się wydarzyć i całe mnóstwo młodych, oraz nieco starszych serc, zabiło przyspieszonym rytmem.
Nie było więc zaskoczeniem, że całe czterysta oferowanych biletów zostało wyprzedane na pniu, niczym ciepłe bułeczki. Natomiast zapominalscy próbowali na różne sposoby zdobyć jeszcze coś z rezerwy. Niektórym zresztą to się udawało, bo jak nie wspomóc wpływowej redaktorki ważnego wydawnictwa? Albo jakiegoś znanego aktora? Sam Zielonik przyznał się później ze śmiechem, że nakazał swoim ludziom sprzedanie biletów z rezerwy kilku chętnym osobom z błękitną krwią, czyli ludziom, którzy ignorowali go na co dzień jako nuworysza.
- Miałem satysfakcję – chichotał – że zatańczą wieczorem tak, jak ja im zagram!

Dwuznaczność określenia. Oczywiście, kapele, a były ich na balu trzy, wybrał podobno sam. Ale z drugiej strony chciał tym osobom pokazać, że radzi sobie doskonale, oraz nie tęskni za ich towarzystwem. Jednak wciąż pamiętał o dyshonorze jaki go spotkał z tamtej strony i nawet w takiej sytuacji umiał wykorzystać moment żeby postawić na swoim. Ułatwił im obserwowanie tego jak się bawi i z kim. Że wiele stracili lekceważąc go, a teraz to on nie ma interesu w podtrzymywaniu znajomości. Pamiętliwy gość, mocno pamiętliwy.

Tego wcześniej o nim nie wiedziałem, o takiej niezłomnej konsekwencji. Nie wiedziałem też, że nie ma zwyczaju zapominać również o innych sprawach, takich w drugą stronę. I niedługo będę miał okazję praktycznie doświadczyć jego poglądów na sobie samym. I nie będzie się w tym wahał.
Los mnie o niczym nie uprzedził, dlatego zupełnie nie wiedziałem, że się obudził, a stoper zaczął już tykać. Jeszcze krew mi w żyłach grała, jeszcze niczego nie słyszałem. Uznałem więc, że mogę się bawić na balu jak nigdy w życiu! Nic nie mąciło mojego dobrego nastroju. Bo i niby dlaczego?

Przypadek sprawił, że z prezesem i panią Alicją spotkaliśmy się tego wieczoru na samym podjeździe przed wejściem do hotelu, przy czym to my przyjechaliśmy o kilkanaście sekund wcześniej. Pan Kazimierz zdążył otworzyć drzwi i chciał pomóc w wysiadaniu Dorotce, jednak nie skorzystała z jego oferty, oczekując na moją dłoń. Dlatego odjechać ZIS-em już nie zdążył, bo z drugiej strony podjazdu pojawił się zabytkowy ford i zatrzymał niemal zderzak w zderzak, blokując mu drogę. Jego szofer nawet na nas nie spojrzał, tylko rzucił się do otwierania drzwi, a wtedy z samochodu wysiadł… amerykański gangster z cygarem w zębach. Al Capone, ani trochę mniej.

- Co za spotkanie! – odezwał się. – Dobry wieczór szanownemu państwu!
Gdyby nie głos, pewnie bym go nie rozpoznał. Tak samo jak jego żony, w spódnicy do samej ziemi i zgrzebnej górze kostiumu zwyczajnej towarzyszki życia jakiegoś pioniera i dziewiętnastowiecznego zdobywcy prerii.
- Dobry wieczór! – skłoniłem się, szerokim gestem uchylając cylinder na głowie.
- Pani Alicjo! – Dorotka roześmiała się na głos. – Przecież to jest mezalians!

- Oj, tam, oj tam… Pani ma inną sytuację? – odparowała bez namysłu żona prezesa, spoglądając na dość frywolny kostium tancerki. Dorotka zresztą chyba celowo odsłoniła na chwilę poły płaszcza o zabytkowym kroju.
- No… też… ale w Europie to wszystko było bardziej normalne – żartowała Dorotka. – Ameryka była wtedy o wiele bardziej pruderyjna!
- Aha, normalne! – weseliła się Alicja. – Różnie wtedy mawiano o tej europejskiej niby normie moralnej.
Nie dane nam było jednak kontynuowanie całego przedstawienia, mimo zainteresowania nim wielu reporterów. Porządkowi poprosili uprzejmie kierowców o zwolnienie podjazdu dla następnych gości, a nam pozostało już tylko wejście do hotelu.

To była jednak przednia zabawa! Każdy nabywca biletu był proszony o zachowanie w tajemnicy rodzaju kostiumu w jakim ma zamiar wystąpić na balu i ta strategia się sprawdziła. Było teraz rzeczą cudowną widzieć znane mi głównie z telewizji twarze ludzi w bardzo nietypowych rolach. Dobry nastrój pojawiał się automatycznie, nie było nudy, nie było milczenia. Najróżniejsze komentarze same się nasuwały, pryskały bariery i już od początku zabawa układała się świetnie. To było znakomite!
Ponadto wodzirej czuwał i kontrolował atmosferę, czasami ją wręcz podgrzewając i nie pozwalał na chwile przestoju…

Stoły były duże, dwunastoosobowe, przy czym nasz nie znajdował się wcale u szczytu sali, lecz nieco z boku, na wysokości trzeciego lub czwartego rzędu. To była wspólna decyzja prezesa i Dorotki, w końcu oni tutaj rządzili. Chociaż absolutnie nie mieli zamiaru się do tego publicznie przyznawać. A że w kostiumach byliśmy z dalszej odległości nierozpoznawalni, można było mieć nadzieję na spokojny i fajny wieczór.

Towarzystwo mieliśmy bardzo zgrane, chociaż z wyglądu dość różnorodne. Bogdana w roli dawnego myśliwego i Justynę jako rosyjską arystokratkę, Romka w kominiarskim uniformie i Lidkę w mazurskim stroju regionalnym, oraz Karola Paszkę z resortu, w umundurowaniu dawnego tramwajarza i jego żonę Aleksandrę w dość krzykliwym, pielęgniarskim uniformie z wielką strzykawką przy boku. Pani Oli, sympatycznej i wesołej kobiecie o dużych zdolnościach wokalnych, jak się później okazało, był on bardzo do twarzy.

Jedenastą osobą przy naszym stole była pani Wanda, a dwunastą pan Adam. Obydwoje z zarządu fundacji. Ich wyróżniało jedynie wielkie serce wydrukowane naturalistyczną techniką na kamizelkach założonych na klasyczny, wieczorowy strój. Żartowaliśmy sobie z nich, że wyglądają jak zdjęci z kościelnych obrazów.
Byli na balu służbowo, mieli tu niemało obowiązków między innymi z przygotowaniem i późniejszym prowadzeniem licytacji darów, dlatego do północy rzadko siadali przy stole. Dopiero później to odrobili. Dzięki temu mieliśmy przy stole znacznie luźniej niż inni goście.

wykrot
29-10-2021, 17:05
Dorotka wręcz aktorsko wcieliła się w postać, którą wzorcowo reprezentował jej strój. Z cygaretką w dłoni ozdobionej długą, jedwabną rękawiczką, z pokaźnym sznurem pereł na szyi i mocnym makijażem oczu i ust, porzuciła swój dawny wizerunek damy i podczas całkiem swobodnej rozmowy, zapędziła Lidkę w kozi róg. A wszystko zaczęło się bardzo niewinnie…
- Dorka, zrobiłaś analizę o ile spadnie na giełdzie wartość banku jeśli ktoś upubliczni twój dzisiejszy wygląd?
- Spadnie? – Dorotka była zdziwiona. – Może tylko wzrosnąć! Innej opcji nie przewiduję, nie ma takowej!
- Ja bym ci teraz nie powierzyła nawet dziesięciu złotych!
- Więc trzymaj kasę pod kiecką, aż jakiś narwany amant ją stamtąd wyjmie! – zaśmiała się. – Nawet nie zauważysz kiedy. Będziesz sądziła, że obmacuje cię w uczciwych zamiarach… Ja natomiast, będąc utrzymanką, kasę zbieram, a nie rozdaję! U mnie za darmo nie ma niczego! Mnie dżentelmeni kasę przynoszą! Więc bez obaw, panienko mazurska! Taka jest różnica między nami!
- Ciekawe czy tylko tacy kasowi łaszą się na ciebie…
- Nie tylko, zgadza się. Ale ja ich prześwietlam szybciej niż zdołasz ty, obciążona wieloma funtami kiecki. Jak ci twoją zarzucą na głowę, to przez godzinę się nie uwolnisz i przez cały ten czas pozostaniesz do dyspozycji, nawet nie wiadomo kogo. Łącznie z tym, co skryjesz za pończochami. Ja wolę tego uniknąć. Mnie strój nie ogranicza, lubię zresztą mieć kontrolę nad wszystkim co robię, nawet w takich sytuacjach. Goło, za to szczerze i cała oferta w zasięgu wzroku.
- I uważasz, że ją masz? Znaczy, taką kontrolę?
- Oczywiście! Zapytaj Tomka, jeśli mi nie wierzysz.
- Potwierdzam! – odpowiedziałem bez wahania. – Będę dzisiaj nieodstępnym towarzyszem mojej żony. Zaplanowaliśmy wieczór we dwoje, a jeśli ktoś będzie chciał z nią zatańczyć, to proszę zapisywać się do notesika. Czy też karnetu, jak niektórzy chcą. Inaczej nie da rady.
- Aha, na pewno – mruknęła Lidka z wyraźnym powątpiewaniem w głosie. – Ciebie przekabaciła na swoją modłę już dawno temu. Ty jesteś już jej brat-bliźniak. Takie echo, a nie pełnokrwisty facet.
- Mogłabyś się zdziwić. Ty jeszcze nie byłaś w rękach pełnokrwistego mężczyzny! – skonstatowałem, chyba jednak z jakąś niepewnością w głosie, gdyż tylko się zaśmiała.
- Nie obiecuj, nie obiecuj, nic z tego – odparła szybko. – Jak dla mnie masz za mały ten… no, jak się on nazywa… znaczy ten cały notesik na tańce Dorki. Tam się moje nazwisko nie zmieści, więc się nie doczekasz, bym stawała do kolejki.
- Jeśli Tomka ten… jak go nazwałaś, notesik… jest dla ciebie za mały, to ja ci tylko współczuję! Chociaż i gratuluję! – zaśmiała się Dorotka. – No cóż! Poselskie kajeciki mają pewnie solidniejsze rozmiary. Takie jak szkolna tablica. Macie dużo więcej spraw do zapisywania, nic więc dziwnego. Ale coś szybko do nich przywykłaś, tym bardziej, że do końca kadencji już niedługo.
- Ty się nie martw o moją kadencję – Lidka usiłowała wybrnąć z sytuacji nie zważając na śmiechy towarzystwa i poważny wygląd Romka. – Martw się, żeby ciebie nie odwołali zaraz po balu.
- A… niech tam! – Dorotka nie traciła rezonu. – Jeśli tylko ten… Tomka notesik mi zostanie, to mogą odwoływać. Nie przywiązałam się sznurkiem do krzesła w banku. Co natomiast ty zrobisz po wyborach… martwię się o ciebie.
- Bez obaw, śpij spokojnie! Mnie też jakiś kajecik po tej obecnej kadencji pozostanie – Lidka gestem rąk zakończyła dyskusję.

Nie było sensu ciągnąć tego dalej. Jej relacje z Romkiem wciąż pozostawały nie do końca przejrzyste. Mogliśmy więc potrącić nieodpowiednią strunę i zepsuć im dzisiaj zabawę. Może nawet to już się stało? Na razie minę miał obojętną i udawał, że to go nic nie obchodzi.
Tymczasem wodzirej proponował właśnie taniec wspólny, ogólny, bez par i bez notesika.

Niewiele czasu spędzaliśmy z Dorotką za stołem w pierwszej części imprezy. Początkową oprawę muzyczną zapewniał gościom bigbandowy zespół muzyczny, królował więc swing i utwory z dawnych lat. A przecież byliśmy ubrani stosownie do epoki! Jak mogliśmy taką muzykę zlekceważyć? Tym bardziej, że ona nie tylko nam odpowiadała.
Tańczyliśmy więc dużo, a przy okazji z niesamowitą przyjemnością rozpoznawaliśmy pod kostiumami wiele postaci znanych z telewizji i pierwszych stron gazet. Bo tak w sumie, mimo poważnych stanowisk i stosunkowo dużego wpływu na życie ludzi w naszym kraju, wcale nie prowadziliśmy jakiegoś bogatego życia towarzyskiego. Mieliśmy dość hermetyczne grono znajomych. Dorotka od dawna unikała rozgłosu, a ja się do jej postawy dostosowałem. Nie dbaliśmy o pojawianie się w gronie celebrytów, nie braliśmy udziału w imprezach promocyjnych, nie to było naszym celem. A jednak i my byliśmy rozpoznawani. Uśmiechano się do nas, ktoś się nam ukłonił, komuś my się kłanialiśmy, atmosfera była naprawdę świetna i sprzyjała swobodnej, radosnej zabawie.
Oczywiście, jak na każdej podobnego typu imprezie, nie mogło nie być specjalnej ścianki na wykonanie sesji zdjęciowych czy ujęć wideo, gdyż poza nią nie było to możliwe. Wszyscy nabywcy biletów musieli się zobowiązać do przestrzegania takiej zasady. Dorotka jednak, mimo namów naszych znajomych, zrezygnowała z tej możliwości.
- Nie, nic z tego! Lidka ma w sumie rację – stwierdziła. – Mogę się wygłupiać po cichu i w stosunkowo małym gronie, znającym w dodatku reguły gry. Nikt tutaj nie może mieć mi za złe prowokacyjnego przebrania. Tak jednak nie będzie gdzieś w terenie, gdzie mój wizerunek ujrzeliby ludzie w oderwaniu od atmosfery balu. Przecież na ściance każdy reporter może zrobić mi zdjęcie, a w dodatku je opublikować. I nie będę mogła zaprotestować, będąc w sumie osobą publiczną. Jak będę się wtedy kojarzyła bankowym klientom?
- Że ci coś odbiło! – podpowiedziałem.
- Nie inaczej – potwierdziła z uśmiechem. – Dlatego dzisiejszych fotografii nie będzie. Wystarczająco już odkryłam się w kalendarzu. Na szczęście jego nakład nie jest tak wielki i do detalu raczej nie dotrze.
To była prawda. Odkryła się w tym roku jak nigdy dotąd.

Przerwę techniczną, związaną ze zmianą przygrywającej do tańca kapeli, wykorzystaliśmy na posilenie się i wypicie odrobiny alkoholu. Wtedy też, Zielonik zaproponował wspólne wypalenie cygara.
- A idź sobie! – zezwoliła Dorotka. – Tylko proszę, bez zbytniej przesady, żebym cię nie musiała potem szukać.
- Sławek, słyszałeś? – Alicja nie pozostawiła prezesowi cienia wątpliwości.
- Będziemy grzeczni, zapewniam cię! – przyrzekł.

Znane mi rewiry zaplecza hotelowych sal balowych. Palarnia, w której kiedyś kochałem się z Dorotką, gdzie Hammer’s i John uczyli mnie jak się pali cygara… Znana kanapa i fotele… Niewiele się tutaj zmieniło. Może tylko ściany zostały odmalowane…
Romek nie skorzystał z zaproszenia prezesa, natomiast Bogdan z Karolem i owszem. Dlatego usiedliśmy we czwórkę przy stoliku, na którym pyszniło się eleganckie, drewniane pudełko cygar. Jak prezes je tu wniósł i zostawił? Pomieszczenie było przecież ogólnie dostępne. Każdy niby mógł tutaj wejść, chociaż chyba nie wszyscy o tym wiedzieli. Pewnie dostarczył je wcześniej, ale nie zamierzałem pytać.

- Tak… – westchnął prezes, delektując się pierwszym, aromatycznym dymem. – To był piękny bal! Pamięta go pan, panie Tomaszu?
- No ba! – odrzekłem spokojnie. – Pan chyba nie zdaje sobie sprawy, że tamten wieczór kompletnie przeobraził życie kilku osób. Moje najbardziej. A ta palarnia odegrała w tym wcale nie ostatnią rolę, powiedziałbym nawet, że główną.
- Tak? – uśmiechnął się. – Nie ta sala porannego już imprezowania, gdzie się poznaliśmy?
- Wtedy było już po zawodach…

- O jakim balu mówicie? – zainteresował się Karol.
- To była impreza z okazji dziesiątej rocznicy istnienia banku Solution Poland S.A. – wyjaśniłem. – Jego prezesem był wtedy John, ówczesny mąż Dorotki.
- Kiedy to było? – zdziwił się.
- Parę lat temu, nieważne.
- Jak to, poczekaj, co ty mówisz… Przecież wasze dzieci mają chyba z dziesięć lat!
- Dzieci można robić i z cudzymi żonami – wyjaśnił Bogdan, intensywnie wpatrując się przy tym w biały sufit. – Nie jest to przecież żadną tajemnicą.

- Nieprawda, przestań! – warknąłem. – Dorotka wyszła za Johna będąc już matką – wyjaśniłem Karolowi. – Ja nie byłem wolny, dlatego na jakiś czas rozstaliśmy się.
- A że stara miłość nie rdzewieje, to po latach spiknęli się ponownie! – wtrącił Bogdan. – Wtedy odebrał Johnowi żonę i już!
- Skoro jesteś taki wylewny, to się jeszcze pochwal jak przypieprzyłeś mi pięć stówek mandatu za wjazd do lasu! Wujek, job jego mać! Zamiast uradować się z poznania siostrzeńców żony, to przywalił mi z grubej rury!
- Poważnie? – śmiał się prezes.
- A jakże! – potwierdziłem, chichocząc. – I musiałem to zapłacić! Jeszcze mi groził policją i nawet ją wezwał!

wykrot
30-10-2021, 07:07
- Masz szczęście, że cię wtedy nie odnaleźli – Bogdan nie tracił rezonu. – Wkurzyłeś mnie wtedy swoją bezczelnością! Tak samo jak i Stefan.
- Kim jest Stefan? – zapytał przytomnie Karol.
- Inny szwagier, mąż mojej siostry – wyjaśniłem. – Był w lesie ze mną i z dzieciakami. A ciebie muszę wyprowadzić z błędu – spojrzałem na Bogdana. – Policjanci nas wtedy znaleźli.
- Nie opowiadaj! – zmarszczył czoło. – Mnie oznajmili, że pojechałeś pewnie na Ełk, bo takiego samochodu nie widzieli po drodze.
- Zgadza się – przyznałem, śmiejąc się niemożliwie. – Tam, po rozmowie, kazali mi jechać i wrócić dopiero jak skręcą w tę drogę z zakazem wjazdu. Widzisz, woleli nie ryzykować konfliktu z Lidką, gdyż mnie kiedyś z nią widywali. Ma dziewczyna tam wpływy, czasem nawet nie wiedząc o tym.

- Oj, ma! – wtrącił Zielonik. – Mnie w tamtym regionie niby już znają, nie tylko władze wszelkich stopni. Ale jeśli mam problemy z ludźmi, a bywa tak czasami, wystarczy, że powołam się na panią Lidię i na jej stanowisko w jakiejś sprawie. Nie trzeba sądów, nie trzeba dochodzeń. Pani Lidka przeprowadza parę rozmów i wszystko zostaje uporządkowane. Ona jest dla nich wyrocznią!
- Bo ona jest tamtejsza – wyjaśniłem, rozkładając ręce. – Swoja! I taka zawsze będzie. Wszystkim potrzebującym sąsiadom pomaga, więc byłoby im wstyd ją skrzywdzić. To jest ich ikona! A że stworzyła coś z niczego, na czym większość tubylców skorzystała, więc uznają jej prawo do orzekania co jest dobre, a co złe. Udowodniła przecież, że się na tym zna. Im krzywdy nie przyczyniła, wierzą więc, że to będzie trwało.

- Mam nadzieję, że się nie zawiodą – oznajmił. – Ja przynajmniej polubiłem tamte strony i teraz nie zastanawiamy się z Alicją czy się tam przenieść, ale kiedy to zrobimy. Pan jeszcze nie planuje budowy?
- Nie… moje nowe obowiązki nie dają mi takiej swobody. Nie mam na to czasu.
- Rozumiem. Bywa i tak.
- Tomek, a co słychać u Johna? – Bogdan zmienił temat. – Wiesz coś o tym?

- Czemu mam nie wiedzieć? – wydąłem wargi. – Nie narzeka raczej. Londyn jest ważnym centrum biznesu, a on to lubi. Ma młodą żonę, dzieci jeszcze nie mają…
- No i nie ma tam Tomka, więc mu żony nie zabierze! – roześmiał się Karol.
- Przed tym akuratnie się zabezpieczył. I to skutecznie! – warknąłem.
- Jakim sposobem?
Karol nadział się na minę.
- Ożenił się z Tomka córką! – Bogdan rechotał na cały głos. – Jej mu Tomek nie odbije!
- Niemożliwe! – Karol był oszołomiony.
- Ja jej męża nie wybierałem… – stwierdziłem z filozoficznym spokojem.

- Johnowi chyba nieźle tam idzie, prawda? Nie słyszałem, by miał jakieś problemy w City – stwierdził bardziej niż zapytał prezes.
- To jego żywioł. Był i jest w tej dziedzinie świetny – przyznałem. – Poza tym, nie poszedł przecież na nieznane podwórko. Pracował tam wcześniej, chociaż nie był wtedy szefem. Ale sprawdza się i jest w gronie pięciu najważniejszych decydentów korporacji. Zasługuje na to.
- A pana córka czym się zajmuje?
- Ma swoją małą firmę. Ręczna biżuteria, dawna biała broń, stare technologie zdobnictwa i tak dalej. Kupiła dawną, zasłużoną markę, ale taką w ruinie. I podniosła ją na nogi. Już się wszystko zaczyna kręcić, już jej strat nie przynosi. Poza tym wciąż studiuje. Tym razem historię sztuki.
- Piękna sprawa! – docenił prezes. – Będę musiał ulokować u niej jakieś zlecenie.
- Nie ma tematu – wzruszyłem ramionami. – Gdyby coś, to adresem kontaktowym dysponuję.

- Kurczę, widzę że panowie wszyscy się znacie, a ja tu tak przez przypadek…
- Karol, przestań! – zawołałem, chichocząc. – Gdybyś widział jak poznałem się z panem Sławkiem…
- Jak?
- Pan prezes przystawiał się wtedy do mojej obecnej żony – śmiałem się – bo ówczesnego męża przy niej nie było. A wtem zjawia się jakiś nieznany fagas, czyli ja i wyjmuje mu ją z saka…

- Tak było! – odparł wesoło Zielonik. – Piękna dziewczyna i wcale nie zaprzeczę, że mi wtedy podnosiła ciśnienie. Oj, bardzo podnosiła! Pół majątku oddałbym na wstępie, a gdyby negocjowała, zgodziłbym się na więcej. Bardzo wtedy pana nienawidziłem, chociaż trwało to bardzo krótko. Widzicie panowie, błękitna krew wciąż ma do mnie duży uraz, że to niby ja nie jestem godzien, że jestem nuworyszem, że to, że tamto i tak dalej. Tyle, że ja mam normalne uczucia i zwyczajne postrzeganie świata. Skoro widzę, że kobieta nie jest mną zainteresowana, że jej nie imponuję jako mężczyzna, albo nie ma między nami tak zwanej chemii, to się przecież nie upieram! Jak zwyczajny facet. Szukam dalej tej drugiej połowy i tyle!

Próbowałem wprawdzie później zainteresować panią Dorotę swoją osobą, jeździłem na jej wykłady po Europie, ale szybko dała mi do zrozumienia, że w kwestii relacji pozasłużbowych czynię to nadaremnie. Traktowała mnie zawsze uprzejmie, kiedy próbowałem zabierać głos w dyskusjach akademickich, jednak doszło do mnie, że na nic więcej liczyć u niej nie mogę. Dlatego zmieniłem ton i powoli staliśmy się… Przyjaciółmi to może zbyt wielkie słowo, ale w biznesie rozumiemy się bardzo dobrze. Oczywiście, z absolutnym poszanowaniem autonomii.
Ja nigdy nie komentuję jej zarządzania bankiem, pani Dorota zaś nie recenzuje mojego sposobu prowadzenia interesów. Ale cenię sobie i to bardzo nasze spotkania w radzie nadzorczej Alba Banku, a także rzadkie, niestety, spotkania w jej siedzibie. W końcu mam w tym banku podstawowe konta, więc jak na poważnego klienta przystało, od czasu do czasu przysługuje mi zaszczyt spotkania z samym prezesem.

- A już miałem nadzieję, że cieszę się pana sympatią bez zasług mojej żony.
- Oj, panie Tomku! – roześmiał się. – Pamięta pan ile razy proponowałem panu pracę u siebie? Kiedy jeszcze jeździł pan do Moskwy, a i później też. Pamięta pan?
- A ja nie skorzystałem ani razu…
- Oferta pozostaje aktualna. Jak pana wyrzucą z rządu, to mam otwarte ramiona!
- Mnie też pan przyjmie, jeśli mnie wyrzucą z pracy? – zapytał z głupia frant Bogdan.

Zielonik potraktował jego słowa z całkowitą powagą.
- Oczywiście! Panowie, wy chyba nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak wielki jest deficyt ludzi myślących, pracujących w prywatnych przedsięwzięciach. Makabra!
- Nie rozumiem pana teraz – odezwał się Karol. – Zatrudnia pan dyrektorów o niewielkich kompetencjach?
- A jakich mam zatrudniać? – Zielonik odbił piłeczkę. – Innych nie ma na rynku w nadmiarze. Są od razu wysysani, albo zbyt wysoko się cenią. Dlatego mogę wybierać tylko wśród takich ludzi, jacy są dostępni.
- Niemożliwe…

- Możliwe, panie ministrze! – prezes nie dał się zbić z tropu. – Oczywiście, nie będziemy teraz rozmawiać o wyjątkach, jest ich sporo, ale w razie zaistnienia nagłej potrzeby jest pat. To oznacza czekanie na okazję, chociażby tak, jak na pana Romka.
- Sprawdza się u pana? – zapytałem z ciekawości.
- Doskonale! – zawołał. – To jest właśnie świetny przykład tego, o co mi chodzi. Człowiek kompetentny, bez trudu oceniający stan zastany, ale przedstawiający też od razu drogę rozwiązania moich problemów. Niełatwą i kosztowną, ale jednak! Panowie, ja mam dość fałszywych klakierów! Chcę znać prawdę, a nie wersję, która pozwala rozmówcy zachować stołek jeszcze przez jakiś czas, choćby pół roku. Ja mam kilkadziesiąt firm, sam nie jestem w stanie nimi zarządzać, a prezesi i dyrektorzy zbyt często wolą koncentrować się na bardzo kreatywnej wizji, żeby jeszcze chociaż trochę…

- Panie Sławku… – spróbowałem go przystopować. – Obiecywaliśmy sobie nie rozmawiać dzisiaj o pracy.
- Słusznie. Przepraszam! W ramach rekompensaty zapraszam panów do baru na wszystko czym ten przybytek dysponuje. Ja płacę!
Nic więc dziwnego, że kiedy wróciliśmy potem do stołu, już nikogo przy nim nie było.

wykrot
31-10-2021, 04:24
Do tańca przygrywała teraz świetna kapela warszawska. Oczywiście, żadna podwórkowa, był to zespół zupełnie profesjonalny, preferował jednak utwory z lat powojennych w bardzo dobrej, tanecznej aranżacji, w oparciu o współczesne instrumentarium. Świetnie to brzmiało jak na balowe wymagania.
Sala taneczna była lekko zaciemniona, efekty świetlne łudziły zmysły, dlatego nie udało mi się odszukać wzrokiem Dorotki. Stałem jednak przez chwilę w kręgu światła przy wejściu, aby mnie zobaczyła, jeśli była na sali. Niestety, nie pojawiła się, dlatego po kilku minutach skierowałem się w stronę szwedzkiego bufetu.
Byli tam wszyscy. Reszta panów lepiej przewidziała zachowanie pań i nie traciła czasu na zbędne poszukiwania.

- Już sądziłam, że mnie porzuciłeś! – Dorotka oparła się o mnie plecami sugerując tym, że powinienem ją objąć. Co też zrobiłem.
- Niedoczekanie twoje – mruknąłem, całując ją w ucho. – Co pijecie?
- Co kto chce, ja w tej chwili jestem na etapie soku jabłkowego.
- Widzę właśnie, że masz coś mętnego w kieliszku. Nie chcesz szampana?
- Nie teraz – odstawiła przechodzącemu kelnerowi na tacę swój, nie całkiem opróżniony pucharek. – Chodź zatańczymy, co? Później się napijesz.
- Z przyjemnością!

Przez niemal kwadrans milczała, skupiając się na muzyce, kiedy jednak zauważyła, że już nie daję rady, przytuliła się do mnie. – Chodźmy stąd na przerwę! – wykrzyknęła mi do ucha.
Bez wahania na to przystałem.
- To nie było fair! – nawiązała do naszej palarni, kiedy odeszliśmy na tyle daleko, aby móc swobodnie rozmawiać. – Nie zostawiaj mnie samej tak długo!
- Przepraszam! Prezesa wzięło na wspominki, jak to się poznaliśmy i się w tobie zakochał na tamtym balu… pamiętasz?
- Naprawdę? – zaśmiała się. – Prezes jest w porządku. Nie musisz być zazdrosny. Dawno mu już przeszło. A swoją drogą, kiedyś zastawiałam się nad jego przypadkiem.

- I do jakiego wniosku doszłaś?
- Że miałby u mnie dużą szansę. Oczywiście, tylko przy założeniu, że ciebie by wtedy nie było, to oczywiste.
- I co by się działo?
- Tę swoją jedyną szansę straciłby dokładnie w takim samym momencie jak to się stało w realu, czyli wtedy na porannym balu.
- Więc na czym polegała jego szansa?
- Musiałby być wtedy taki, jaki jest teraz. Ale nie był i to byłby koniec. Absolutnie nie do nadrobienia. Może nawet tamto zachowanie uniemożliwiłoby nam dzisiaj, oczywiście bez ciebie w tle, takie relacje jakie mamy obecnie. Przyjazne w sumie, chociaż bardziej takie… biznesowe. Bez ciebie nie miałabym już do niego zaufania, nie byłabym w stanie się na takowe zdobyć. Wiesz co? Niech sobie wszystkie feministki mówią co chcą, jednak dla kobiety, dla jej higieny psychicznej, związek z kochanym mężczyzną jest podstawą zdrowych relacji z całą resztą świata. Kiedyś napiszę o tym książkę.

- Odwrotnie też to działa! – spojrzałem na nią z uśmiechem. – Bez ciebie poddałbym się już dawno!
- Niech cię ręka boska broni! – zawołała. – Nie zgadzam się na to!
- Właśnie o tym mówię. Twój sprzeciw daje mi potężną motywację.
- I tak trzymaj! Odporność jest ci niezbędna, gdyż… mam dla ciebie pewną wiadomość.
- Co takiego?
- Spójrz! – pokazała mi jakiś pasek z dwoma kreskami. – Marudziłam nieco i Ala znalazła w torebce test ciążowy.

- Znaczy… jesteś… przy nadziei?
- Wszystko na to wskazuje – odparła spokojnie. – To by też wyjaśniało moje ostatnie wahania nastrojów i smaków. Jestem w ciąży, kochanie!
- Moja! – objąłem ją, mocno ściskając. – Moja cudowna dziewczyna!
- Wariat! – wołała, próbując uwolnić się z objęć.
- Dobry wieczór państwu! – usłyszałem znajomy głos, a wtedy uwolniłem Dorotkę. Przed nami stało dwoje smerfów ze znanej bajki. Smerfetką była znana mi skądinąd Kinga. Jej brodatego towarzysza nie znałem.

- Dobry wieczór! – odparłem. Na więcej nie było mnie w tym momencie stać.
- O, pani Kinga! Witamy! – Dorotka była bardziej opanowana. – Ależ świetne kostiumy, pani Kingo, moje gratulacje!
- Dziękuję! Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy zbytnio? – Kinga uśmiechała się niezbyt pewnie.
- Nam? Przeszkadzać? – Dorotka prezentowała niezachwianą pewność siebie. – Bez obaw! Jak się państwo bawicie dzisiaj?
- Doskonale! – odezwał się jej partner. – Znakomicie ktoś ten bal wymyślił.
- Pani profesor, panie ministrze, pozwolę sobie przedstawić mojego partnera. Smerf Antoni Derkacz, wielbiciel i hodowca tulipanów.

- Piękna profesja! – podsumowała Dorotka ściskając mu dłoń, po czym uczyniłem to ja. – Ma pan w Warszawie jakąś sieć sprzedaży? – zapytałem przy okazji.
- Jeszcze nie, ale próbuję coś robić.
- Proszę się pośpieszyć, będę potrzebował dużo kwiatów.
- Postaram się, a na razie, jeśli coś pilnego, proszę zamawiać poprzez Kingę.
- A czym pan dysponuje?
- Mnóstwem tulipanów, wielu kolorów i odmian. W tym się specjalizuję.
- Będę pamiętał!

- Jak się pani pracuje? – zapytała Kingę Dorotka.
- Spróbuj się poskarżyć! – mruknąłem.
- Nie mam powodu – śmiała się. – Pani profesor, mogę pani tylko podziękować!
- Drobiazg. Cieszę się, że ci pomogłam, zasługiwałaś na to. No cóż, bawcie się dobrze, miło było was spotkać i pana poznać.
- Cała przyjemność po naszej stronie! – skłonił się brodacz w niebieskiej szlafmycy.
Poszli w stronę bufetu, a my, zgodnie z wolą Dorotki, wróciliśmy jeszcze na parkiet.


Tradycyjnym punktem programu tuż przed północą była licytacja darów uczestników, z której dochód był przeznaczony na cele fundacji. Dorotka ofiarowała wprawdzie na ten cel piękną, wieczorową kreację wprost z nowojorskiego butiku, ale uznała, że jak na jedną z głównych sprawczyń całego zamieszania będzie to jednak zdecydowanie za mało. Dlatego też, postanowiła własnym sumptem wydać kalendarz na przyszły rok, z sobą w roli modelki. Oczywiście, był to kalendarz fundacji, a nie banku.
Nakład był niewielki, wszystkiego tysiąc dwieście egzemplarzy, z czego dwieście sztuk pozostało do jej prywatnej dyspozycji, zaś pierwszy tysiąc, numerowany, był przeznaczony na licytację podczas balu. Przy czym cena wywoławcza jednego egzemplarza była zabójcza. Sto złotych i ani grosza mniej!
- Nie zgodzę się, aby ktoś deptał po moim wizerunku za niższą cenę – twierdziła wesoło.

wykrot
31-10-2021, 18:20
Długą sesję zdjęciową do wydawnictwa robiły jej specjalistki z firmy Zielonika. Na mężczyzn się nie zgodziła. Całość kompozycji też została przez nie opracowana. Dorotka zgodziła się przy tym na różne korekty dotyczące otoczenia, ale nie wyraziła zgody na upiększanie samego ciała. A pokazała go bardzo dużo. Jak jeszcze nigdy. Wszystkie miesiące ozdobione zostały wizerunkiem w strojach mocno podkreślających, a i odsłaniających ciało, natomiast lato w samym bikini. Bez wyuzdania, jednak kostiumy były dość skąpe i erotycznie uwydatniające wszystkie jej fizyczne walory.
Oglądałem ten kalendarz wcześniej i nie posiadałem się ze zdumienia. Ja przecież z tą dziewczyną sypiam codziennie! Niby nic wielkiego nie pokazuje, szczegóły były zakryte, a jednak… emocje mi wtedy rosły! Ciekawe jak przebiegnie licytacja. Tym bardziej, że na stronie tytułowej występowała kompletnie ubrana, w eleganckim kostiumie pani prezes banku. Żeby ujrzeć nieco więcej, należało kalendarz kupić. Ot, taki zabieg marketingowy.

Zdał przy tym egzamin. Kalendarz z Dorotką w roli głównej został sprzedany na pniu! Całe tysiąc egzemplarzy! Pierwszym nabywcą był oczywiście Zielonik, który za pięćdziesiąt egzemplarzy zaoferował dziesięć tysięcy złotych, pod warunkiem jednak, że otrzyma na nich dodatkowo autograf modelki. Dorotka szybko się na to zgodziła, a potem już pojechało. Wszyscy byli bardzo ciekawi co też takiego interesującego jest wewnątrz, że padła taka suma. No i wykupiono wszystko.
A Dorotka sprzedawała jeszcze później niektórym nabywcom swój podpis za dodatkowe sto złotych, oczywiście, przelewane na konto fundacji. Nie było z tym żadnego problemu, przenośny terminal płatniczy zjawiał się przy stolikach na zawołanie. Nawet po licytacji.

- Dałaś popalić tym kalendarzem, oj dałaś! – Justyna kręciła głową, przeglądając jego karty przy stole. – Chyba lepiej nie będę wspominała o tym w rodzinie.
- Jak tam uważasz – Dorotka nie miała zamiaru przejmować się jej oceną. – Ponad sto tysięcy złotych dla fundacji za możliwość wzdychania do moich wdzięków… Niezła suma! Warto było! Nie jestem przecież nastolatką. Niezadługo nie będzie to już możliwe.
- Podziwiam panią! – skomentowała Ola Paszko. – Pełniąc tak odpowiedzialną funkcję i przy tej obecności różnorakich celebrytów… Pani zabrała im dzisiaj cały show! Teraz pewnie siedzą i rozmyślają, jak nie docenili sytuacji. Jutro to pani będzie na ustach całej warszawki, a nie oni!

- Mam gdzieś całą warszawkę – skrzywiła się Dorotka. – Nie o rozgłos mi chodziło, ale o wsparcie fundacji. To dla niej się sprzedałam, dla niej wystawiłam na pokaz swoje ciało, czego nigdy nie zrobiłam dla siebie! No, może z jednym wyjątkiem… – spojrzała na mnie. – Tylko nie mów, że było inaczej!
- Od tamtej, pamiętnej chwili, niezmiennie cię kocham! – odparłem.
- Ja ciebie też! – uśmiechnęła się i podniosła z krzesła, wyciągając dłoń w moim kierunku. – Chodź, mamy do załatwienia jedną sprawę. Przepraszamy, niedługo będziemy z powrotem.

Tą ważną rzeczą okazał się szybki „numerek” w naszej znanej palarni. W stylu mało eleganckim, nawet nie wiem jak to określić. Więc nie tylko ja pamiętałem tamten bal i wydarzenia, mocno odciśnięte w naszym życiorysie.
Pomieszczenie było teraz puste, wentylacja działała, zamek w drzwiach także i nikt nam nie przeszkodził. Przerwę wykorzystywano na inne zajęcia, tylko my kochaliśmy się niczym przypadkowi partnerzy na zwykłej dyskotece. Rewelacja!
Wciąż zachowywała gibkość i elastyczność, skromny kostium tancerki zbytnio mi nie przeszkadzał, ale najważniejsze było to, że chciała! Że było jej to potrzebne! I nie szukała nikogo innego, chciała ze mną! Aż mi się nogi uginały po wszystkim, tak bardzo mnie cała sytuacja podnieciła.

- Kochana moja, szalona! – szeptałem, całując jej włosy, bo głowę oparła o moje ramię. – Co też ci wpadło do głowy? Skąd taka nagła potrzeba?
- Jaka szalona? – uścisnęła mnie. – Przyszła pora na wieczorny seks, więc należało się rozładować! Teraz będę mogła już tańczyć również z innymi, bez głupich myśli. A będzie to potrzebne po prostu z grzeczności. Ty też proś do tańca inne panie, nie wypada ci gardzić sąsiadkami.
- Kocham cię skarbie!
- I ja ciebie kocham! – przytuliła się na chwilę. – A teraz poczekaj jeszcze, muszę się po tym wszystkim ogarnąć.
- Masz jakieś zapasowe majtki? – zapytałem, kiedy odchodziła w stronę toalety.
- Wyobraź sobie, że mam! – oznajmiła spokojnie. – Dam sobie radę!

Kiedy opuszczaliśmy pomieszczenie, natknęliśmy się na Lidkę i Bogdana.
- Co ty? – zdziwił się Bogdan, spoglądając na Dorotkę. – Palisz cygara?
- Niekoniecznie pali – odpowiedziała szybko Lidka, kiwając znacząco głową. Na dalsze komentarze już sobie nie pozwoliła, zgaszona zabójczym spojrzeniem mojej żony. Nie dała jednak za wygraną, kiedy wróciliśmy do stołu.
Była wtedy krótka przerwa na ostatnie, gorące danie i kiedy uprzątnięto nakrycia, a na stole pojawiły się alkohole, Dorotka nakryła dłonią swój kieliszek, nie pozwalając kelnerowi napełnić go szampanem zamówionym przez Zielonika.

- Przepraszam, ja od dzisiaj już nie piję! – oznajmiła. – Jestem w ciąży, co absolutnie wyklucza spożywanie alkoholu!
- Tia… chyba od dziesięciu minut – mruknęła Lidka.
- Nie żartuj… Skąd to wszystko wiesz? – zdziwiła się Justyna.
- Gdybyś widziała przed chwilą jej rumieniec na buzi, też nie miałabyś wątpliwości.
- Ja tam niczego nie zauważyłem – odezwał się Bogdan.

- Jakby cię czołg przejechał, też byś nie zauważył – odpysknęła mu. – Ale skoro tak jest, to moje szczere gratulacje! Mama nie może, a więc tatuś nadrobi. Tomek, za wasze zdrowie, całej waszej trójki! Musisz teraz pić za was wszystkich. Ja ci nie odpuszczę! Ty możesz, a nawet mogłeś i to przed chwilą…
- Cicho! – Dorotka nie traciła rezonu. – Też się z wami napiję, ale teraz wyłącznie soku jabłkowego. Co jednak nie oznacza, że nie mam zamiaru się bawić Przeciwnie! Będę dzisiaj szalała jak nigdy. Tomek, szampana dla wszystkich!

Druga część balu przebiegała nieco inaczej niż ta początkowa. To było jednak bardzo duże przedsięwzięcie. Dlatego po północy, po wyczerpaniu oficjalnych punktów programu, jego formuła się zmieniła. Do tańca przygrywały już dwie orkiestry. Jedna, bardziej współczesna, zapraszała na główną salę taneczną, druga zaś, znacznie cichsza i bardziej klasyczna, zainstalowała się w sali jadalnej, na podium, z którego niegdyś przemawiał John, a Dorotka tłumaczyła jego wystąpienie. Taka kapela z utworami na zamówienie. Centrum sali jadalnej było puste, jakieś sto osób mogło tutaj swobodnie tańczyć, chętnych więc nie brakowało. Oczywiście, za zachcianki należało zapłacić, ale terminal był na zawołanie i cieszył się dużą popularnością, mimo że główna sala taneczna pozostawała bezpłatna. Nam również bardziej podobało się tutaj.

I tak bawiliśmy się przez jakiś czas jedząc, pijąc i tańcząc. W międzyczasie panie wyszły do apartamentu zmienić kreacje, a my wykorzystaliśmy okazję na zapalenie drugiego cygara. Prezes zaczął mnie wtedy urabiać, bym mu odstąpił ZIS-a.

- Panie Tomku, urzędnikowi państwowemu nie przystoi taka maszyna. Poza tym ona jest dla pana niepolityczna. Co innego ja, zwyczajny prywaciarz. Mogę się rozbijać nawet autem ze wschodu.
- Na razie nie mogę go sprzedać, bo zapłaciłbym drakoński podatek. Przecież pan o tym dobrze wie.
- Rozumiem, ale to nie musi być już! Ustawiam się jedynie do kolejki, proszę o mnie nie zapominać.
- Jeśli nawet go kiedyś sprzedam, to nie będzie tanio – zastrzegłem.
- Cena nie gra dla mnie roli, zapłacę panu dwa razy tyle ile pan za niego wydał, łącznie z wszystkimi kosztami poniesionymi w kraju. Za taką sumę będzie pan mógł nabyć najlepszy, luksusowy model dowolnej marki.

- A następnego dnia pewne gazety napiszą jak sprytnie pan Zielonik wręczył łapówkę ministrowi rozwoju – zauważył Karol.
- Też może tak być – mruknął prezes. – Durni ludzie. Gdybym miał rozmawiać z panem Tomaszem takimi metodami, miałbym tysiąc i jedną możliwość, aby nikt się o tym nigdy nie dowiedział. Zbyt długo się jednak znamy i zbyt sobie cenię nasze kontakty, abym miał stosować podobne metody. Poza tym, pana ministra nie można kupić. Tak jak i pani Doroty. Zwyczajnie, są poza zasięgiem dawców łapówek. Jak się ma duże pieniądze, to o łapówkach nie ma nawet mowy.

- Widzi pan, prezesie… a można było zamówić dwa egzemplarze. Szkoda, że wtedy o tym nie wiedziałem.
- Bywa – westchnął. – Chociaż wtedy nie wiem, czy bym się zdecydował. Nie znałem tych aut, niczego mi one nie przedstawiały.
- A kiedy zmienił pan zdanie? – zapytał zdziwiony Karol.
- Obejrzałem program telewizyjny, asystenci mi go zapisali.
- Była już emisja? – zdziwiłem się. – Nawet nie wiem kiedy!
- Przedwczoraj, we czwartek późnym wieczorem – potwierdził. – Wyślę panu linka na pocztę, cały film jest w necie. Bardzo ładnie zmontowany materiał, bardzo interesujący.

- No tak… przez to wszystko nawet nie sprawdzałem prywatnej poczty. Może i mam w niej jakąś informację.

wykrot
01-11-2021, 09:30
- Musi pan zatrudnić prywatnego sekretarza, albo sekretarkę – roześmiał się. – Ja i tak się dziwię, że dajecie sobie państwo radę bez takiej technicznej obsługi. Ja bym nie opanował nawału informacji nie poddanej wstępnej selekcji.
- Pana życie prywatne i biznesowe się zazębia, więc to jest oczywiste. Ja natomiast mam wyraźną granicę pomiędzy pracą a domem.
- Dość teoretycznie, prawda? – uśmiechał się z przekąsem.
- Różnie to bywa – westchnąłem. – No cóż, świetnie nam się rozmawia, ale proponuję panom powrót do stołu, żeby nasze damy znowu nie miały do nas pretensji.
- Dobry pomysł – zauważył Bogdan. – Tym bardziej, że podsycham już nieco, niczym przygłuszone w lesie drzewo, a młody, przyszły tatuś obiecywał się zająć takim problemem.
- Nie ma sprawy! – potwierdziłem głośno. – Też bym się jeszcze czegoś napił, a co! Raz się żyje!

Alkohol był nam niezbędny by jakoś podtrzymać werwę i zniwelować fizyczne zmęczenie. Nie byliśmy przecież młodzieniaszkami, a pora była już późna. Sam niedługo miałem świętować półwiecze, prezes i Bogdan mieli już taki jubileusz za sobą, Karol się do niego zbliżał, jedynie Romkowi trochę lat do nas brakowało. Był jednak dzisiaj jakiś zgaszony. Niby dotrzymywał towarzystwa, ale nie przejawiał większej aktywności. Cóż, pewnie mają swoje problemy z Lidką. Nie próbował o nich mówić, więc i ja się nie rwałem, aby go o te sprawy zapytać. Byłem podekscytowany wiadomością o ciąży Dorotki i to mnie przede wszystkim nakręcało. Chciałem się jeszcze bawić, a żubrówka miała mi to ułatwić.

Panie zaprezentowały podobne nastroje, kiedy do nas dołączyły w zmienionym wizerunku. Wystrzałowe, wieczorowe kreacje, zmieniony makijaż, podobna do naszej aktywność… Zabawa szybko odzyskała tempo i barwę. Nawet Alicja, dotychczas bardzo wstrzemięźliwa, wciąż przecież karmiąca matka, zmieniła zdanie odnośnie swojego statusu.
- Sławek! – uprzedziła prezesa – Tego się nie da przeżyć na trzeźwo! Zadzwoniłam przed chwilą do opiekunek by zamówiły na jutro mleko z banku, gdyż moje nie będzie się nadawało dla dziecka. Ma przekroczoną zawartość szampana!
Prezes wzruszył tylko ramionami.
- Kochana, wiesz co robisz, ja ci ufam bezgranicznie.

- Wypijmy więc teraz wspólnie szampana. Za zdrowie pani Doroty! Jak ja się cieszę, że wraz ze wszystkimi mogę świętować taką okazję! Pani Doroto! Pomyślności wszelakiej!
- Ja mogę się tylko dołączyć do tych życzeń – odparł prezes. – Pani Doroto, panie Tomku, za was i za waszą pociechę!
- Dziękuję wam wszystkim! – Dorotka wzniosła toast pucharem soku. – Mam nadzieję, że to nie jest wasze ostatnie słowo, proponuję więc dalszą zabawę. Panie Sławku, dawno z panem nie tańczyłam, jakie utwory pan preferuje?

Zachowywała się wtedy tak, jakby była na rauszu. Tańczyła z wszystkimi, wymyślała melodie, dowcipkowała i nie miała zamiaru okazywać znużenia. A w pewnym momencie zaszokowała chyba wszystkich. Na szczęście, było już bardzo późno, stoły świeciły pustkami i nawet najtwardsi reporterzy ucięli sobie drzemkę.
Wiele stracili.

Dorotka zamówiła u kapeli utwór, na co nie zwróciłem specjalnej uwagi. Takich sytuacji było przecież wiele. Nowością było jednak to, że pani Ola zadeklarowała w nim swój występ w roli solistki.
Niczego nie podejrzewając, przyglądaliśmy się ich uzgodnieniami z kapelą, jakiemuś tam zgrywaniu głosów i podobnymi niuansami, aż w końcu muzyka zabrzmiała, zaś pani Ola zaczęła śpiewać. A mnie włosy na głowie stanęły dęba.
To był piękny protest dance naszej znanej wokalistki, z kankanem w tle, A Dorotka postanowiła go zademonstrować, tańcząc na stole. I nawet nie zauważyłem przed tym, że połowa kapeli z instrumentami akustycznymi podeszła do nas bezpośrednio. Dopiero kiedy zabrzmiały pierwsze takty, kiedy wskoczyła najpierw na krzesło a potem na stół, szczęka mi opadła.

Wszyscy salwowali się ucieczką byle dalej, gdyż zgodnie z tekstem, nie przejmowała się nakryciami, depcząc wszystko i rozrzucając na boki. Jak przy tym zachowywała równowagę, tego nie pojmuję. Przecież na nogach miała szpilki! A jednak, mimo że skorupy i szkła pryskały, nawet się nie zachwiała, prezentując nienaganne zespolenie z rytmem i tekstem utworu. Bajeczna sceneria!

Lidka pierwsza zareagowała i kiedy zabrzmiały frazy pierwszego refrenu, dołączyła do niej i teraz, tak jak przed laty w Pokrzywnie, obydwie dawały pokaz kankana na stole. Muzykom również się to spodobało i nawet kiedy pani Ola skończyła śpiewać, nie mieli zamiaru przestawać, zaś sala, najpierw oniemiała, teraz odpowiedziała huraganem braw! Wszyscy podrywali się ze swoich miejsc i podbiegali bliżej, chcąc na własne oczy oglądać to wydarzenie. Piękny widok!
Trochę to trwało, w końcu jednak się zmęczyły i zeskoczyły na dół. Dorotka wpadła w moje ramiona dysząc, tym niemniej wyglądała na szczęśliwą i zadowoloną.
- Wariatka! – szepnąłem jej do ucha.
- Wariatka, ale twoja! – odparła niewzruszenie. – Musisz zapłacić za wszystkie szkody, które spowodowałam i nie próbuj się targować. Tyle, ile zechcą!
- Trochę tego będzie…
- Nie wątpię.

No i było. Nawet stół nie nadawał się już do użytku, skatowany okuciami ich szpilek, o krzesłach, splamionych kolorowymi napojami nawet nie wspominając. Wszystko musiano wymienić, byśmy mogli usiąść za nowym stołem, na starym miejscu.

- Masz siostrzyczko fantazję – skomentowała kwaśno Justyna, kiedy czekaliśmy jeszcze na efekt działania personelu, przywracającego ład w okolicy naszego stołu.
- Ja mam nie tylko fantazję, zechciej zauważyć – odparła Dorotka. – A pani Ola ma piękny głos! Ech, gdyby tak pani była z nami przed laty, na jakimś ognisku…
- Wtedy Tomek by się w niej zakochał, a nie w tobie – mruknęła Lidka.
- Nic z tego! – zaprotestowałem. – Na ognisku ja już byłem zakochany. Romek pamięta to doskonale.
- Jasne, że pamiętam – zakpił. – Szczególnie jak taszczyliśmy do domu niemal bezwładne ciała całkiem dorodnych dziewczyn…
- Przypomnieć ci, jak twoje zwłoki woziłam do domu? – zapytała ostro Lidka.
- O tym nie było pytania – odparł z obojętną miną.
- Cicho! – zawołała Dorotka. – Szampana dla wszystkich i tańczymy dalej!

Wykończyła nas do rana. Do domu wybraliśmy się dopiero przed szóstą. I nie zważając na to, że Bogdan z Justyną spali u nas, ściągnęła do sypialni Agatę. Co wtedy razem robiły tego tym razem nie widziałem, gdyż zwyczajnie zasnąłem niemal natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki. A kiedy obudziłem się w południe, Agaty z nami nie było. Co wcale nie oznaczało, że już wyjechała.

Wiadomość o ciąży Dorotki przeorientowała moje postrzeganie rzeczywistości i zmieniła życiowe priorytety. Te zawodowe ustąpiły nareszcie miejsca tym rodzinnym, dlatego już w poniedziałek podjąłem bardzo mocne postanowienie, że koniec z długim przesiadywaniem w resorcie, czas wziąć się w garść. Ważniejszym obowiązkiem będzie dla mnie od dzisiaj powrót do domu najpóźniej o szesnastej niż nawet najpilniejsze sprawy wagi państwowej. Jedyne wyjątki pozostawiłem dla wyjazdów w teren i dla spotkań poza resortem. Wtedy nie ja decydowałem o grafiku i musiałem dostosować się do oczekiwań gospodarza. Trudno, takie przypadki byłem jeszcze gotów przełknąć. Ale nie więcej.

Już w poniedziałek kolegium resortu poprowadziłem inaczej niż dotychczas. Tym razem nie było omawiania węzłowych problemów z podsekretarzami, zapowiedziałem natomiast, że każdy ma podejmować decyzje samodzielnie w ramach swoich prerogatyw, a ja chcę tylko wysłuchiwać raportów o sukcesach i sposobach pokonywania trudności. Dopiero na koniec posiedzenia pozwoliłem im zgłaszać problemy, co wydatnie zmniejszyło ich ilość, chociaż najważniejszą zgłoszoną kwestię sam dobrze znałem. Był nią brak rzecznika resortu.
Obiecałem zakończyć temat do końca tygodnia i tak posiedzenie kolegium się zakończyło. To był pierwszy dzień od bardzo dawna, kiedy sam pojechałem do szkoły po chłopców.

Wtorek zapowiadał się gorzej. Posiedzenie rządu rozpoczęło się z opóźnieniem, resort spraw wewnętrznych w ostatniej chwili wprowadzał jeszcze poprawki do projektu jakiejś ustawy administracyjnej co musiało mieć akceptację premiera, dlatego wszyscy pozostali musieli czekać. Na posiedzeniu jednak nie było większych kontrowersji i z gmachu rady ministrów odjechałem zaledwie z półgodzinnym opóźnieniem, umówiwszy się wcześniej z Anną na jutrzejszy dzień. Musieliśmy przecież mówić jednym głosem, między nami nie powinno być różnicy zdań.
Ale po chłopców do szkoły zdążyłem.

wykrot
02-11-2021, 08:08
Jednym z punktów mojego grafiku dnia we środę, było przyjęcie nowych ludzi do zespołu Kingi. Sama ich wybierała spośród stażystów wcześniej zatrudnionych w resorcie. Inaczej się nie dało, a przynajmniej nie na już. Rekrutacja z zewnątrz trwałaby kilka miesięcy, a ona potrzebowała wzmocnienia od zaraz. Dlatego wydałem odpowiednie dyspozycje szefowi kadr, ten wybrał akta zgodnie z zaleceniami Kingi, po czym przedstawił jej do wyboru dziesięcioro kandydatów.
Kinga rozmawiała z każdym oddzielnie, a potem wybrała. Same kobiety w liczbie cztery. Dzisiaj miały oficjalnie zakończyć staż i zmienić stanowisko pracy, stając się młodszymi specjalistkami. Dlatego też poprosiłem na to spotkanie profesora, niech również do niego się przyzwyczajają, żeby później nie było nieporozumień.

Siedzieliśmy przy stole narad. Opuściłem swój fotel za biurkiem, bo nie chciałem tworzyć na samym początku jakiegoś wielkiego dystansu. Przecież miały być w przyszłości moimi bliskimi współpracownicami. Niech się nieco oswoją. Dotychczas nie wiem nawet czy mnie kiedyś widziały w pracy, więc o ich nadmierną swobodę raczej się nie bałem. Dyscyplinę resortową znały, więc ja wolałem być teraz tym dobrym policjantem, w porównaniu z ich poprzednimi przełożonymi.
Dziewczyny zaprezentowały się nienagannie. Wcześniej przeglądnąłem ich akta, dlatego wiedziałem, że dwie z nich ukończyły Krajową Szkołę Administracji Publicznej, trzecia była absolwentką budownictwa ogólnego, a czwarta socjologiem. Ale wszystkie wykazywały dobrą orientację w ogólnych sprawach polityczno – gospodarczych, co było niezmiernie przydatne w zespole. I kiedy właściwie kończyliśmy już spotkanie, drzwi się nagle otwarły, a do gabinetu weszła… Dorotka. Bez żadnych wcześniejszych zapowiedzi czy też uprzedzeń.

- Dzień dobry państwu! – oznajmiła swobodnie. – Nawet jeśli przeszkadzam, to i tak teraz nie wyjdę.
- Dzień dobry! – odparłem, uradowany jej widokiem. – Jakie ładne dziewczyny nas dzisiaj odwiedzają, prawda, profesorze? – łypnąłem okiem ku siedzącemu za Kingą Jachimiakowi. – Pani w sprawie pracy? Proszę podejść bliżej i usiąść. Właśnie prowadzę rozmowy z nowymi adeptkami.
- O! – aż przystanęła na pół sekundy, po czym wpisała mi się w ton przemowy. – Pan minister bardzo dzisiaj łaskawy, ale mimo to podziękuję. Właśnie zostałam zatrudniona w roli gońca, więc jakieś zajęcie mam. Proszę, to jest dla pana! – wyciągnęła z torebki sporą, ozdobną kopertę.

- Szkoda… – westchnąłem. – A to co za zaszczyt mnie spotyka?
- Proszę przeczytać! – usiadła obok mnie na wolnym krześle.
W kopercie było zaproszenie na sympozjum naukowe organizowane przez jej uczelnię.
- Mam podobną dla pana profesora – z uśmiechem podała drugą kopertę Jachimiakowi.
Spojrzeliśmy sobie w oczy. Zaproszenie dotyczyło piątku w przyszłym tygodniu. Nieco późno jak na oficjalne zwyczaje.
- Rozumiem, że twoja osobista obecność ma związek z tym terminem? – zapytałem zupełnie poważnie.
- Ciepło, ciepło… – odparła.
- Czyli mam nie odmawiać?
- Tak właśnie to sobie wyobrażam – potwierdziła.

Podałem papier Kindze.
- Pani dyrektor, proszę to uwzględnić w moim kalendarzu.
Kinga dopiero teraz skrzyżowała spojrzenie ze wzrokiem Dorotki.
- Dzień dobry, pani profesor! – podniosła się z krzesła, skłoniwszy głowę.
- Dzień dobry, proszę siedzieć! – Dorotka uśmiechnęła się. – Jak pani samopoczucie po balu? Minister bardzo panią dręczy?
- Nie… – uśmiechnęła się Kinga. – Ale z panem ministrem zatańczyłam, więc bal był dla mnie całkiem udany.
- Jednak w kankanie pani nie wystąpiła – odparłem poważnie.

- Nawet go nie widziałam! – pociągnęła nosem żartobliwie. – Opowiadali później przy stole, ale ja wtedy byłam na parkiecie…
- To już pani nie zobaczy – stwierdziłem. – Filmowanie było zabronione, a powtórka nie jest przewidziana.
- Zabronione było, jednak nie wszyscy się tym zakazem przejęli – zauważyła Dorotka.
- Kto się odważył? – spojrzałem na nią zdziwiony.
- Justyna. Pani Alicja zresztą chyba też.
- Żartujesz!
- Od Justyny mam już film w poczcie, a na resztę czekam.
- Daj obejrzeć!
- Później – podniosła się z krzesła i zmieniła temat. – Więc tak. Zadanie wykonałam, mogę już iść.
- Gdzie pójdziesz?
- Do pewnej pani, z którą podobno umawiałeś się na dzisiaj.

- Skąd to wiesz? – zdziwiłem się.
- Tajemnica! – odparła zalotnie. – Zamówiłam wam lunch, żebyś miał siły na rozmowę – skierowała się ku drzwiom. – Do widzenia państwu! Miłego dnia wszystkim życzę!
- Do widzenia… do widzenia…
- My już kończymy, zaraz tam dotrę – rzuciłem w jej kierunku.
Usłyszała, ale tylko skinęła głową i wyszła.

- No tak… – dostrzegłem teraz cztery wlepione we mnie pary oczu. – Miałyście panie okazję poznać moją żonę, która nie wiem jakim cudem, ale zawsze wie, kiedy umawiam się z inną damą.
- Nie ode mnie – mruknęła Kinga.
- Ani ode mnie – uśmiechnął się Jachimiak.
- Nieważne. Dziękuję zatem, spotkanie uznaję za owocne. Pani Kingo, proszę od razu przydzielić naszym nowym specjalistkom pierwsze zadania, a my z panem profesorem będziemy teraz u pani premier. Niedostępni dla nikogo.
- Do końca dnia? – zapytała jeszcze.
- Nie wiem, prawdopodobnie tak. Na wszelki wypadek proszę się kontaktować od czasu do czasu z sekretariatem, gdyż może nam pani być potrzebna.
- Tak jest, szefie!

Wkrótce obydwaj z profesorem dotarliśmy do gabinetu Anny. Dorotka oczywiście w nim była. Przysunęła sobie krzesło do biurka i obydwie pochylały się nad blatem, żywo o czymś dyskutując. Na nasz widok zamilkły, a kiedy witałem się z Anną, wzrokiem zahaczyłem o dokumenty leżące na powierzchni…
- No tak… problemy wagi państwowej!
- Cicho! – moja żona nie zamierzała się tłumaczyć.
Na biurku leżał otwarty kalendarz, tożsamy z tymi licytowanymi na balu. Z Dorotką w skąpym bikini w roli głównej.
- Nie oglądam twojej żony, bez obaw – roześmiała się Anna. – Nie mam zamiaru wpędzać się w kompleksy. Pytałam tylko o scenerię, gdyż przypomniała mi Pokrzywno.
- To ujęcie jest rzeczywiście z Pokrzywna.
- A to zdjęcie z waszego basenu domowego, prawda?
- Znasz go przecież dobrze – potwierdziłem.
- To prawda, troszeczkę znam.
- Też widziałem – pochwalił się profesor, zaglądający mi przez ramię.

- Czyli wypełniłam kolejne zadanie promocyjne, tym razem na rzecz fundacji – oznajmiła Dorotka. – Uświadomiłam ważnym ludziom w państwie fakt istnienia takowej, a to już dużo.
- I czego oczekuje pani w zamian? – uśmiechnął się Jachimiak.
- Ja? Niczego! – Dorotka roześmiała się na głos. – Panie profesorze! Proszę nie posądzać mnie o tak niskie pobudki.
- Nie miałem takiego zamiaru! – uśmiechał się swobodnie. – Nie odważyłbym się tak o pani nawet pomyśleć! Chodziło mi natomiast o samą fundację. Co możemy dla niej zrobić?
- Nie wiem, to już sami wymyślajcie. Macie lepszą orientację we własnych możliwościach. Moja rola na tym się zakończyła. Robię swoje, robić będę nadal, ale to wszystko jest za mało, a potrzeby ogromne. Zresztą, komu ja o tym mówię…

- I prawda! – przyznał. – Tylko my zapominamy dopóki nas to nie dotyczy, a kalendarz będzie dobrą chwilą na refleksję. To był świetny pomysł!
- Już daję panu w prezencie.
- Nie, dziękuję! Mam jeden od pana Tomasza, wystarczy!
- Proszę! – Dorotka nie ustępowała.
Skąd nagle wzięła tu całe opakowanie z banderolą? Dziesięć sztuk…
- Rozumiem, że mogę ten egzemplarz podarować komuś ważnemu?
- Nawet powinieneś! – podpowiedziała mu Anna.
- Tak i zrobię! – zapewnił, biorąc kalendarz.

Do gabinetu weszła sekretarka.
- Pani premier, zamówienie… – rzuciła od drzwi, nie wchodząc dalej.
- Proszę, proszę! – odparła Anna. – Proszę dalej – powtórzyła, kiedy do gabinetu wjechał wózek ze znaną mi obsługą z „Talizmana” – Tędy! – wskazała zaplecze.
- Zapraszam wszystkich na lunch – uśmiechnęła się i gestem dłoni zachęciła do wejścia.
Spojrzałem na Dorotkę. Coś mi tu pachniało jej organizacją tego spotkania.

wykrot
02-11-2021, 19:08
Nie myliłem się. Już na początku posiłku przejęła inicjatywę.
- Pani premier, pani pozwoli, że przez chwilę będę uprawiała prywatę…
- Ależ proszę! – Anna chyba o wszystkim wiedziała.
- Muszę wykorzystać tą krótką chwilę na posiłek – Dorotka wyjaśniła – bo przecież nie będę wam przeszkadzała podczas poważnych i poufnych rozmów. A mam kilka pilnych spraw do Tomka.
- Coś się stało? – zaniepokoiłem się.
- Nie, nic takiego. Czyli od początku. Po pierwsze, wrócę dzisiaj do domu bardzo późno. Przeniosłam na wieczór zajęcia z piątku i soboty, byśmy wyjechali z domu na cały weekend. Co ty na to?

- Skoro tak chcesz… A można wiedzieć gdzie zaplanowałaś jechać?
- Na południe.
- Rozumiem. Dobrze.
- Justyna się wybiera, chciałam, byśmy były w domu obydwie.
- W porządku – próbowałem uciąć dyskusję, tłumaczyła jednak dalej.
- W przyszły weekend jest to sympozjum. Swoją drogą dobrze, że się zainteresowałam jak przebiega organizacja.
- Pani wyłapała, że mąż nie dostał zaproszenia? – zaciekawił się profesor.
- Tak. Jajogłowi, mać ich nie była, jak by to skomentowała Lidka – skrzywiła usta. – Ustalili listę gości ze trzy miesiące temu i nikt już do niej nie zaglądał. A sytuacja jest mocno dynamiczna! Pytam więc szefa komitetu dlaczego na konferencję poświęconą problematyce rozwoju kraju nie zaprasza ministra rozwoju, a ten mi odpowiada, że przecież przekazano zaproszenie dla pani Lechowicz. O tym, że nastąpiły pewne roszady personalne nawet nie bardzo wiedział.

- Ja się im nie dziwię – Jachimiak był wyjątkowo tolerancyjny. – Cyzelują te swoje wystąpienia, tylko to się dla nich liczy.
- Ale członkowie komitetu w większości nie mają referatów. Poza tym, nowym rektorem Akademii jest były wicepremier. Nie podejrzewałam go aż o taką polityczną ignorancję. No nic, przeglądnęłam przy okazji zgłoszone tematy i uznałam, że co najmniej kilka z nich będzie dla was bardzo ważnych i przydatnych. Stąd te zaproszenia oraz moja dzisiejsza wizyta. Przy okazji, dzięki pani Ani, połączyłam pożyteczne z przyjemnym bo później będzie mi trudno wykroić czas na jakiś posiłek…
- Cała w tym pani zasługa – odpowiedziała Anna.
- Zbytek uprzejmości, ale dziękuję! – Dorotka wciąż prezentowała radosną minę.
- Ale to wszystko nie jest zamiast kolacji na którą zapraszałem Annę? – próbowałem się żartobliwie upewnić.
- Nie, nie! – Dorotka spojrzała na mnie z wyrzutem. – Jak możesz tak o mnie myśleć?
- Niczego nie myślę, chciałem się tylko upewnić.
Anna bawiła się doskonale.

- Ano właśnie. Tomek, tematem naszej dzisiejszej rozmowy będą między innymi okolice ze świetnymi restauracjami…
- W Oslo? – zapytała Dorotka.
- Nie tylko – padła odpowiedź. – Również w Kopenhadze.
- Kiedy? – zapytałem krótko.
- Kto to wie? Może jeszcze w grudniu.
- Byle nie w Sylwestra.
- Bez obaw! – wydęła usta. – Tym razem też będę balowała. I to w Pokrzywnie, a co!
- Doskonale! – ucieszyła się Dorotka. – Ma pani towarzystwo, czy możemy zaprosić do naszego stołu?
- Przyznam, że nie wiem. Lidka ma wszystko w swojej pieczy.

- W takim razie załatwimy to z Lidką – zdecydowała Dorotka. – Wróćmy jednak do celu mojej u was wizyty. Celu głównego. Znalazłam dla was rzecznika, jeśli go zechcecie.
- Kto taki, skąd? – Anna była zaskoczona. Ja zresztą również.
- W domu nic mi o tym nie mówiłaś.
- Tomek, wybacz! Wczoraj tego nie wiedziałam, ale teraz jestem już po rozmowie z tym panem i oznajmił, że jeśli takową propozycję otrzyma, to ją przyjmie.
- Kim on jest? – zapytała przytomnie Anna.
- Zastępcą mojego krajana w banku, dyrektora Protasiuka. Nazywa się Mateusz Kafer. Ukończył dwa fakultety, czyli prawo oraz dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, zna biegle angielski jak też niemiecki, porozumiewa się po francusku i włosku, bardzo dobrze też opanował to, co u was szwankuje najbardziej, czyli promocję internetową. W tym jest w banku najlepszy, to muszę przyznać.

- Czemu pani chce się go pozbyć? – Jachimiak był bezpośredni.
- To nie tak, profesorze – pokręciła głową. – Zapytałam zwyczajnie swojego rzecznika, pana Protasiuka, czy nie zachciałby przejść do waszego resortu, ale odmówił, przy czym był rozbrajająco szczery. Oznajmił, że jeśli zmuszę go do odejścia, to powróci na prowincję. Ma już zbyt dużo lat, aby uczyć się czegoś nowego i próbować robić inną karierę w stolicy. Poza tym, nie czarujmy się, zmiana łączyłaby się u niego ze znacznym spadkiem dochodów. To co zarabia w banku ma się nijak do waszych płac, Tomek coś o tym wie. Dlatego też, podsunął mi kandydaturę swojego zastępcy.
Gość jest z innego pokolenia. Jest dobrym fachowcem, głodnym awansu, stara się, ale w banku na sukcesję musiałby jeszcze poczekać. Dlatego łatwiej przełknie spadek dochodów w zamian za samodzielność i możliwość zdobywania nowych doświadczeń. Tym bardziej, o czym wspominałam, że w nowych technikach internetowych jest lepszy od Protasiuka, a więc dla was bardziej przydatny. Za dwa lata będzie lepszy od Protasiuka ogólnie i wciąż dziesięć lat młodszy. Wszystko będzie przed nim.

- I mówi pani, że zgodził się przyjąć propozycję? – pytała Anna.
- Nie powiem, że z dużym entuzjazmem, ale po namyśle wyraził zainteresowanie tą pracą. Oczywiście, oznajmiłam mu, że jeśli nie wyrazi zgody, to go z banku nie wyrzucam. Gdyby jednak chciał odejść, dostanie ode mnie rekomendację i świetną opinię, a poza tym… – cicho się roześmiała. – Przecież jest dziennikarzem i dobrze wie, że poszedłby pod skrzydła Tomka.
- Ja go nie kojarzę – pokręciłem głową.
- Trudno żeby było inaczej – wyjaśniła. – Za twoich czasów był jednym z pracowników Protasiuka, do dyrektorów było mu jeszcze daleko. Ale sam zna cię wystarczająco dobrze.
- To był chyba decydujący czynnik – zauważył profesor.
- Raczej tak – przyznała Dorotka. – Jestem przekonana, że wejdzie w nowe zadania u was z pełnym zaangażowaniem, o ile oczywiście zechcecie z niego skorzystać.

- To teraz zależy wyłącznie od Tomka – wtrąciła Anna. – Ja w takie sprawy nie mam już zamiaru ingerować. To on za wszystko odpowiada.
- Dobrze, niech przychodzi – zdecydowałem w jednej chwili. – Skoro ty sama wystawiasz mu rekomendację, zatrudniam go w ciemno. Niech się jutro zjawia i podpisuje papiery. Jest pilnie potrzebny!
- Czyli jeden strupek mielibyśmy wreszcie z głowy – westchnął Jachimiak.
- Oby! – zawołała Anna. – I rzeczywiście, niech się zjawia jak najszybciej. Mamy masę zaległości.

Dorotka była dobrze przygotowana do wizyty. Przed odejściem zostawiła nam teczkę z kopiami dokumentów personalnych pana Mateusza, Anna miała więc okazję wezwać oficera służb ochrony państwa, aby pilnie rozpoczęły procedurę kontrolną przed wystawieniem mu certyfikatu dostępu do tajemnic państwowych. W naszym resorcie było to nieodzowne, tym bardziej na tak wrażliwym stanowisku. Dopiero później, kiedy zostaliśmy tylko we trójkę, rozpoczęliśmy poważną dyskusję o naszych przyszłych zadaniach, związanych głównie z szeroko pojmowaną energetyką.
Pierwszy raz zostałem wtajemniczony w strategiczną problematykę gazową, naftową oraz elektryczną. Poznałem z grubsza zastrzeżenia naszych służb specjalnych związanych z bardzo różnymi i czasem zupełnie jawnymi opracowaniami naukowców oraz praktyków tych branż. Z innymi miałem się zapoznać w przyszłości, do czego zresztą Anna mnie zobowiązała.

Dowiedziałem się także, że będę musiał wykroić sobie z godzin pracy czas na studiowanie dokumentów o tej tematyce w kancelarii tajnej. Nie było możliwości aby na przykład wziąć je do domu, a tylko niektóre mogłem zabrać do gabinetu i tam je analizować. Z zakazem kopiowania albo przepisywania. Przeczytać i zapamiętać. A gdzie miałem mieć czas na takie codzienne, ministerialne zadania? Co z moim mocnym postanowieniem wracania do domu jak normalny człowiek? Czy ten system pozwala ludziom żyć normalnie?
Całe to przyspieszenie było związane z planowaną wizytą premiera w Norwegii w sprawie możliwego zawarcia umowy gazowej, oczywiście z udziałem Anny, ale i mnie również. Jej termin nie był dotąd definitywnie ustalony, jednak zamierzenia obejmowały jeszcze ten rok, a więc czasu pozostawało mi niewiele. Do tego dochodziła kwestia niezbędnych rozmów z rządem Danii.

Najlepszym wyjściem technicznym dla nas była trasa rurociągu przez jej szelf, ale zgoda na to była raczej niemożliwa do uzyskania. Pozostawało skorzystanie usługowe z ich systemu przesyłowego. To jednak tak samo wymagało zgody tamtego rządu. Szykowały się więc rozmowy trudne i nie rokujące zbyt wiele nadziei. Tym niemniej należało je przeprowadzić mimo wszelkich złych prognoz. Warianty alternatywne były o wiele bardziej kosztowne, trzeba najpierw spróbować wszystkiego co się da. Taki kierunek polityki uznałem od razu za słuszny. Na tematy z pozostałych branż na razie nie będę miał czasu, odłożyłem je na później.
Po rozmowie wróciłem do siebie i spróbowałem przeglądać dokumenty gazowe, nie tracąc kontroli nad zegarem. Po chłopców pojechałem pół godziny spóźniony, tym niemniej pojechałem.
Tato zaczynał im się znowu podobać i to było najcenniejsze.

wykrot
03-11-2021, 05:43
A jednak udało się! Przez cały tydzień wychodziłem z pracy przed siedemnastą, a w piątek pozwoliłem sobie nawet o czternastej. Tu już byłem uzależniony od reszty zespołu, wyjazd na południe wymagał uzgodnień i do nich musiałem się dopasować.
Wcześniej jednak miałem okazję rozmawiać wieczorami z Heleną. Chwaliła mnie za te wcześniejsze powroty niezmiernie.
- Panie Tomku! – perorowała. – Ministrem się bywa, a dzieci będzie miał pan zawsze! Chłopcy weszli w okres, kiedy obecność rodziców jest im niezbędna, a jej brak będzie miał skutki w całym dalszym ich życiu. Jeśli ten fakt pan zaniedba, to za rok, dwa, już nie zechcą z panem rozmawiać. Teraz zaczyna się czas rozstrzygający o ich przyszłości. Jeśli wejdą w dojrzewanie sami, straci pan jakikolwiek wpływ na ich postępowanie późniejsze. Nie będzie pan dla nich autorytetem mimo swoich stanowisk.

- Wiem, pani Heleno, wiem – kiwałem głową. – Ja nie mam już dwudziestu lat. Jestem świadomy zaniedbań rodzicielskich, ale…
- Nie ma „ale” i koniec z tym „ale”! – stwierdziła autorytatywnie. – Dorotka też obiecała, że kończy z wieloma etatami. Zresztą w następnym roku akademickim nie będzie prowadziła żadnych stałych zajęć, bo będzie na urlopie macierzyńskim, a potem wychowawczym. Już jej zapowiedziałam, że jestem zbyt stara by zajmować się noworodkiem, to nie jest na moje zdrowie.
- Zatrudnimy pielęgniarki, proszę się nie martwić.
- Pielęgniarki też trzeba przypilnować – mruknęła. – A poza tym, pielęgniarki nie zastąpią ojca! Nigdy i nigdzie!
- Przecież ani nie uciekam, ani nie wyjeżdżam.
- Ale jest pan potrzebny w domu! Może pan nic nie robić, ale ma pan być! – rzuciła mi w twarz i poszła po nalewkę.
Czasem się zastanawiałem, czy te nasze kłótnie nie służyły jej za drobny pretekst, aby wypić wieczorem po kusztyczku czegoś dobrego…

Justyna zgodziła się na nasz wariant podróży na południe i takim sposobem zatrzymaliśmy się w piątkowy wieczór w znanym nam, rzeszowskim hotelu. I jak zawsze, Helena od razu gdzieś przepadła, co wcale nam nie przeszkadzało.
- Znajdzie się, albo nie znajdzie – skomentowała Dorotka. – Najważniejsze, że mamy szansę zjeść całkiem smaczną kolację.
Tak też było. Szwagrostwo zabrali w podróż tylko swojego najmłodszego Kacperka, który z naszymi bliźniakami od dawna znalazł wspólny język, dlatego dzieci zajmowały się głównie sobą. Później poszły spać, a my jeszcze parę godzin spędziliśmy w restauracji. A po kilku godzinach snu, na długo przed wschodem listopadowego słońca, ruszyliśmy w drogę, wciąż na południe.

Nie wiem jak opisać to, co się działo w domu teściów. Nie, żadne rewelacje nie nastąpiły. Tym niemniej, teściowa po raz pierwszy podczas naszej obecności zeszła z piętra na dół. Wyszła nawet na zewnątrz, ale to nie oznacza, że nas zauważyła. Zachowywała się normalnie wobec Justyny, Bogdana i Kacperka, my jednak wciąż byliśmy dla niej przezroczyści. Próbowałem ją zagadnąć, zresztą Bogdan nawet powiedział wprost, że nie jest sam, ale nie zrobiło to na niej wrażenia. Nie widziała nas! Ani mnie, ani Dorotki, ani naszych dzieci. Justyna próbowała do niej apelować, ale tak samo bez rezultatu. Takich tekstów nie słyszała.
- Patrzyła na mnie z durnym uśmiechem – opowiadała nam potem w hotelu – i nic! Ani tak, ani nie. Żadnej reakcji na moje słowa! Wszystko słyszała, tylko moich apeli w ogóle! Zachowywała się jak potłuczona! Kiedy natomiast pytałam o coś innego, natychmiast się ożywiała i była gotowa do rozmowy.
- Przestań! – przerwała jej wtedy Dorotka. – Trudno, jestem wyklęta, kolejna próba się nie powiodła, ale nie mam zamiaru się poddawać. Jestem spokojna.
Ale w sobotę spokojna nie była. I nikt nie wiedział, że jej próba była ostatnią. Innych już nie będzie.

Na miejsce przyjechaliśmy jeszcze przed południem i chyba ze dwie godziny wszyscy starali się obłaskawić teściową. W końcu stało się jasne, że żadne zabiegi efektu nie przyniosą, a dzieci stawały się głodne. Obiad oczywiście był przygotowany, dochodząca gosposia się postarała, przecież Justyna uprzedzała rodziców o swoim i naszym przyjeździe. My jednak nie mieliśmy złudzeń. Może porcji i dla nas by wystarczyło, przynajmniej dla dzieci, było jednak jasne, że teściowa w takiej sytuacji niczego już nie tknie. A przecież była we własnym domu. Nie mieliśmy wyjścia, trzeba było pojechać do restauracji.

W geście solidarności Bogdan chciał się wybrać z nami, Dorotka jednak odwiodła go od tego zamiaru. Nie chciała tworzenia większych komplikacji niż te istniejące. Nikomu nie było to potrzebne. Dlatego na obiad pojechaliśmy sami. A po powrocie pożyczyła samochód od Grzegorza i gdzieś przepadła, pozostawiając chłopców mojej pieczy. Zapowiedziała tylko, że nie wie kiedy wróci, ale niezależnie od tego, jeszcze dziś wyruszymy w drogę powrotną.
O skorzystaniu z nalewek Grzegorza nie było więc mowy, a sytuacja aż się prosiła żeby coś wypić i mocniej zakląć. Nawet pogoda sugerowała takie postępowanie. Było zimno, mglisto, wilgoć wdzierała się w zakamarki odzieży. Mimo tego, mimo szybko zapadających ciemności, siedziałem samotnie w plastykowym krześle na tarasie, rozmyślając nad naszym losem. Spędzaliśmy w taki sposób Andrzejki. Chłopcy byli wewnątrz wraz z Kacperkiem, zabawiani przez Bogdana i Grzegorza. Przynajmniej nie zamarzną, myślałem. Mnie pozostało skorzystać zapobiegawczo z tabletki aspiryny.

Grzegorz wprawdzie zapraszał mnie do domu, ale musiałem odmówić i nie wszedłem do środka. Na teściową nie mógłbym patrzeć. Wytłumaczyłem mu, że wybieram się niedługo do Dorotki, dlatego dał mi w końcu spokój.
Po kilkunastu minutach chłód wdarł mi się pod koszulę, przyszła więc pora na działanie. Uruchomiłem jeepa i wyjechałem na osiedlową drogę. Po kilkudziesięciu metrach znalazłem odpowiednie miejsce więc zjechałem na pobocze i wyłączyłem silnik. Sprawdziłem tylko czy mam przy sobie telefon, po czym opuściłem oparcie fotela. Tak będzie najlepiej…
Nie chciałem tkwić przed domem, stając się wyrzutem sumienia teścia i szwagrostwa. Skoro zniknąłem, nie musieli już o nic zabiegać ani do mnie przychodzić, namawiając do czegokolwiek. Chłopcami się zaopiekują, tego byłem pewny, a ja w aucie nie zamarznę.

Kurwa mać… Minister i milionerka… co za los! Tysiące ludzi pewnie nam zazdrości nie wiedząc, że taka jedna mamusia potrafi doskonale nas wykończyć, a przynajmniej obrzydzić całe życie… Jak długo można trwać w takiej nienawiści? W imię czego? Co w tę kobietę wstąpiło? Dlaczego ja i nasze dzieci staliśmy się automatycznie skażeni, chociaż nie popełniliśmy wobec niej żadnych grzechów? Justyny i Bogdana to nie dotyczy, chociaż nie kryją, że utrzymują z nami, czyli z Dorotką, normalne relacje. Im wolno, więc czym jej nasze dzieci zawiniły? Tylko tym, że też są jej wnukami? Widziałem w południe jak rozmawiała wyłącznie z Kacperkiem, to jemu wręczyła czekoladę, chłopców w ogóle nie zauważając. Podłe to było! I zamierzone! Babcia mści się na wnukach? Za co? Jak tak może?
Postanowiłem, że więcej takich wyjazdów nie będzie. Przynajmniej nie z dziećmi. Dość! Teściowa dzisiaj przegięła tak mocno, że nie zasługuje na dalsze starania. Dorotce zabronić nie mogę niczego, niech robi co uważa, ale nie pozwolę, by jej mama traktowała moje dzieci jak dotychczas. Nie chce mieć takich wnuków, to ich mieć nie będzie! Nigdy więcej tu nie przyjadą! Babcia przestaje dla nich istnieć. Koniec!


Tak… ale jak to rozdzielić z Grzegorzem? Dziadek jest w porządku, stara się ile może… i też tu mieszka! Jego karać za winy babki? Toż to by było postępowanie w jej stylu! Kurwa, jak tu z tego wszystkiego wybrnąć?
Dylemat z węzłem gordyjskim w tle. Siedziałem w jeepie w ciemności próbując go rozplątać w myślach i nie miałem pojęcia, że mój los, niczym Aleksander Macedoński, upora się z nim w sekundę. Za kilkanaście dni cały problem zniknie i to bez mojego udziału. Nigdy więcej też nie powróci.

W hotelu spaliśmy niemal do południa. Helena zapewniła nam śniadanie w apartamencie poza tradycyjnymi godzinami podawania posiłków, nie musieliśmy więc spieszyć się na obiad. Mogliśmy poczekać na pozostałą część ekipy, aby w dalszą drogę wyruszyć już razem. Było to niezbędne, gdyż ich samochód prowadziła Justyna, Bogdan się do tego nie nadawał. Wieczorem dali sobie w palnik z Grzegorzem i teraz Justyna objęła kierownicę, przy czym zdolności do niej miała na poziomie Dorotki. Wystarczały aby dojeżdżać do pracy na terenie gminy, lecz długa trasa w perspektywie przerażała ją na samą myśl, a w takiej sytuacji łatwo o błędy. Musiałem ją wręcz holować do samej Warszawy.

Wszystko jednak przebiegło pomyślnie, chociaż jak dla mnie podróż trwała zdecydowanie zbyt długo. W domu jednak cieszyliśmy się bardzo, że jest już poza nami. Jutro Bogdan jechał tak jak my do pracy, a Justyna miała spędzić cały dzień z Heleną. Dopiero wieczorem mieli odjechać do siebie, do leśniczówki. I to Bogdan miał wtedy prowadzić.

Niespodziewanie więc utworzyły się dziwne pary. Ja chciałem odreagować nieco tę całą naszą wizytę, Justyna zaś potrzebowała pozbycia się nabytego stresu kierowcy. A że Dorotka nie piła z wiadomych względów, Bogdan zaś nie był dzisiaj zainteresowany alkoholem… Skończyło się tym, że upiliśmy się z Justyną jak nieboskie stworzenia, a Helena wraz z nami i to niewiele mniej. Justyna przez cały wieczór relacjonowała swoje rozmowy z matką, a że ta sytuacja budziła w niej niemałe emocje, sięgała po kieliszek wręcz automatycznie. A przy niej i my z Heleną.
Poranek miała zatem mocno nieciekawy, chociaż tego nie widziałem. Dorotka darowała mi wprawdzie odwiezienie chłopców do szkoły, ale do pracy musiałem się wybrać. Nie sam oczywiście, na to się nie odważyłem i zadzwoniłem po auto służbowe, jednak zjawić się w resorcie musiałem. Bez względu na swój stan.

wykrot
03-11-2021, 19:21
Dziwna rzecz. Po kilku dniach od tego alkoholowego resetu, pojawiło się u mnie jakieś wewnętrzne przekonanie, że zaczynam panować nad sytuacją w resorcie. Oczywiście, na fanfary było zdecydowanie za wcześnie, ale kierunek wprowadzanych zmian zapowiadał niewątpliwy postęp. Przestawałem się czuć niczym słoń w składzie porcelany i przede wszystkim, żaden problem, żadna nowa sprawa już nie wpędzała mnie w stres i nie powodowała wzrostu tętna. Zaczynałem w siebie wierzyć.

Nowy rzecznik, chociaż na razie był jedynie p.o. dyrektora, gdyż jeszcze nie miał certyfikatu, w ciągu paru dni zrobił rewolucję w departamencie i już zbierałem owoce jego pierwszych działań. W serwisach agencyjnych pojawiły się bardzo korzystne informacje o naszej pracy, zapowiedzi prezentacji zamierzeń, analiz i przedstawiania całej kuchni, która prowadzi do podejmowania decyzji. Dokładnie to, czego od niego oczekiwałem. Na razie były to ogólniki, ale już kształtowały pozytywną atmosferę, niszczoną dawniej różnymi wypowiedziami regionalnych bonzów partyjnych, obrażonych na mój system podziału środków. Zapowiadało się dobrze.

Interesujące wsparcie otrzymałem też od Dorotki, która w pewien wieczór, tuż po powrocie z pracy, zaciągnęła mnie do sypialni. Wcale nie na seks.
- Przyniosłam ci ciekawe opracowania – błysnęła kartą pamięci. – To jest materiał jak najbardziej tajny. Jeśli się wyda że coś o nim wiesz, będę skończona. Nie zapomnij o tym! Możesz to studiować wyłącznie w domu i tylko na naszym komputerze. Wersja oryginalna jest po angielsku, więc ją przetłumaczyłam, mam nadzieję że wiernie. Pamiętaj jednak, że jeśli tych argumentów będziesz używał, to nie wolno ci powoływać się na źródło. Rozumiemy się?
- Tak jest, kochanie!
- Posiedź więc, przeglądnij i niczego nie kopiuj. To musi pozostać u nas.
Zrozumiałem. W gabinecie przy sypialni mieliśmy jeden komputer, który nigdy nie był podłączony do sieci. Zbiornik wiedzy ukrytej, zabezpieczony przed uruchomieniem na wiele sposobów. Bardzo przydatna rzecz.

Materiały Dorotki były bardzo interesujące i obszerne. Zawierały kilkadziesiąt raportów służb ambasady, przeznaczonych dla Departamentu Stanu USA, dotyczących jawnych i bardziej poufnych zamierzeń ekonomicznych polskiego rządu. Były też sugestie wykorzystania tych projektów przez stronę amerykańską. Głównie przez ich firmy. Były też bardziej ogólne opracowania z analizami sytuacji poszczególnych segmentów naszej gospodarki. Na przykład ocena możliwości energetycznych, połączona z prognozami możliwych wzajemnych relacji w tym sektorze. Ale były też wycinkowe opracowania na temat perspektyw nowoczesnych branż, a na tym tle możliwości wykorzystania niektórych firm polskich jako przyczółku dla dalszej ekspansji przedsiębiorstw amerykańskich we wschodniej Europie.

Innego rodzaju opracowanie zawierało przede wszystkim prognozę polityczną i jej przełożenie na możliwe warianty rozwoju relacji gospodarczych, w zależności od rezultatu przyszłych i wcale nieodległych wyborów. Był też zwykły skorowidz, zawierający nazwiska i charakterystyki personalne bardzo wielu osób w kraju. Polityków, dziennikarzy, naukowców, sportowców, twórców i działaczy kultury… łącznie z adresami mailowymi i numerami ich prywatnych telefonów. Ja też się w tym spisie znajdowałem, chociaż Dorotki tam nie znalazłem. Ciekawe…
Zapytałem ją o to, kiedy byliśmy już w łóżku.

- Przecież jestem obywatelką amerykańską! – roześmiała się. – Tomek, ja jestem z takich opracowań wykluczona! Moje nazwisko nie ma prawa pojawiać się w podobnego rodu dokumentach, dotyczących innego kraju. To jest zabronione.
- Nawet w takich dotyczących krajów sojuszniczych?
- Tym bardziej. Zostaw to, nie o wszystkim mogę ci mówić. Zapewniam jedynie, że te sprawy nie mają najmniejszego wpływu na nasze relacje rodzinne. Kiedyś wspominałam, że mógłbyś dostać amerykańskie obywatelstwo bez problemów, ale to by oznaczało dla ciebie tylko powstanie obowiązku podatkowego. Po co ci to? Teraz jesteś ministrem, zdajesz sobie sprawę jak byłbyś atakowany, gdybyś miał jeszcze inne obywatelstwo? A to że jesteś w wykazie, to rzecz wyłącznie techniczna. Taki skorowidz podręczny dla pracowników, taka bardziej ściągawka, dość często pracownikom ambasady przydatna.
- Tak też myślałem.

- Nie wszystko złoto co się świeci. Jak widzisz, mimo amerykańskiego obywatelstwa, jestem bardziej lojalna wobec ciebie niż wobec mojej nowej ojczyzny. Dlatego dałam ci te opracowania, byś wiedział jak jesteśmy pojmowani i jak nas widzą. Tak, tak, nas! Przecież wciąż w duszy jestem Polką. Z tego kraju się wywodzę i mimo milczenia mamusi, wciąż pamiętam gdzie się urodziłam. I to się nie zmieni. Nigdy!
- A ja wciąż cię kocham! – ogarnąłem ją ramieniem.
- Zapewniając mi ciepło i stabilizację – mruknęła niczym kotka. – Dobrze mi z tobą, ale śpijmy już dzisiaj, dobranoc! Do jutra!
- Kolorowych snów!
- Już dawno zapomniałam co to sny. Przy tobie nic mi się nie śni i to mnie cieszy niezmiernie. Jestem wewnętrznie spokojna i zadowolona z życia.
- Tak samo jak i ja… kocham cię!
- Ja też cię kocham. Śpij mój słodki!

Tydzień przebiegał nadspodziewanie udanie. Nie wiem co się zmieniło. Skąd u mnie ten pełen optymizmu nastrój, ale nawet przed wtorkowym posiedzeniem rządu nie myślałem już o tym kto się na mnie boczy a kto nie. Kto się do mnie odzywa, a kto unika. Głowę zaprzątały mi jedynie tematy związane z obradami i takie, którymi chciałem zainteresować później Annę. Reszta nie miała znaczenia. I, o dziwo, zdążyłem wyjechać po chłopców we właściwym czasie. W doskonałym nastroju. Czyli jednak można. John chyba wiedział co mówi, kiedy dziwił się, że tyle czasu spędzam w pracy…

Środa była w resorcie dniem zwyczajowo wewnętrznym. Asystenci nie mieli prawa umawiać wizyt gości z zewnątrz. Było oczywistym, że po posiedzeniu rządu zarówno sam minister jak i podsekretarze stanu muszą mieć możliwość ustawienia pracy departamentów, aby realizowały zlecone zadania. Ponadto był to też dzień refleksji i nadrabiania różnych wewnętrznych zaległości. Bardzo przydatna sprawa.

Byłem już po kolegium resortu i przyjmowałem nowego rzecznika, który relacjonował mi swoje plany i zamierzenia. Ciekawy gość. Zdawałem sobie sprawę, że lepiej ode mnie rozumie znaczenie współczesnych mediów i w wielu sprawach pozostawiłem mu wolną rękę, nawet w rozbudowie kadr swojego departamentu. To było nieodzowne. Potrzebowaliśmy na wczoraj kilku specjalistów od kreowania wizerunku publicznego i błyskawicznej reakcji na sygnały pochodzące od tak zwanej opinii publicznej. Wszystko to miał zorganizować na nowo i po swojemu, obiecując mi o wiele lepsze postrzeganie resortu przez społeczeństwo niż to było dotychczas. Nie miałem innego wyjścia, musiałem mu zaufać, z czego był wyraźnie zadowolony. Pierwsze efekty obiecywał jeszcze w tym roku.
Przed zakończeniem rozmowy z nim wyszedłem do sekretariatu po teczkę z nową korespondencją dla mnie, a tu… szok! Rzuciłem okiem na sekretarkę, jednak rozłożyła tylko ręce w dyskretnie bezradnym geście. Nie dziwiłem się jej. Sam omal nie zgłupiałem.

Na widok otwierających się drzwi gabinetu, z krzesełek podniosły się dwie stateczne i eleganckie panie, a kim były, mogłem się zastanawiać najwyżej przez sekundę.
- Dzień dobry, panie ministrze! – zaszczebiotały. – Mamy nadzieję, że nie odmówi nam pan kilku minut rozmowy. Bardzo prosimy!
- Gdzieżbym śmiał. Dzień dobry! – uśmiechnąłem się, skłoniłem i błyskawicznie podjąłem decyzję. – Proszę, proszę wejść! – szeroko otwarłem przed nimi drzwi.

Dwie, wielkie kiedyś aktorki, wykorzystały swój dawny wizerunek i przedarły się do mojego sekretariatu, mimo wszelkich obostrzeń na środowe wizyty gości. Na szczęście zrozumiałem w lot, że skoro nie odwiedziła mnie jedna, to powód wizyty nie należy do tych osobistych. Należało je bezwzględnie wysłuchać.
Instynktownie odłożyłem na bok wszelkie dzisiejsze zamierzenia i postanowiłem się nie spieszyć. Dopytałem je najpierw o preferencje gatunkowe w wyborze herbaty, przy okazji też ciasteczek i dopiero kiedy stolik mieliśmy zastawiony, a panie nie miały nic przeciwko pobytowi w gabinecie również mojego rzecznika, pozwoliłem sobie na pytanie czym zasłużyłem na ich odwiedziny.

Z mojego punktu widzenia sytuacja była dość oczywista, żeby nie powiedzieć banalna, ale dla nich stanowiła przeszkodę nie do przejścia. Panie reprezentowały fundację prowadzącą dom opieki nad bardzo zasłużonymi, emerytowanymi już artystami i próbowały polepszyć warunki końcowych lat ich życia. Z bieżącymi sprawami fundacja jakoś sobie radziła, ale ktoś pomyślał, że w ośrodku brakuje basenu dla celów zarówno rekreacyjnych jak i rehabilitacji jego mieszkańców. A na to funduszy już nie było. Zaczęły więc kwestowanie do wszystkich świętych w celu znalezienia sponsorów.
Pokazały mi wszystkie dokumenty, a właściwie ich kserokopie. Kiedy je przeglądałem, włosy stawały mi na głowie. Cóż, tak właśnie wygląda Polska biurokratyczna!

Resort kultury odmówił im pod pretekstem braku prawnych możliwości wspomagania inicjatyw prywatnych w tym zakresie i odesłał je do resortu zdrowia. Tam z kolei nie uwierzono w cele rehabilitacyjne. Ktoś wyłapał we wniosku rekreację i wtedy postawiono takie warunki, że się poddały. Natomiast spełnienie wymagań funduszu zdrowia wymagało na wstępie poniesienia kolosalnych kosztów i to bez żadnej gwarancji uzyskania pozytywnej decyzji. Dlatego w geście rozpaczy przesłały wniosek do resortu rozwoju…

I u nas też otrzymały decyzję odmowną.

wykrot
04-11-2021, 06:20
Spoglądałem na papiery leżące na stoliku i burza myśli kłębiła mi się w głowie. Jak można spieprzyć tak szlachetną inicjatywę? Dla mnie wyjście z sytuacji było oczywiste, ale dlaczego dotychczas nikt tym paniom niczego nie podpowiedział? Przecież one błądziły, szamotały się bez sensu, traciły czas i siły na daremne wysiłki… A przecież jeden dobry doradca mógł im to wszystko wyprostować w ciągu kilku godzin!
Nawet mój dyrektor departamentu podszedł do tematu schematycznie i nie okazał żadnej wrażliwości, chociaż formalnie postąpił zupełnie zgodnie z prawem. Tym niemniej musi dostać za to prztyczka w nos. Powinien mnie chociaż poinformować o tak nietypowej sprawie. Bo na tym polega jego błąd. Na automatyzmie reakcji i braku wyobraźni.

Wszyscy umilkli gdy studiowałem naszą odpowiedź, kiedy więc odłożyłem już pismo, do mnie należało przerwanie ciszy.
- Tak… Sytuacja powiedziałbym… dość niecodzienna. Czego panie oczekujecie ode mnie? – zapytałem, nie zdradzając na razie dobrego nastroju.
- Panie ministrze, czy trzysta tysięcy złotych dla bogatego resortu stanowi aż tak wielki problem? Nie znajdzie pan takiej sumy przy jakichś resztkach z różnych programów?
- Chciałaby pani, bym zmienił decyzję swojego dyrektora?
- Mam nadzieję, że może pan to zrobić…
Pokręciłem głową przecząco.
- Nie za bardzo. Widzi pani… Jego decyzja jest całkowicie zgodna z prawem i nie mogła inaczej wyglądać.
Powietrze z nich uszło i nawet nie skrywały wielkiego zawodu jaki im sprawiłem.

- Czyli co, znowu jak głupie odejdziemy dziś z pustymi rękami? – zapytała z żalem w głosie druga z pań.
- Pani Ewo… dogadamy się! – posłałem jej promienny uśmiech. – Przepraszam, mogę do pani tak się zwracać?
- Jeśli pieniądze na basen się znajdą, to będzie pan mógł mówić do mnie nawet per „koteczku”! – oznajmiła. – Do Małgosi też! – spojrzała na swoją, przytakującą ruchem głowy koleżankę.
Parsknąłem śmiechem. Dawno już się tak nie ubawiłem w pracy.

To wciąż jednak była praca. Nie należało przeciągać struny.
- Pani Ewo, znaczy… dogadaliśmy się! – uśmiechnąłem się do niej. – Pozwólcie panie zatem, że poproszę do nas jeszcze kilka osób, aby nie tracić czasu nadaremnie. Trochę go już straciłyście…
- Ba! – westchnęła pani Małgorzata. – Mało powiedziane.
- Spróbujemy więc odkręcić co nieco.
- Mogę się z tym zapoznać? – zapytał siedzący dotąd w milczeniu rzecznik i wskazał na leżące papiery.
- Nawet by wypadało! – skomentowałem. – Dobrze się złożyło, że pan tu został. Mam dużą nadzieję, że okaże się to w przyszłości bardzo przydatne.
- Też się skłaniam do takiego wniosku – skinął głową jakby rozumiejąc moje myśli.

Panie aktorki spoglądały tymczasem to na mnie, to na niego, niewiele z tego dialogu rozumiejąc. Przeprosiłem je na chwilę i podszedłem do biurka by skorzystać z łączności.
- Pani będzie uprzejma poprosić do mnie tak na cito panią dyrektor Kingę, ministra Paszkę i ministra Godelika. Na dziesięć minut, ale bardzo pilnie. I poprosić, a nie wzywać!
- Już! – usłyszałem w odpowiedzi.

- Spróbujemy znaleźć jakieś wyjście z tego zamieszania – oznajmiłem paniom, siadając w fotelu na poprzednim miejscu. – Muszę też wyjaśnić, że popełniłyście panie kardynalny błąd, nie konsultując swoich planów ze specjalistami. Wszystko da się zrobić, jednak od kilku lat podobne zamierzenia podlegają procedurom. Jeśli ktoś, nieważne kim on jest, może to być osoba prywatna z działalnością gospodarczą, spółka, albo nawet samorząd… Czyli jeśli ktoś chce otrzymać dofinansowanie do swojego projektu, to bezwzględnie musi przejść określoną ścieżkę decyzyjną. Ona jest stała, jawna i dawno określona. Bieganie po resortach z pismami nie jest dobrym wyjściem, one nie trafiają wtedy pod właściwy adres.

- A dzisiaj trafiły pod ten właściwy? – pani Małgorzata szybko mnie zastopowała.
- Nie, jeszcze nie – byłem bezwzględny. – Nie jestem omnibusem i nie zastępuję prawa. Mogę natomiast paniom wiele podpowiedzieć i ułatwić. Dlatego poczekajmy na moich ludzi, to od nich będą zależały wszystkie decyzje.
- Nie od pana? – zdziwiła się pani Ewa.
- Uchylę się od tej odpowiedzi. Pani Ewo! Mam nadzieję, że bardziej interesuje panią efekt końcowy, więc kuchnię na razie pomińmy. Na razie, bo szybko do niej wrócimy.
- Zrobię wszystko, aby pana nie drażnić – aż westchnęła, pełna nadziei.
- Poczekajmy chwilę, nie chciałbym omawiać tematu każdemu z gości osobno.
- Pan jest gospodarzem, pan rządzi! – uśmiechnęła się pani Małgorzata.

Najpierw zjawiła się Kinga. Pan Mateusz podsunął jej do poczytania teczkę z kopiami dokumentów, a potem nadeszli podsekretarze. Panie zostały wtedy poproszone o ponowne przedstawienie całej sytuacji, a po nich odezwał się Godelik.
- Wszystko to jest bardzo ładne, nie rozumiem tylko co ja mogę mieć z tym wspólnego – spoglądał na mnie.
- Już panu wyjaśniam – odparłem skwapliwie. – Panie Janku! Kiedyś był u nas w resorcie problem dotyczący lokalnej szosy, leżącej tak mniej więcej pomiędzy przejściami drogowymi z Litwą. Jeśli spojrzeć na mapę, to tak w połowie drogi między nimi. Chodziło o to, że lokalna społeczność domagała się jej przedłużenia i kontynuacji za i przez granicę, na co władze litewskie formalnie się zgadzały, ale o realizacji wniosku wcale nie myślały. Wciąż im brakowało wkładu własnego w taką inwestycję. U nas zresztą było podobnie, mimo dużego nacisku ze strony władz wojewódzkich.

- A co to ma wspólnego z budową basenu?
- Zaraz, zaraz, powoli. Pani wicepremier Lechowicz ożeniła mnie kiedyś z tym problemem i nie widząc innego wyjścia, zacząłem starania w Komisji Europejskiej o zgodę na dofinansowanie tej inwestycji aż do dziewięćdziesięciu pięciu procent całości jej kosztów. Taką zgodę uzyskaliśmy, droga została wybudowana i międzypaństwowy problem zniknął…
- Bardzo ładnie! Nadal jednak nie rozumiem związku.

- No właśnie. Związek jest taki, że nie wiem gdzie teraz znajduje się cała dokumentacja związana z tym tematem, a jest to bardzo ważne. Chodzi mi głównie o odtworzenie argumentów, których wtedy używaliśmy, bo sprawa dotyczyła tak właściwie granic różnych obszarów działania. Ja byłem wtedy chyba jedynie doradcą pani minister, sam niczego nie podpisywałem, żadnych decyzji z tym związanych… Chociaż mogę się mylić, bo wiele z tych dokumentów kojarzę. I one byłyby teraz bardzo przydatne, tylko nie wiem gdzie zostały zarchiwizowane. Dlatego miałbym prośbę, by zlecił pan odszukanie tej sprawy i odkurzenie teczek. Bardzo o to proszę!

- Hm… rozumiem, że na wczoraj?
- Powiedzmy, że na jutro – zaśmiałem się. – Poprosiłem pana, bo to chodziło o drogę. Ktoś w pańskich departamentach na pewno temat skojarzy, komuś się przypomni. Mnie to całkiem z głowy już wyleciało, musiałbym teraz siadać nad mapami, dzwonić po znajomych…
- Rozumiem, postaram się na jutro coś przygotować. A swoją drogą, spodziewałem się od pana reprymendy za moje ostatnie decyzje…
- Niby dlaczego? Panie ministrze! Wziął pan na siebie odpowiedzialność za cały sektor komunikacyjny?
- W zasadzie tak…
- Więc ja nie zamierzam zaglądać panu do garnków, dopóki nie nadejdzie odpowiednia pora na podsumowania i rozliczenia. Zatem zgodnie z naszą umową, wciąż ma pan wolną rękę również w sprawach kadrowych. To wszystko w tym temacie.

- Dziękuję! Czy pan minister ma do mnie coś jeszcze?
- Nie, dziękuję. Liczę tylko na jutrzejsze materiały. Koniecznie!
- Pozwolę sobie zatem wrócić do zajęć codziennych, obowiązki mnie wzywają – wstał z fotela. – Było dla mnie zaszczytem i honorem poznać panie osobiście! – skłonił się przed artystkami.
Pani Ewa przytomnie podała mu dłoń, którą uścisnął i ucałował, to samo powtórzyło się z panią Małgorzatą. Jasiu to był jednak elegant, pobyt na zachodzie wcale go nie zmanierował.

Kiedy już nas opuścił, Karol spojrzał na mnie znacząco.
- Czuję, że to ja będę musiał się tym zająć, tak?
- Nie mylisz się – przytaknąłem. – Podejdziemy jednak do tematu z innej strony niż to panie były uprzejme nam zasugerować.
- Tak? Zamieniam się zatem w słuch! – zadeklarował.

wykrot
05-11-2021, 04:57
- Proponuję dotychczasowe wnioski fundacji uznać za niebyłe i zwyczajnie zapomnieć o nich. Nasza odpowiedź jest zgodna z zasadami i z obowiązującym prawem, nie ma więc sensu do niej wracać i szukać dziury w całym. Natomiast cała sprawa musi zostać ponowiona od samego początku, ale tym razem, nowy wniosek musi zostać napisany pod nasze dyktando – spojrzałem na artystki, które wizualnie się zaniepokoiły. Niczego im jednak nie tłumaczyłem, wracając do rozmowy z Karolem.

- Czyli tak. Wybierzesz specjalistę, pod kierunkiem którego powstanie nowy wniosek o dofinansowanie inwestycji z pogranicza kilku obszarów działania. Sam niech sobie dopasuje jakich. Im więcej tym lepiej. Wniosek ma zostać sporządzony w sytuacji prawnej przed sporządzeniem projektu wykonawczego i całej dokumentacji inwestycyjnej, a więc część opisowa będzie musiała zawierać dość szczegółowy zakres zamierzeń. I tu będzie musiał przysiąść fałdów wraz z całym zarządem fundacji. Zresztą, sami wiecie najlepiej jak to prowadzić, a jakby co, pytaj pana Jana. Oni mają temat dobrze przećwiczony, u nich sporządzenie dokumentacji projektowej najczęściej należy do zwycięzcy przetargu. Sami się w to nie bawią. A więc twój człowiek będzie odtąd ożeniony z tym projektem na dobre i na złe, ponadto na bieżąco będzie kontaktował się z fundacją. Do całości tematu wgląd musi też mieć pan rzecznik, oraz ktoś, kogo wybierze pani Kinga. Muszę mieć pełne relacje w każdej chwili, bez potrzeby angażowania twojego czasu.

- Przepraszam pana – wtrąciła pani Ewa. – A czym to się różni od naszego wniosku?
- Do tego dopiero dojdziemy – rzuciłem krótko, upijając łyk kawy aby zwilżyć usta. – Widzi pani, nawet ministrowi nie jest łatwo znaleźć trzysta tysięcy złotych dla prywatnej fundacji, chociaż milion i trzysta tysięcy jest już znacznie łatwiej, a trzy miliony powinno nam przejść całkowicie bez zadyszki. Łatwiej nawet niż ta dzisiejsza kawa.
- Co pan mówi? – wyrwało się drugiej damie.
- Cicho, Małgośka! Ja już się nie odzywam – westchnęła pani Ewa.

- Dobrze… Wróćmy zatem do naszych rozmów. Otóż, jak wspomniałem, łatwiej znaleźć większe środki na coś innowacyjnego niż małe na zadanie dość trywialne. Dlatego ten basen nie może być obiektem mizernym. Takim dołkiem z zimną wodą, stojącą i stęchłą. To musi być obiekt nowoczesny, z wodą podgrzewaną energią ekologiczną, oczyszczaną w cyklu zamkniętym, do użytkowania całorocznego.

Ponadto muszą mu towarzyszyć obiekty mniejsze, takie baseniki dla osób, powiedzmy nie w pełni sił fizycznych, na pewno gabinety odnowy biologicznej, pomieszczenia dla zabiegów rehabilitacyjnych, może to będą jakieś kąpiele błotne… nie wiem! Nie jestem specjalistą w tym zakresie, wszystko to należy skonsultować z fachowcami. Coś jednak kojarzę, bo mam basen w domu i to dla zdrowych ludzi, a jednak wiele takich spraw jest gotowych na wszelki wypadek. Tak się dzisiaj do tego podchodzi! A w tym przypadku, wszystko powinno zostać podporządkowane konkretnemu celowi. Rehabilitacja i przyjemność! Nawet pomieszczenia dla gry w warcaby powinny się tam znaleźć, aby bez ubierania się, mieszkańcy domu mogli spędzać czas nad wodą. Bez konieczności korzystania z jej zalet.
- Ależ to by było piękne! – westchnęła pani Małgorzata.

- Panie ministrze… – wtrącił rzecznik.
- Tak?
- Czyli obiekt powinien być ogrzewany energią słoneczną?
- Nie tylko! – zaakcentowałem. – To mogłoby nie wystarczyć. Nie będę się tu zajmował analizami geodezyjnymi, technicznymi i termicznymi, nie mam na to czasu. Ale zasilanie energią solarną należy połączyć z pompami ciepła. Ten projekt ma być ultra nowoczesny i wzorcowy! Inaczej nie będzie na niego pieniędzy!
Panie i panowie! W innej sytuacji nie znajdziemy pretekstu, aby włączać się w finansowanie bezpośrednie! – podkreśliłem. – Ministerstwo swoje pieniądze ma, ale tylko je rozdziela i kontroluje ich wydawanie! Samo jednak nie bawi się przecież w bezpośrednie wspomaganie potrzebujących. A więc, jeśli robimy wyjątek, to musimy mieć ku temu mocne podstawy!

Karol kręcił jednak głową.
- Aż tak mocne one nie są. Tym bardziej, że jakiś fundusz trzeba będzie okroić.
- Spokojnie, ostatniego słowa jeszcze nie powiedziałem.
- O! Pan minister trzyma coś w zanadrzu?
- Tak, panie ministrze! – potwierdziłem. – Całą tę sytuację, jak najbardziej i całkowicie oficjalnie, wykorzystamy do przeprowadzenia eksperymentu z partnerstwem publiczno – prywatnym! Wszystkie koszty poniesiemy w zbożnym celu, piekąc dwie pieczenie na jednym ogniu. Sprawdzimy jak w praktyce działają wymyślone przez nas procedury, czyli zgromadzimy materiał do analizy z całego okresu powstawania oraz realizacji inwestycji. Czy teraz to jest jasne?
- Jak najbardziej… To jest niegłupie!

- A widzisz! Mało tego. Skoro jest to dla nas eksperymentem badawczo – poznawczym, w takiej sytuacji możemy zadeklarować wyższe dofinansowanie, nawet do dziewięćdziesięciu pięciu procent pełnych kosztów. Będzie to przecież całkowicie uzasadnione! Co panie powiedzą na to? – zwróciłem wzrok w stronę artystek.
- Ja już nawet nie wiem co mówić…
- Oczywiście, tak zupełnie za darmo niczego nie ma. Będziemy musieli zawrzeć umowę, gwarantującą nam dostęp do wszelkich dokumentów na każdym etapie inwestycji. A poza tym, cały proces będzie się musiał odbywać w pełni transparentnie. Czyli żadnych robót po cichu i po znajomości, na wszystko przetargi i tak dalej. I to wszystko pod naszym nadzorem! Taką umowę będziecie panie musiały podpisać. Nasi ludzie nie będą rządzić na placu budowy, ale o wszystkim będą musieli wiedzieć. Nie jest to przyjemna sytuacja, nawet jeśli się nie ma niczego za uszami, jednak to będzie konieczność. Inaczej się nie da!
Podsumowując więc, jeśli będzie na to wasza zgoda, puszczamy machinę w ruch.

- Czyli ministerstwo chce nam kontrolować całą fundację? – zapytała pani Małgorzata.
- Nie! Ministerstwo nie ma nic do fundacji i jej pracy. Rozmawiamy wyłącznie o budowie basenu, czyli o planowanej inwestycji. Na moją znajomość tematu, całkowite koszty sięgną… powiedzmy około czterech milionów, tak Karol?
- Na pewno nie mniej – potwierdził.
- My jesteśmy gotowi wyłożyć dziewięćdziesiąt pięć procent tej sumy, czyli trzy miliony osiemset tysięcy złotych! Ale za tę kwotę chcemy o tej budowie wiedzieć wszystko i dopilnować, aby na żadnym etapie, przy żadnej czynności nie doszło do naruszenia obowiązującego prawa. Czy to tak dużo? Dla was pozostaje zebranie jedynie sumy dwustu tysięcy złotych. Porównajcie panie te dwie wielkości. Trzy miliony osiemset tysięcy z jednej strony, oraz dwieście tysięcy z drugiej….

- Dwieście tysięcy… Boże! Toż to niemal cała, planowana przez nas suma na ten wydatek! – pani Ewa wyraźnie była oszołomiona. – Jak my to zbierzemy…
- Pomożemy paniom i w tym – zadeklarował nagle pan Mateusz. – Ja jestem rzecznikiem prasowym i w razie podpisania umowy deklaruję, że postaram się o odpowiednie nagłośnienie w mediach waszej inicjatywy. Jeśli sprawa stanie się głośna, to nasze społeczeństwo dało już niejeden raz dowód na to, że szlachetne inicjatywy popiera. A tu mamy interes wspólny! Nam zależy na dobrym wizerunku w społeczeństwie, czego pan minister dał najlepszy dowód przed chwilą, a to może się też przełożyć na sukces pań! Głowa do góry! Ja już widzę same pozytywne artykuły dziennikarskie i nie wyobrażam sobie aby jakiś poważny komentator znalazł tutaj coś złego. Nie, to niemożliwe!

- A jeśli nawet – uśmiechnąłem się – to serdecznie zapraszam panie na niedzielny obiad. Do swojego domu! Mam tam basen, powiedziałbym nawet, że nowoczesny. Będziecie panie mogły zapoznać się z różnymi rozwiązaniami technicznymi, a poza tym… moja żona pracuje w banku. Prawda, panie rzeczniku?
- Prawda, prawda…
- Otóż właśnie! Żona podpowie paniom jak i pod co uzyskać korzystny kredyt na wkład własny, kiedy w kasie i na koncie brak gotówki. Zapraszam serdecznie! Naprawdę!

- A gdzie pan mieszka? – zainteresowała się pani Ewa.
- Mamy dom w Podkowie, to nie jest daleko od Warszawy.
Popatrywały jedna na drugą.
- Ponawiam zaproszenie! – powtórzyłem.
- A może wcześniej…
- Niestety… – rozłożyłem ręce. – W piątek zaczyna się sympozjum, muszę na nim być, to samo w sobotę. Nie wiem zwyczajnie kiedy będę wolny, dlatego nie mogę się umawiać. Natomiast w niedzielę… proszę! – podałem im wizytówki z adresem. – Będę na miejscu i będziemy na panie czekać. Zapraszam serdecznie!

wykrot
05-11-2021, 15:36
Jeszcze raz spojrzały na siebie.
- Dziękujemy, ale w takiej sytuacji… nie mogę jechać bez męża.
- Przepraszam. Gapa ze mnie – przyznałem. – Oczywiście, zaproszenie dotyczy również mężów czy partnerów. Przepraszam panie, w resorcie myśli się dość schematycznie.

- Nie szkodzi. W takim razie… – ostatni raz spojrzały sobie w oczy – przyjmujemy pana zaproszenie. O której godzinie powinnyśmy się zjawić?
- Nie, nie przesadzajmy. Niczego nie narzucam, chociaż nam by odpowiadało raczej po śniadaniu – uśmiechnąłem się. – Na miejscu będziemy wprawdzie od soboty i to z dziećmi, ale… różnie to porankami bywa.
- Coś tam pamiętam z przeszłości. Jakieś problemy rankami też czasami miewałam – odezwała się pani Ewa. – Ale dlaczego i skąd się brały… tego to już teraz nie wiem. Nie pamiętam. Czasem tylko zastanawiam się, dlaczego wtedy spać nie mogłam.
- Ja na szczęście sypiam na razie dobrze – uśmiechnąłem się. – Czyli co, z paniami jestem umówiony na niedzielę, a teraz jeszcze powróćmy do uzgodnień. Czy ktoś chciałby coś dodać, może o coś zapytać? Słucham.

- Panie ministrze, rozumiem, że mam wydelegować kogoś ze specjalistów – zabrała głos Kinga – aby pilnował tematu. Do kogo ma się zgłosić?
- Uzgodni to pani z panem ministrem Paszko. Jutro najwcześniej. Ale jeśli pani znajdzie czas, to najchętniej widziałbym w tej roli właśnie panią. We własnej osobie. Nie narzucam jednak, decyzję podejmie pani sama. To samo dotyczy pana rzecznika.
- Ja już zdecydowałem. To jest zbyt ważna sprawa, bym tracił z nią kontakt, będę się tym zajmował osobiście. Chociaż szczegółowe zadania będę zlecał odpowiednio i na bieżąco.

- Czyli sprawa jest jasna. Oczywiście, to co tu zaprezentowałem jest jedynie schematem działań, który należy wypełnić treścią. Apeluję jednak do wszystkich i proszę ten apel przekazywać dalej. Wszystko ma się odbywać bez czekania na ostatni dzień upływu terminu administracyjnego. Jeśli ktoś w tym łańcuchu zawali z powodu lenistwa, to wyleci z pracy. Nie mam zamiaru tego ukrywać! Sprawa pozostaje pod moim osobistym nadzorem i liczę na pełne zaangażowanie osób z nią powiązanych. Skoro ma to być inwestycja doświadczalna, to za zaniedbania odpowiada się głową! Niech wszyscy mają tego świadomość już od samego początku. Panie ministrze! – zwróciłem się do Karola. – Proszę wyraźnie uczulić na to swoich podwładnych.
- Tak będzie! – przytaknął.
- Czy ktoś jeszcze chce zabrać głos?
- Nam wypada chyba tylko podziękować? – odezwała się pani Małgorzata.

- Na to jeszcze przyjdzie czas – wyręczył mnie Karol. – Pan minister przedstawił pomysł. Bardzo ciekawy, muszę przyznać, ale to dopiero początek. Zostawcie mi panie, proszę, jakiś bezpośredni kontakt. Na razie usiądziemy, spróbujemy znaleźć właściwe ramy dla realizacji tego zadania, a w przyszłym tygodniu ktoś się zgłosi do pań i zaczniemy się mierzyć z oporem materii. Wierzę, że z sukcesem na finiszu!
- Oby! – westchnęła głośno Kinga, rozładowując już dość podniosłą sytuację. Dlatego też pozwoliłem sobie na dość gruby żart ściskając na pożegnanie dłoń pani Ewy.
- Mam nadzieję, że nie za górami i nie za morzami jest już ta chwila, kiedy będę mógł pani powiedzieć „do zobaczenia zatem, koteczku!”

Roześmiała się.
- Nawet nie pamiętam jak pan ma na imię.
- Tomasz. Tak zwyczajnie. Tomasz Barycki.
- Panie Tomaszu… Miło było pana poznać! – spojrzała mi w oczy.
- Cała przyjemność po mojej stronie! – zadeklarowałem. – Wie pani co? Ludzie, którzy sami coś chcą, inspirują i mnie. Nie umiem przejść obojętnie w takich sytuacjach. Dlatego zrobię wszystko co mogę, aby wam się powiodło! Życzę powodzenia i bardzo proszę nie zapomnieć o niedzieli. Będziemy z żoną na państwa czekać.
- Dziękuję, nie omieszkamy skorzystać z zaproszenia.

Powitaliśmy ich nie całkiem razem, gdyż Dorotka była w niedzielę bardzo znużona towarzyszeniem mi podczas piątkowo – sobotnich uroczystości. Prawdę mówiąc, sympozjum okazało się imprezą o wiele poważniejszą niż wyobrażałem to sobie jeszcze w przeddzień. Piątkowy, powitalny ceremoniał i te oficjalne wystąpienia inauguracyjne, później obrady w grupach tematycznych, a w sobotę mnóstwo rozmów kuluarowych i jeszcze bankiet na zakończenie uroczystości.

Ale, co ciekawsze, niby o zaproszeniu mnie przypomniano sobie w ostatniej chwili, jednak obydwoje okazaliśmy się bardzo pożądanymi partnerami do wymiany chociażby kilku zdań. Mną bardziej interesowali się goście krajowi, zainteresowani różnymi szczegółami polityki resortu na teraz i na przyszłość. Dorotka natomiast była wręcz oblegana przez ekonomistów zagranicznych. Pamiętano jej wykłady promocyjne na uniwersytetach europejskich, znano też ostatnie, czasem dość kontrowersyjne publikacje w wydawnictwach ekonomicznych oraz biznesowych. Moja żona zdążyła w nich dość mocno rozwinąć teorie zawarte w swojej rozprawie doktorskiej, co wzbudzało niemałe zainteresowanie na całym globie.

Światek inwestycji finansowo – giełdowych znał casus pewnego młodego maklera z Chin, który posiłkując się między innymi teoriami Dorotki, uzyskał na giełdzie w Szanghaju dochód roczny w wysokości ponad siedemset procent! I nie była to rozgrywka niszowa, człowiek ten obracał na początku kilkunastoma milionów dolarów, a w ciągu roku pomnożył je wręcz niebotycznie! Był to najlepszy giełdowy wynik na świecie!

Drugim potwierdzeniem nadzwyczajnych zdolności Dorotki były wyniki korporacji Solution. Nie tak dobre jak samego banku Solution Poland S.A., który obrastał w piórka i coraz śmielej rozpychał się wśród polskiej konkurencji, ale całkiem przyzwoite jak na amerykańskie warunki. Korporacja nie przeżywała żadnego kryzysu, mimo że tamtejszy rynek zachowywał się wyjątkowo niestabilnie i wielu graczy straciło w tych czasach niebotyczne fortuny. Solution Inc. jednak trwał i jak się okazywało, w porę pozbywał się gorących papierów. Inwestował natomiast w takie, które bez wielkiego ryzyka przynosiły stabilny dochód. Hammers uwzględniał w swojej strategii opinie Dorotki, dlatego skutecznie udawało mu się omijanie pułapek losu.

Polski bank miał wyższe zyski, gdyż jego dom maklerski przez większą część roku grał na instrumentach pochodnych i papierach wyższego ryzyka. Z dużymi sukcesami zresztą. Dopiero od jesieni, czyli od początku roku akademickiego, Dorotka wycofała z tego pola bankowe aktywa. Stwierdziła, że nie ma czasu na takie zaangażowanie, by bezwzględnie trzymać rękę na pulsie, a w takiej sytuacji ryzyko dużych strat jest zbyt wielkie.
Mogła sobie na to pozwolić, gdyż ze wstępnych szacunkowych obliczeń wynikało, że bank i tak będzie miał rekordowe wyniki bilansu rocznego. Dlatego ostatnio nieco bardziej zaangażowała się w pracę na uczelni. Dopingowała też swoich studentów by nie opóźniali pisania prac magisterskich i zdążyli przed wakacjami, gdyż na koniec czerwca lekarze wyznaczyli jej termin porodu. Więcej też czasu poświęcała swojej habilitacji, traktując to zajęcie jako niezbyt stresujące, bardziej jako odpoczynek od zadań służbowych.

W sobotę Dorotka porzuciła międzynarodowe towarzystwo i postanowiła mi towarzyszyć przez całe popołudnie, a później również na bankiecie. Właściwie to ją o to prosiłem, niezbyt pewnie czując się w dyskusjach z atakującymi mnie specami od ekonomii. Szczególnie w warunkach kuluarowych, kiedy nimb mojego stanowiska raczej nie działał, a ja nie potrafiłem być tak bezczelny, żeby adwersarzom przerywać albo ich zakrzyczeć. Daleko mi jednak było do wiedzy profesorów ekonomii.

I dobrze zrobiłem. Moje piękne, małżeńskie szczęście przez cały dzień trwało na posterunku i kilkoma słowami, jakimś prostym gestem, albo wręcz wygłaszając określoną tezę, zawsze podsuwało mi wymagany kierunek odpowiedzi. Dzięki jej zabiegom, efektem tego dnia było przełamanie i paru moich głównych ekonomicznych oponentów w kraju, podało tyły. Już wiedzieli, że nie dadzą mi rady.

Potwierdzeniem sytuacji był wieczorny bankiet, stanowiący podsumowanie sympozjum. Moja śliczna, nie odstępująca mnie ani na krok żona, podbijała serca rozmówców, niczego im w zamian nie obiecując. Bez trudu też rozprawiała się z różnymi, kierowanymi pod moim adresem gospodarczymi pomysłami oraz hasłowymi teoriami. Jedne odsyłała do archiwum ekonomii, inne zaś proponowała publikować, poddając pod publiczną dyskusję. Obiecywała nawet brać udział w późniejszych dyskusjach, co czasem było wręcz jawnym szyderstwem z oponenta. Boże, gdybym miał w rządzie takie zaplecze… Wystarczyła by mi za całą sforę doradców i asystentów. Niestety, w resorcie musiałem sobie radzić sam.

wykrot
06-11-2021, 06:42
Ciąża, w zasadzie zupełnie jeszcze na zewnątrz niewidoczna, zaczynała jednak dawać się jej we znaki. Moja żona, zawsze pełna wigoru, kiedyś narzucająca sobie wielogodzinny reżim dobowej pracy, zaczynała dmuchać na zimne i w niedzielny poranek zwyczajnie odmówiła wyjścia z sypialni. Tym bardziej, że Helena nas rozleniwiła, dostarczając kawę wraz ze śniadaniem do łóżka.

Wcale to nie oznaczało, że mieliśmy jakiś syndrom dnia wczorajszego. Ja przez cały bankiet wypiłem symboliczne dwa kieliszki wina, Dorotka zaś zero. Będąc odpowiedzialną, przyszłą mamą, nie dała się namówić nawet na tradycyjny toast spełniany ekskluzywnym szampanem i spełniła go kieliszkiem soku.
Tym niemniej, jej ogólny stan najlepiej symbolizowała sytuacja po naszym nocnym powrocie do domu. Nie chciała się kochać ani ze mną, ani z Agatą, ani z nami razem. Chciała spać i odpoczywać w nirwanie. A co ciekawsze, rano zupełnie jej to nie przeszło.

Śniadanie podane przez Helenę zjadła w łóżku, wypiła kawę, poza tym cmoknęła jeszcze w czółka synów, którzy za moim pozwoleniem nawiedzili naszą sypialnię aby się z mamą przywitać i… to wszystko! Ekstremum tego poranka stanowiła jej nieodwołalna prośba o opuszczenie sypialni przez wszystkich, mnie i Agaty nie wyłączając. Chciała zostać sama, chociaż nie rozumieliśmy dlaczego.
Nie widzieliśmy też powodu, aby jej życzenia nie spełnić. Kaprysy kobiety przy nadziei są dla otoczenia prawem, dlatego reszta poranka w Podkowie działa się bez wiedzy pani gospodyni. Piotruś z Pawełkiem nawet się z tego cieszyli. Agata pozwalała im na o wiele więcej, niż zaakceptowała by to Dorotka. Wiedziałem o tym, jednak wcześniej nie było czasu na jakąś poważną rozmowę o wychowaniu dzieci, ciągle odsuwałem ten temat na później, brakowało mi czasu.

Dopiero po południu, kiedy od obiadu dzieliło nas kilkadziesiąt minut, zawołała Agatę by kontrolowała jej własne przygotowania do spotkania gości. Aktorki pamiętała nieszczególnie, po pierwsze była na to zbyt młoda, ich filmy były popularne przed jej urodzeniem, a poza tym nie było jej w kraju przez ładnych kilka lat. Nie miała kiedy zagłębić się w ich filmowe role, chociaż jakąś tam orientację miała. Tym niemniej, chciała byśmy przy paniach wyglądali elegancko, dlatego jeszcze w środku tygodnia przygotowały mi z Heleną garnitur wraz z wszystkimi pozostałymi elementami stroju. Sama też przeglądnęła swoją garderobę. A było co przeglądać, kilka godzin na to poświęciła.
Dla Agaty też wszystko przygotowała.

Osobą najbardziej podekscytowaną planowanym spotkaniem była pani Helena. Chwaliła mnie głośno od paru dni za sam pomysł zaproszenia tak dostojnych, według niej, gości i od rana próbowała jeszcze dopilnować odpowiednich przygotowań. Ściągnęła parę dni wcześniej swoje Białorusinki do sprzątania, chociaż nie było tu już czego sprzątać. Ponadto drażniła mnie emocjami związanymi z obiadem, mimo, że niczego specjalnego dzisiaj nie gotowała. Niedzielny obiad, gęsina z żurawiną jako główne danie, miał przyjechać z Talizmana wraz z personelem. Mimo to, Helena była podniecona jeszcze bardziej niż wtedy, kiedy jechaliśmy na południe, gdzie spotykała się ze swoim ulubionym Piotrem.

- Pani Heleno, pani ubyło dzisiaj pewnie ze dwadzieścia lat! – żartowałem, kiedy jeszcze rozkręcaliśmy się tuż po śniadaniu.
- Więcej! – Helena przyjęła konwencję rozmowy. – Boże, ja je przecież oglądałam wtedy ukradkiem, w telewizorze przez firankę! Na szczęście sąsiedzi nie mieli w oknach zasłonek, ale do domu nie wpuszczali. Mówili, że zapaćkamy im podłogę i nie myślą po nas sprzątać.
Chłopcy siedzieli w salonie i ze zdziwieniem strzygli uszami.
- Skąd ja to znam… – westchnąłem.

- Prawda? – roześmiała się. – Panie Tomaszu, pan mnie jeszcze rozumie, bo młodzież to już nic a nic! Pokolenie komputerowe… po co wam to wszystko?
- Takie to są współczesne czasy – stwierdziła nostalgicznie Agata, która dotrzymywała nam towarzystwa. – Wchodzisz między wrony, musisz krakać jak i one.
- I co pani z tego ma? – Helena zatrzymała się i zakasała ręce. – To co prawdziwe i tak uzyskuje się wraz z potem wylanym na ćwiczeniach i treningach. A stanowisko? Dzisiaj jest, jutro go nie ma…
- Jednak pieniądze zostają – wpadła jej w słowo Agata. – Po to przecież pracujemy, po to się staramy, kiedy mamy jeszcze siły. Aby ułatwić sobie życie na starość.
- No… nie całkiem. Pani jest samotna, więc rozumuje takimi kategoriami, natomiast pan Tomasz pewnie nie zgodzi się z panią, gdyż posiadanie dzieci zmienia optykę życiową.

- Dajcie mi spokój, nie mam dzisiaj ochoty na takie filozoficzne dyskusje – ominąłem ich jałowy spór. – Idę nieco zmarznąć, przewietrzyć się, pooglądać ogród i otworzyć bramę. Skoro zaprosiłem gości, nie powinni trafić na zamknięte wrota.
- Ma pan na to czas – skrzywiła się Helena. – Najpierw, za jakieś dwie godziny, winien zjawić się samochód z Talizmana. Dopiero wtedy wystarczy otworzyć bramę.
- A ja też się przejdę – Agata podniosła się z fotela.
- To i my pójdziemy! – chórem zakrzyknęli chłopcy, czyli sytuacja się wyjaśniła.

Mimo że pierwsza dekada grudnia uraczyła nas dość kiepską pogodą, zimnym i mglistym dniem, przebywanie w czterech ścianach jakoś nas nie satysfakcjonowało. Dla takich celów właśnie służył nam dom w Podkowie. Siedzieć w cieple mogliśmy w Warszawie, ale od czasu do czasu zmarznąć też nie było od rzeczy. Szczególnie dla dzieci, czego Agata pilnowała. By się hartowały. Chłopcy zresztą nie czynili w tym temacie żadnych problemów. Ich więź z Agatą wciąż się pogłębiała, zauważałem to na co dzień. „Ciocia” jakoś dziwnie zaczynała władać ich emocjami, głębiej niż my z Dorotką. Może bardziej się starała niż my, wciąż zajęci swoimi codziennymi obowiązkami…

Kiedy pojawili się goście, byłem akuratnie w okolicach bramy, obserwując z oddali Agatę musztrującą chłopców na placu zabaw. Wyczyniali tam różne łamańce, próbując najpierw zwisać na drążku na czas, albo podciągać się na rękach, a później przechodzili pomiędzy szczeblami kratownicy, umieszczonej płasko kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią. Sądziłem, że zaordynuje im cały tor przeszkód, jaki według jej wskazówek został zbudowany, ale już nie zdążyła. Podjeżdżające auta usłyszeli w tym samym czasie co i ja, a wtedy nagle zniknęła, pozostawiając chłopców samych. Pewnie zaleciła im by dołączyli do mnie.
Goście zatrzymali się tuż za bramą, ale gestem dłoni skierowałem samochód na parking przy podjeździe. Stały tam już nasze pojazdy, miejsca jednak nie brakowało. Dopiero wtedy wysiedli a ja doszedłem w tym czasie na piechotę.

Pani Ewie towarzyszył pan Karol, kiedyś bardzo znany aktor, chociaż nie był jej mężem. Pani Małgosi z kolei – pan Konrad, którego nazwisko nic mi nie mówiło. Nie był aktorem, lecz człowiekiem z branży. Guzik mnie obchodziło czym się zajmował, powitałem go z takim samym namaszczeniem jak i pozostałych.
Pomimo zapraszania do wejścia, goście przystanęli na chwilę przed domem. Pan Konrad okiem fachowca lustrował budynek, próbując pewnie zlokalizować basen, ale i panie oglądały otoczenie z ciekawością.

- Panie ministrze, jestem pod wrażeniem! – zachwyciła się pani Małgosia.
- Bardzo eleganckie to gniazdko – pochwaliła pani Ewa. – Kiedy macie państwo czas żeby o wszystko zadbać? – obróciła się dookoła sygnalizując, że chodzi jej nie tylko o dom. – Coś czuję, że działają tutaj profesjonaliści.
Uśmiechnąłem się.
- Nie inaczej, zgadła pani. Ale prawdę mówiąc, gniazdko nie jest moje, polskich ministrów nie stać na takie fanaberie. Ja tylko w nim mieszkam od czasu do czasu, szczególnie w weekendy. W dniach roboczych korzystamy z warszawskiego mieszkania, codzienne dojazdy stąd byłyby dość kłopotliwe. Tym bardziej, że obydwoje z żoną wracamy z pracy raczej o późnych godzinach.

- A czyja to posiadłość? – zapytał od niechcenia pan Karol?
- Mojej żony oraz ich – wskazałem na podchodzących do nas bliźniaków. – To są nasze pociechy. Chłopcy, przywitajcie się ładnie.
Kobiety są jednak bardzo spostrzegawcze i ciekawskie.
- A czemu mamusia przed nami uciekła? – zapytała pani Ewa, ściskając Pawełkowi dłoń.
- To nie mamusia, to ciocia – wyjaśnił spokojnie, zupełnie się ich nie krępując. A Piotruś w dodatku dołożył. – Mamusia jeszcze śpi bo jest dzisiaj zmęczona.
Musiałem jakoś zareagować, gdyż na takie dictum, towarzystwo zrobiło nieco durne miny.

- Byliśmy z żoną wczoraj na sympozjum, później był jeszcze bankiet, no i w sumie tak się złożyło, że wróciliśmy stosunkowo późno. A że spodziewamy się powiększenia rodziny, żona postanowiła odpocząć nieco dłużej. Na co dzień nie może sobie pozwolić na wylegiwanie, przecież zwyczajnie pracuje.
- Moje gratulacje, panie ministrze! – pani Małgorzata wyciągnęła do mnie rękę. – Tylko czy w takim razie nie sprawiamy państwu nadmiernego kłopotu?
- Bez obaw, bardzo proszę! – odpowiedziałem, przyjmując gratulacje również od pozostałych. – Jak państwo zauważyliście, nawet dzieci miały właściwą opiekę, obiad na dziś mamy zamówiony, a herbatę to sam potrafię zrobić. Zapraszam do domu!

Goście ruszyli w stronę schodów, jedynie pan Konrad ociągał się lekko, spoglądając na skrzydło z basenem.
- To wszystko znajduje się za tamtymi wrotami? – zapytał.
- Zgadza się – potwierdziłem. – Proponuję jednak byśmy szczegóły obejrzeli później, już od wewnątrz. Proszę! – gestem dłoni zachęciłem go do wejścia.

wykrot
06-11-2021, 16:19
Gości przywitała pani Helena, cała w skowronkach. Wesoło trajkotała już od chwili kiedy tylko ukazali się w drzwiach. Weszliśmy bowiem bezpośrednio od strony podjazdu.
- Kiedy oglądałam tamten serial i to ukradkiem, w świetlicy domu wczasowego, w życiu się nie spodziewałam, że kiedyś będzie mi dane poznać panią osobiście! – wzdychała do pani Małgosi, wskazując jednocześnie szafę na palta panu Karolowi. – Że też udało mi się dożyć takiego dnia… Proszę, proszę! – zachęcała pozostałych, zachowując się niczym pani domu.

Na początek przygotowała nam na rozgrzewkę aromatyczną herbatę z samowara z całym asortymentem słodkich dodatków, po czym bezceremonialnie zajęła miejsce za stołem i wciąż zadawała gościom pytania związane z filmem. Stawała się w ten sposób centralną postacią stołu, nawet mnie nie dopuszczając do słowa. Nic dziwnego, że po kilku minutach pan Karol zwyczajnie się pomylił.
- Pyszne te konfitury! – pochwalił, spoglądając na Helenę.
- Sama je robiłam, proszę się częstować! – zachęcała. – Zresztą, tu wszystko jest robione albo przeze mnie, albo na moje zamówienie. W zasadzie nie jadamy potraw z marketów.
- Ale czasem pijemy – wtrąciłem. – Chociażby żubrówkę.
- Żubrówkę w tym roku zrobiłam też sama, będzie można porównać – chwaliła się.

- Widzę, że żona dba o pańskie podniebienie – śmiał się zachwycony pan Karol.
- Żona? – zdziwiła się Helena. – Nie! Ja nie jestem żoną pana Tomasza. Ja tu tylko gotuję!
- I jeszcze rządzę w tym domu, zapomniała pani dodać – uzupełniłem.
- Niech pan nie opowiada bajek! – udawała urażoną. – Dałby pan sobą rządzić…
- W ministerstwie nie daję takich praw nikomu, to prawda. Ale w domu nie mam innego wyjścia – rozłożyłem bezradnie dłonie.
- Bajki pan opowiada! – powtórzyła lekceważącym tonem. – Nie ma takiej opcji! – oznajmiła, stosując popularną obecnie frazę.
- Przypomnieć, jak mnie pani wypędziła z kuchni, kiedy położyłem na stole kostium kąpielowy Dorotki?
- Bo kto to widział kłaść na kuchennym stole mokre majtki? Chociażby one były nawet zdjęte z Dorotki! – oświadczyła dumnie.

Rozległ się gromki śmiech. Goście zdążyli się zorientować, że nasza sprzeczka nie jest niczym groźnym i żadnych konsekwencji ze sobą nie niesie. Ale hałas stłumił też wszelkie odgłosy i nie usłyszeliśmy, że do salonu weszły Dorotka i Agata. Dopiero kiedy podchodziły do nas, śmiech zamilkł.
Wyglądały pięknie, a Dorotka wręcz cudownie. W wizytowych sukniach; Agata w nieco dłuższej, o barwie szmaragdowej, Dorotka zaś w mocno karminowej, tuż przed kolana.

Pantofelki na wysokich obcasach wymuszały ten jej specyficzny „płynący” chód, a hormonalne, ciążowe zmiany, jeszcze dodawały świeżości. Do tego duże kolczyki, niewielki naszyjnik oraz tylko jeden, platynowy pierścionek. Dawny prezent ode mnie.
Suknia nie odsłaniała niczego, miała niewielki dekolt, ale i tak spoglądając na żonę poczułem przypływ pożądania. Ech, objąć by ją teraz, popieścić i tak powoli zdejmować tę sukienkę…

W nocy nie kochaliśmy się, wyjątkowo przecież, więc organizm reagował na nową okoliczność. Ciekawe czy moje kochanie ma pod spodem bieliznę. Lubiła mnie czasem zaskoczyć swoimi pomysłami. A może Agatę też do czegoś namówiła i szykuje się nam na wieczór niecodzienny seansik, kiedy goście już sobie pojadą? Nie miałbym nic przeciwko temu…

Tym razem wyraźnie oznajmiałem przy prezentacji, że to Dorotka jest moją żoną, kiedy natomiast miałem przedstawić Agatę, nieoczekiwanie wyręczył mnie pan Konrad.
- Poznaję! – oznajmił, witając się z nią. – To pani była z tymi dwoma dżentelmenami kiedy przyjechaliśmy, prawda?
- Tak, to prawda – przyznała Agata. – Ma pan świetny wzrok.
- To nie wzrok – uśmiechnął się, wciąż ściskając jej dłoń. – Rysów pani twarzy nie miałem szansy ujrzeć, ale mam oko zawodowca w śledzeniu ruchów. Nawet w sukni porusza się pani podobnie, czyli energicznie i zdecydowanie. Powiedziałbym, że tak trochę po wojskowemu.
- Coś w tym jest – przyznała Agata, ale nie uznała za stosowne kontynuowania wyjaśnień, więc i ja się nie wychylałem. Przecież nie muszą wiedzieć kim jest Agata. Nawet było mi to na rękę, że przedstawiała się sama.

Po krótkim zamieszaniu mogliśmy spokojnie zająć swoje miejsca, ale niemal od razu Dorotka wpisała się w mój spór z Heleną. Sam go zresztą sprowokowałem.
- Ślicznie wyglądasz! – pochwaliłem, kiedy zajęła krzesło obok mnie.
- Dziękuję! – odparła kwaśno, rozglądając się po stole. – Nie musisz się jednak przymilać, podpadłeś mi dzisiaj.
- Ja? – zawołałem zdumiony. – A czymże to? Jakim cudem?
- Nie udaj, że nie wiesz! – kontynuowała, zupełnie na mnie nie patrząc. Przez cały czas lustrowała stół, jakby była z czegoś niezadowolona. Po kilku sekundach podniosła się z krzesła, zabierając swoją filiżankę.
- Co się stało? – Helena również się podniosła.

- Nic się nie stało – odparła łagodnie. – Zrobię sobie jedynie zieloną herbatę.
- Panienko! – Helena podniosła nieco głos i zabrała jej filiżankę z rąk. – Poradzę sobie sama i herbatę też przyniosę!
- Dobrze już, dobrze… – Dorotka uniosła dłonie w geście rezygnacji, po czym potulnie usiadła za stołem.
- Macie państwo koronny dowód w temacie kto w tym domu rządzi – roześmiałem się.
- A co, państwo mieli wątpliwości? – zwróciła się do mnie z uśmiechem.
- Pani Helena początkowo się nie przyznawała – wyjaśniłem.

- Pani Helena może wszystko udawać, ale prawda jest taka, że bez niej byłoby nam bardzo, bardzo trudno żyć – wyznała. – Prawda, pani Heleno? – zapytała, kiedy wywołana stawiała przed nią filiżankę z herbatą.
- Panienko, proszę mi nie kadzić! – odparła niby hardo, po czym zajęła miejsce za stołem.
- Panienko w drugiej ciąży i z trzecim mężem, zapomniała pani dodać – roześmiała się Dorotka.
- A tam… takie… – Helena nie dokończyła, krzywiąc się z przekąsem. Temat rozmowy wyraźnie jej nie odpowiadał.

- Prawdę powiedziawszy, bardziej uwierzyłbym w pani panieństwo niż status dojrzałej matrony – stwierdził autorytatywnie pan Konrad. – A jeśli chodzi na przykład o film, śmiało mogłaby pani grać takie role i z tego co widzę, kamera chyba panią lubi, prawda?
- Nie wiem – Dorotka się uśmiechnęła. – Jak dotychczas tylko Tomkowi pozwalałam się filmować, więc jest to inna sytuacja.
- Nigdy pani nie miała takich propozycji? – nie dowierzał.
- Tego nie powiedziałam! – roześmiała się na głos. – Ale proponuję zmianę tematu, gdyż nie chciałabym zdominować spotkania, które nie jest moim pomysłem. Macie państwo ważne sprawy do omówienia… – spojrzała w stronę kuchni.

Zrozumiałem. Białorusinki krzątały się na zapleczu leniwie, a to oznaczało, że obiadu jeszcze nie przywieziono. A jak przywiozą, to i tak co najmniej kwadrans zajmą im przygotowania do podania.
- Mamy jeszcze chwilę czasu, proponowałbym więc aby obejrzeć teraz sam basen, a także pomieszczenia przylegające. Łatwiej będzie nam rozmawiać o szczegółach. Co państwo o tym myślicie?
- Uważam, że to dobry pomysł – zgodził się pan Karol. – Basen jak basen, wszyscy wiemy jak może wyglądać, ale to współczesne wyposażenie w towarzyszącą mu technikę jest dla mnie na przykład czarną magią.
- Też nie jestem wielkim specem – roześmiałem się – ale coś tam wiem. W szczegółach korzystamy jednak ze specjalistów, inaczej się nie da.
- To w dzisiejszych czasach zwyczajne – pani Ewa podniosła się z krzesła. – Z komputerów korzystają ludzie nie mający żadnego pojęcia o ich budowie, a więc ma pan rację. Da się.
- Zapraszamy więc! – Dorotka postanowiła pełnić rolę przewodnika.

W okolicach basenu zabawiliśmy niemal z pół godziny i trwałoby to jeszcze dłużej, ale dostaliśmy sygnał, że obiad może wystygnąć, musieliśmy więc wracać. Gości interesowało niemal wszystko. Instalacje filtracji i dezynfekcji wody, ogrzewanie, letnie składanie ścian, ich uszczelnianie zimą, pomieszczenia towarzyszące, siłownia, solarium, przebieralnia, dosłownie każda napotkana rzecz. Pytano też o materiały do budowy, no i o koszty.
Swobodna wymiana zdań w dość nietypowym otoczeniu ośmielała wszystkich, a tematy jakie poruszaliśmy były coraz frywolniejsze. W pewnej chwili pani Małgosia przykucnęła nad brzegiem basenu i na chwilę zanurzyła dłoń w wodzie. Nie było to trudne, woda sięgała niemal do jego krawędzi.
- Ciepła! – nie kryła zaskoczenia. – I pomyśleć, że tuż za ścianą jest zimno i mglisto.

wykrot
07-11-2021, 06:19
- Może się pani wykąpać – zaproponowała jej Dorotka. – W szafce przebieralni są stroje, na pewno dobierze pani coś dla siebie. Wszystkie są nowe, jeszcze z metkami. Dla panów również coś się znajdzie – spojrzała na podchodzącego pana Karola.
- Chyba innym razem, raczej nie jesteśmy do tego przygotowani – odparła pani Małgorzata z powagą.
- Tu jest takie miejsce, że gdyby człowiek był młodszy, to można by było robić imprezy w amerykańskim stylu, prawda Konrad? – pan Karol chyba miał kosmate myśli, ale nadział się na niespodziewaną minę.

- Amerykańskie party są przegadane – oświadczyła nagle pani Helena. – Mogli by się u nas uczyć… – spojrzała w sufit z niewinną miną.
- Co też pani powie? – zdziwiła się Dorotka. – U nas w domu? Jakieś bezeceństwa ma pani na myśli?
- A czy ja coś mówiłam? – Helena zrobiła minę niczym aktorka kabaretowa.
- Czy gdyby zaistniała potrzeba skorzystania filmowo z takiej scenerii, wyraziłaby pani na to zgodę? – zapytał Dorotkę pan Konrad. – Chodzi mi o plan filmowy, o użyczenie obiektu na kilka dni zdjęciowych.
- W takich i podobnych sprawach decyzje podejmuje mój mąż, oraz pani Helena. Ja się w to nie mieszam.
- Ale to pani jest właścicielem tego domu, tak?
- Owszem, jestem. Ale o wszelkich bytowych sprawach domowych ostateczną decyzję podejmuje mąż, dlatego bez jego zgody nic takiego nie może się wydarzyć.

- Więc co pan o tym myśli? – zwrócił się do mnie.
- Nic – odparłem spokojnie. – Musiałbym znać więcej szczegółów, by w ogóle taką kwestię rozważać.
- Stawki za takie wypożyczenie są dość atrakcyjne – zachęcał.
- To nie jest dla nas żadnym argumentem – zastopowała go Dorotka. – Nie traćmy więc czasu nadaremnie, na razie nic takiego nie wchodzi w grę. Proszę nam lepiej powiedzieć, czy w polskim filmie większość damskich karier rozwija się przez łóżko, czy są to jedynie plotki?

Pan Konrad zaśmiał się nieco ironicznie, tak jakby zbierał myśli i potrzebował trochę czasu, aby się zastanowić ile może nam powiedzieć.
- Przecież gdybym pani słowa potwierdził, obecne tu panie miałyby święte prawo obrazić się na mnie. Ich talenty są niepodważalne, nie musiały więc z nikim sypiać dla otrzymania roli. A z kim robiły to dla przyjemności, tego nie wiem. Na planie filmowym spotykaliśmy się nie tak znów często.
- Ale tak ogólnie, to jest częste zjawisko w branży? – dociekałem.
- Jak to w życiu bywa – przyznał. – Przecież i poza filmem nawet zwykłe posady uzyskuje się poprzez łóżko. Afery polityków najlepiej o tym świadczą. Pani nigdy nie spotkała się z podobnymi propozycjami?
- Kiedyś owszem, ale to było kilkanaście lat temu, a teraz… – nagle roześmiała się na głos. – Jedynie Tomek odważał się składać mi w pracy podobne propozycje.

- Pan minister był wtedy pani przełożonym?
- Nie… – Dorotka wciąż się śmiała. – Było na odwrót, czyli był moim podwładnym.
Pan Konrad zrobił wielkie oczy. – I żaden przełożony nie próbował warunkować awansu, premii albo chociażby dobrej opinii od uległości… powiedzmy intymnej?
- Nie. Ja po prostu nie mam tutaj żadnych konkretnych przełożonych – wyjaśniła. – Podwładni natomiast wiedzą czym to by się skończyło i dlatego nawet nie próbują.
- Ale pan minister spróbował! – zauważył.
- Tak, ale wtedy byliśmy już małżeństwem.
- Ach, teraz rozumiem – zgodził się. – Taki rodzaj zabawy dla urozmaicenia?
- Mniej więcej – zgodziła się. – W pracy jednak nie mam czasu na takie zabawy i nic z tego nie wyszło.
Nie była to prawda, ale wolałem niczego nie prostować.

W salonie porzuciliśmy tematy biznesowo-oficjalne i ponownie zagościł polski film oraz wspomnienia z dawnych lat. A wszystko zaczęło się od niewinnego aperitifu. Chciałem aby wszyscy wypili z nami symboliczny kieliszek szampana, pan Konrad jednak odmówił. Podobnie zresztą jak i Agata. Przyczyna była prozaiczna, byli dzisiaj kierowcami.
- A jeśli zapewnię państwu powrót oraz odstawienie samochodu na wskazane miejsce to skorzysta pan z oferty? – zapytałem.
- Czemu nie? – odparł swobodnie, pewnie nie wierząc w propozycję.
- A więc uzgadniamy, obowiązek transportu powrotnego dla państwa, a także samochodu biorę na siebie. – stwierdziłem.
- Jak pan to zrobi? – zapytała pani Ewa.
- Zwyczajnie – wzruszyłem ramionami. – Mam znajomych taksówkarzy.
- A ja? – zgłosiła się Agata.
- Ciebie też to dotyczy! – uśmiechnąłem się do niej.
- W porządku, lubię szampana – odpowiedziała podobnie. – Poproszę zatem.

Jak dotąd nie wtrącała się zbytnio w nasze rozmowy, pozostając nieco z boku, ale wkrótce nadarzyła się okazja i Agata popisała się wiedzą o kręceniu filmu. Okazało się, że kilka lat temu, kiedy jeszcze służyła w Bieszczadach, kręcono jakiś film historyczny i tam statystowała w roli jeźdźca.
- Pani jeździ konno? Gdzie? – zainteresował się pan Karol.
- A cóż w tym dziwnego? – odpowiedziała pytaniem. Chciała jeszcze coś dodać, jednak mimo że podawano już obiad, chłopcy jej nie pozwolili.
- Ciocia uczy nas jeździć na takich małych koniach – entuzjastycznym głosem pochwalił się Piotruś. – One są już nasze. Te konie, znaczy się.
- I na quadach jeździmy – dodał Pawełek.
- A z tatusiem jeszcze na go-kartach – przekrzykiwali się wzajemnie.
- Panowie! – Dorotka podniosła nieco głos by ich uspokoić. Chłopcy przeprosili, po czym umilkli.

- Gdzie w Warszawie można pojeździć konno? – pytały panie.
- W Warszawie nie jeździmy, nie ma na to czasu – westchnęła Agata. – Natomiast w weekendy na Mazurach. Świetna stadnina i coraz więcej tras wycieczkowych w okolicy.
- Oj, dla nas Mazury dzisiaj to już by była wyprawa – wtrąciła pani Ewa. – Dwadzieścia kilometrów to jak dawniej dwieście. Aż się wierzyć nie chce…
- Zbytek skromności – Helena nie kryła sceptycyzmu. – Też jestem z tego pokolenia, a przecież jadę z państwem na Mazury w zasadzie zawsze. A poza tym pan Tomasz robi czasem weekendowe wyprawy rodzinne w Bieszczady. Da się to wszystko przeżyć.
- Macie państwo jakieś konkretne miejsce na Mazurach, czy zatrzymujecie się tak różnie, w miejscach które się spodobają?
- Mamy stałe lokum nad takim niewielkim jeziorem – wyjaśniła Dorotka. – Inaczej nie wyobrażam sobie wyjazdów z rodziną, to byłoby zbyt skomplikowane. A stamtąd możemy już robić sobie wycieczki po całej okolicy. Zresztą, tam poznaliśmy się kiedyś z Tomkiem…

- A teraz mi dokuczasz, że ci podpadłem – przypomniałem jej wstęp.
- Właśnie! – zaśmiała się. – Dobrze, że mi przypomniałeś, bo mogłabym ci to nieopatrznie darować.
- Więc uświadom mnie czym zgrzeszyłem, bo jakoś nie kojarzę.
- A kto mnie zostawił rano samą jedną? Poszedłeś sobie zadowolony, a ja marzłam! Nie daruję ci tego!
Goście spojrzeli na nas, potem na siebie, na Agatę i zaczęli robić dziwne miny.
- Kochanie… – przestałem na chwilę jeść. – Czy nie ty sama wypędziłaś mnie z sypialni i powiedziałaś, że chcesz zostać sama?

- Chcesz mnie pozbawić prawa późniejszej zmiany zdania? – wydęła dumnie wargi. Przy stole rozległy się stłumione chichoty.
- Mam wrażenie, że pan minister będzie dzisiaj spał sam – pani Ewa roześmiała się już głośno.
- A niby dlaczego? – głos Dorotki protestował. – Skoro on jest winien, to ja mam karać za to siebie? I znowu marznąć przez całą noc? O nie! Tak dobrze miał nie będzie! Taka opcja absolutnie nie jest przewidziana. Wręcz odwrotnie!
Agata śmiała się na cały głos. – Oj, Tomek! Kobieta przy nadziei zmienną jest, nie wolno ci o tym zapominać.
- Właśnie! – potwierdziła Dorotka. – Zamiast zaglądnąć od czasu do czasu, okryć mnie, przytulić, pocałować, to poszedł gdzieś się włóczyć.
- Nie chciałem cię budzić – próbowałem wyjaśniać.

- Pogarszasz tylko sprawę! – uprzedziła mnie wesoło Agata.
- Pozwólmy gościom teraz spokojnie jeść i rozmawiać nie o nas – zaproponowała Dorotka, spoglądając na mnie zimno. Tyle że diabliki w jej oczach podśmiewały się bardzo wesoło. – Policzymy się później, nie zapomnę o tym.
- Właściwie to nie wiem czy mnie straszysz czy obiecujesz?
- Nazywaj to sobie jak chcesz, ale teraz na tym koniec. Do tematu wrócimy wieczorem.
- Ja go w ogóle nie zaczynałem, ale chętnie napiłbym się z tobą szampana.
- Czemu nie, pod warunkiem że mój szampan będzie sokiem jabłkowym.
- Proszę bardzo! – napełniłem jej kieliszek sokiem.

Przez kilka minut jedliśmy niespiesznie, słuchając różnych anegdotek z planu filmowego. Przy stole panował lekki gwar, stworzyły się nawet dwie grupki, gdyż pani Ewa wypytywała Helenę o jakieś tajniki kulinarne, ale robiły to na tyle cicho, że nikomu nie przeszkadzały. Nagle powstała kolejna grupa, gdyż chłopcy o czymś sobie przypomnieli i spróbowali nas zainteresować swoimi problemami. Na szczęście Dorotka uciszyła ich jednym, gniewnym spojrzeniem. Zapadła chwilowa cisza, a wtedy zachęciłem gestem kelnera by wszystkim uzupełnił zawartość kieliszków. Miałem zamiar wznieść toast za powodzenie naszej współpracy.

- Cholera jasna! – głos Agaty rozległ się donośnie niczym karabinowy wystrzał. – Szlag by to nie trafił! Już się najadłam i napiłam! – warczała gniewnie. Wszyscy znieruchomieli, wlepiając w nią wzrok.
- Co się stało? – Dorotka miała głos zimny jak stal. Ten wyskok zupełnie jej się nie spodobał.
Agata jednak niewiele się przejęła jej słowami, a w odpowiedzi wskazała ruchem brody wyjście na podjazd. Do drzwi zbliżał się mężczyzna w mundurze.

wykrot
07-11-2021, 17:47
Przeprosiłem wszystkich i wstałem zanim nacisnął dzwonek. A kiedy otwarłem drzwi, żołnierz zasalutował, po czym zwyczajnie się odezwał.
- Dzień dobry! Porucznik Aleksander Waszek, Straż Graniczna! – przedstawił się. – Proszę pana, pani pułkownik Agata Romaniuk podała ten adres jako miejsce swojego weekendowego pobytu. Czy jest tutaj obecna? Czy mógłbym się z nią skontaktować?
- Rozumiem, że pan służbowo?
- Tak jest!
- Proszę wejść – otwarłem mu drzwi i puściłem przodem.

Porucznik już na drugim metrze znów strzelił obcasami, zasalutował, po czym w pozycji na baczność powitał ogólnie zebranych. Odpowiedziało mu kilka nakładających się na siebie pomruków i… zapadła cisza, która go zdezorientowała. Zauważał chyba kilka nieznanych osób. Niepewny co ma teraz zrobić spojrzał w moją stronę, a wtedy Agata nie wytrzymała.
- Spocznij, poruczniku! – rozległ się jej ostry głos. Przybyły drgnął jakby raził go prąd, odruchowo ponownie przybrał postawę zasadniczą zadzierając brodę, ale w ułamku sekundy jego mózg zareagował na rozkaz, rozluźnił więc sylwetkę, spoglądając w stronę stołu.

- Mnie szukacie? – zapytała Agata.
Na twarzy oficera odbiło się zdumienie. Najwyraźniej nigdy w życiu nie widział Agaty w eleganckiej sukni, z naszyjnikiem i klipsami w uszach. Jego wahanie trwało jednak ułamek sekundy.
- Tak jest, pani pułkownik! – ponownie wyprężył się jak struna, strzelając obcasami. – Z polecenia pana generała Daniluka.
- Spocznij, powiedziałam. Mówcie!

- Pani pułkownik! Wiadomość do pani rąk własnych! – podszedł do stołu i wręczył jej niewielki, sklejony lub spięty pakiecik, a następnie wycofał się na poprzednie miejsce. Agata obejrzała stempel, po czym rozerwała kartkę i przejechała wzrokiem tekst. Musiał być krótki, chyba tylko dwie, trzy linijki, gdyż niedługo to trwało.
- Zaczekajcie na mnie – poleciła. – Pojadę z wami, muszę się tylko przebrać.
- Tak jest! – znów stanął na baczność. – Pani pułkownik, proszę o pozwolenie odejścia.
- Idźcie już, idźcie.

Porucznik tym razem skinął głową po czym obrzucił nas wzrokiem.
- Przepraszam państwa za najście i przeszkadzanie, ale taki otrzymałem rozkaz.
- Nikt nie ma do pana pretensji – odezwałem się pojednawczo i wstałem, podchodząc ku niemu.
- Dziękuję panu za pomoc! – to już skierował wyłącznie pod moim adresem.
- Luzik! – wyciągnąłem dłoń. – Każda służba ma swoje prawa, a my nie mamy zamiaru dyskutować z żadnymi obowiązkami. Wszystkiego dobrego w przyszłości!
Podziękował skinieniem głowy, uścisnął moją dłoń w milczeniu, znów zasalutował, po czym zrobił regularny w tył zwrot i wyszedł.

- Co to było? – zapytała Dorotka. – Będzie jakaś wojna?
- Ty się ze mnie nie naigrawaj – Agata nie miała już ochoty do żartów. – Muszę jechać, niestety. Tomek, odpowiadasz głową za dostarczenie mi do rana samochodu. A teraz, skoro dzisiaj już piłam, to wypijmy jeszcze. Za powodzenie państwa wspólnych zamiarów!
Opróżniliśmy kieliszki po czym Agata i Dorotka wyszły z salonu.

- Ta pani jest pułkownikiem? – w oczach pani Małgorzaty widziałem niedowierzanie.
- Dokładniej podpułkownikiem – wyjaśniłem. – Straży Granicznej.
- W komendzie głównej? – dociekał pan Konrad.
- Tak. Jest rzecznikiem komendanta głównego – wyjaśniłem. – A generał Daniluk jest jego zastępcą. Pewnie przejął dzisiaj dowodzenie formacją i na granicy wydarzyło się coś, co przekracza kompetencje dyżurnych albo i jego samego, stąd rozkaz dostarczenia natychmiast rzecznika żywego lub umarłego – zachichotałem.

- Dlaczego pan z tego żartuje? – zapytała pani Ewa.
- Przepraszam i proszę o wybaczenie – śmiałem się. – To jest trochę dziwne dla osób z zewnątrz, ale na tym szczeblu nagłe wzywanie pracowników z urlopu lub dni wolnych, bez znaczenia czy chodzi o cywilów, czy umundurowanych, zawsze oznacza porażkę szefostwa. I to niezależnie od kontekstu. Jedyną naprawdę usprawiedliwioną podstawą takiej decyzji bywa wybuch wulkanu, trzęsienie ziemi, albo jakaś wojna. Może być nawet bez wypowiedzenia. Tylko taka rzeczywista wojna, a nie najazd na kraj grupy pijanych turystów z jednego zagranicznego auta. Dlatego nie dziwię się irytacji Agatki, to jest… znaczy… pani pułkownik. Jeśli ktoś w jej pionie przesadził z nadgorliwością, to jutro dostanie po uszach i to mocno, tego jestem pewien. Ale cóż, tak to wszystko na naszej górze wygląda – wzruszyłem ramionami.
- Co oznaczają pana ostanie słowa? – zapytał pan Konrad.
- Nic specjalnego – wzruszyłem ramionami. – To są jedynie takie moje… powiedzmy przeświadczenia czy też przekonania, gdyż szczegółów działalności dowództwa Straży Granicznej nie znam. Znam tylko różne takie niuanse na wysokich szczeblach władzy.

Dalszą rozmowę przerwał nam powrót Dorotki, która niby w nic się nie angażując, wciąż odciskała jakoś piętno na całej sytuacji, samą swoja obecnością. Tym razem odznaczyło się to ogólnym milczeniem. Nikt nie próbował poruszać jakiegokolwiek poważnego tematu i w sumie główne dania na tym się zakończyły. A właściwą rozmowę przeprowadziliśmy dopiero w saloniku przy basenie, gdzie podano poobiednią kawę i deser.

Właściwie to goście wybrali ten wariant, mogliśmy przecież kontynuować rozmowę w salonie. Byłoby nawet łatwiej i prościej. A może chcieli rozmawiać z nami bez Heleny, która angażowała ich zbyt mocno? Dzieci przecież z ulgą pobiegły do siebie od razu po obiedzie, dla nich całe to towarzystwo było zbyt nudne. Może też wcześniejszy pobyt przy basenie, to wszystko co oglądali tam tuż po przyjeździe, jakieś piętno na ich wyobrażeniach odcisnęło, bo pierwsze napomknienie o możliwości przeniesienia się z deserem w inne rejony, od razu zostało przyjęte z dużym i zgodnym entuzjazmem. Może chcieli ujrzeć wszystko jeszcze raz, może zapytać o szczegóły? Nie wiem, ale rozumiałem sytuację.

Według moich wyobrażeń powinni nawet utrwalić sobie własne pomysły na to, co chcieliby przy swoim basenie mieć sami dla siebie, czy też swoich podopiecznych. Przecież po to ich zaprosiłem, by zechcieli mieć jeszcze więcej niż mieliśmy tutaj my. Czasy się zmieniają, a zastosowana u nas technika miała już kilka lat. Może wymyślono teraz coś lepszego?

Nikt nam już nie przeszkadzał, dlatego narada miała konkretny charakter. Wprawdzie obecność panów, których przecież nie było przy uzgodnieniach w ministerstwie, zmusiła mnie do przedstawienia całego projektu od początku, ale było to podsumowanie korzystne dla wszystkich, gdyż cała tematyka w ciągu kilku dni od rozmowy z paniami została wzbogacona o wiele organizacyjnych szczegółów wynikłych z burzy mózgów w resorcie, o efekt moich własnych przemyśleń, a także wyniki wieczornych rozmów z Dorotką. Wiele spraw zostało już dopracowanych i uściślonych.
Najważniejsze zaś dla mnie było to, że nie miałem zamiaru pozostawiać im jakichkolwiek wątpliwości co do tego, kto będzie nad tym wszystkim trzymał pieczę i do kogo będą należały decyzje. Nie mogłem się wahać.

Prawnicy w resorcie uświadomili mi, że wszedłem na bardzo cienką groblę, z której łatwo jest spaść. Temat i cel działania owszem, były atrakcyjne. Tu mogłem liczyć wstępnie na tak zwaną opinię publiczną. Ale do czasu. Ten kto późniejszy cykl inwestycyjny przebrnie bez poślizgu zyska wiele. Jednak równie łatwo będzie można w tym okresie spaść z tego cokołu, kiedy padnie hasło wykorzystywania państwowych funduszy dla prywatnych zachcianek elity, a złośliwe media to podchwycą. I nie była to sytuacja nierealna, z czego zdawałem sobie sprawę wcale nie najgorzej.

W dodatku, taki scenariusz zupełnie nie zależał ode mnie, ani rzeczywistości przeze mnie kreowanej. To wszystko było związane bardziej z ogólnymi nastrojami w społeczeństwie, nie z resortem rozwoju, ani z moją osobą. Owszem, początkowo niby miałem przydawać punktów rządowi, ale z czasem, kiedy opinia zacznie wytaczać działa przeciwko mnie, żaden rząd, żaden premier ani nikt inny, piersią mnie nie zasłoni i polegnę jak wielu przede mną. Politycznie oczywiście.
Na razie jednak miałem się dobrze i pomysł budowy basenu dla emerytowanych artystów zwyczajnie mnie rajcował. Czułem się nadzwyczajnie w roli świętego Mikołaja z wielkimi możliwościami i nie zamierzałem zostać skąpcem. A co! Raz się żyje! Nie mam możliwości wywarcia piętna w wielkiej historii, to chociaż ten mały przyczynek w dziejach znanych artystów, zapisze się w annałach. O nich wspomina się wcale nie rzadko, więc może i ja ogrzeję się odrobinę w blasku ich chwały. Jako ktoś, kto wykazał zrozumienie dla zwyczajnych, ludzkich potrzeb u schyłku ich życiowych dokonań.

- Tak to się wszystko ma ogólnie i w początkowej fazie – podsumowałem swoją relację. – Teraz tylko, jak już wspominałem paniom w trakcie naszego wcześniejszego spotkania, pozostaje kwestia inwestycyjnego wkładu własnego stowarzyszenia. Zdając sobie sprawę z tego, że wymagana kwota minimalna jest dla was poważna, co zresztą panie sygnalizowały, ponawiam państwu ofertę przeniesienia konta do banku, w którym pracuje moja żona. Co państwo o tym myślicie?
- Oferta jak oferta – odezwała się pani Ewa. – Wspomniałam w naszym banku, że możemy mieć lepsze warunki, ale pani z którą rozmawiałam tylko się roześmiała. Dlatego proszę, na jaką ofertę możemy liczyć?

wykrot
08-11-2021, 06:50
- A z jakich bonusów korzystacie państwo w tej chwili? – Dorotka nie okazywała zbyt wielkiego entuzjazmu, albo tak mi się tylko wydawało. – Proszę przedstawić obecne warunki.
- Proszę pani! – wtrącił pan Karol. – Powiedzmy, że mamy to co mamy. Ważniejsze jest to co pani może nam zaoferować.
- Niech panu będzie – Dorotka westchnęła wręcz obojętnie. – Oferuję oprocentowane konto z całkowicie bezpłatną obsługą. Koszty operacyjne bank będzie pokrywał z własnego funduszu reklamowego. Wysokość oprocentowania rachunku podam po zapoznaniu się z wielkością waszych miesięcznych przepływów finansowych. Rewelacyjna nie będzie, to oczywiste, ale tak samo nie przyniesie wam straty. Oczywiście, zastrzegam sobie możliwość nagłośnienia takiej opcji w celach marketingowych. Bank ma w tym doświadczenie, gdyż na takich samych zasadach prowadzimy już konta kilkunastu fundacji. Bierzemy również czynny udział w ich akcjach promocyjnych, wzbogacając stany ich kont o różne wpłaty. Nie będę tutaj opowiadała o szczegółach, szkoda czasu, wszystko znajdziecie państwo w materiałach promocyjnych które dla wszystkich przygotowałam.

- Czyli jak? Nie rozumiem… – pani Małgosia wyglądała na zdezorientowaną. – Co mamy w takim razie zrobić?
- Ależ to bardzo proste! – Dorotka przestała bawić się w Wersal. – Osoby upoważnione do reprezentowania stowarzyszenia przyjeżdżają do nas powiedzmy… we środę. Spotykamy się wtedy, państwo podpisujecie odpowiednie upoważnienia, a potem to już działam ja i nasi specjaliści. Sami zajmiemy się wystąpieniem do waszego dotychczasowego banku o przekazanie konta wraz z całą jego historią. Poza wizytą u nas nie musicie nigdzie chodzić, nigdzie jeździć, ani z niczego się tłumaczyć.
- A czy to jest pewne? Czy nikt nie zakwestionuje pani decyzji? – wątpił pan Karol.

Dorotka wzruszyła ramionami.
- Jeśli nie będzie trzęsienia ziemi to udzielam gwarancji. Na sto procent. Pan wybaczy, ale nie mam zwyczaju pozwalać na to, aby ktoś wchodził mi na głowę. Poza tym… – roześmiała się – chyba pan się nie orientuje, że w tej branży wracają dawne, nieco już zapomniane zwyczaje, kiedy to słowo bankiera stało wyżej niż wszelkie gwarancje. Otóż jest taki rynek finansowy, gdzie transakcji dokonuje się na słowo, a obroty na nim idą w miliardy dolarów. Wprawdzie słowo w tym przypadku jest już elektroniczne, ale to wciąż tylko słowo. Oszukać można tam tylko raz, wtedy traci się twarz, co w tej branży oznacza co najmniej śmierć cywilną, że o innych wariantach odpowiedzialności, również karnej, nie wspomnę.

- Pani w nim uczestniczy?
- Tak, tyle że ja jestem jednym z jego drobniejszych uczestników. Na bardziej poważne zaangażowanie na razie nie mam czasu. Może kiedyś. Tym niemniej przywykłam nigdy nikomu nie udzielać obietnic bez pokrycia. Proszę mieć to na uwadze.
- W porządku, a dlaczego nie możemy spotkać się jutro, lecz dopiero we środę? – dociekał pan Konrad.
- Poniedziałek jest dniem wewnętrznym. Bank zajmuje się analizą sytuacji na rynkach po weekendzie. Odbywają się wszelkiej maści nasiadówki, dlatego wykrojenie chwili czasu na spotkanie zewnętrzne w takim dniu jest mało realne. Zwyczajnie, nie mam na to czasu. Natomiast we wtorek mam egzaminy na uczelni i w banku będę bardzo krótko.

- O! Pani się jeszcze uczy? – zaciekawił się pan Konrad. – A można wiedzieć co pani studiuje?
- Wszyscy uczymy się przez całe życie – odparła Dorotka pogodnie. – Natomiast co ja studiuję? Odpowiem panu tak. Tematem moich zainteresowań jest giełdowa codzienność połączona z zagadnieniami strategii bankowej, a to wszystko przekładane na żywot bieżący inwestora, nie tylko na rynku akcji czy też instrumentów pochodnych.
Pan Konrad uniósł brwi i potrząsnął głową niczym bokser po prawym prostym.

- Pani aby sobie ze mnie nie żartuje?
- Dlaczego miałabym to robić? Pan zapytał, a ja odpowiedziałam. Zgodnie z prawdą!
- Sęk w tym, że chyba nie ma takich studiów.
- Ooo… Skąd pan to wie? – Dorotka się zaśmiała. – Jest pan w błędzie. Zapraszam w takim razie we wtorek, na godzinę dziesiątą trzydzieści. Akademia Bankowa, budynek C, sala numer czterysta sześćdziesiąt trzy. Egzaminy są jawne, każdy może się przysłuchiwać. Może pan nawet zaprosić swoich kolegów i znajomych.
- Pani będzie zdawała egzamin? Cudownie! Na pewno będę i to z kamerą! Zjawimy się całą ekipą reporterską.

- Zaraz, zaraz, to tak nie działa! – Dorotka zaprotestowała. – Możliwość przysłuchiwania się, absolutnie nie oznacza zgody na zapisywanie obrazu czy dźwięku. Do tego trzeba uzyskać zgodę dziekana. Innej opcji nie ma. A po drugie… – zawiesiła na chwilę głos, wpatrując się w swego rozmówcę. – Pan chyba czegoś nie zrozumiał. To nie ja zdaję egzamin. Jestem jednak promotorką prac dyplomantów, dlatego uczestniczę w ich egzaminie.
Jest to w końcu tak samo weryfikacja moich kwalifikacji pedagogicznych i nie będę ukrywała, że zależy mi na ich dobrym wyniku, czyli dobrej ocenie koleżanek i kolegów z wydziału dla mojej osoby. Bo chyba nie jest żadną tajemnicą, iż środowisko naukowe jednolite nie jest.
- Jak każde inne – wpadła jej w słowo pani Ewa.

- Prawda? – stwierdziła Dorotka retorycznie – Tym bardziej, że jestem przypadkiem dość nietypowym. Zostałam zatrudniona w Akademii Bankowej na stanowisku profesorskim, chociaż formalnie uzyskałam jedynie stopień naukowy doktora. Wprawdzie stało się to w Yale University, uczelni o ogromnej renomie, ale mimo wszystko, wiele osób kłuje to w oczy niezmiernie… – westchnęła. – Zostawmy jednak, proszę, moje prywatne sprawy. Nie po to państwa zaprosiliśmy.
- Przepraszam… mnie jednak… – pan Konrad coś chciał powiedzieć, jednak zamilkł nagle i przez chwilę mełł w ustach jakieś słowa. – Pani wybaczy, te wszystkie informacje bardzo mnie zaciekawiły. To nie jest codzienna sprawa.
- W jakim sensie? Co pan ma na myśli? – zaniepokoiłem się.

- Przepraszam, panie ministrze – pomagał sobie gestykulacją rąk. Z jego zachowania wynikało, że jakiś zupełnie nie przygotowany wcześniej pomysł materializował się w jego głowie. – Ale…
- Wyduś to wreszcie z siebie! – zachęciła go pani Małgorzata.
- Zaraz, Małgosiu, bo to wygląda bardzo obiecująco… – stwierdził, po czym zwrócił się do Dorotki. – Proszę pani! Mój dawny uczeń, będący teraz już kolegą, zaczął realizować cykl reportaży o ludziach sukcesu. Nie aktorów, piosenkarzy czy podobnego gatunku celebrytów, ale ludzi z autentycznymi osiągnięciami w dziedzinach mało medialnych. Naukowców, sportowców niezbyt popularnych dyscyplin, biznesmenów, działaczy społecznych czy też samorządowych. Próbuje wydobyć na powierzchnię osoby nie będące panienkami, które nigdy nie rodziły, a wydają książki o pielęgnacji niemowląt, albo nagrały piosenkę na kaseciaku w jakiejś piwnicy i są promowane jako wielkie artystki. Czy też wyjechały na trzy dni do Tajlandii i wracając jako guru turystyki oraz kuchni azjatyckiej. Szlag nas trafia na współczesną bylejakość. Skoro jednak nie możemy się przebić do telewizji na bieżąco, próbujemy przynajmniej co nieco zarchiwizować.

- Sami do tego doprowadziliście! – warknęła pani Ewa.
- Wybacz Ewuniu, nie je kreowałem i nadal nie kreuję ani polityki różnorakich telewizji, ani portali plotkarskich. Dziadostwo nas ogarnia, jednak wierzę, że kiedyś to przeminie. Kiedyś powstanie nowa warstwa inteligencji która nie zgodzi się na królowanie bylejakości. Dlatego też zwracam się z prośbą do pani, do pani profesor o wyrażenie zgody na zapisanie obrazu tych wszystkich spraw o których teraz rozmawiamy. Z tego materiału mógłby powstać znakomity reportaż, przedstawiający zarówno starania naszego związku jak też i pana ministra. Pani profesor…
- Pani prezes, mówiąc dokładniej… – przerwałem mu. – Tak na co dzień, żona jest przede wszystkim prezesem zarządu banku. To jest jej podstawowa praca i źródło dochodów. Natomiast wynagrodzenie z uczelni przekazuje…

- Oj, oj, oj! – Dorotka zastopowała mnie energicznie. – Tomek! Nie rób mi tutaj promocji, nie lubię tego.
- Starałem się tylko wyjaśnić…
- Nie lubię tego! – powtórzyła dobitnie. – Na co przeznaczam zarobione pieniądze to też jest tylko moja sprawa. I od nikogo nie oczekuję za to oklasków.
- Ale na kalendarzach chwalisz się wspomaganiem fundacji.
- I wystarczy! – rzuciła groźnie. – Nie dbam o powszechną znajomość mojej osoby. Ci którzy słyszeć o mnie powinni, już mnie znają. A jeśli nie znają, to jest wyłącznie ich strata. Ja nie mam wrażenia życiowego niespełnienia. Przepraszam państwa! – spojrzała pokornym wzrokiem na gości. – Uniosłam się niepotrzebnie.

- Pięknie pani wyglądała w tym zagniewaniu – kokietował pan Karol. – Zgaduję też, że kamera bardzo panią lubi, a ja mam wyćwiczone oko, może mi pani wierzyć.
- To już mówił przed laty pewien bardzo doświadczony fotograf – zaśmiałem się sztucznie, próbując nie pokazać jak nie w smak mi była jej reprymenda. – Na podstawie samych zdjęć i to czysto amatorskich, bo sam je robiłem.
- Wcale nie były takie dobre – odgryzła mi się.
- Wiem o tym. On też mi tak powiedział – wciąż się śmiałem. – Ale to mnie, czyli temu biednemu fotografującemu wytknął błędy, a nie modelce. Modelka była według niego bez zarzutu.

- Pani prezes, pani profesor! – wtrącił pan Konrad z miną, jakby w ogóle nie słyszał naszej rozmowy. – Apeluję do pani i bardzo proszę o wyrażenie zgody na realizację takiego zadania. Nie znam szczegółów pani życiorysu, mam jednak przeczucie, że to będzie fascynujące. Proszę mi uwierzyć, w tym filmowym gatunku mamy najlepszych fachowców na świecie! To są ludzie zgarniający najwyższe nagrody i wyznaczający wręcz współczesne światowe standardy w reportażu. Dlatego zapewniam, nic złego w związku z tym pani nie czeka.
- Ależ ja się niczego nie boję – Dorotka uśmiechnęła się obojętnie i wzruszyła ramionami. – Od dawna wiem, że gdybym miała sylwetkę dostojnej matrony to moje słowa miałyby większą wagę w społeczeństwie oraz publicznej telewizji. Tym niemniej nie mam zamiaru dostosowywać się do takich oczekiwań. Niezbyt mnie one interesują.

wykrot
08-11-2021, 20:12
- I właśnie o to chodzi – podchwycił pan Konrad. – Pani jest osobą niepowtarzalną. To jest niesamowite! Ja to widzę i dlatego proszę, by pozwoliła pani zarejestrować te kilka charakterystycznych momentów ze swojego życia. Przecież nie będziemy państwu włazić do sypialni, nie o to chodzi. Nas będzie interesowało przede wszystkim życie zawodowe, pani praca i pani osiągnięcia. Życie rodzinne będzie jedynie skromnym dodatkiem, takim by wygładzić postrzeganie bohaterki. Przecież nie chciałaby pani występować jedynie w charakterze ostrej technokratki.

- Ne wiem czy w ogóle chciałabym występować, a jeśli już, to raczej w charakterze… powiedziałabym że akademickim. Nauczanie coraz bardziej mi się podoba i kiedyś porzucę zarządzanie, aby zająć się wyłącznie badaniem tego zagadnienia w środowisku ekonomiki bankowej. Bardzo perspektywiczne i obiecujące badania prowadzą obecnie moi dyplomanci, mam nadzieję, że niedługo kogoś z tego grona wypromuję. Zasługują na to.
- Kochanie! – przerwałem jej. – Ja byłbym za tym, byś wyraziła zgodę na filmowanie. Naprawdę jestem za!
- I ty, Brutusie? – roześmiała się serdecznie, jakby przed chwilą nie było między nami różnicy zdań. – Tak uważasz?
- Tak. Tak sądzę. I to bez egoistycznych, osobistych podtekstów. Naprawdę!
- No wiesz co? Zastanowię się…

Trochę trwało zanim doszliśmy do konsensusu. Po burzliwej wymianie zdań, Dorotka nie tylko przystała na obecność ekipy filmowej w banku, ale przyrzekła również lobbowanie u władz wydziałowych w sprawie zgody na filmowanie jej pracy w Akademii. Umówiła się też z panem Karolem, że jeśli autor da radę wszystko zorganizować, to może już w poniedziałek pojawić się z kamerą w banku. I lepiej niech nie czeka aż zmieni zdanie.
To wszystko było wygłoszone tonem żartobliwym, nie miałem jednak wątpliwości, że była w tym momencie absolutnie poważna. Zgodnie z wyznawaną zasadą, którą im już wcześniej oznajmiła. Że słów na wiatr nie rzuca nigdy. Dostali jej zgodę na filmowanie dzięki mojemu wsparciu, chociaż uprzedzała ich, że sytuacja może się zmienić.
No i zmieniła się zanim cały film powstał. Ale wtedy to już nie zależało od nikogo z nas...

W sypialni, mimo że obydwoje byliśmy zmęczeni wydarzeniami dnia, Dorotka jakoś nie miała ochoty spać.
- Nie wiem, czy dobrze zrobiłam godząc się na to filmowanie – próbowała zmobilizować mnie do rozmowy w sytuacji, kiedy oczy już mi się kleiły.
- Bardzo dobrze! – zamruczałem. – Ja cię chce oglądać zawsze i w każdej sytuacji. Nagą w łóżku, dystyngowaną w pracy, czy też w roli pani profesor na uczelni. Słoneczko, ja chcę mieć taki film! Pomyśl o naszych dzieciach, o córeczce, którą obiecałaś nam urodzić. Zanim ona dorośnie i zrozumie świat, ten się już zmieni! Już nie będzie taki sam. Ale dzięki reportażowi będzie mogła wrócić do naszych czasów – przytuliłem ją i mocno uścisnąłem. – Chcę takiego reportażu o tobie – powtórzyłem.
- Dobrze! – ucięła krótko, pocałowała mnie i oswobodziła się z uścisku. – Niech będzie, wygrałeś. Pozwolę im na to. A teraz powiedz mi jakie masz plany w pracy na ten tydzień.

- Oj! – stękałem. – Takie trudne tematy o tej porze?
- No wybacz, nie mieliśmy wcześniej czasu by porozmawiać.
- Co prawda, to prawda – westchnąłem. – Słuchaj, we środę lecimy z Anką do Kopenhagi.
- Prawda, zapomniałam już o tym – westchnęła.
- No właśnie, zwariowany weekend… Nic to, we środę lecimy i we środę wracamy. Wizyta krótka i taka bardziej symboliczna, bo widoków na przełom nie ma.
- Nie szkoda wam czasu? – zapytała przytomnie. – Na jaki temat macie rozmawiać?

- Gaz i Balic Pipe – wyjaśniłem krótko. – Delegacje specjalistów doszły do ściany i temat utknął na amen. Naszym zadaniem jest próba zorientowania się czy jest jakaś szansa na popchnięcie dialogu naprzód.
- A ty jak uważasz?
- Wycieczka turystyczna – westchnąłem. – Anna wprawdzie obiecuje sobie Bóg wie co, że bezpośrednie rozmowy i argumenty przekonają duńską panią wicepremier, ale szanse na to są mizerne, powiedziałbym że zerowe. Rozmawiałem z szefem naszej ekipy negocjatorów, sprawa jest w zasadzie nie do przejścia. Przynajmniej nie w tej kadencji.
- Dlaczego? – ożywiła się jeszcze bardziej. – Zdawaj mi tu relację!

- Kwestia jest tak durna, że aż boli głowa. Chodzi o jakiegoś omułka, który adaptował się do warunków powstałych po położeniu skandynawskiego gazociągu Skanled i rozmnaża się tam jak szalony. Pieprzeni ekolodzy twierdzą, że położenie nowej rury wzdłuż jego trasy jest zniszczeniem środowiska i za nic nie chcą wyrazić zgody na budowę nowej nitki. Potrzebnej zresztą za kilka, kilkanaście lat także Duńczykom, jeśli w ogóle chcą odgrywać jakąś rolę w przyszłym europejskim rynku gazu.

- I co, do ekologów to nie przemawia? Dyktują warunki rządowi?
- Na to wychodzi – przyznałem. – Mają kilkanaście mandatów, ale są języczkiem u wagi w parlamencie, więc impas trwa. Nikt nie ma zamiaru im się podłożyć, bo to oznaczałoby nowe wybory. Dlatego nie mamy szans.
- Chcesz udowodnić, że próbowałeś robić wszystko?
- To nawet nie ja, to są sugestie dyrektora Morendy, szefa naszych negocjatorów. Ja go rozumiem, próbował co mógł, ale zderzył się ze ścianą. Dlatego zalecił we wnioskach wizytę na wyższym szczeblu w celu przełamania impasu, ale nie krył też w czym rzecz i jaka jest sytuacja. W każdym razie wnioski nie są optymistyczne. Szans nie mamy żadnych.

- No dobrze, a z kim się spotykacie?
- A właśnie. Tu też jest całkiem na opak. Duńskie ministerstwo rozwoju jest ożenione w resorcie z nauką i technologią, czyli w domyśle z technologią przyszłą, a więc zakres jego zainteresowań jest odmienny niż u nas. Dlatego moja samodzielna wizyta nie wchodziła w grę i mam zaledwie towarzyszyć Annie, gdyż takie sprawy podlegają pod ministerstwo gospodarki, którym dowodzi pani wicepremier Carina Poulsen.
- Rozumiem, dyplomatyczna równość partnerów?
- Dokładnie tak. Pani wicepremier jest również szefową Partii Ludowo – Konserwatywnej, wchodzącej w skład koalicji, dlatego zapewne będzie miła, sympatyczna i zapewni nas, że z chęcią zrobiłaby dla nas wszystko, ale niczego nie może! – parsknąłem śmiechem. – Nic to, na wieczór we środę wrócę do domu, możesz być tego pewna.

- Nie obiecuj, nie obiecuj! – zanuciła frywolnie. – Tym niemniej będę czekała – zrobiła pocieszną minę, ale natychmiast spoważniała.
- Tomek…
- Tak?
- Wydaje mi się, że masz wobec Anny jakieś dawne zobowiązanie, prawda? Czy dobrze pamiętam, że kiedyś obiecałeś jej kolację, tak?
- Owszem, obiecałem. Ale nie wiem do czego pijesz.
- Do tego, że w Kopenhadze funkcjonuje najlepsza restauracja na świecie, najlepsza od kilku już lat. Jeśli więc chcesz wybrać się z Anną do lokalu beze mnie, to masz teraz świetną okazję.

- Jakim cudem? We środę? Po takich nieudanych rozmowach? Nie wiem czy będzie nam miło spędzać wtedy czas w restauracji.
- Nie w środę, lecz we wtorek. Przed rozmowami! – wyjaśniła. – Będziecie mieli nawet czas na uzgodnienie stanowisk. Nie sądzę, żeby ktoś was tam podsłuchiwał.
- To oczywiste – mruknąłem. – Nie myślałem o tym.
- Wcale cię nie zmuszam – roześmiała się, obejmując mnie nagim ramieniem. – Ale skoro obiecałeś, to dotrzymaj słowa.

- Nie będziesz zazdrosna? – zapytałem, całując ją gdzie tylko się dało.
- Będę – wyjaśniła spokojnie. – Ale co zrobić. Żyjemy w jakimś otoczeniu i musimy grać role które nam życie narzuca. W każdym razie, jeśli polecicie we wtorek, to ja zaproszę do siebie Agatkę. Mam nadzieję, że się na mnie za to nie obrazisz?
- Nie… ale przecież wiesz, że z Anną do łóżka nie pójdę.
- Wiem – pocałowała mnie namiętnie. – Tym niemniej bardzo mnie twoja deklaracja cieszy. Ja cię do jej łóżka nie wpędzam, w żadnym wypadku. Skoro jednak chciałeś być szarmancki, to bądź! I nie rzucaj słów na wiatr. Limit wydatków masz nieograniczony.

Cała Dorotka. Dbała bym nawet w oczach dawnej partnerki prezentował się nienagannie bez względu na okoliczności. Zresztą, na konferencji pilnowała, abym zawsze wiedział jak i o czym rozmawiać, przy aktorach zdecydowanie poparła moje zamiary i je rozwinęła, teraz bierze na tapetę moje zadanie międzynarodowe… jakże mi zawsze pomaga! Czy znalazłbym lepszą partnerkę życiową? A ja co? Różne myśli krążą mi po głowie, a i tak robię się senny, oczy mi się zamykają…

Czemu los bywa tak okrutnie bezwzględny? Czemu nas oszukuje? Wtuliłem nos we włosy ukochanej i zasnąłem szczęśliwy, nie zdając sobie sprawy że zegar już nie tyka, ale wręcz huczy i dudni! Że jest to nasza ostatnia, wspólna niedziela. Gdyby jakaś iskra mnie wtedy oświeciła, nie spałbym do rana. Dorotka odpoczęła przed południem, była gotowa do rozmowy. Ale ja nie dałem rady. Naiwny, zostawiłem ją samą ze wszystkimi myślami…

A w poniedziałek zaczął się ten grudniowy tydzień, który przeorał moje życie głębiej nawet niż do samego szpiku kości.

wykrot
09-11-2021, 05:40
Mimo byle jakiej pogody i tak samo kiepskich prognoz na cały tydzień, udało mi się przekonać Annę do skorzystania z okazji. Znalazł się też doskonały pretekst do uczczenia, gdyż na wtorkowym posiedzeniu rządu miała wreszcie zapaść decyzja o przejściu podległości służb promocyjno – handlowych w ambasadach pod pieczę ministerstwa rozwoju. Poparł nas w tym nieoczekiwanie minister kultury, bo odzyskał nadzór nad placówkami kulturalnymi, podobnie jak MON i MSW. Wygraliśmy starcie z ministerstwem spraw zagranicznych, co przydawało nam dobrego nastroju. Postawiliśmy więc podległe nam służby na baczność, aby zmieniły datę i porę wylotu, powiadomiły o tym służby gospodarzy i zadbały o wszystkie detale. Klamka zapadła.

Później nastrój nieco nam się skwasił, gdy wieczorem spotkaliśmy się ze ścisłym gronem osób zainteresowanych gazem, czyli z premierem, ministrem Cichockim, szefostwem resortu spraw wewnętrznych, oraz kilkoma osobami ze służb specjalnych. Lekko nam nie było, ale cóż. Oni też wiedzieli z jakimi przeciwnościami się spotkamy i nikt nie miał przesadnych wymagań. Anna wodziła rej na tej naradzie, błyszczała znajomością detali negocjacyjnych, dlatego byłem uspokojony, że nikt do mnie pretensji miał nie będzie. Nie mieliśmy szans na sukces i to dla wszystkich było jasne. Teraz chodziło tylko o to, by kiedyś ktoś nam nie zarzucił, że nie podjęliśmy żadnych prób.

Tylko służby resortu spraw zagranicznych nie były zachwycone koniecznością nagłej zmiany wymagań organizacyjnych lotu do Kopenhagi, ale cóż mnie to obchodziło? Za to biorą pieniądze i od tego są! Ich wymuszone wysiłki spowodowały, że we wtorek wieczorem znaleźliśmy się z Anną w Kopenhadze jedynie we dwoje. Reszta delegacji miała się zameldować tak jak planowano, czyli jutro rano.

A tam wszystko przebiegało już zwyczajne. Na lotnisku powitał nas przedstawiciel duńskiego rządu, był również nasz ambasador i to on zawiózł nas do hotelu. Nie wszedł jednak poza recepcję, żegnając się z nami w foyer. Słusznie, dzisiaj byliśmy tu bardziej prywatnie i nie był nam potrzebny. Służby hotelowe dokładnie wiedziały czego oczekujemy i gdzie nas zawieźć. Lokalizację restauracji NAMO znali tu wszyscy.

Jej wnętrze, chociaż nieco ascetyczne, przede wszystkim w odcieniach czerni i szarości, prezentowało się bardzo elegancko. Dębowa podłoga od samego wejścia robiła wrażenie, a spojrzenie wyżej wyjaśniało wszystko. W tym wnętrzu nie było niczego sztucznego. Nie tylko pod względem artystycznym, ale też w sensie materiałowym. Żadnych sztuczności!
Bar z ciemnego drewna, rozjaśniany mosiądzem, krzesła o wysokich detalach z czarnego litego drewna, mosiądzu i czarnej skóry… Poezja! Wykorzystano tutaj jedynie drewno, kamień, skórę, mosiądz i len. Materiały, które pięknie się starzeją. Cudowne miejsce!

- Już jestem wam wdzięczna! – oznajmiła zachwycona Anna rozglądając się wokół.
Przed chwilą przywitał nas opiekuńczy kelner, obsługa zadbała o nasze płaszcze, a my, prawie nuworysze, rozglądaliśmy się niczym turyści, podziwiając wystrój wnętrza tuż przed przekroczeniem progów sali restauracyjnej.
- Czemu „wam”? – zdziwiłem się.
- Nie sądzisz chyba, że pozwoliłam zaprosić się, nie uzyskując zgody twojej żony? – była bezczelnie rozbrajająca. – To jest wasze wspólne zaproszenie, dlatego „wam”.
- Teraz dałaś po garach – skrzywiłem się. – Zepsułaś mi wieczór.
- Dlaczego? – zatrzymała się.
- Uważasz, że jestem niepełnoletni? – spojrzałem na nią ironicznie. – Że sam nie potrafię decydować o sobie?
- Uspokój się, przestań! – zasyczała.

Dziwnie to wyglądało, bo czekający obok kelner niemal nas psychicznie popychał, ale na wszelki wypadek trzymał się nieco z boku. Nie sądzę by rozumiał po polsku, jednak wyczuwał naelektryzowaną sytuację.
- To moja sprawa, czy uzyskam akceptację żony na takie spotkanie, poza tym jasno ci mówiłem, że taką zgodę posiadam!
- Ja jednak chciałam się upewnić – hardo spojrzała mi w oczy. – Może mi powiesz, że nie mam do tego podstaw?
Opadły mi skrzydła i w sekundzie ochłonąłem.
- Nie wiedziałem, że jesteś taka złośliwa.

- Tomek, nie jestem! Proszę, spróbuj i mnie zrozumieć. Wciąż balansuję… przecież znasz sytuację. Sam też nie jesteś pewien swojego fotela, o czym szczerze cię informuję na bieżąco. Czemu więc się dziwisz? Ja teraz zawsze wszystko sprawdzam.
- Odebrałem to jako wyraz braku zaufania do tego co mówię.
- Nie ma braku zaufania, jeśli temat nie dotyczy nas dwojga – znowu wlepiła we mnie spojrzenie swoich błękitnych oczu. – Twoja żona nie zasługuje na to… Dobrze, już dobrze. Więcej nie będę! – widząc moją milczącą reakcję, uniosła dłonie do góry w geście rezygnacji.
- Możemy usiąść i spróbować coś zamówić? – zapytałem ironicznie, kończąc niewątpliwie drażliwy temat. – Zechcesz zapoznać się z ofertą?
- Dobrze, zamawiaj co tylko chcesz. Dla mnie również.

Podeszła do stołu po czym z dumną miną usiadła na krześle podsuniętym jej przez kelnera. Zdecydowała się na miejsce od strony okien. Dniem byłoby to niewygodne, nie widziałbym jej oczu, ale teraz był już wieczór.
- Aniu… chciałbym, żebyś to ty wybrała. Obiecywałem ci to kiedyś, prawda?
Dwie sekundy wystarczyły. Spojrzała na mnie uważnie, westchnęła, po czym głośno się roześmiała.

- Patrz! Jednak pamiętam… Chociaż prawdę mówiąc, nigdy w to twoje zaproszenie nie wierzyłam – śmiała się serdecznie. – A jednak przez przypadek dotrzymujesz słowa.
- Jaki przypadek, nie łżyj! I wybieraj, królowo! – zawołałem głośnym szeptem, bo złość mnie opuściła. – Dzisiaj możesz wszystko!
- Dobrze – uśmiechnęła się i wzrokiem przywołała kelnerów czekających na jej gest.

Jeśli uwzględnić paskudną pogodę na zewnątrz, nasz wieczór był na przeciwległym biegunie. Początkowe kwasy momentalnie znikły i już się nie pojawiły, a my delektowaliśmy się wyszukanymi daniami, rozmawiając przy tym miło i swobodnie. Prawie jak za dawnych lat. Może wino tak Annę rozluźniło, nie wiem.
To co się zdarzyło później, wymaga jednak odrębnej wzmianki. Niby nic. Przeprosiłem ją i zwyczajnie wyszedłem do toalety. A tam, myjąc już ręce przed wyjściem, spojrzałem przypadkowo pod nogi. Piękna mozaika! To był jesienny obraz trawnika w parku, ułożony z setek maleńkich kwadracików. Liście o najróżniejszych kształtach i kolorach jesieni, a pomiędzy nimi resztki pożółkłej nieco trawy, na tle sylwetek pni drzew. Piękne to było! Barwy jesieni, która nam już w tym roku odeszła.

Nagle w jednym miejscu tej układanki zauważyłem jakiś zgrzyt. Coś mi tu nie pasowało. Pochyliłem się, sięgnąłem dłonią… ale numer! Na posadzce leżała karta pamięci SD z nadrukiem doskonale wpisującym się w cały obraz! Wzór na jej powierzchni pasował do całej mozaiki wręcz idealnie! Komuś pewnie wypadła i nie zauważył, gdyż pobieżny rzut oka nie dawał takiej możliwości. Trzeba było wpatrywać się w posadzkę, tak samo jak ja to zrobiłem. Inaczej zguba była niezauważalna! Podobny wzór i te same odcienie, a ułożyła się wręcz idealnie!

Trzymałem kartę w dłoni i nagle przyszło opamiętanie. A co mam zrobić, jeśli to jest „podrzutek”? Karta z oprogramowaniem niszczącym wszelkie dane oraz nieodwołalnie infekującym każdy sprzęt w jaki zostanie włożona? Ale będę miał znalezisko! – zaśmiałem się w duchu. Nic to jednak, kupię absolutnie nowy sprzęt i na nim ją wypróbuję. Tylko… jeśli to jest mina, dlaczego ktoś miałby podrzucić ją mnie? Po co? Przecież do wczoraj nikt nie wiedział, że tu będę. O Annę nie chodziło, bo to męska toaleta. Tacy szybcy? Czy jednak przypadek? Ale jakim cudem tak idealnie się ułożyła?

Pytań było więcej niż możliwości odpowiedzi. Stałem jeszcze chwilę przed umywalkami rozważając możliwe warianty postępowania, aż w końcu doszło do mnie, że mimo wszystko, jestem reprezentantem polskiego rządu, natomiast w restauracji czeka moja przełożona. I to z nią mam obowiązek uzgodnić całe moje dalsze zachowanie. Nawet nadzwyczajne znalezisko w męskiej toalecie.

Anna potraktowała sprawę bardzo wesoło. Od razu zgodziła się z moim wnioskiem, aby jutro nabyć nowy sprzęt i dopiero w nim spróbować obejrzeć co też moja zdobycz zawiera. Pooglądała kartę, pochwaliła wzór na powierzchni po czym wsunęła ją pod swój kieliszek z winem. I na tym temat karty chwilowo się zakończył.

Mniej więcej na godzinę.

wykrot
09-11-2021, 16:58
Znajdowaliśmy się w takim punkcie wieczoru, kiedy każde wypowiedziane słowo partnera wzbudza żywy entuzjazm, kiedy drobny żart jest niesamowicie śmieszny, a szczery uśmiech staje się ważniejszy niż cały świat. Prawda, wypiliśmy nieco wina, ale bez przesady. Tylko tyle, by potrawy lepiej nam smakowały, oraz odrobinę nieco dla rozrywki. I ku mojemu autentycznemu zaskoczeniu, bawiliśmy się doskonale! Beztroska jak przed laty!

W dużej mierze było to zasługą Anny. Jakimś niepojętym trafem potrafiła poruszać luźne tematy, takie o niczym, z tym dawnym, niezapomnianym uśmiechem na ustach i takim ożywieniem, że niezależnie od poruszanego wątku, atmosfera natychmiast wydobywała z mojej pamięci bardzo głęboko ukryte wspomnienia. Tak głębokie, że niemal zapomniałem o nich na amen. A teraz to powróciło i czułem się niemal tak, jak przed trzydziestu laty. To była ta dawna, kiedyś moja Anna, którą się wtedy zachwycałem i nie posiadałem ze zdziwienia, że do łóżka dopuściła właśnie mnie. Miała wokół siebie wielu samców alfa, którym wtedy nie dorastałem do pięt. A jednak, to ja wygrałem! To ja okazałem się zwycięzcą w tym wyścigu!

Oczywiście, bardzo się pilnowałem by głupio rzuconym wspomnieniem nie sprowokować zmiany jej nastroju. Nie lubiła tematów sprzed lat dotyczących nas dwojga, a tym bardziej pytań o nią samą i o jej życie „the day after”. Czyli po naszym rozstaniu. Zresztą, byłbym ostatnim gburem, gdybym ośmielił się zepsuć jej dzisiejszą kolację. Ten wieczór był przecież próbą bardzo małego, maleńkiego zadośćuczynienia za moje ciężkie wiarołomstwo sprzed lat, a pomyślny jego przebieg niechybnie ma szanse spowodować złagodzenie i osłabienie znaczenia wielu moich dawnych i pradawnych grzechów. O tym byłem przekonany.
Bo historia obecnych relacji pokazywała, że powoli, bardzo powoli, nasza współpraca ponownie układa się coraz lepiej.

Natomiast prywatnie, tak samo wiemy o sobie coraz więcej. Opowiedziała mi o swoich, dość zresztą bliskich kontaktach z dziennikarzami. Żeby było śmieszniej, to muzycznymi. Pani wicepremier od spraw gospodarczo – finansowych.
Nie była wielką melomanką, to przecież wiedziałem, ale okazało się, że ma teraz wiele kontaktów w tym środowisku i często bywa na spektaklach operowych czy też operetkowych. Najczęściej poza Warszawą. Występowała tam incognito, a jeśli ktoś z bywalców lub organizatorów ją rozpoznał, nie pozwalała na publikowanie takiej informacji. Nie rozumiałem w czym mogłoby to jej zaszkodzić, ale któż zrozumie kobietę? Zabraniała i już! Kiedy natomiast zapytałem czy jeździ sama czy z kimś, atmosfera na chwilę się zwarzyła. A po kilkunastu sekundach, zamiast odpowiedzi obiecała, że w każdym momencie, jeśli tylko zechcę jej towarzyszyć, bilet może mi załatwić. Albo bilety. Nam. Znaczy, mnie i Dorotce.

- Czemu nie, ale nie wiem kiedy wrócimy do jako takiej równowagi – wyznałem. – Tym razem pewnie nieprędko. Do świąt jest dwa tygodnie, do Sylwestra trzy. A to oznacza kolejne podsumowanie w banku, kolejny bilans, bo najpierw z końcem października robili to po amerykańsku, a teraz będzie nowy bilans, już taki giełdowy. Natomiast Dorotka jest przy nadziei. Nie wiem jak nam na wszystko wystarczy czasu.
- Tomek młodym tatusiem… – pokręciła zamaszyście głową jakby z niedowierzaniem. – Chciałeś tego?
- Już dawno temu obiecała mi córkę – wyznałem. – I od czasu do czasu przypominałem jej o przyrzeczeniu.
- Podziwiam tę dziewczynę i… – spoważniała nagle.
- Nie wstydź się, mów!

- … Czasami się zastanawiam dlaczego to właśnie ty? – wypaliła. – Tylko się nie obraź przypadkiem za moje słowa.
- Dorotka mi mówiła, że nie jestem gorszy od innych.
- To jest prawdą – przyznała bez wahania. – Gorszy nie jesteś. Ale to nie oznacza, że jesteś wyjątkowy. Natomiast twoja żona jest zdecydowanie wielką indywidualnością! W sensie jak najbardziej pozytywnym. Dlatego też, teoretycznie, mogłaby mieć na pęczki nie gorszych od ciebie, a może nawet lepszych.
- Bo młodszych, prawda? – wpadłem jej w słowo. – Tylko że ja zawsze miałem szczęście do wybitnych dziewczyn, pamiętasz? – uśmiechnąłem się do niej łobuzersko. – Ty też sroce spod ogona nie wypadłaś, miałaś wokół siebie mnóstwo adoratorów, ale to mnie wpuściłaś wtedy do łóżka.

- Zmień temat i zejdź ze mnie! – skrzywiła się.
- Dobrze, ale to nie ja go poruszyłem. A mówiąc tak na marginesie, lubisz mnie jeszcze? Tak chociaż trochę… – zapytałem ostentacyjnie, z młodzieńczą nadzieją w głosie. Liczyłem, że nie obrazi się o ten żart.
Zachichotała cicho, nic sobie nie robiąc z mojego pytania.
- Lubię z tobą rozmawiać dopóki nie jesteś nadmiernie wścibski.
- O, ho, ho! Tylko rozmawiać?
- Tylko.

- A przecież mi żal… – zanuciłem frazę ze znanej pieśni Bułata Okudżawy.
- Liczyłeś na coś więcej? – śmiała się.
- Jasne!
- Niby na co?
- Och, chociażby na to, że zaśpiewamy coś razem! Na przykład O sole mio… – zanuciłem.
- Cicho! – śmiała się serdecznie, niemal tak jak przed laty. – Wariat, zwyczajny wariat!

To było trzynaste albo piętnaste danie, już nie wiem. Dawno straciłem rachubę, bo jak każdy przeciętny facet, większość uwagi poświęcałem partnerce, a nie otoczeniu. Dlatego byłem zaskoczony Anny uwagą, skierowaną do jednego z obsługujących nas kelnerów.
- Pewnie kucharz coś przypalił, prawda? – zaśmiała się ironicznie, gdy nalewał nam wino do kieliszków. Młody, przystojny człowiek wyraźnie się zmieszał, ale skłonił uprzejmie w odpowiedzi.
- Nie, nie, wszystko w porządku – zapewnił.

Zbyt szybko aby mogło to być prawdziwe. Dopiero wtedy zorientowałem się, że od dłuższego czasu obserwujemy niezwyczajne poruszenie podczas obsługiwania jednego z dalszych stołów.
Był oddalony od nas jakieś dwanaście do piętnastu metrów, ale że salon był bardzo dobrze wygłuszony, do nas dobiegały stamtąd tylko pojedyncze, głuche dźwięki. Tym niemniej można było zaobserwować duże poruszenie zarówno obydwu gości jak i jakichś nieznanych osób z personelu, żywo z gośćmi dyskutujących. Kelner jednak ustawiał się tak, by zasłonić nam widok, może dlatego całe zamieszanie umknęło mojej uwadze. Ale nie mojej partnerce.

Po chwili zrobiło się jeszcze ciekawiej bo również do nas podszedł jakiś nowy człowiek i to wraz z kelnerem. Pewnie dlatego, byśmy nie wątpili w jego wiarygodność. Przedstawił się jako właściciel restauracji a następnie przeprosił serdecznie za zamieszanie wynikłe przy wspomnianym stoliku i jako rekompensatę wszystkich niedogodności, zaoferował szampana na koszt firmy. Próbowaliśmy mu powiedzieć, że nie czujemy się obrażeni, ale dałem spokój. Jeszcze pomyśli, że jesteśmy tak wkurzeni, że nawet przeprosin nie chcemy, a to byłoby już nazbyt zabawne. W dodatku najdroższy, doskonały, no i bezpłatny Don Perignon, znakomicie pozwalał na kontynuowanie zabawy w świetnym nastroju.

Domyślaliśmy się obydwoje, że to wszystko może mieć związek z moim znaleziskiem, jednak nie pisnęliśmy słowa. Dopiero gdy zostaliśmy sami, Anna zaproponowała byśmy po prostu oddali kartę personelowi.
- Nie zgadzam się – zaoponowałem. – Ona jest raczej ważna. To nie jest byle co. Zresztą, nie może być inaczej. Tu nie przychodzą ludzie z ulicy, więc dla tego kogoś, kto ją zgubił, informacje na niej zapisane muszą mieć wielkie znaczenie. Nawet jeśli są to fotografie rodzinne, czy też z urlopu na przykład w… Zakopanem. – powiedziałem odruchowo, bo to akuratnie przyszło mi do głowy.

Anna zaśmiała się na głos.
- Tak, na pewno był w Zakopanem! I na Krupówkach pstrykał sobie fotki z misiem! – pokładała się ze śmiechu. – …A potem pojechał furmanką nad Morskie Oko!...
Tu nie wytrzymała i zgięła się wpół, niezbyt elegancko opuszczając głowę niemal na blat stolika, tuż nad talerze. A że śmiech jest zaraźliwy, ja pewnie wyglądałem nie lepiej.

- No, dałeś czadu! – oznajmiła po chwili, prostując się na krześle.
- Lidka cię szkoliła, co?
- Wystarczy! – spoważniała, nie odpowiadając na moje pytanie. – Słuchaj, co w takim razie proponujesz?

wykrot
10-11-2021, 06:26
- Nie wiem, ale na pewno nie takie proste, zwyczajne oddanie karty. Możemy na przykład oznajmić kelnerowi że mamy czyjąś zgubę i jeśli ktoś zgubił coś w tym lokalu, niech się do nas zgłosi. Chciałbym wiedzieć kto to jest. Może nam się taka osoba na coś przyda? A może jakaś dama?
- Już ci się przyda! Na pewno! – znowu śmiała się ironicznie, nie kryjąc sceptycyzmu. – Dama w męskiej toalecie… Ale dajesz!
- No dobrze, nie dama…

- Pewnie jakiś minister – śmiała się już zupełnie na głos. – Tylko skąd on wziął pieniądze na taką kolację? W żadnym rządzie nie zarabia się aż tyle, chociaż w Danii otrzymują apanaże znacznie większe niż u nas.
- Może go ktoś zaprosił?
- Tak, na pewno zaprosił! – prychnęła. – Ale to oznacza, że jutro musi złożyć dymisję po stwierdzonej próbie przekupstwa, więc i tak nikomu się na nic nie przyda. Ale dobrze. Próbuj! W końcu to twoje znalezisko.
- Nasze, wspólne – poprawiłem ją. – Powiedz kelnerowi, że znaleźliśmy coś i jeśli ktoś jest zainteresowany odzyskaniem zguby, niech się zgłosi do naszego stolika. Tylko nie mów co to jest. Właściciel będzie musiał wszystko opisać by tę swoją własność odzyskać.
- Nie bierz mnie za blondynkę! – spojrzała z ukosa i zaraz pokazała gestem dłoni, że nie życzy sobie kontynuacji tematu. Wzruszyłem ramionami i przez chwilę kontemplowaliśmy bieżące danie w milczeniu.

Wszystko rozegrało się dosłownie w ciągu pięciu minut. Kelner odszedł w stronę baru, a po chwili zza firmowego, futrzanego płaszcza wiszącego nad krzesłem Anny, wyłonił się elegancki przystojniak, którego oceniłem na niewiele ponad czterdzieści lat. Mężczyzna przedstawił się nam jako Lars Jensen.
Poprosiłem by usiadł i zapytałem czy się czegoś napije, ale odmówił.
- Nie chciałbym sprawiać państwu kłopotu, poza tym nie jestem tutaj sam, dlatego proszę o wybaczenie. Od razu też powiem z jakiego powodu pozwoliłem sobie na zakłócanie państwu wieczoru. Otóż zgubiłem bardzo ważną rzecz a dotarła do mnie informacja, że właśnie państwo możecie być w jej posiadaniu.
- To się dopiero okaże – Anna przerwała mu z uśmiechem. – A cóż to pan utracił?

- Proszę pani, zgubiłem kartę pamięci SD. Z bardzo cennymi dla mnie informacjami. Dlatego jeśli jesteście w jej posiadaniu, to bardzo proszę o zwrot. Oczywiście za stosownym, niemałym wynagrodzeniem.
- Jak ona wyglądała? – wtrąciłem krótko.
- Nietypowo – odparł. – Nie była czarna jak większość tego typu nośników, lecz miała kolor pomarańczowo-brunatny. Tak oznaczane są karty wysokiej pojemności z limitowanej serii.

- Czy o tym pan myśli? – zapytała Anna unosząc kieliszek. Znaleziona karta pokazała się w pełnej krasie.
- Chyba tak – wybąkał mężczyzna i aż przełknął głośno ślinę. Poza tym wyraźnie pobladł. – Dokładnie tak! – oddychał ciężko. – Gdzie pani ją znalazła?
- To nie ja, to ten pan – wskazała na mnie, a wtedy jego wzrok wpił mi się w twarz.
- W toalecie na podłodze, przed umywalkami – wyjaśniłem krótko kiwając głową.
- No tak… – wciąż ciężko oddychał. – Tam wyjmowałem na chwilę portfel… tak! Czy mogę ją obejrzeć? – zapytał z nadzieją.
- Proszę, jest pańska – sięgnąłem po kartę i położyłem przed nim na stole. Wziął ją do ręki, odwrócił i pokiwał głową.
- Ta sama… Dziękuję! Proszę mi powiedzieć jaką kwotę żąda pan tytułem znaleźnego?

- Ja? – zdziwiłem się. – Niczego nie żądam. Oddaję ją panu bezpłatnie.
- Ależ proszę się nie krępować, jestem majętnym człowiekiem i stać mnie na to by panu zrekompensować chwile mojego gapiostwa.
- Nie, nie! – powtórzyłem, potwierdzając słowa gestem dłoni. – Na kolację mnie stać, inaczej nie przychodziłbym tutaj. Natomiast tego co ja bym chciał, nawet pan nie jest w stanie mi zaoferować – śmiałem się.
- Nikt nie dysponuje prywatnie takimi pieniędzmi, by zaspokoić nasze skryte marzenia – uśmiechnęła się Anna. – Dlatego wystarczy, że pan zachowa nas w swojej pamięci.

Mężczyzna słuchał, skinął nawet głową, ale nie odpowiedział. Coś w głębi ducha chyba pomyślał, albo postanowił, bo dyskretnym spojrzeniem przywołał obsługującego nasz stolik kelnera i rzucił mu kilka krótkich, urywanych zdań Prawdopodobnie po duńsku bo nic z tego nie zrozumiałem. Zdziwiony spojrzałem na Annę, ale i jej mina podobnie wyrażała zdumienie taką impertynencją. Wreszcie i on to dostrzegł.
- Najmocniej przepraszam, to nie było zamierzone – zreflektował się. – Poprosiłem kelnera by odwołał poszukiwania, bo chyba wystarczająco narobiłem dzisiaj zamieszania. I z tego wrażenia zapomniałem, że państwo chyba nie jesteście tubylcami i możecie nie znać tego języka. Państwa akcent nie jest przecież duński.
- Nic się nie stało – Anna przyjęła przeprosiny. – Jesteśmy z Polski, jeśli to ma dla pana jakiekolwiek znaczenie.

- O! Bardzo mi miło! – ożywił się. – Słyszałem, że Polska jest krajem nie tylko o wielkich walorach przyrodniczych, z bardzo pracowitymi mieszkańcami, ale ma też największy na świecie odsetek pięknych i mądrych kobiet! Muszę się w końcu tam wybrać. Planowałem to już wcześniej, ale teraz, kiedy… Muszę przyznać, że pani jest drugą, piękną kobietą z Polski, jaką w ostatnich miesiącach mam przyjemność spotkać – spojrzał na Annę jakoś tak ciepło. – Tak jakby los mnie popędzał…

W międzyczasie kelner nadszedł z nową butelką szampana, którą chyba to on zamówił.
- Mam nadzieję, że przynajmniej szampana państwo nie odmówicie – spojrzał znacząco na Annę, a później na mnie.
- Nie odmówimy – przystałem na ofertę. – A kim była ta pierwsza Polka? – wróciłem do tematu. – Jakaś bliższa znajomość?
- Nie, ale to była niezapomniana kobieta – kontynuował z westchnieniem. – Poznałem ją w Oslo podczas debaty o przyszłości światowych finansów.
- Pamięta pan jak się nazywała? – dociekała Anna.
- Ależ tak! Nazywa się Doris Warwick i jest profesorem w polskiej uczelni bankowej. To ekspert finansowy o bardzo ciekawych osiągnięciach. Wtedy w Oslo, już podczas swojego wystąpienia w części oficjalnej zrobiła na mnie duże wrażenie, ale tego co nastąpiło później, nie da się zapomnieć… Fantastyczna postać!

Jaką minę wtedy zrobiłem, może wiedzieć tylko Anna, bo mnie zatkało kompletnie. Gość jednak kontynuował relację zwykłym, poprzednim tonem, niczego nie zauważając.
- Nie zapomnę jej, bo w przerwie obrad, w kuluarach, toczyliśmy spór o przyszły bieg światowych wydarzeń ekonomicznych, które potencjalnie będą miały największy wpływ na globalną gospodarkę finansową. No i tak się złożyło, że nasze zdania były dość rozbieżne. A w dodatku świadomie i celowo zakwestionowałem jej opinię po to tylko, by się z nią spierać.
- Naprawdę? – Anna się roześmiała.

- Moim zamiarem było rozmawiać z nią jak najdłużej, a wyszło dość nieciekawie. Pani Warwick nie chciała już rozmowy, pozostawiła mi natomiast zaklejoną kopertę ze swoimi typami. Kopertę, którą miałem otworzyć dopiero po dwóch miesiącach. Zgodziłem się na jej warunki, bo cóż mogłem zrobić, a kiedy po ustalonym czasie ją otwarłem… okazało się, że przewidziała w zasadzie wszystko! Niesamowite!
- Pogratulował jej pan? – Anna ciągnęła wątek.
- Próbowałem to zrobić, ale już się nie udało.
- Dlaczego?
- Wolałbym o tym nie mówić – przyznał.
- Tomek, a ty chyba znasz tę panią, prawda? – Anna trzymała chusteczkę przy ustach, usiłując nie udusić się ze śmiechu.
- Prawda, chyba znam – oddychałem już o wiele swobodniej.

wykrot
10-11-2021, 18:03
- Powiedziałem coś nie tak? – zaniepokojony gość spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Ależ nie! – zaprzeczyła. – Wszystko jest w porządku.
- Skąd w takim razie pani uśmiech?
- Nie wiem czy mogę to ujawnić…
- Ja też nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Najlepiej zadzwonię do tej pani i ją samą o to zapytam. Jeśli oczywiście pozwolicie mi państwo wykonać taki telefon.
- O tej porze? – zdziwił się pan Lars. – Nie wiem czy wypada panu dzwonić.

Spojrzałem na zegarek. Było dopiero kilka minut po dwudziestej trzeciej.
- Założę się, że dzisiaj ta pani jeszcze nie śpi – zadecydowałem.
Tego, że Dorotka na pewno o tej porze pieści się jeszcze z Agatą, już im nie powiedziałem. Ale wiedziałem, że mogę dzwonić bez obawy, że ją obudzę.
- Jak tam uważasz – Anna odniosła się do pomysłu dość obojętnie. – Chcesz to dzwoń, tylko żebyś nie napytał sobie biedy.
- U nas późna pora wyklucza prywatne telefony, z wyjątkiem takich, powiedziałbym że o alarmowym znaczeniu – tłumaczył pan Lars. – Bardzo cenimy swoją prywatność i nie jest w dobrym tonie naruszanie jej przez kogokolwiek, nawet przez dobrych znajomych.
- To oczywiste – przytaknąłem mu. – Pozwoli pan jednak…
- To już pan decyduje – zadeklarował, dyskretnie i nieznacznie wzruszając ramionami

Trochę trwało zanim Dorotka odebrała połączenie, ale nie okazała zniecierpliwienia.
- Cóż takiego pilnego się dzieje, że budzisz mnie niemal o północy?
- Byłem przekonany, że jeszcze nie śpicie.
- No… powiedzmy, że zgadłeś – roześmiała się. – Coś poważnego się stało?
- Czy to jest poważne, tego na razie nie wiem, ale sprawa jest dość interesująca…

Tutaj opowiedziałem jej o znalezieniu karty i poznaniu pana Larsa. – Ten pan twierdzi, że poznał cię w Oslo. I że nie chcesz już z nim rozmawiać.
- Tak, pamiętam go bardzo dobrze – przyznała. – A że nie chcę rozmawiać… Najwyraźniej oczekiwał wtedy bliższej znajomości, ale to nie jest sprawa na telefon. Opowiem ci wszystko gdy wrócisz.
- O, aż tak?
- Powiedzmy. Zresztą, daj mi go do telefonu, niech wie...
Nie było powodu, by nie spełnić jej życzenia.

Nie wszystko zrozumiałem z tej rozmowy, gdyż była prowadza zbyt energicznie jak na moje językowe kwalifikacje. Kilka kwestii jednak słowa Larsa ujawniły. Między innymi tę, że Dorotka jest moją żoną. Ale wie gdzie jestem i z kim tam pojechałem, a on jeśli może nam pomóc, to niech się nie waha i nie ociąga. Inaczej nie będzie mógł liczyć na nic. Nawet na okruszek z nią rozmowy! O jakie konkretne jego winy chodziło, nawet się nie zająknęli. Nawet kiedy Lars oddał mi telefon, Dorotka nie chciała niczego zdradzić.

- Masz pozdrowienia, wiesz od kogo – mruczała tylko do słuchawki. – I dość już na tematy poważne. Bawcie się z Anną dobrze, tylko jej nie molestuj, bo ja na ciebie czekam!
- Ech! Dreszcze mnie przeszywają, kiedy sobie pomyślę co się tam u was dzieje…
- Spokojnie. Podejrzewam, że Anna rozumie po polsku i wie, co teraz mówisz.
- Ale nie słyszy tego, zajęta jest rozmową z Jensenem.
- Nie bądź tego taki pewny, kobiety wiele potrafią. No i nie myśl zbyt dużo o frywolnych tematach, zajmij się teraz problemami gazowymi. Wtedy do jutra dotrwasz. Czyż nie?
- Spróbuję.
- To pa! Nie będę ci zabierała czasu, to niegrzecznie. Całujemy cię obydwie!
- Mówisz o tej w brzuszku?
- O tej też – śmiała się.
- Więc pa, kochanie! Całuję was wszystkie!
- Pa, miły mój! Pardon. Miły nasz!
- Cudowna jesteś!

Kiedy schowałem smartfon, przy stole zapanowała cisza, mimo iż podczas mojej krótkiej rozmowy, Anna z Larsem wymieniali jakieś uwagi.
- To na czym zakończyliśmy rozmowę? – zapytałem retorycznie. – Pan może zechciałby z nami coś wspólnie spożyć? – zwróciłem się pod adresem Jensena, nie chcąc wracać do poprzedniego tematu.
- Nie, bardzo dziękuję! – zaoponował zdecydowanie. – Miałbym jednak dla państwa pewną propozycję…


Mój krótki, poranny sen, został zakłócony złośliwym dzwonkiem. I nie był to sygnał telefonu hotelowego Dzwonił mój, przywieziony z domu smartfon, chociaż wcale go nie nastawiałem. Nieprzyjemne, mimo że niezbyt głośne, miarowe wycie, nie pozwalało się wylegiwać. Musiałem wstać, aby go wyłączyć. Chyba to Dorotka zadbała bym nie zaspał, kiedy szykowałem się do podróży. Jakby wiedziała, że zajdzie taka konieczność.

O szóstej byłem już właściwie gotowy. Umyty, ogolony, z pobieżnie przeglądniętymi dokumentami. Zacząłem się ubierać i pomyślałem, że wypadałoby sprawdzić, czy Anna się obudziła. O ósmej miała się zjawić w hotelu reszta delegacji, zatem nie było przesadnie wiele czasu by omówić wczorajsze rewelacje. A należało to zrobić! Może Anna zechce zmienić taktykę negocjacji? Teoretycznie, dzięki Jensenowi, mieliśmy w rękach asa, ale czy na pewno należy go dzisiaj wyłożyć na stół? Grywaliśmy kiedyś z Anną w brydża i to w jednej parze, więc karciane sztuczki będzie rozumiała. Musiałem ją przekonać, że nie warto tego robić. Za dużo możemy stracić.

Wszystko zaczęło się od tego, że oprócz Larsa Jensena zaprosiliśmy do stołu również jego gościa. Nazywał się Niels Friis i był miejscowym dziennikarzem z branży ekonomiczno-gospodarczej. A co jeszcze bardziej ciekawe, rozpoznał nas od razu, zanim jeszcze nastąpiła prezentacja. Annie przypomniał jakąś marcową konferencję w Brukseli, gdzie zadawał jej pytania, a mnie widział wprawdzie tylko w telewizji i na fotografiach w necie, ale dzisiaj skojarzył od razu. Bardzo sympatyczny gość.

To przez niego opuściliśmy restaurację po drugiej w nocy, jako ostatni goście. Niels Friis okazał się doskonałym znawcą problematyki gospodarczej i niezrównanym gawędziarzem, dlatego też obydwoje z Anną zapomnieliśmy niemal o czasie i przestrzeni. Jeden wieczór w jego towarzystwie dał nam więcej wiedzy o miejscowych układach niż całe te nasze szkolenia oraz przygotowania do wizyty. Gość o pamięci wręcz elektronicznej i beznamiętnym, a także bardzo obiektywnym rozumieniu procesów ekonomicznych zarówno globalnych jak i tych miejscowych. Zachęcany przez Larsa, który dyskretnie przypominał mu, że jest nam dzisiaj coś winien, bardzo szczerze krytykował niektóre decyzje swojego rządu, tak samo jak i bronił niektórych, podobno mało popularnych w społeczeństwie.

A pod koniec podrzucił nam granat. Na razie z zawleczką, zabezpieczony.

Nie zdążyłem zadzwonić, Anna zrobiła to pierwsza.
- Nie śpię już! – zdołałem jej oznajmić.
- Więc jak się ubierzesz, to przyjdź do mnie, chciałam jeszcze odrobinę porozmawiać o negocjacjach…
- Dobrze, właśnie o tym samym myślałem… – zgodziłem się bez wahania.

No i głupio wyszło. Byłem wtedy w koszuli, więc założyłem jeszcze spodnie i gotowe. Krawat mógł poczekać. Dlatego po dwóch minutach zapukałem do drzwi jej apartamentu. No i szok! Była zaskoczona, pytała przez drzwi kto, ale kiedy odezwałem się po polsku, zwolniła zamek.
Widok miałem dość niecodzienny i zaskakujący. Na głowie nosiła ukręcony turban z ręcznika, zaś ciało okryła kolorowym szlafrokiem. Bardzo ładnym zresztą. Ściskała jego poły na wysokości biustu, pewnie rozchylały się zbyt mocno.
- Sądziłam, że ci to dłużej zejdzie, wejdź proszę!

- Sorry, Winnetou! – usprawiedliwiałem się. – Zapraszałaś, więc przyszedłem! A że jestem pilnym podwładnym, dlatego zrobiłem to niezwłocznie.
- Powiedzmy, że pilnym – potakiwała głową. – Usiądź gdzieś, na razie nie jestem jeszcze gotowa.
- Chodź do mnie, to cię przygotuję! – stwierdziłem, rozkładając szeroko ramiona. – Mam nadzieje, że nie masz pod spodem niczego.
- Nudny jesteś – zgasiła mnie, kierując się w stronę łazienki. – Lepiej zamów coś na śniadanie. Na dwie osoby.

wykrot
11-11-2021, 05:54
- A herbatę już masz?
- To chyba oczywiste – wzruszyła ramionami i ruchem głowy wskazała stolik. Faktycznie, stała na nim filiżanka.

Zielona herbata, widok znany mi aż do utraty tchu. Przed laty witała tak każdy dzień. Poranna, akademicka toaleta rąk i twarzy nad umywalką, potem mycie zębów i już zaraz nieodłączny, letni napar. Zanim pozbyła się nocnej koszuli. Zielona herbata, albo ziółka różnej maści. Nie umiała bez tego żyć. Jednak dzisiaj szykowało się święto, stąd te bardziej wyszukane zabiegi w łazience i wcześniejsza kąpiel. Trochę jej w tym przeszkodziłem, ale nie zrobiłem tego celowo.
Usiadłem w fotelu i zastanawiałem się czy zabrała ze sobą małą grzałkę, czy cały czajnik. Postanowiłem o to zapytać.

- Kurcze, Anulka… – pytanie miałem na końcu języka, jednak przerwałem, gdyż wracała. Z daleka jakoś łatwiej mi było z niej żartować. – Wciąż jesteś laseczka nie z tej ziemi! – zachwycałem się, spoglądając jej w oczy
- Gorzej ci? – beznamiętnie wzięła filiżankę w dłonie, przysiadając skromnie na brzeżku fotela. Spod szlafroka ukazało się niczym nie osłonięte, lekko opalone kolano. Ale tym razem nie próbowała go nerwowo osłaniać. Może chciała bym zauważył, że korzysta z solarium?
- Zamówiłeś śniadanie?
- Nie, mam inną propozycję – porzuciłem żarty.
- Jaką? – delektowała się naparem, spoglądając na mnie z uwagą.
- Wolałbym porozmawiać na dole, nie tutaj.

- Mówisz? Ja nie sądzę, żeby…
- To nie ma znaczenia – przerwałem jej. – Wolę w restauracji i już. O tej porze nie będzie tłoku, stolik wybierzemy więc sami, taka jest moja propozycja.
- Niech będzie – podniosła się z fotela. – A teraz bądź łaskaw odwrócić się nieco w stronę ściany, dobrze? I proszę, nie odwracaj się dopóki ci nie pozwolę.
- W porządku, będę grzeczny – obiecałem.

W restauracji chciano nas posadzić w wydzielonej części sali, lecz nie skorzystaliśmy z tej oferty. Wybraliśmy zwykłe miejsca oraz standardowe dania ze szwedzkiego stołu. A wtedy przyszła wreszcie pora na poważną rozmowę.
- Co o tym wszystkim sądzisz? – zapytała, kosztując swojego ulubionego twarogu. – Tutaj możemy już rozmawiać?
- Mam nadzieję. A w temacie… to raczej nie jest zagadką – odparłem. – Mamy przed sobą poważny kryzys rządowy w państwie duńskim i tak naprawdę, gdybyśmy teraz pojechali na lotnisko, chyba nic złego by się nie stało. Sprawdzałaś net?
- Nie, nie zaglądałam. Za wcześnie, Poza tym mam nadzieję, że ty to zrobisz.
- Masz rację, za wcześnie. Spotkanie mamy wyznaczone o dziewiątej trzydzieści, więc zdążymy. Za godzinę z groszami zjawi się nasza ekipa, niech i oni trochę podziałają.

- A jeśli informacja się nie ukaże?
- W naszej sytuacji niewiele to zmienia.
- Tak uważasz?
- Tak. Tak właśnie uważam. Słuchaj! Według mnie, powinniśmy udawać, że niczego o tym nie wiemy.
Anna kręciła głową przecząco.
- Po pierwsze, ona w to nie uwierzy, nawet jeśli wiadomość ukaże się po dziewiątej. A po drugie, dlaczego mamy takiej wiedzy nie wykorzystać? Pani Carina będzie i tak bardzo miła, bo zawsze taka jest, ale niech to cię nie zmyli!
- Wiem przecież, znam takie typy. Lektorkę rosyjskiego taką kiedyś miałem, opowiadałem ci o niej kiedyś, nie pamiętasz? Uwalała ludzi ze słodkim uśmiechem na buzi…

Anna odruchowo przytaknęła gestem, ale nie podjęła wątku.
- Miałam nadzieję, że ją jakoś przekonam. Przed kilkoma miesiącami rozmawiałyśmy w Brukseli na tematy energetyki…
- Sama sobie teraz przeczysz – przerwałem jej. – Wiesz, że miła rozmowa z nią o niczym nie świadczy, więc porzuć nadzieje. Nie ten czas, nie ten moment, znowu musimy poczekać. Ale ja chciałem o czymś innym. Miałbym pewną propozycję.
- Jaką?
- Pogadaj z premierem, powołajcie pełnomocnika rządu od spraw gazu. Po jaką cholerę zarówno ty, jak i ja, mamy tracić czas na takie tematy? Po co? Niech jeden człowiek ma pełnomocnictwa i wszystko ogarnia! Również gaz skroplony. Aniu, wiesz że mam dość zajęć w resorcie…

- Wiem – przerwała. – Masz kandydata?
- Ja? – byłem zdumiony. – Skąd mam mieć, nie dworuj sobie ze mnie To po pierwsze, a po drugie i tak nie miałby szans. Zjedliby go.
- Więc widzisz, temat nie jest nowy, nie ty go odkryłeś. Szukaliśmy już takiej osoby.
- I co? Nie ma w Polsce specjalisty w sprawach gazu?
- Specjaliści są, jednak zawsze jest jakieś „ale”. Zauważ, że taki kandydat, jeszcze przed zapytaniem go czy byłby zainteresowany ofertą, musi mieć pozytywną opinię ze służb. A to trochę trwa. I kiedy taką opinię już mamy, występujemy z ofertą, a tu zonk! Osoba nie jest zainteresowana. A czas sobie leci! Potem drugi kandydat, trzeci…
- I rok mija – dopowiedziałem. – A czemu odmawiają, z powodu finansów?

Anna skrzywiła usta. – Chyba tak, bo argumenty odmowy brzmią raczej nieszczególnie.
- A niby co wam przeszkadza zaoferować mu stosowną kasę? Pełnomocnik rządu nie ma uposażenia ograniczanego ustawą.
- Oferowałam wynagrodzenie ministerialne.
Pokiwałem głową. – Wezwij mnie w przyszłym tygodniu na rozmowę, zrobimy przegląd ludzi, a potem dobierzemy wysokość oferty. Ktoś odpowiedni na pewno się znajdzie. Tylko że „ktoś odpowiedni” w tej branży winien mieć możliwość chadzania do takich restauracji jak my wczoraj. Musi więc zarabiać co najmniej pięć razy tyle ile minister, takie są realia!
- Dobrze, ale nie puść pary z gęby. Nawet do swoich asystentek. Temat jest dość śliski.
- W porządku, będę pamiętał.

- A wracając do sprawy. Naprawdę uważasz, że podczas rozmowy z panią premier Poulsen nie powinniśmy poruszać tematu ich koalicjanta?
- Nie wolno nam tego nawet dotknąć! Uważam, że gdyby się dowiedziała, że znaliśmy to wszystko wcześniej niż ona, byłby to koniec. U niej nic już byśmy nigdy nie załatwili. Czuła by się upokorzona i ośmieszona. A Niels twierdził przecież, że będzie miała szansę zachować pozycję w nowym rządzie i zostać na stanowisku.
- Tak… – westchnęła. – Zastanawiam się, czy dobrze zrobiliśmy nie próbując wpłynąć na Nielsa, by opóźnić tę publikację.
Pokręciłem głową przecząco.
- I co by nam to dało? Przecież nie publikują jej od czerwca! Już pół roku mają materiały i wciąż zbierają potwierdzenia, żeby tylko nie nadziać się na minę.
- A nasze służby wciąż niczego nie wiedzą… – westchnęła.

- Nie narzekaj, duńskie prawdopodobnie też nie! – chichotałem. – Ale przyznaję, afera będzie! Afera niewąska i nie tylko w Danii. Całe NATO będzie wkurwione!
- Poczekaj. W kwestii dotyczącej podporządkowania radców handlowych, resort obrony niespodziewanie ciebie poparł! Miałeś z nimi jakieś układy?
- Nie, sam jestem tym zaskoczony.
- To może w rewanżu uprzedzić ich o szykujących się rewelacjach?
- Niby jak?
- Przez ambasadę – spoglądała na mnie z naganą. – Mają tam chyba jakąś bezpieczną łączność z krajem.

- Diabli wiedzą, spróbuję się zorientować. Ale masz rację. Dla ministra nawet pół godziny może mieć duże znaczenie.
- Zrób to, wydaje mi się, że warto.
- Ok., w porządku. Że warto, to wiem. Tylko czy nie będzie później problemu z resztą rządu i służbami? Przecież dowiedzą się, że przesyłałem jakąś informację, to jest pod kontrolą kontrwywiadu.
- No tak, mogą mieć pretensje. Nietrafione wprawdzie, bo gdzie byli dotychczas?
- Tym niemniej, skoro nawet przed Duńczykami mamy milczeć, to milczmy zupełnie. Sami wyciągnijmy wnioski, przecież już niedługo.
- Dobrze. Uzgodniliśmy!

wykrot
11-11-2021, 18:18
- Zlecę swoim ludziom stałe pilnowanie portalu i w momencie ukazania się tej informacji niech przekażą wiadomość choćby po zwykłej linii. Zwyczajnie, sam adres netowy z kilkoma wykrzyknikami i to wszystko. Będzie szybko.
- Dobrze, rób jak uważasz. A my na razie niczego nie wiemy, tak?
- Tak, pani premier. Tak będzie najlepiej, według mnie. Zupełnie nie wiemy o tym, co powiedział nam Niels Friis, że kawałek duńskiego rządu jest po cichu finansowany przez władze rosyjskie. I działa w myśl ich wskazówek!
- Dobrze, nie wiemy niczego.
- Nie ma takiej opcji, byśmy coś wiedzieli! – roześmiałem się.

Redakcja w której pracował Niels Friis była w posiadaniu dokumentów dotyczących przelewów sporych kwot na rzecz partii duńskich ekologów, zleconych przez sponsorów rosyjskich. Miała również dokumenty, które tych sponsorów jednoznacznie identyfikowały i łączyły z osobami związanymi z rosyjskim rządem. Długo kompletowali materiały i wczoraj, podczas kolacji, Niels obiecał nam, że dzisiaj redakcja opublikuje je na swoim portalu. Bez względu na konsekwencje dla kraju. Czyli zawleczka z granatu zostanie wyjęta.

Podejrzewałem, że w Europie będzie to tematem dnia. Albo nawet wielu dni najbliższych.

Pan Wojciech, kierowca naszej służbowej lancii, nie miał we środę zbyt wielu chwil na odpoczynek. Kiedy wiózł mnie z Okęcia do domu, miałem okazję wysłuchać jego wrażeń z dzisiejszego objazdu dróg, wykonywanego z wiceministrem Godelikiem. Nawierzchnia ulic w Warszawie była ponoć jeszcze w miarę przyzwoita, ale drogi przelotowe do stolicy były loterią. Odcinki utrzymane w miarę przyzwoicie przeplatały się z bardzo zaśnieżonymi i zalodzonymi. W zależności od tego kto nimi zarządzał i jakie opady lokalnie przeważały. No cóż, taki mamy klimat.

Z tego też powodu, nie zdecydowałem się na wieczorną jazdę własnym autem na spotkanie z premierem w Urzędzie Rady Ministrów. Byłem zbyt zmęczony wydarzeniami dnia i mógłbym w świetle latarń popełnić gdzieś błąd w ocenie sytuacji na drodze. Pan Wojciech natomiast był na bieżąco, dlatego musiał na mnie poczekać, bym po przylocie z Danii przynajmniej przez chwilę pobył we własnym domu.

To rzeczywiście było jedynie kilkanaście minut. Zdążyłem ucałować Dorotkę i wypić kawę zaserwowaną przez Helenę, gdyż chłopców nie było. Mieli jakieś zajęcia pozaszkolne i pilnowani przez bankowych specjalistów od ochrony, powinni wrócić dopiero w okolicach dziewiętnastej. Czyli wtedy, kiedy ja miałem się zameldować u prezesa Rady Ministrów.
Na kolacji, którą wtedy miał w harmonogramie dnia.

Właściwie to sam sprokurowałem takie spotkanie. Jeszcze w Kopenhadze, po zakończeniu oficjalnego obiadu z delegacją duńską, udało mi się zamienić kilka zdań z Anną w sytuacji bardzo poufnej. Kiedy nikt nas nie podsłuchiwał. Wróciłem wtedy do rano poruszanych kwestii i zasugerowałem, że warto byłoby uzgodnić dalszy tok postępowania z szefem naszego rządu, aby nie działać w kierunkach bezsensownych. Jeśli mamy coś osiągnąć, to szkoda czasu na rzeczy, które później ktoś odrzuci.

No i lekko wdepnąłem. Okazało się, że od przyjazdu pozostałej części rządowej delegacji, czyli gdzieś od godziny wpół do dziewiątej, Anna miała bezpieczną łączność z krajem. Nie miałem w tych sprawach takiej rutyny jak ona, mój poziom dyplomatyczny nie był aż tak wysoki, więc myślałem nieco innymi kategoriami. No i szok! W trakcie lotu powrotnego do Warszawy dostaliśmy zwrotną informację, że premier będzie nas obydwoje oczekiwał o godzinie dziewiętnastej. Jeszcze dzisiaj!

Co też Anna powiedziała o mnie premierowi? Tego nie wiedziałem, a ona nie chciała się przyznać. Powtarzała tylko z uśmiechem, że mam co chciałem i że spotkamy się znowu w siedzibie premiera. Nie mogłem w takiej sytuacji protestować.
Wieczorem zaś, miałem okazję po raz pierwszy i zarazem ostatni, zobaczyć apartamenty podległe wyłącznie szefowi rządu.

Zaplecze jego gabinetu nie prezentowało się wcale rewelacyjnie. Dorotka miała urządzone bardziej elegancko. Nie przyjechałem tu jednak po to, by podziwiać warunki pracy premiera. Nakierowany przez ochronę gmachu szybko dotarłem do celu i dziesięć minut przed godziną dziewiętnastą, asystentka prezesa Rady Ministrów wskazała mi wejście na salę nieoficjalnych konferencji roboczych.

Dziwny widok spostrzegłem po otwarciu drzwi. Maleńki tłumek stał sobie grzecznie pod ścianą dyskutując z premierem, a w tym czasie trzy kelnerki odziane w zgrabne stylizowane kostiumy, pewnie i chyba rutynowo nakrywały stół. Na pierwszy rzut oka było widać, że mają to wyćwiczone. Czyli nie pierwszy raz premier łączył naradę z kolacją i dobrze robił. Brak świeżych posiłków w bardzo krótkim czasie skończyłby się dla niego wrzodami żołądka. Znałem te delegacyjne problemy, na szczęście były już poza mną.

Przywitałem się z zebranymi. Oprócz premiera był tam oczywiście Jurek Domagała, był i generał Julian Jasiewicz, niegdyś szef służb wywiadu a dzisiaj jeden z doradców specjalnych szefa rządu, oraz niejaki Kacper Obownik, czyli doradca milczący, którego statusu właściwie nie pojmowałem. Bardzo rzadko zabierał głos, właściwie nie zadawał pytań. Jedynie słuchał i bardzo uważnie obserwował rozmówcę. Pewnie rozmawiał wyłącznie z premierem i tylko jemu przekazywał swoje spostrzeżenia. Była też Anna, czyli wyprzedziła mnie wyraźnie.

Tuż po mnie, kiedy jeszcze witałem się z zebranymi, zameldował się kolejny uczestnik obrad. Przedstawiciel MSZ-u, podsekretarz stanu Krzysztof Podstawek.
- Czyli jesteśmy już w komplecie – stwierdził premier. – Zapraszam wszystkich państwa do stołu, bo jestem głodny. Pani Anno, pani pozwoli! – uprzejmym gestem zachęcił swoją zastępczynię do zajęcia miejsca obok siebie.
- Szefie! – wtrącił minister Domagała gromkim głosem. – Mam wrażenie, że daliśmy dzisiaj plamę.
- Mianowicie?
- Nie uprzedziliśmy pani Bożeny, że dzisiaj wieczorem, właśnie na tej sali… – cedził powolutku wciąż stojąc i dobitnie gestykulując, jakby wieść była sensem naszego spotkania. – …znajdą się osoby mogące zarekomendować ten bufet do gwiazdki Michelin. A może nawet do dwóch?! – zaświergolił wesoło.
- Widzisz? Nie skojarzyłem – roześmiał się premier, akceptując dowcip.

- Jureczku, chyba ci w oczach jakaś gwiazdka zaświeciła – odpaliła Anna. – Sprawdź czy twoja głowa nie miała przypadkiem ostatnio bliskiego spotkania trzeciego stopnia z jakąś ścianą. A może to kalendarz przewróciłeś na niewłaściwą stronę i to gwiazdka wigilijna nadleciała nie o czasie? Sprawdź, czy to nie ona stała się źródłem zamieszania.
- Nie zmieniaj tematu i się nie kamufluj! – odgryzł się. – Wszyscy wiedzą, że inspektorzy Michelin zawsze występują incoguto, szanowna pani premier. Ale spokojnie! My was nie zdradzimy! Generał Jasiewicz mi to obiecał – wkręcił w żart pana Juliana.

- Jurek, wystarczy – Anna spoglądała na niego zabójczym wzrokiem – Nie mam dzisiaj nastroju do żartów.
- A czemu? – skrzywił się. – Coś ci poszło nie tak?
- Jestem po prostu zmęczona – Anna próbowała się tłumaczyć i popełniła kardynalny błąd. – Zwyczajnie zmęczona. Spaliśmy z Tomkiem chyba nie więcej niż dwie godziny…
- Co??? – przerwał jej zachwycony, śmiejąc się serdecznie od ucha do ucha. – Czy ja dobrze słyszę?! Takie wyznanie? Ludzie, toż to szok!!! Ale gratuluję, gratuję!

Głośne chichoty jednoznacznie potwierdzały jak lapsus Anny został zinterpretowany.
- Przestań! – warknęła.
Rzeczywiście, raczej nie miała najlepszego samopoczucia.
- Zmień temat, bo mnie nudzisz.
- No wybacz, ale to nie ja oznajmiam te niesamowite rewelacje. Chociaż zmęczona, ale i szczęśliwa…
- Nie pieprz! – Anna wydęła lekceważąco usta. – Niby fachowiec, a nie rozumie, że nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki.
- Co pani chce przez to powiedzieć? – zainteresował się generał.
- On doskonale wie co – wzruszyła ramionami. – A pan niech nie traci czasu na takie pierdoły, generale, to zajęcie byłoby bezsensowne. Przejdźmy lepiej do meritum.

- Jeszcze momencik, pani Anno! – wstrzymał ją premier. – Ograniczam się z poważnymi rozmowami podczas posiłków, bo lekarze radzą mi tego nie łączyć.
- I bardzo słusznie – zgodziła się. – Wszyscy mamy całe mnóstwo stresów każdego dnia, a żołądek tylko jeden.
- Właśnie. A więc wieczór mieliście państwo interesujący, jak pani wspomniała?
- Nawet bardzo – zgodziła się. – Restauracja w której jedliśmy kolację, rzeczywiście jest warta specjalnych odwiedzin. Chociaż tym razem to nie serwowane dania, a nawet i nie wina, odegrały w niej najważniejszą rolę.
- No właśnie, ten brak snu był ważniejszy… – Jurek nie odpuszczał.
- Nie nudź! Najważniejsze było Tomka znalezisko – wypaliła, wskazując na mnie gestem dłoni. Tym samym oddała mi głos.

wykrot
12-11-2021, 04:47
Byłem przygotowany na to by zostać bohaterem wieczoru, więc z całkowitym spokojem chociaż w dużym skrócie opowiedziałem o pierwszych godzinach w restauracji, a potem o tym co znalazłem i jaki to miało wpływ na resztę wieczoru. W międzyczasie zakończyliśmy kolację i posprzątano nakrycia ze stołu.
- Tak więc wiedzieliśmy wcześniej, że niedługo po rozpoczęciu rozmów, pani wicepremier Poulsen znajdzie się w sytuacji patowej – oznajmiłem na zakończenie opowieści, płynnie przechodząc w kierunku relacji z rozmów. – Było oczywistą oczywistością, cytując pewnego klasyka, że w tym momencie pojawi się u niej świadomość, iż duńska koalicja rządowa za chwilę przestanie istnieć. Poważni partnerzy nie będą mogli trwać w koalicji z partią pseudo-ekologów, która z kolei znajdzie się na śmietniku historii. Pytanie tylko, co dalej w tym momencie? Czy w ogóle mamy z kim rozmawiać?

- Właściwe podejście do zagadnienia – wtrącił Jurek, tym razem zupełnie poważnym tonem.
- Tak też stwierdziła pani premier Lechowicz – skłoniłem głowę w kierunku Anny.
- Oj, panie ministrze, czyżby podpadł pan u szefowej? – zachichotał Domagała. – I szuka teraz punktów?
- Nie podpadł – Anna kwaśno zaprzeczyła. – Rozważaliśmy różne warianty postępowania jeszcze rano, podczas śniadania, ale żaden nie wydawał się doskonały. Wszystko zależało od tego jak pani Poulsen wtedy zareaguje.
- Proszę sterować w stronę konkluzji – popędził nas premier.

- Kontynuuj! – Anna przestała się bawić w konwenanse. – Prawie oczarowałeś panią Carinę, więc łatwiej to przekażesz.
Pominąłem milczeniem jej przytyk krzywiąc jedynie usta, po czym podjąłem temat.
- Nasze wcześniejsze rozważania o tym jak i kiedy zostanie poinformowana nie okazały się przydatne zupełnie, gdyż pani Poulsen otrzymała wiadomość na zwykłej kartce papieru, a zapoznawszy się z jej treścią, po krótkiej chwili namysłu od razu nam ją przytoczyła.

- Niczego nie kryła? – interesował się Podstawek.
- Nie! – Anna odparła za mnie. – Bez wahania zmieniła ton rozmowy i oznajmiła, że w powstałej sytuacji nie jest pewna czy nasze dalsze rozmowy mają sens, gdyż jej umocowanie rządowe może się zmienić jeszcze w tej samej godzinie. Rozumiała sytuację doskonale.
- I w tym momencie, jak się tego domyślam z przekazu pani Anny – rzucił premier – pan zaproponował jej przegląd naszych relacji dwustronnych…

- Nie całkiem, panie premierze, to nie było tak od razu – manewrowałem. – Dobijanie rannego partnera nie miało żadnego sensu, bo cóż by nam to dało? Zamrożenie stosunków na długi czas. I po co? Żadnej dla nas korzyści. Dlatego też wpadłem na pomysł, aby w tej sytuacji podać pani wicepremier rękę, dlatego prowokacyjnie stwierdziłem, że na jej miejscu zamiast rezygnacji, wykorzystałbym całe zdarzenie do umocnienia swojej pozycji oraz przeprowadzenia dawno istniejących planów jak też odkładanych zamierzeń.
- W jaki sposób miałaby to zrobić? – dociekał Jurek.

- O to samo zapytała pani Poulsen. Wtedy poprosiłem, aby mnie przez chwilę posłuchała i opowiedziałem część mojego życiorysu. Przede wszystkim o moim pobycie w Rosji, o tym, że zajmowałem się analizą gospodarki rosyjskiej dla korporacji Solution Inc., o tym, że dość dobrze znam ten kraj, bo jeszcze wcześniej pracowałem tam w charakterze handlowca. Znam też sposób myślenia i zachowania zwykłych mieszkańców Rosji, jak również członków elity władzy. Wspomniałem także o tym, że moja żona, która z ramienia korporacji Solution Inc. zajmowała się inwestycjami w Rosji, zrezygnowała z rozwijania biznesu na tamtym rynku, stwierdzając zbyt duże zagrożenie wystąpienia sytuacji typu polityczny force majeure.

- Huragany to tam raczej nie występują – wtrącił Jurek.
- W atmosferze owszem, nie występują, ale oblodzenia są nawet w środku lata. Szczególnie wokół polityki i w związku z nią, jak też na szczytach władzy – stwierdziłem. – To dlatego zastrzegłem, że „typu”. Zresztą, pani Poulsen zrozumiała mnie właściwie…
- Jaka była wtedy jej reakcja? – przerwał mi premier.
Znowu odpowiedziała mu Anna.

- Przede wszystkim przeprosiła nas i zawnioskowała o przerwę, po czym wyszła na kilka chwil z sali obrad. Dosłownie po czterech czy pięciu minutach wróciła ze swoim doradcą, którego nam przedstawiła. Był to pan Ludvig Estrup. Wtedy też zaproponowała zmianę formatu rozmów na nieoficjalny oraz kontynuowanie dyskusji już bez tłumaczy. Zgodziliśmy się na taki wariant bez wahania, gdyż braliśmy go pod uwagę jeszcze rano, przed rozmowami.
- Co było dalej?
Anna wzrokiem i gestem oddała mi głos.

- Kontynuowaliśmy swobodną wymianę opinii o powstałej nieoczekiwanie sytuacji i o tym wszystkim, co się z nią wiązało – opowiadałem. – Przekonywałem panią Poulsen, że skoro są dowody na to, że ich partnerzy z rządu byli finansowani okrężną drogą przez firmy rosyjskie, to na tysiąc i sto procent nie jest to jedyne nielegalne źródło ich dochodów, bo temat który blokowali jest dla Rosji wart miliardy. Czyli ich służby powinny wziąć się do pracy, a nie oczekiwać, że dziennikarze będą je wyręczać.
- Powinna się wtedy na pana obrazić – zauważył Podstawek.

- Brałem taką możliwość pod uwagę – przyznałem cicho. – Jednak nieoficjalny charakter rozmowy pozwalał mi na pewną poufałość, z kolei niekłamane zainteresowanie pani Poulsen moimi rosyjskimi doświadczeniami skłoniło do takiego, a nie innego zachowania. To była rada przyjacielska i pani premier tak ją potraktowała. Na pewno nie czuła się urażona.
- Tomek…. przepraszam, minister Barycki przedstawił… – Anna nie wytrzymała.

- Nie kombinuj już! – przebił ją Jurek. – Wszyscy wiemy, że od trzydziestu lat jesteście po imieniu i nie tylko, ale dzisiaj wieczór nie ma to znaczenia.
- Owszem, jesteśmy – potwierdziła spokojnie. – Natomiast wracając do naszych rozmów, Tomek zagrał wtedy va banque, przedstawiając stronie duńskiej swoją wizję roli ich kraju na europejskim teatrze gazowym. Nie tylko zresztą…
- Może pan to przedstawić? – premier skierował te słowa pod moim adresem.

- Tak, oczywiście. Przyznam, że miałem pewne trudności językowe, nasi partnerzy mówili po prostu zbyt dobrze po angielsku, czyli zbyt szybko jak dla mnie, ale z czasem zaczęliśmy się rozumieć. Wtedy dopiero odważyłem się przedstawić im swoje przemyślenia na poważnie. Oczywiście, zacząłem od różnic, z których główną jest postrzeganie Rosji przez nich i przez nas. Przekonywałem, że nie mając takich doświadczeń historycznych jak my, inaczej wyobrażają sobie takie relacje i czas jest najwyższy, aby się przeorientowali. Dania położona jest przecież na przecięciu głównych, nowych tras gazowych, zarówno w kierunku wschód – zachód, jak też północ – południe. Rosja nie bez powodu finansowała ich ekologów, musi przecież blokować konkurencję. Na budowę Nord Stream wyłożyła miliardy dolarów! I prawdopodobnie nie jest to wcale jej ostatnie słowo. A przecież trasa tego gazociągu musi przecinać duński szelf kontynentalny, bo my tej rury nie przepuścimy. W dodatku nie mamy tam prawnie ustalonej granicy stref ekonomicznych, powinniśmy więc tę sprawę wspólnie wykorzystać.

Tak samo Baltic Pipe. My chcemy uniezależniać się od Rosji i jeśli nam w tym pomogą, będą mogli liczyć na zyski z tranzytu, a także nasze poparcie w innych sprawach. Także na forum europejskim. Dania jest małym krajem i musi się liczyć z tym, że z czasem Polska będzie nabierać znaczenia wśród krajów europejskich, chociaż pozostanie państwem średniej wielkości. Dlatego, dla przeciwwagi znaczenia tych największych, powinniśmy nawiązać bliższą współpracę polityczną i działać w ściślejszym porozumieniu.
Tym bardziej, że oprócz Bałtyku, coraz więcej zwyczajnych interesów gospodarczych nas łączy. Wspomniałem wtedy o historii, przypomniałem Hanzę, współpracę miast bałtyckich, połowy na wodach wokół Bornholmu, jak też Eryka słupskiego. Mieliśmy o czym rozmawiać!

- I jaka była reakcja na pana propozycje? – to było pytanie premiera.
Jednak to nie ja, lecz Anna na nie odpowiedziała.

wykrot
12-11-2021, 18:40
- Bardzo ciekawa – uśmiechała się. – Właśnie ten moment pokazał dobitnie, jak jesteśmy postrzegani. Pan Estrup niby potakiwał Tomkowi, niby się z nim zgadzał, ale potem zapytał zaczepnie, a co będzie jeśli w Polsce zmieni się rząd? Co będzie, jeśli władzę przejmie inna opcja polityczna, na przykład partia byłych komunistów. Jak będą wyglądały nasze relacje w takiej sytuacji? Ile Dania może na tym stracić?

- Jaka była wasza reakcja? Co wtedy pan odpowiedział?
- Roześmiałem się serdecznie i oznajmiłem, że nic się nie zmieni.
- Nie chcieli w to wierzyć – potwierdziła Anna – ale Tomek był bardzo pewny siebie…
- Tak! Musiałem wprawdzie powtórzyć niektóre spostrzeżenia rosyjskie dla pana Estrupa, gdyż kiedy opowiadałem je pani Poulsen, jego przecież jeszcze z nami nie było. Tym niemniej przyjęli do wiadomości, że w Polsce możemy się kłócić o różne sprawy, ale zmiany polityki wschodniej nie należy się spodziewać nawet za kilka stuleci, niezależnie od tego która opcja polityczna utworzy rząd.

- Uwierzyli? – zapytał Jurek.
- Tak, tak mi się wydaje – potwierdziłem. – Zaskoczyłem ich kiedy zapytałem, czy wiedzą kto podpisywał akces Polski do NATO i do Unii Europejskiej. Nie wiedzieli! Naprawdę! A później dobiłem jeszcze wiadomością, że wprawdzie są państwem o niesamowicie bogatych morskich tradycjach, ale od dawna nie mają nawet jednego okrętu podwodnego! Czyli w dziedzinie obronności też moglibyśmy zacieśnić współpracę bilateralną i to bez oglądania się na decyzje NATO, bo nie można wciąż liczyć na innych. My zaczynamy właśnie to rozumieć.
Przyznałem, że nie wiem, czy mamy mniej zaniedbań niż oni, ale przynajmniej zdajemy sobie sprawę z rosyjskiego zagrożenia. A dzisiejsza publikacja ich portalu pokazuje, że nie jest ono wydumane. Dlatego moglibyśmy współpracować ściślej, również w dziedzinie nauki, nowoczesnych technologii jak też wywiadu. Wyjść poza oficjalne struktury europejskie.

- Daleko pan sięgnął… – westchnął premier.
- Nie aż tak – próbowałem bagatelizować końcówkę naszej rozmowy. – W dodatku na koniec dyskusji to wszystko nieco się zakręciło. Pani Poulsen powracała do moich tekstów, których pan Estrup nie mógł znać, więc musiałem niektóre kwestie powtarzać, aż w końcu padło pytanie o moją żonę, bo przecież na nią powoływałem się w opiniach o rynku rosyjskim. A wtedy powiedziałem jak brzmi jej nazwisko i okazało się, że pan Estrup ją zna. Nie osobiście, ale był słuchaczem jednego z jej wykładów i nawet zadawał później pytania. Był bardzo zaskoczony faktem że Dorotka jest moją żoną.
- Co to wnosi do całej sytuacji? – zapytał generał Jasiewicz.
- Nieco wnosi… – musiałem przyznać, chociaż robiłem to niechętnie.
- Mianowicie?

- To było tak… Pani Poulsen w tej sytuacji okazała zainteresowanie jej osobą, chodziło jej szczególnie o kwestię rezygnacji z inwestycji rosyjskich. Dlatego zapytała, czy mógłbym pośredniczyć w zorganizowaniu pilnego z nią spotkania, wpadła nawet na pomysł, aby żona towarzyszyła mi podczas jakiejś wizyty, chociażby do Brukseli. Niestety, nie znam aż tak szczegółowo grafika żony, nie mogłem więc takiej możliwości potwierdzić.

- Nieźle się zapowiada – śmiał się Jurek
- Może nieźle… Ale ja poddałem jej inne rozwiązanie – przyznałem.
- Proszę kontynuować! – zachęcił mnie premier.
- Zbliża się końcówka roku, na wizyty oficjalne czy nieoficjalne nie ma zbyt wiele czasu, a ponieważ moja żona na pewno wybiera się w styczniu do Davos, a ja miałem zamiar jej towarzyszyć, zaproponowałem byśmy właśnie tam się spotkali. I pani Poulsen na to przystała.
Poprosiłem też Anię by wybrała się z nami i wstępnie uzyskałem jej akceptację. Nie wiem tylko jak wszystko rozegrać formalnie. Oczywiście, z bankowej strony nie ma żadnych przeszkód, aby to sfinansować i zapewnić organizację…

- Dlaczego ja nie wiem o tym, że pan minister Barycki wybiera się do Davos? – rzucił Jurek nieprzyjemnym tonem. – Panie ministrze, takie rzeczy muszą być ze mną uzgadniane!
- Panie ministrze! – spojrzałem na niego bez mrugania powieką. – Moje dotychczasowe plany nie wybiegały poza zakres zadań osoby towarzyszącej żonie. Nie planowałem tam być gwiazdą towarzyską, ani reprezentantem rządu. A że sytuacja zmieniła się dość nagle, dlatego poprosiłem o spotkanie, na którym właśnie relacjonuję sytuację.
- Tym niemniej, nawet prywatne wyjazdy zagraniczne powinien pan zgłaszać do MSZ-u – pouczył mnie premier.

- Tak jest, panie premierze, wiem o tym. Sądziłem jednak, że mam na to jeszcze czas.
- Spokojnie! – Jurek uniósł dłoń. – My również sobie poradzimy, a o decyzji dowiesz się niezwłocznie po jej podjęciu. Pan premier tak samo wybiera się do Davos i pan prezydent podobnie, więc działania państwowe są i będą koordynowane. A ty nie próbuj wychylać się przed szereg. Szkoda tylko, że tak późno dowiedzieliśmy się o was, ale jeszcze nie wszystko stracone. Znaczy w sensie organizacyjnym.
- Żona od roku ma wynajętą i opłaconą willę na cały ten okres – przyznałem. – W obiekcie jest sześć apartamentów i pokoje dla personelu pomocniczego. Jak na razie zajęta jest połowa miejsc.

- Przez kogo? – zainteresował się generał Jasiewicz.
- Ja z żoną jeden, poza tym dyrektorki naszych gabinetów. A gościem będzie Anna.
- Same dziewczyny! – mruknął Jurek.
- Nie do końca, gdyż jadą z nami dwie panie i jeden pan kierowca. Znaczy jedna z pań jest żoną pana kierowcy – oznajmiłem z uśmiechem.
- Na bogato! – mruknął wzdychając i oznajmił, spoglądając mi prosto w oczy. – Ale tak nie da rady. Nie ma o tym mowy! – powtórzył dobitnie.

- Dlaczego? – zdziwiła się Anna.
- Chcesz problemów? – pokiwał głową. – Pobyt w Davos finansowany przez zagraniczny bank? Ładne kwiatki by z tego wyszły.
- Zwrócę im koszty, bez obaw.
- Porozmawiam z doradcami jak to rozegrać, to nie jest sprawa błaha – oznajmił. – Koszty swoją drogą, ale to nie wszystko.
- Przestań! – Anna się zniecierpliwiła. – Powiedz jeszcze, że nie mam prawa z Tomkiem współpracować, bo kiedyś coś tam było między nami, a teraz ma żonę w banku. Nie róbmy z wszystkiego problemów!

- Aniu, nie ja robię problemy. Jest dokładnie na odwrót! Staram się, aby problemów nie było, staram się im zapobiec!
- Dobrze! – Anna była zirytowana i chyba znowu się zapomniała. – Masz coś jeszcze do mnie? – warknęła w jego kierunku.
- Przepraszam! – wtrąciłem, zanim jej odpowiedział. – Chciałbym jeszcze zabrać głos.
- Proszę bardzo – pozwolił mi premier. Od dłuższego czasu milczał, wymieniając tylko spojrzenia ze swoimi doradcami.

- Bo jest taka sytuacja… – język mi się plątał ze zmęczenia i wysechł nieco, a butelki z wodą stały na stole dość daleko. – Czasu mamy niewiele. Davos zaczyna się na początku drugiej połowy stycznia, więc w teorii jest to za miesiąc. Uwzględniając jednak święta i nowy rok, pozostało nam wręcz tylko mgnienie. Ja natomiast chciałbym być lepiej przygotowany do rozmowy z panią Poulsen i nie operować ogólnikami tak jak dzisiaj…
- Proszę o głos! – Podstawek trzymał dłoń nad głową. A kiedy premier skinął głową, zwrócił się bezpośrednio do mnie. – Jakie miał pan umocowanie do takiego typu rozmów? Chodzi mi o rozszerzenie ich zakresu, obejmujące kwestie pozostające zdecydowanie poza zakresem pańskich kompetencji resortowych. To zakrawa na samowolę!

- Chociażby takie, jakie mamy teraz, rozmawiając z panem – Anna odbiła piłeczkę, zanim się pozbierałem. – Panie ministrze, nie prowadziliśmy rozmów oficjalnych. Proszę zapoznać się z naszym, wspólnym komunikatem i porzucić na chwilę myślenie sektorowe. Interesy państwowe są ważniejsze! Czemu uważacie MSZ za omnipotencję naszych zagranicznych relacji? Inne resorty też są zainteresowane współpracą zagraniczną, a wy wciąż stajecie w tych sprawach okoniem i blokujecie ich samodzielność.

- Panie premierze! – Podstawek niemal zakwilił, zupełnie nie odnosząc się do jej słów. – To wszystko stanowi jawną ingerencję w zakres kompetencji ministra spraw zagranicznych i jest podważaniem jego konstytucyjnych uprawnień! Niestety, będę zmuszony niezwłocznie poinformować mojego przełożonego o tym, co się dzisiaj wydarzyło.
- Nie „niestety”, ale „na szczęście” będzie pan musiał – skorygował go premier. – Panie ministrze, dobry przepływ informacji jest podstawą właściwej pracy rządu.
- Zgadzam się ze stanowiskiem pana premiera – oznajmił Podstawek.
- Czyli osiągnęliśmy konsensus. Bardzo dobrze. Temat mamy chwilowo opanowany. Czy jeszcze ktoś chce zabrać głos?

Odniosłem wrażenie, że premier lekceważy wyraźnie nadciągający konflikt.
- Tak… – znowu się odezwałem.
- Proszę mówić!

wykrot
13-11-2021, 06:24
- Pan minister Podstawek poruszył ważny temat, a ja chciałbym go rozwinąć. Może dałoby się przygotować stanowisko rządowe w kwestiach poruszanych dzisiaj luźno w Kopenhadze? To wymagałoby współpracy resortów obrony, kultury, gospodarki morskiej, a także resortu rolnictwa, no i oczywiście mojego ministerstwa rozwoju. Ale przede wszystkim resortu spraw zagranicznych. Może sytuacja w Kopenhadze wyjaśni się na tyle i nasze rozmowy w styczniu pozwolą na przygotowanie konkretnych ustaleń? Przyniosłoby to przełom po długich latach stagnacji w naszych dwustronnych relacjach. Uważam, że naprawdę jest na to szansa.
- Przekażę wniosek pana ministra mojemu przełożonemu – oznajmił lodowatym tonem Podstawek. – Odniesiemy się do pana niezwyczajnych rozmów i spostrzeżeń niezwłocznie.

Zatkało mnie. Zwyczajnie zatkało. Zrozumiałem, że drobne złośliwości po przejęciu attachatów handlowych to było nic! Że minister Czaplicki ze świtą, nie darują mi nigdy wykrojenia tych służb z zakresu ich władzy! A więc zyskałem śmiertelnego wroga, chociaż myślałem naiwnie, że to taka zwykła niechęć. Tym niemniej, próbowałem jeszcze łagodzić powstałą rzeczywistość. Nie miałem ochoty na eskalację konfliktu.

- Panie ministrze, życie tworzy różne scenariusze, nie zawsze da się je zaszufladkować ot tak, niczym w księgowości – przybrałem pojednawczy ton. – Po to prosiłem pana premiera o możliwość pilnego spotkania i wyjaśnienia zdarzeń, aby nasza dalsza współpraca przebiegała bez zbędnych zgrzytów czy zakłóceń.
- Bardzo ładnie, będzie panom to bardzo potrzebne – wtrącił Jurek. – Obydwaj panowie będziecie ściśle współpracować przy rozwiązywaniu tego tematu.
- Ależ przyjąłem do wiadomości wyjaśnienia pana ministra! – Podstawek nawet się skłonił w moim kierunku. – Tym niemniej, to nie do mnie należą rozstrzygnięcia w tych i podobnych sprawach. Decyzje będzie podejmował pan minister Czaplicki. A pan, panie ministrze, będzie o nich niezwłocznie poinformowany. To mogę panu obiecać.
- Dziękuję panu! – starałem się to powiedzieć normalnym głosem, chociaż wewnętrznie wszystko mnie rozsadzało. Co za skurwysyn!

- A tak na marginesie… – Podstawek spoglądał na mnie spod oka. – Mogę?
- Proszę bardzo – wzruszyłem ramionami.
- Jakoś nie melduje pan o sukcesach w sprawie, dla której się pan do Kopenhagi wybrał. Gdzie te nasze gazowe rurociągi, gdzie uzgodnienia, gdzie strategia?
- Pan jest specjalistą w temacie gazu? – zapytałem ironicznie. Wkurwił mnie tak mocno, że powoli wracałem do siebie.
- To pan miał nim być! – wypalił. – Tylko efektów brak – uśmiechnął się pod nosem.
Pokiwałem głową. Byłem już opanowany.

- Dziękuję, dobrze że mi pan przypomniał. Miałem właśnie wnioskować do pana premiera o rozważenie kwestii powołania pełnomocnika rządu do spraw strategii energetycznej, szczególnie w sprawach gazowych. Oczywiście, kwestia nazewnictwa jest tu drugorzędna, ważne jest przede wszystkim, aby był to ktoś nie obarczony innymi obowiązkami. Ja nie będę w stanie podołać jednocześnie obowiązkom kierownika resortu rozwoju, oraz właściwym pilotowaniem zamierzeń zmiany polityki energetycznej państwa, o skutkach mających sięgać wielu dziesięcioleci. Według mnie jest to fizycznie niemożliwe. Tu trzeba osoby, która już zna zagadnienia gazowe i poza tym będzie w stanie skupić się wyłącznie na tych zadaniach. Żaden poseł, żaden działacz partyjny, żaden samorządowiec. Oczywiście, musi też być odpowiednio wynagradzany, aby nie był pariasem w relacjach z zagranicznymi rozmówcami, dlatego nie może być nim minister. Takie jest moje zdanie i prosiłbym, by zostało rozważone.

- Interesujące zagadnienie – wycedził premier.
Blefował. Anna przecież wspomniała, że podobny wariant był dyskutowany w prezydium rządu.
- A gdyby to od pana zależało, kogo powołałby pan na podobne stanowisko? – rzucił od niechcenia.
- Nie wiem, nie mam znajomych w tej branży – przyznałem otwarcie. – Gdybym jednak musiał, to niedaleko od zaprzyjaźnionego mazurskiego hotelu, znajduje się stadnina koni, którą zarządza bardzo interesujący człowiek. Młody, przy czym bardzo dobrze wykształcony. Nie wiem tylko, czy by chciał, bo odszedł z branży raczej zrezygnowany.
- Kto to jest? – zapytał premier.
- Szefie, ja wiem kto – Jurek zgasił dyskusję. – Porozmawiamy później.
- Rozumiem. Kto jeszcze chce zabrać głos?

Nieoczekiwanie zgłosił się Kacper Obownik, co samo w sobie było już niemałą sensacją.
- Mam pytanie do pana ministra Baryckiego – wycedził powoli dość przyjemnym w sumie głosem. – Stwierdził pan, i tu zacytuję: „zależało nam, aby nie podważać jej pozycji ani w rządzie, ani w parlamencie. Miała i ma dużą szansę na obronę swojej dotychczasowej pozycji w kolejnych duńskich władzach, a więc to znowu z nią przyjdzie nam negocjować”. Proszę mi powiedzieć, na jakiej podstawie pan tak stwierdził? – wpił we mnie spojrzenie. – Skąd się bierze taka opinia?

- No cóż… – westchnąłem. – Będziemy musieli się przyznać. Jak już wspominałem, właścicielem znalezionej przeze mnie karty pamięci był pan Lars Jensen, norweski finansista. Ale on nie był sam w tej restauracji. Jego towarzyszem był pan Niels Friis, duński autorytet dziennikarstwa ekonomicznego. I właśnie ten pan przez resztę wieczoru wprowadzał nas w tajniki duńskiej, rządowej kuchni. On też nas uprzedził, że na portalu znajdzie się to, co się tam później znalazło, ale też opowiadał o tym, czego tam być nie miało i nie będzie. O wielu, wielu pikantnych szczegółach z życia duńskiego parlamentu i niektórych członków rządu. Prognozował również to, co teraz panom przedstawiłem. Oczywiście, te sugestie mogą być obarczone błędem, ale według mnie, jego prognoza jest wiarygodna. Pan Niels nie miał żadnych powodów aby serwować nam papkę, poza tym większość z jego zapowiedzi spełniła się jak dotąd bardzo dokładnie.
- Dziękuję panu! – Obownik nie skomentował mojego tłumaczenia.

- Przepraszam, jeszcze ja! – wtrącił generał Jasiewicz. – Panie ministrze! Sugestia prowadzenia poważnych rozmów dyplomatycznych w Davos jest szalona. To nie jest miejsce dobre na poufne ustalenia. Zdaje pan sobie z tego sprawę? Davos jest szumną reklamą, miejscem głoszenia oczywistości, a nie wymiany tajemnic.
- Ależ panie generale! – zawołałem. – Zgadzam się z panem! Z panią Poulsen umówiłem się jedynie na wieczorną pogawędkę. W towarzystwie żony i pani premier Lechowicz. Ja w ogóle nie czuję się na siłach do prowadzenia szczegółowych, technicznych negocjacji w jakiejkolwiek sprawie i jeszcze w takim miejscu. Po prostu sygnalizuję, że pojawia się szansa zmiany atmosfery przyszłych rokowań, a więc dokonania postępu i oferuję tutaj swoje współdziałanie ze służbami państwa, a nie zastępowanie kogokolwiek. Tym bardziej, że nazwisko Barycki niewiele znaczy na ekonomiczno – gospodarczej mapie Europy, ale słowo „Warwick” już tak. I na razie nie będzie inaczej. Dlatego mogłem dzisiaj zaproponować pani Poulsen prywatne spotkanie w Davos, a ona musiała uznać to za przywilej. Tak, panie generale, przywilej! I nie dlatego, że spotka się tam ze mną, to chyba oczywiste. A tak na marginesie dodam, że pan Estrup poprosił mnie o pośrednictwo w nawiązaniu kontaktu z Johnem Warwickiem, nie muszę chyba opowiadać o kogo chodzi.

Przez chwilę panowała cisza. Generał wydawał się uspokojony. Podstawek jednak nie miał zamiaru ustąpić.
- Może ja… – zabrał głos nieoczekiwanie. – Panie premierze, deklaracje pana Baryckiego stoją w sprzeczności ze strategią naszego resortu. Pan minister Czaplicki zastrzegł osobistą akceptację odnośnie rezultatów rozmów w sprawie rozgraniczenia szelfu z Danią, więc pan Barycki uzurpuje sobie tutaj prawo prowadzenia rozmów w imieniu Rzeczpospolitej…
- Niczego sobie nie uzurpuję! – wyrwało mi się. Premier jednak natychmiast uniósł rękę, dlatego zamilkłem jak niepyszny.

- Nie mamy zamiaru powierzać prowadzenia rozmów w temacie dyletantom spoza resortu – kontynuował Podstawek. – Oczywiście, przekażę panu ministrowi Czaplickiemu opinię odnośnie zamiarów pana Baryckiego jak również stanowisko w tym temacie pana premiera. Tym niemniej uważam, iż pan Barycki powinien przede wszystkim zapoznać się z ustawą o utworzeniu ministerstwa spraw zagranicznych, jak też z rozporządzeniem o kompetencjach szefa resortu i odpowiedzialności za ich naruszanie przez osoby nieuprawnione.
To już było zagranie poniżej pasa.

- Dziękuję panu ministrowi za pouczenie! – to był zabójczy, syczący głos Anny. – Przy okazji posiedzenia prezydium rządu rozważymy pańską opinię.

Znałem ten jej ton bardzo dobrze. Na miejscu Podstawka jutrzejszy poranek zacząłbym od pakowania swoich rzeczy w gabinecie i przygotowania się do ewakuacji. To było zwykłe wypowiedzenie wojny i oznaczało, że Anna zażąda od premiera usunięcia go ze stanowiska. Tym bardziej nie powinienem tego ognia podsycać. Jako bezpartyjny, byłem na to zwyczajnie zbyt cienki i bardzo łatwo mógłbym oberwać odłamkami. Anna poradzi sobie bez mojej pomocy.
W całej tej sytuacji, premier zachowywał wręcz olimpijski spokój.

- Czy ktoś jeszcze chce coś uzupełnić?
Panowała cisza, ale on pamiętał, że mi przerwał.
- Pan minister Barycki niedawno wyrywał się do odpowiedzi, więc proszę, oddaję panu głos.

wykrot
13-11-2021, 18:47
- Nie ma sensu, bym przytaczał poprzednie argumenty – odpowiedziałem zrezygnowany. – Nie będę walczył z panem ministrem Czaplickim, ani z panem Podstawkiem. Bo to nie pan minister jest moim przeciwnikiem, ani nawet pan Podstawek To tylko nasze wyobrażenia skrzywiają przestrzeń i zamiast pięknego świata, widzimy wtedy paskudne formy życia. Ale nie jest to życie prawdziwe. Im wcześniej człowiek zda sobie z tego sprawę, tym lepiej. Ułuda nie jest korzystna dla psychiki.

- Pan uważa, że posiadł w dodatku aksjomatyczne mądrości psychologii? – zapytał nagle Podstawek. – Jakaś nowa specjalizacja po gazie?
Jego bezczelność unicestwiła hamulce, które próbowałem sobie narzucić.
- Nie, panie ministrze! – wycedziłem. – Zastanawiam się tylko jak niby całkiem do rzeczy ludzie, mogą zajmować się wyłącznie pierdołami, a nie strategią polityki państwa. Żenada!

- Dość! – zawołał Jurek Domagała podrywając się z krzesła. – Dość, szanowni panowie! Przypominam tylko, że od jutra obydwaj panowie będziecie dość ściśle współpracowali. A dzisiaj oznajmiam, iż obydwaj jesteście już wolni. Znaczy, dziękujemy za to spotkanie, za uczestnictwo w naradzie i do jutra, do zobaczenia! Dobrej nocy panom życzymy! Na wszelki wypadek proponuję wychodzić oddzielnie, żebyście się nie pobili.
- Nie przesadzaj! – skrzywiłem się. – Wyrosłem z krótkich spodenek, procy też nie mam przy sobie.
- Podobnie jak ja – powiedział Podstawek, podnosząc się z krzesła.

Wyszedł na parking pierwszy, ja udawałem, że aż tak się nie spieszę, czekałem na jego pożegnanie. Ale wsiadł do swojej limuzyny i odjechał bez słowa.

Podekscytowany, niczym małolat przed pierwszą randką, chciałem opowiedzieć Dorotce o wszystkich wydarzeniach, ale zaakceptowała jedynie króciutkie streszczenie. I nie wyglądało na to, by czymkolwiek się przejęła.
- Jutro porozmawiamy – zadecydowała bez wahania, przerywając moje wynurzenia. – Bardzo cię proszę. To jest nieważne. Długo na ciebie czekałam…

Dwa razy nie musiała powtarzać, byłem tak samo spragniony bliskości jak i ona. Jednak w tym samym momencie, gdzieś w głębokiej podświadomości, schowanej głęboko pod sferą rozsądku, poczułem w głowie mgiełkę przekonania, że tym razem, coś jest zupełnie nie tak. Że powinienem się zastanowić i wszystko przeanalizować od początku. Niestety, biologia znowu wygrała zdecydowanie.
- Słoneczko, jeden dzień bez ciebie, a jestem taki stęskniony…
- Czekałam na ciebie – powtórzyła zmysłowo.
Wszystkie państwowe problemy odeszły bezapelacyjnie na drugi plan.

Ranek nie zapowiadał niczego niezwykłego, chociaż nie był tradycyjny. Dorotka nie miała ochoty wstawać a tym bardziej jechać do pracy.
- Chcę spać! – marudziła, gdy próbowałem ją zmusić do przybrania pozycji pionowej. – Nie dotykaj mnie!
- Nie masz dzisiaj żadnych poważnych spotkań? – dopytywałem.
- Mam, ale dopiero bliżej południa – kwękała. – Tomek, ja nie chcę dzisiaj jechać do pracy! – schowała głowę pod poduszkę.

Pomyślałem, że kobiety w ciąży mają swoje narowy, więc niespecjalnie przejąłem się jej zachowaniem. Chce się przekomarzać, to nie problem.
- Miałaś odwieźć dzisiaj chłopców do szkoły – przypomniałem.
To już ją lekko zmobilizowało. Odrzuciła poduszkę i sięgnęła po przycisk telekomu, sprowadzając do sypialni Helenę.
- Pani Heleno, co z chłopcami?
- A co ma być? – Helena niczemu się nie dziwiła. – Auto z ochroną już czeka na panienkę!

- Ja tu jeszcze porozmawiam z Tomkiem, dobrze? Niech odwiozą chłopców do szkoły, a potem przyjadą po mnie.
- Dobrze. Nie ma problemu – Helena wzruszyła ramionami. – Po pana Tomasza również już przyjechali.
- Tak szybko? – przeciągnąłem się. – Nie wyspałem się dzisiaj. Pani Heleno, a można by tak poprosić kawę i śniadanie do sypialni?
- Jeśli nawet, to najwcześniej za dziesięć minut – oznajmiła. – Dzieci są ważniejsze. Czyli co, mam chłopców wyprawić samych?
- Byle z ochroną – zdecydowała Dorotka. – Pani Heleno! Czyli tak, chłopcy niech kończą śniadanie, przychodzą się pożegnać i jadą do szkoły. Natomiast samochód ma po mnie wrócić, gdyż na razie mam tu jeszcze do załatwienia pewne sprawy z ministrem Baryckim.
- Rozumiem, panienko – uśmiechała się Helena. – Śniadanie podam niezwłocznie.

Ostatnimi czasy, nawet nie pamiętam od kiedy, w organizacji naszego życia nastąpiły małe zmiany. Jakoś tak zupełnie nieznacznie, bez fanfar, chłopcy zaczęli dojeżdżać do szkoły i przyjeżdżać wyłącznie z eskortą. Dorotka natomiast różnie. A że przeważnie wyjeżdżałem z domu wcześniej, wszystko umykało mi z pola widzenia. Jakieś nowe procedury bankowe? W rządzie też wymyślali różne rzeczy, może dlatego nie zwracałem na nic uwagi. Tym bardziej, że pod jednym względem nic się nie zmieniało.

Kiedy Helena wpuściła chłopców, pobaraszkowali z nami kilka minut, pomarudzili, że muszą jechać gdy my wciąż leżymy, a w zamian wysłuchali pouczeń, że dorośli pracowali długo w nocy i z tego powodu są niewyspani. Że to wyjątek i dlatego obowiązują nas wtedy wyjątkowe prawa.
Nie wiem czy ich przekonaliśmy, w końcu jednak musieli pogodzić się z rzeczywistością. Obydwoje odprowadziliśmy ich jeszcze do drzwi wyjściowych i przed nimi wycałowali. Ani oni, ani my, nie wiedzieliśmy zupełnie, że ta chwila, ten dzień, będzie stanowić cezurę ich losów. Kiedy tutaj wrócą po lekcjach, już nic nie będzie takie jak dawniej. Nigdy!

A my, pomimo zimy, zachowaliśmy się jak motyle na wiosnę. Kiedy tylko przekazaliśmy synów ochronie i drzwi się za nimi zamknęły, wróciliśmy do sypialni, aby mimo gotowej kawy i śniadania, szybko pozbyć się bieliźnianego przyodziewku. Dorotka nie spieszyła się do pracy, a i mnie jakoś pilnie nie było. Jakby nas ktoś przed dzisiejszym dniem przestrzegał. Zlekceważyłem nawet sygnał mojego służbowego telefonu, a potem zapomniałem o nim. Bo mieliśmy jeszcze kilka spraw do omówienia.

Zanim wyszliśmy z sypialni, opowiedziałem jej tym razem dokładniej niż w nocy, o wieczornym spotkaniu z premierem. Moją relację przyjęła bardzo spokojnie.
- Czym się przejmujesz? – prychnęła, kompletując swoją dzisiejszą garderobę. – Nie damy im się, to mogę ci obiecać! Mam w zanadrzu dla was małą bombę. Na razie jest to informacja poufna i lepiej byś poza Anną, nikomu jej nie ujawniał. Nawet swoim bojowniczkom.
- Jaką znowu bombę? – zamarłem ze zdumienia.
- Informacyjną – nie przestawała się ubierać. – Słuchaj, wczoraj wykonałam kilka rozmów z odpowiednimi ludźmi, w efekcie czego wyłonił się bardzo ładny zarys tematu przyszłej polsko-amerykańskiej współpracy energetycznej. Dlatego też zleciłam opracowanie pilnego przygotowania szczegółów, a to oznacza, że niedługo otrzymasz jak na tacy wszystko czego potrzebujesz. Ty i nasz kraj. W jakich obszarach współpraca jest możliwa, w jakich wręcz pożądana, jacy ludzie te sektory pilotują, jak trzeba z nimi rozmawiać i tak dalej. Sama natomiast przygotuję ci później bankowe możliwości finansowania ich oferty, a także warunki skorzystania z preferencji i kredytów. Bo nie dla wszystkich takowe możliwości istnieją, ja wybiorę ci te optymalne.

- Co ty opowiadasz? – zamarłem.
- Oczywiście, bank będzie tutaj działał na takich samych zasadach jak przy kontraktach obronnych, czyli zasady postępowania znasz – kontynuowała, zupełnie jakby nie słysząc moich słów. – Jako prezes zarządu muszę otrzymać polską klauzulę dostępności do informacji niejawnych w zakresie tematyki energetycznej i tak dalej, ale to wszystko później. Na razie powiem ci po cichu, że zainteresowanie tematem po stronie amerykańskiej jest wręcz entuzjastyczne i zespół radcy handlowego marzy wręcz, by taki grubszy temat im wypalił.

Wiesz dlaczego? Bo to jest w ich własnym interesie. Byliby wtedy dużo lepiej oceniani. Z tego właśnie powodu będą nam całkowicie sprzyjali, a ja w zamian nie zawaham się przed dalszym umilaniem im życia różnymi rozrywkami jak też przyjemnościami. W szkole u chłopców i tak samo w Pokrzywnie. To jest pryszczyk w porównaniu do tego, co mi taka łaskawość może przynieść. Nie zdziw się też, że za kilkanaście dni przyjedzie do Warszawy jeden z doradców sekretarza departamentu handlu, którego zechcę zaprosić do nas, do domu.

Wtedy poznamy też pewnie więcej konkretów. Oczywiście, chciałabym aby wtedy była z nami również Anna, bo z tego co się zorientowałam, ich propozycje będą wykraczały poza obszar działania twojego resortu. Pójdą raczej w kierunku nawiązaniu współpracy strategicznej, obliczonej nie tylko na dziesięciolecia i nie tylko w obszarze zwyczajnej wymiany handlowej. W grę wchodzi całe otoczenie energetyki i paliw, poczynając od spraw naukowych, czyli zakres zainteresowań będzie ogromny. Trudno jest nawet dzisiaj wskazać dziedziny, których to nie będzie dotyczyło. Duża sprawa!

wykrot
14-11-2021, 07:11
Wchodzimy więc w zakres polityki i to tej najpoważniejszej, wykraczającej daleko poza perspektywę działania jednej rządowej kadencji. O wszystkich tych sprawach będą decydowały rządy i parlamenty w programach wieloletnich czy też perspektywicznych. Ale to będzie dopiero jutro. Dzisiaj natomiast musimy się skupić na tym, aby to wszystko mądrze przygotować, bo ja widzę w takiej współpracy korzyść dla wszystkich stron. Z wyjątkiem oczywiście naszych wschodnich sąsiadów.
Anna jest ci przy tym niezbędna, bo ja nie znam zbyt dobrze niuansów unijnych. Ona o wiele lepiej orientuje się w tych wszystkich porozumieniach. Układ z Amerykanami nie może wystawiać na szwank polskiej reputacji w Europie. Musimy to wszystko ze sobą zgrać. Wtedy dopiero będzie można ogłosić sukces!

Siedziałem na łóżku i przyglądałem się jej w milczeniu. Podobało mi się to co mówiła, ale znałem ją chyba lepiej niż się tego spodziewała.
- Nie powiesz mi chyba, że napracowałaś się tak za friko, bez myśli o zysku, prawda? – zapytałem z uśmiechem.
- Na łapówkę od ciebie nie liczę – zakpiła, przyjmując konwencję rozmowy. – Od twoich szefów też nie.
- Ale chciałabyś przejąć obsługę takich energetycznych kontraktów?
- Bingo, kochanie! – uśmiechnęła się. – Jednak coś niecoś z polityki bankowej pamiętasz. Że najlepszymi zarobkami w banku są te całkowicie legalne! Przecież moja roczna płaca jest w najlepszym razie wynagrodzeniem za stracony czas i niczym więcej. Za to, że pojawiam się czasem w gabinecie i sama ta obecność zmusza innych do wykonywania pracy.

A prawdziwe pieniądze, stanowiące rzeczywisty ekwiwalent mojej wiedzy i umiejętności, będące wynagrodzeniem za właściwe decyzje podjęte w odpowiedniej chwili, dają mi tylko prowizje z kontraktu menadżerskiego! To z tego powodu wartość Solution Poland S.A. musi stale rosnąć, akcje muszą drożeć, a przy tym wzrost ich wartości nie może być mydlaną bańką, musi mieć rzeczywiste podstawy. Chwilowe wzrosty niczego mi nie dają, okresy rozliczeniowe są przecież długie.
Natomiast podobnego typu współpraca i obsługa takich miliardowych kontraktów… spójrz! Wyszlibyśmy na trzecie miejsce w Polsce! A ja, tak zupełnie mimochodem… – zamilkła na chwilę – szacując nawet dość skromnie przyszłe obroty, zarobiłabym mniej więcej trzydzieści kilka milionów dolarów rocznie! To już jest suma, która w bankowym światku pewne wrażenie robi.

Kolejny raz rozległ się dźwięk mojego rządowego telefonu. Ki diabeł męczy mnie tak z samego rana? Takie dzwonki nie były dozwolone bez informacji o wystąpieniu trzęsienia ziemi. Zniesmaczony spojrzałem na aparat. To była Kinga. Czyli sprawa miała poważny posmak.
- Cześć, dyrektorko! – odebrałem rozmowę. – Tylko mi nie mów, że ministerstwo nam się spaliło!
- Kłaniam się, panie ministrze! – w tonie jej głosu brakowało wesołości. – Wie pan już?
- Co mam wiedzieć? – nie pozostawiłem jej wątpliwości.

- Dzisiejsze „Realia” zamieściły paszkwil na temat pana i pani wicepremier Lechowicz. Nie czytał pan? Artykuł jest zarówno w portalu internetowym jak i w wydaniu papierowym.
- Nie, nie czytałem… Ale dziękuję, zaraz się z nim zapoznam. Co poza tym słychać u nas w resorcie?
- Nic specjalnego. Prawników poinformowałam o zdarzeniu, pan rzecznik też wie i czeka na pańskie dyspozycje. Oczywiście, załoga po cichu komentuje to co napisano.
- Ok. Przeczytam i zadzwonię.
- Jestem do pana dyspozycji – rozłączyła się.

Dorotka z uwagą wysłuchała całej rozmowy.
- Co się dzieje?
- Sama zobacz – bez wahania wysłałem jej linka do tekstu, po czym sam zająłem się jego odszukaniem. „Rządowy romans?” – głosił przewrotny tytuł komentarza.

W ciągu zaledwie kilkunastu sekund „przeskanowała” wzrokiem treść artykułu. Ja takiej umiejętności nie posiadałem.
- Chyba zbytnio zlekceważyliśmy przeciwnika – oznajmiła, kiedy wciąż zmagałem się z obszernym tekstem.
- Co masz na myśli?
- Kto wiedział o waszym wypadzie do restauracji?
- Chyba tylko MSZ. Musieli prosić Duńczyków o załatwienie nam wejścia do lokalu, gdyż kolejka sięga tam pięciu miesięcy. Inaczej nie mielibyśmy szans.
- Czyli autor miał przeciek z resortu spraw zagranicznych, innej opcji zupełnie tu nie widzę. Zauważ, cały artykuł jest raczej wyważony, stawia kilka pytań, ale wasi prawnicy nie mają w nim specjalnie czego szukać. A to oznacza, że tekst nie był wcześniej przygotowany. Wielkich konkretów czy zarzutów w nim nie ma. Są natomiast mało zawoalowane sugestie kontynuacji i bardzo charakterystyczny jest hejt pod tekstem. To z kolei oznacza, że akcja jest zorganizowana oraz będzie się rozwijała. Na razie nie mieli czasu na przygotowanie mocnych ciosów, tym niemniej należy ich szybko oczekiwać, najpóźniej jutro. Nic to, porozmawiamy wieczorem, bo na mnie już czas. Ubieraj się!

Jeszcze w podziemnym garażu, obserwowani przez naszych kierowców, ucałowaliśmy się serdecznie, a Dorotka przekazywała mi ostatnie informacje.
- Coś mi się wydaje, że jutro i mnie się dostanie, spróbuję więc porozmawiać z pewnymi ludźmi, jeśli tylko starczy mi czasu. Ty co zamierzasz z tym robić?
- Nie wiem. Mam odwołane poranne spotkania, więc zorientuję się co w resorcie i pewnie pojadę do Anny. Wolałbym do niej teraz nie dzwonić.
- Do mnie też nie dzwoń, będę dzisiaj bardzo zajęta. Pa! Do wieczora!
- Pa, kochanie! – ucałowaliśmy się ponownie.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to był nasz ostatni pocałunek.

Burza mózgów, którą pilnie zorganizowałem w resorcie, przyniosła maleńki postęp.
- Panie ministrze! – zgłosił rzecznik. – Przecież od dawna ma pan zaproszenie do radia, do programu o ważnych osobach naszego życia publicznego. Audycje prowadzi sympatyczny redaktor Jerzy Oleszczuk, który jest dociekliwy, ale nie bywa złośliwy, dlatego uważam, że mógłby pan zgodzić się na pilnie wyemitowaną rozmowę w celu ocieplenia wizerunku resortu i neutralizacji krzywdzących opinii. Jeśli wyda mi pan polecenie, to spróbuję zorganizować to wręcz natychmiast.

- A jak mnie podejdzie na żywo? – miałem wątpliwości.
- Nie będzie naszej zgody na emisję bez autoryzacji! – zastrzegł. – Dlatego wywiad musi zostać nagrany wcześniej. Wszystko da się załatwić, gdyż audycja jest zwyczajowo nadawana w paśmie pomiędzy godzinami piętnastą i szesnastą. Przy autoryzacji mogę panu pomagać.
- Dobrze. A co na to wszystko pan mecenas Wojnicki?
- Nie mam przeciwwskazań – rozłożył ręce. – Panie ministrze, z tego artykułu nie da się zrobić procesu, chociaż miły to on nie jest. Prędzej już zgłosiłbym do policji komentarze. Wyglądają na sterowane i to w nich ktoś stara się pana obciążać. Być może jest to sama redakcja.

- To ona administruje stroną?
- W teorii nie, ale w praktyce tak – wyjaśnił. – Teoretycznie są to oddzielne podmioty. Ktoś jednak zgodził się firmować hejt, co niezbyt mi się podoba, ale musimy jeszcze poczekać co z tego wyniknie. Może się zreflektują i z czasem to skasują, tłumacząc się chwilowym niedopatrzeniem. Trudno będzie wtedy postawić im zarzuty karne, pan minister jest osobą publiczną, a więc ochrona prywatności nie jest aż tak ostra.
- Tak też powiedziała moja żona – przyznałem. – Ale proszę działać. Czekam też na telefoniczną informację pana rzecznika w sprawie godziny nagrań w radiu, gdyż na razie udaję się na pilne rozmowy do pani premier Lechowicz. Proszę mnie natychmiast informować o wszelkich ustaleniach, będę odbierał każdą rozmowę.

I tak ten krótki, paskudny pogodowo dzień, toczył się wręcz błyskawicznie.

wykrot
14-11-2021, 17:47
Anna nie wykazała głębszego zainteresowania publikacją w „Realiach”, albo tylko tak przede mną udawała. Przyjęła mnie niezwłocznie, pomimo zapełnionego terminarza i kilkuosobowej kolejki oczekujących na wejście do gabinetu. Pomyślałem, że jej biuro działa niezbyt poprawnie, ale sam fakt, że wprowadzone przez nią zaostrzone procedury przyjęć ciągle mnie nie dotyczyły, przyjąłem za bardzo dobry prognostyk na przyszłość. Tym bardziej, że cała późniejsza z nią rozmowa, tchnęła we mnie dodatkowy optymizm. Anna była autentycznie i pozytywnie zainteresowana działaniami Dorotki. Przekazała mi też inne, bardzo cenne wiadomości.

- Jeśli uważasz, że trzeba będzie opowiedzieć publicznie o naszym dawnym związku, to opowiadaj – zezwoliła beznamiętnie. – Czytałam ten artykuł, Beata podesłała mi link. To są bzdety! Taka burza w szklance wody. Szkoda więc mojego czasu na jakieś reakcje. Poza tym każdy komentarz na razie byłby przedwczesny.
- Przez mniejsze głupstwa rządy upadały – ostrzegłem.

- To nam nie grozi – wydęła usta. – Oczywiście, że jest to sprawka teamu Czaplicki & Podstawek, ale oni są już do odstrzelenia. Długo rozmawialiśmy wczoraj po waszym odejściu i ostateczne decyzje zapadły. Podstawek wypadnie z gry wcześniej, już przy pierwszej nadarzającej się okazji, chociaż innych zmian personalnych w składzie rządu na razie nie będzie. Czaplicki ma zbyt wiele szabel poparcia w Sejmie, jednak najpóźniej po wyborach w przyszłym roku, na pewno przestanie być ministrem. Oczywiście, jeśli będziemy tworzyć rząd. Teraz zostanie pozbawiony jedynie możliwości żądlenia i to tak, aby wielkiego rozgłosu przy tym nie było.

- Czyli?
- Wszelkie międzynarodowe tematy zahaczające o gospodarkę będą musiały uprzednio zyskać moją akceptację, a jak się pewnie domyślasz, niewiele jest spraw, z którymi gospodarki powiązać się nie da. Decyzja szefa zostanie ogłoszona na wtorkowym rządzie, a tuż po jego zakończeniu, kancelaria bez wielkiego rozgłosu opublikuje w tej kwestii stosowne rozporządzenie techniczne premiera. Dla podmiotów zewnętrznych nie będzie ono miało większego znaczenia, dlatego przejdzie raczej bez echa. Natomiast sami zainteresowani dowiedzą się wszystkiego.
- Czyli nadal idziesz do góry?! – stwierdziłem pytająco.
- Możesz to nazywać jak chcesz – wzruszyła ramionami. – Ostrzegam cię jednak, że niczego za darmo nie ma. Zawsze coś jest za coś.

- O! Interesujące! Co masz na myśli?
- To mianowicie, że prawdopodobnie będę musiała poszerzyć swój nadzór nad gospodarką o całą resztę resortów z nią związanych. Z rybołówstwem morskim włącznie.
- Wędkarstwo podlodowe też? – zakpiłem.
- Zdziwisz się, ale może i tak być – zaśmiała się swobodnie, jednak niemal natychmiast spoważniała. – Tomek! Żarty żartami, doskonale też wiem, że zbliżają się święta i nowy rok, ale szykuj się znowu na kilka miesięcy pracy z ograniczoną możliwością bytności w domu. Chciałabym, abyś mi w tym wszystkim pomógł, bo pracy przybędzie nam niemało.

- Aniu! – zakwiliłem. – Nie odmawiam, ale pogadamy o tym innym razem, dobrze?
- W porządku, rozumiem – westchnęła.
- Zbyt dużo ostatnio się dzieje, musimy mieć czas do namysłu.
- Dzieje się, ale też niektóre problemy ulatują gdzieś w niebyt. Nie wiem czy zauważyłeś, że mamy teraz w rządzie szerokie poparcie resortów, od rolnictwa począwszy, aż po kulturę i naukę. Wyrwanie ataszatów spod kurateli Czaplickiego dało nam sporo atutów do rąk. Większość ministrów jest za to wdzięczna. Ty też przestałeś już być postrzegany jako bogaty, bezpartyjny dziwoląg i możesz spokojnie odetchnąć.

- A jak premier komentował moje wczorajsze zachowanie?
- W porządku. Szef również ma dość wiecznych podchodów i podjazdów w łonie rady ministrów. Ona ma stanowić sprawny organ decyzyjny, służący do zarządzania państwem, a nie jakąś odmianę forum dyskusyjnego. Sam zresztą to znasz, bo widziałeś, jak Czaplicki kontrował nasze i nie tylko nasze projekty straszeniem i różnymi wydumanymi przeszkodami. Zastrzeżeniami, z których tak naprawdę niewiele miało oparcie w prawie międzynarodowym. Stworzył sobie swoistą enklawę, teren zamknięty, do którego nie dawał dostępu nikomu oprócz swojej świty i to wreszcie zostało złamane. Przestanie w końcu być szkodnikiem interesu państwowego.

- Dlaczego tak długo tolerowano jego samowolę? – przerwałem jej.
- Kto tolerował, kogo masz na myśli?
- Na przykład premier, albo chociażby Jurek.
- Widzisz… Nie jesteś członkiem partii, więc nie czujesz wewnętrznych układów. W wolnym czasie porozmawiaj o tym z Lidką, dowiesz się więcej.
- Czaplicki ma aż takie wpływy?
- Jakieś tam ma. Nikt nie próbował ich podważać, więc to trwało.

- No to dlaczego, z jakiego powodu premier plus ekipa, zdecydowali się na atak teraz, skoro wcześniej było to niemożliwe?
- Przede wszystkim kalendarz! – podkreśliła. – I naprędce sporządzony bilans korzyści. Grupa Czaplickiego, a przypominam, że jest to ponad czterdzieści szabel w Sejmie, stanie teraz przed wielkim dylematem. Czy rozpętanie wewnętrznej walki o wpływy, w sytuacji na kilka, kilkanaście miesięcy przed wyborami, całej strukturze się opłaci? Walcząc z przewodniczącym, wbijają partii nóż w plecy, co wcale nie pozostanie niezauważone. Natomiast premier, odcinając obecnie niewiernych od fruktów struktur państwowych, pozbawia się wprawdzie poparcia tej grupy, ale równolegle doskonale utrudnia im prowadzenie przyszłej kampanii przedwyborczej. Nie zapominaj, że kształt list partyjnych zależy od obecnego szefa rządu, wyborów wewnętrznych już nie będzie. I nieważne czy się go lubi, czy niekoniecznie, kto chce się znaleźć na listach, musi śpiewać jak on każe!
Dlatego wielbiciele Czaplickiego już w tej chwili będą musieli mocno się zastanowić, czy pyskować przeciwko premierowi, czy położyć uszy po sobie. Zbyt mało czasu pozostało, aby popełnione na bieżąco grzechy dało się jeszcze naprawić do czasu wyborów. Tak wygląda partyjne życie, nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Premier schwycił ich w garść i trzyma dość mocno. Kto się wyłamie, ten odpadnie.

Westchnąłem tylko.
- Cieszę się, że pracuję wyłącznie pod twoim nadzorem, co zwalnia mnie z obowiązku tracenia czasu na różne gry, gierki i pozostałe pierdoły. Wolę konkrety i tymi możesz mnie obciążać. Będę dla ciebie pracował, bo cię lubię w roli szefowej!
- Nie podlizuj się, nie mam teraz czasu na wysłuchiwanie podobnego typu rewelacji. Pa! Życzę ci powodzenia i do jutra! Czekam na wieści o rozwoju pomysłów twojej żony. Nie omieszkaj jej zawiadomić, iż jestem zdecydowanie za kontynuacją tego dialogu. Ponadto pozostaję też do jej dyspozycji jeśli chodzi o możliwość spotkania i rozmów. Naprawdę!

- W porządku. Dasz mi teraz buzi? – zaryzykowałem dowcip na pożegnanie.
- Jeszcze jedna taka oferta i pozbawię cię premii za mizerne zaangażowanie w realizację zadań! – ostrzegła, unosząc dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym. – Za tracenie czasu na sprawy nie związane z problematyką pracy resortu! – podkreśliła. – Takie tematy w godzinach pracy??? Nie radzę ci drugi raz zaczynać!

- Jesteś jednak bestią – odezwałem się mało zalotnie, podnosząc jednocześnie z fotela. – Fakt, że całkiem ładną, ale tym niemniej!
- Tomek! – spoważniała, marszcząc brwi. Wyglądała na zirytowaną. – Nie pozwalaj sobie na zbyt wiele, bo możesz się przeliczyć.
- Dobrze już, dobrze! – skomentowałem jej słowa nieco lekceważącym tonem, kierując się jednocześnie w stronę drzwi. – Więcej nie będę, skoro nie jesteś dzisiaj w nastroju. Chciałem ci tylko zmniejszyć poziom adrenaliny w organizmie, albo obniżyć o te kilka milimetrów poziom słupa Hg. Chodzi oczywiście o twoje własne ciśnienia, a nie tę dzisiejszą, paskudną pogodę. Skoro jednak nie chcesz…

- Daję sobie radę bez twoich zabiegów – oznajmiła bez wahania. – Idź już wreszcie, bo dezorganizujesz mi kalendarz. Aha, jeszcze jedno.
- Tak?
- Czaplicki and Company maczali palce w wyrzuceniu mnie poza Warszawę.
- Nie rozumiem…
- Ostatnie wybory. Teraz wiesz, dlaczego kandydowałam w terenie, a nie w Warszawie.
- To przez niego?
- Nie osobiście. Zrobili to ludzie ze świty, ale na jego polecenie. Chcę, żebyś to wiedział. A teraz do zobaczenia, do jutra!
- Miłego dnia życzę! – skłoniłem się teatralnie.

Nic się nie spełniło z tych naszych wzajemnych życzeń. Kompletnie nic!

wykrot
15-11-2021, 07:21
Moje nieszczęście zaczęło się już od chwili, kiedy znalazłem się w rozgłośni. Zachrypnięty redaktor Oleszczuk był wprawdzie na miejscu, zjawił się jednak dopiero kilkanaście minut przede mną i mówił dzisiaj niemal wyłącznie szeptem. Żadne nagranie z nim nie było możliwe i to w przeciągu najbliższych kilkunastu dni. Naczelny redakcji w takiej sytuacji zaproponował mi zmianę osoby prowadzącej wywiad, a ja, po kilkudziesięciu sekundach wahań, niestety, na to przystałem. Może gdyby sam Oleszczuk nie polecał pani redaktor Marzeny, może gdyby nie ten cały radiowy rozgardiasz, zrezygnowałbym po prostu i wrócił do pracy. Ale pomyślałem, że skoro już się tu wybraliśmy, to trzeba sprawę odfajkować. I to był błąd zasadniczy.

Powiedzieć, że byłem wtedy rozkojarzony, to w zasadzie nic nie powiedzieć. Przyjechałem nie tylko w towarzystwie rzecznika, ale również pani Urszuli, wydelegowanej z mojego zespołu przez Kingę. Ładna blondynka, której zadaniem było śledzenie bieżącej sytuacji na portalach i niezwłoczne meldowanie mi o wszystkich nowościach. Zarówno złych, jak i dobrych. Założenie było takie, że ma mi pomagać w kontrolowaniu sytuacji, jednak realnie przyczyniała się do pogłębiania dezorganizacji. I żeby było jeszcze gorzej, czyniła to bardzo gorliwie, wypełniając moje własne, osobiste polecenie. Polegało to na tym, że co chwilę podsuwała mi przed oczy smartfon z bardziej soczystym komentarzem, przez co gubiłem wątki w trakcie omawiania spraw organizacyjnych wywiadu. Chciałem być na bieżąco, więc byłem. Moje życzenie było realizowane skwapliwie, niczego nie mogłem jej zarzucić. A piwo które wtedy nawarzyłem, piłem później sam.

W tych niby zwykłych komentarzach pod redakcyjnym tekstem, zauważyłem pewien szczegół. Co jakiś czas pojawiały się takie dziwne wpisy, w których przemycano okruchy prawdziwych informacji z mojego życia. Ktoś się ze mną drażnił. Ktoś pokazywał, że wie o wiele więcej. Że na razie czeka, aby wystrzelić celniej i w większy tłum. W taki sposób, by liczba ofiar wzrosła maksymalnie. To nie mogło być przypadkiem. W dodatku strzelec ten przez cały czas pozostawał w ukryciu, nie wychylał się i wciąż przybierał nowo nazwaną postać, mimo że styl pisania wszystkich notek zupełnie się nie zmieniał. Ważnym był też fakt, że posty te były pisane bez błędów językowych. To wyglądało na zwykłe przeoczenie. Kombinacja pewnie realizowana jest na chybcika, bez wielkich przemyśleń i z brakiem wypracowanej strategii. Coś jednak zaczynało mi tu niemiło pachnieć. Pomyślałem, że dzisiaj pewnie zbierają siły i prawdziwy atak nastąpi dopiero jutro. Dobrze, że byłem tego świadomy.

Potwierdzeniem tych wniosków był dla mnie fakt, iż redakcja portalu „Realia” od rana milczała. Oprócz tekstu wczorajszego na razie nie pojawiało się nic nowego, chociaż nie dotyczyło to innych portali. Ale, jak przekazał mi rzecznik, komentarze poważnych redakcji były raczej powściągliwe. Na razie nikt się zbytnio nie wychylał.
Obciążony takim bagażem informacji, zasiadłem wraz z panią Marzeną w studiu.

Na pierwszy rzut oka, pani redaktor Zagórska była osobą bardzo sympatyczną. Elegancka, zadbana czterdziestolatka o niebanalnej urodzie, zaprezentowała mi uśmiech oraz dużą pewność siebie, kiedy początkowo, już we dwoje, omawialiśmy techniczne kwestie wywiadu.
- Panie ministrze, to nie jest tak, że ja niczego o panu nie wiem, ale będę pytała w taki sposób, jakby wszystko było dla mnie nowością. Proszę też wybaczyć pewien nieunikniony chaos, gdyż nie wiedziałam, że będę dzisiaj z panem rozmawiała. Nie jestem zbyt dobrze do tego przygotowana.
- Niczego nie mam pani do wybaczenia – zapewniłem uprzejmie, wpadając jej w słowo. – Może pani pytać o wszystko, nie widzę najmniejszego problemu.
- I na wszystkie pytania pan odpowie? – rzuciła zaczepnie.

- Tego nie powiedziałem – wywinąłem się z zasadzki, z przyjemnością obserwując jak mikro ruchy całej jej sylwetki uwydatniają przeżywane emocje.
Nie nadawała się do telewizji ze wzglądu na wyraźną mowę ciała, ale była stuprocentową samicą. Taka kobieta jeśli kocha, to już „na zawsze”, a jeśli nienawidzi, to do śmierci. Stało się dla mnie oczywistym, że powstała sytuacja wyzwala w niej duże osobiste zaangażowanie emocjonalne. Pytanie tylko, w którą stronę ono się skieruje? Taka kobieta jest niemal zero – jedynkowa. Nie toleruje w życiu szarości. Pomyślałem wtedy ze zgrozą, że kompletnie nie znam jej poglądów i nie mam pojęcia jak się zachowa, albo czym i kiedy mnie zaskoczy. Ciśnienie lekko mi wzrosło.
Nie dopuszczałem jednak do siebie myśli o porażce. Wciąż byłem optymistą.

Pierwsze pytanie, po standardowej części oficjalnej z prezentacją, wyzwoliło we mnie ulgę i pozwoliło się uspokoić. Występ się zaczął, wiec trema odeszła w niebyt.
- Panie ministrze… – zapytała rozwlekle, chociaż z uśmiechem. – Pełni pan obowiązki kierownika ministerstwa rozwoju od kilku miesięcy, ale wciąż nie jest pan ministrem konstytucyjnym. Jaki jest tego powód? Czy fakt ten nie dezorganizuje pracy całego, tak ogromnego aparatu urzędniczego resortu? Przecież zakres waszych zadań jest bardzo duży! Ogromny wręcz. I ogromne pieniądze dzielicie.
Nie zaskoczyła mnie. Od dawna spodziewałem się podobnych zastrzeżeń. Nie wiedziałem tylko kto z dziennikarzy jako pierwszy poruszy je tak otwarcie.

- Nie jestem osobą właściwą do odpowiedzi na takie pytanie – oznajmiłem spokojnie. – Nie jestem ani funkcjonariuszem którejś z partii koalicyjnych, ani nawet ich zwykłym, szeregowym członkiem. Jestem osobą bezpartyjną. Dlatego nie mam kompetencji do wypowiadania się w sprawach dotyczących organizacji czy też funkcjonowania rządu. Proszę zwrócić się o odpowiedź do kompetentnych służb urzędu rady ministrów.

Pani Marzena pociągnęła temat jeszcze przez chwilę, później wspomniała o zmianie algorytmu, której byłem winowajcą, no i kolejny raz musiałem opowiadać, iż nie jestem wielbłądem. Rozochociłem się wtedy, zapowiadając stanowczo, że dopóki mam wpływ na resort, nie ma mowy o cofnięciu tej decyzji. Potem miękko wszedłem na ekonomię i zasady współpracy z Brukselą, ale szybko wybiła mi to z głowy. Widziałem, że nie ma o tych sprawach zielonego pojęcia, a cały mój wywód zwyczajnie ją nudził. Nie zdziwiłem się więc, kiedy nagle zmieniła temat na z pozoru całkiem neutralny.

- Panie ministrze, do programu „O nich się mówi” zapraszamy osoby, które w jakiś sposób odciskają swoiste piętno na naszym życiu. Gościliśmy w nim zarówno polityków jak i sportowców, artystów, naukowców, czy też działaczy samorządowych i społecznych. Są popularni, znani z osiągnięć, z tego co jest treścią ich życia zawodowego czy też publicznego, jednak oni wszyscy, tak samo jak i my, mają też życie prywatne, życie osobiste, o którym rzadko się mówi, chociaż naszych słuchaczy ta tematyka bardzo interesuje. Dlatego zapytam, co zechciałby pan dodać do oficjalnego tekstu swojego życiorysu, jaki widnieje na stronach urzędu rady ministrów?
No i bądź tu człowieku mądry. Czego ona ode mnie chce? Nie uzgodniliśmy wcześniej zakresu mojego wywnętrzania się.

- Moje życie rodzinne wygląda dość monotonnie – spróbowałem zacząć od wymijającej odpowiedzi. – Niewiele miałbym do dodania…
- Panie ministrze! – przerwała mi bez wahania, z wielką pewnością siebie, zdradzającą duże dziennikarskie doświadczenie i strzelającymi pioruny oczami. – Poproszę inaczej. Konkretnie i ze szczegółami tej monotonii!

Nie było wyjścia. Musiałem przyjąć jej reguły gry. Tym bardziej, że nic nie wskazywało na to, iż będzie moim wrogiem. Ton jej głosu nie zapowiadał agresji, a sytuacja rozwijała się raczej w kierunku plotek. Gospodarka chyba nie była jej mocną stroną i pomyślałem, że gdybym ujawnił teraz jakąś wystrzałową informację prywatną, zostałaby moją zwolenniczką. Chciała mieć newsa, tego ode mnie oczekiwała i jeśli te oczekiwania zaspokoję, będę miał ją w garści.
- No cóż! – uśmiechnąłem się. – To nie jest z mojej strony unik, naprawdę nie bardzo wiem co mogłoby słuchaczy zainteresować. Moja domowa codzienność jest zwyczajna, bardzo mało urozmaicona.

- Zacznijmy więc od początku – zdecydowała. – W domu żona, dwójka dzieci…
- Tak. Pod tym względem stanowimy standardową rodzinę.
- Żona jest prezesem zarządu banku Solution Poland S.A
- Owszem, ale jest też profesorem kontraktowym w Akademii Bankowej. Prowadzi zajęcia ze studentami, zajmuje się pracą naukową. Dlatego proszę zrozumieć, jej dzień pracy również nie zamyka się w ośmiu godzinach na dobę. Podobnie zresztą jak i mój, ale to już taki urok pracy na stanowiskach rządowych. Wszystkim ministrom, sekretarzom czy podsekretarzom stanu, bardzo trudno jest pracować w czasie od – do i niezależnie od tego jakie liczby w te okienka wstawimy, na ośmiu godzinach w ciągu doby nigdy się nie kończy. To dlatego wspomniałem, że nie mamy możliwości prowadzenia wystrzałowego życia, takiego typu jakie prowadzą celebryci, opisywani i prezentowani we wszystkich dostępnych mediach. Nasza codzienność wygląda o wiele bardziej skromnie…

Znowu bezceremonialnie wpadła mi w zdanie.
- Niedawna kolacja z panią wicepremier Anną Lechowicz w najlepszej restauracji świata, jakoś nie współgra z pana wyjaśnieniami. Czy zgodzi się pan ze mną?
- Niekoniecznie – odparłem z powagą, przygotowany na atak w podobnym typie. – Jest raczej dobrym potwierdzeniem moich słów…

wykrot
15-11-2021, 19:21
- W jakim sensie?
- Na kolację byliśmy umówieni wiele lat temu.
- Kto za nią zapłacił? – nie patyczkowała się. – Budżet państwa?
- Nie, pani redaktor. Płaciłem z własnej, prywatnej kieszeni.
- I stać pana na takie zachcianki? Ile pan zarabia?
Wzruszyłem ramionami.

- Płaca sekretarzy stanu jest jawna, jej wielkość proszę sprawdzić na stronach rządowych.
- A ile taka kolacja kosztuje?
- Mniej niż ludzie sądzą.
- Czyli? Proszę określić to dokładniej.
- Niestety, ogólnej sumy nie pamiętam, a rachunku nie wziąłem ze sobą. Ale redakcja mogłaby kogoś wydelegować…
- W ogóle nie brał pan rachunku, czy w takim lokalu takowych nie dają?

- Nie, proszę pani. W restauracji papierowe rachunki dają wszystkim, gdyż ludzie mogą je dołączać do zeznań podatkowych. Takie wydatki w wielu krajach mogą stanowić koszt uzyskania przychodu. Jednak w mojej sytuacji podobny wariant nie wchodził w grę, dlatego nie przywiązywałem wagi do tego papierka. Nie sądziłem, że okaże się tak ważny.
- Ważny, gdyż chciałam porównać pana miesięczne zarobki z kosztami takiej kolacji.
- Wystarczyłoby – zaśmiałem się.

- Na jedną?
Pokiwałem głową.
- Tak. Na drugą raczej by mi już zabrakło.
- A za co utrzymywać się przez resztę miesiąca?
- Z oszczędności.
- Powiedział pan, że nie może wliczyć tych wydatków do zeznania podatkowego, a jednak wydał pan niemałe pieniądze. Tak bez sensu? Bez celu? W jakiej sprawie chce pan pozyskać przychylność pani wicepremier?

- Zadaje pani pytania w stylu „czy przestał już pan bić swoją żonę?”. Pytania, na które nie ma dobrej odpowiedzi, bo nie można wtedy ani potwierdzić, ani zaprzeczyć. Wyjaśniam zatem, że przychylności pani wicepremier Lechowicz się nie kupuje, ani się jej nie załatwia. Na taką przychylność trzeba sobie zapracować codziennym wypełnianiem obowiązków. To wszystko.
- I pan zapracował?
- Starałem się. Dość długo zresztą.
- No właśnie! – wtrąciła, tym razem nieco sarkastycznym tonem. – Pani wicepremier jest znana z dużej dyscypliny jaką zaprowadziła wśród podwładnych, a pana te wymagania jakoś nie dotyczą. Potrafi pan to wyjaśnić?
- Jakie wymogi dyscyplinarne ma pani na myśli?
- Ogólne. Tego typu informacje pojawiają się ostatnio w mediach.

- Pani redaktor, szanowni państwo! To jest obrzucanie mnie… nie powiem czym, w stylu „a może coś się do niego przylepi?”. Wyjaśniam więc, że zanim zostałem kierownikiem resortu pełniącym obowiązki ministra rozwoju, byłem w tym resorcie społecznym doradcą ówczesnej pani minister Lechowicz i miałem dokładnie takie samo biurko jak inni doradcy. Obowiązywał mnie też wtedy ten sam regulamin, oraz wykonywałem podobne obowiązki jak pozostali.
- Ale to pana pani wicepremier przeforsowała na swojego następcę w ministerstwie, nieprawdaż?
- Miała takie prawo, to był jej wybór.
- W necie spotyka się opinie, że ta kolacja była pana rewanżem za taki wybór.

- Bezsens! – wzruszyłem ramionami. – No dobrze, powiem to publicznie. Pani redaktor, szanowni państwo! Kiedyś, w czasach studenckich, byliśmy z panią wicepremier Anną Lechowicz parą. Taką studencką parą, jakich są setki i tysiące w podobnych okolicznościach – wydusiłem. – Dwojgiem ludzi, którzy dużo czasu spędzali razem, którzy wtedy poznawali czym jest miłość…
- O! – udawała, że ją zaskoczyłem. – Proszę nam o tym opowiedzieć!

- I znów nie będę miał do opowiedzenia żadnych rewelacji. Byliśmy wtedy studentami jak setki innych młodych ludzi, prowadziliśmy życie bardzo standardowe, no i zdarzyło się, że kiedy jedliśmy niezbyt rewelacyjny obiad w akademickiej stołówce, zadeklarowałem Ani, że kiedyś w przyszłości zaproszę ją do lokalu oferującego odmienny standard posiłków. Nasza kolacja w Kopenhadze była zatem zwyczajnym dotrzymaniem tego dawno danego słowa. Nie ma tu żadnych innych podtekstów! Spełniłem swoją dawną obietnicę.
- Jeden z portali napisał, że to przejaw romansu między panem i panią wicepremier…

- Bzdura! – wydąłem lekceważąco wargi, bez okazywania emocji. – Dawny nasz związek jest już wiele, wiele lat za nami. Teraz tylko współpracujemy, a że znamy się naprawdę… dogłębnie, to i współpraca układa nam się wyśmienicie. I to jest odpowiedź na wątpliwości, które pani zgłaszała.
- Czyli nie otrzymał pan stanowiska po znajomości? To nie będzie nepotyzm?
- Oj, oj! – roześmiałem się. – Po znajomości??? – powtórzyłem. – Ktoś tu chyba nie ma wyobraźni i nie odrobił zadania domowego. Ja nie szukałem pracy, ja ją miałem! I bez trudu mogę mieć inną, z wielokrotnie wyższym wynagrodzeniem niż to, które otrzymuję obecnie.

- Czyli co pana skłoniło do przyjęcia propozycji pracy bardzo absorbującej, za relatywnie niewielkie wynagrodzenie? Tylko proszę o prawdziwą wypowiedź.
- A co skłania moją żonę do prowadzenia wykładów w Akademii Bankowej?
- Nie wiem. Tam za to nie płacą?
- Owszem, płacą, ale żona wszystkie zarobione w Akademii pieniądze przekazuje na rzecz fundacji propagującej i sponsorującej badania dawców szpiku kostnego do przeszczepów. Nikt jej nie każe tego robić, a jednak ona to robi! I robi nie tylko to! Poświęca swój czas, swoją wiedzę i umiejętności, dla ratowania innych, dla potrzebujących. Bo nigdy nie wiadomo, czy jutro to my nie będziemy potrzebowali czyjejś pomocy. A ponieważ na razie stać nas na to by pomagać, dlatego i ja, kiedy otrzymałem od Ani propozycję objęcia stanowiska, przyjąłem ją mimo pewnych wahań. I nie o pieniądze tu chodziło, zapewniam panią.

- A o co?
- Nie wiem czy pani uwierzy, ale miałem zwyczajne wątpliwości, czy dam radę podołać swoim nowym obowiązkom. Naprawdę!
- Mimo tego, że już znał pan zadania i pracę resortu?
- Tak, mówię tu o momencie, kiedy od ówczesnej pani minister otrzymałem propozycję objęcia stanowiska sekretarza stanu. To wtedy miałem dużą zagwozdkę, gdyż to oznaczało pełny rozbrat z moją dotychczasową pracą i całkowitą zmianę relacji. Z podwładnego żony miałem się przeistoczyć w podwładnego mojej dawnej dziewczyny, a takie relacje nie zawsze kończą się… powiedzmy, że bezproblemowo. Na szczęście, obydwoje z panią wicepremier stanęliśmy na wysokości zadania i potrafiliśmy się wznieść ponad nasze dawne, osobiste nieporozumienia, które kiedyś nie pozwoliły nam w związku wytrwać. Ale obecnie wyblakły i nie przeszkadzają już we wspólnej pracy dla dobra kraju. Zabrzmiało to może patetycznie, ale musiałem te słowa wypowiedzieć, gdyż tak pojmuję wykonywanie swoich obowiązków. Dla dobra naszego kraju!

- Nie jest pan posłem, czy będzie pan startował w zbliżających się wyborach?
- Nie, nikt mnie do tego nie namówi – odparłem szybko i stanowczo.
- Boi się pan przegranej?
- Nie wrobi mnie pani w taką dyskusję.
- Ale dlaczego? Jest pan dość popularnym ministrem. Najnowsze sondaże wykazują, że nawet wśród zwolenników opozycji cieszy się pan pewnym poparciem.
- Ja nie odróżniam zwolenników koalicji od zwolenników opozycji, mnie interesuje dobro wszystkich obywateli i rozwój całego kraju, a nie tylko jego fragmentów. Takie zadanie postawiła przede mną pani wicepremier Lechowicz, takie zadania określa również pan premier i moją rolą jest realizować je najlepiej jak potrafię. Nawet we współpracy z opozycją, jeśli takowa jest możliwa.

- Proszę jeszcze powiedzieć czy wstąpi pan do którejś z partii rządzących?
- Nie przewiduję takiego posunięcia.
- Dlaczego? Członkostwo w partii zamknęłoby usta pana krytykom w koalicji rządzącej.
- To, że nie jestem członkiem żadnej partii nie świadczy o tym, że nie mam poglądów politycznych. Jednak były pewne okresy w moim życiu, kiedy pracowałem za granicą, a rodzaj moich zajęć, czyli handel i bankowość, nie sprzyjał politycznej aktywności. I tak się do tego przyzwyczaiłem, że zmian już nie przewiduję.

- No dobrze, tutaj mamy jasność, czyli możemy zakończyć dyskusję o polityce i skupić się na pana prywatnych zainteresowaniach. Lubi pan polować?

wykrot
16-11-2021, 05:10
Pytanie mnie zaskoczyło, poczułem nadciągający mróz.
- Nie wiem – próbowałem się wywinąć. – Jeszcze nie polowałem.
- Ale jest pan myśliwym?
- Tak, formalnie jestem. Jednak jak dotąd nie zabiłem żadnego zwierzęcia. chociaż przyznam, że głównie z powodu braku czasu.
- Czyli nie uważa pan myślistwa za coś okrutnego?
- Nie. A przynajmniej nie zawsze. Chce pani przykładu?
- Tak, poproszę!
- Lisy i dziki. Ta zwierzyna rozmnożyła się tak nadmiernie, że zagraża populacji innych, kiedyś pospolitych zwierząt. Zatem powinna zostać zredukowana i to znacznie.

- Panie ministrze, niektóre portale, których nazwy nie podam by ich nie reklamować, podały niedawno, że egzamin myśliwski został panu zaliczony z naruszeniem prawa. Jak pan skomentuje takie informacje?
- Znowu ktoś rozpowszechnia o mnie fałszywki.
- Napisano, że na kursie myśliwych nie zaliczył pan szkolenia strzeleckiego.
- Proszę wstrzymać się z upublicznieniem takich tekstów, gdyż tę sprawę zgłoszę do prokuratury. Komisja związku łowieckiego nie miała podczas egzaminu żadnych zastrzeżeń.

- Ale podobno zaliczenie szkolenia podpisała panu jedna z uczestniczek kursu?
- Tak, to jest prawdą. Tylko ta „jedna z uczestniczek kursu”, jak ją pani teraz przedstawia, jest instruktorem strzeleckim z wszystkimi uprawnieniami wymaganymi prawem. Widziała, że w czasie kursu ja i nie tylko ja, zostaliśmy potraktowani złośliwie i niesprawiedliwie, dlatego zareagowała na to odpowiednio. I chwała jej za to!
- Portal sugeruje, że później pomiędzy nią a panem nawiązała się bliższa znajomość…

- O jejku! Znowu jakieś związki damsko – męskie? A cóż znowu tym ludziom się nie podoba? Znowu będą szukali mitycznego „konfliktu interesów”? To już jest chyba paranoja! Ta pani jest funkcjonariuszem agendy rządowej, więc ani ja jej, ani ona mnie, nie może niczego „załatwić”. A że teraz utrzymujemy kontakty, chyba nie jest niczym zdrożnym.
- Pani, czyli kto?
- Pani podpułkownik Agata Romaniuk, rzecznik prasowy komendanta głównego Straży Granicznej – wypaliłem z rozpędu i ugryzłem się w język. Po jaki ciul w takim programie ogłaszam nazwisko bez jej zgody? Ona mnie chyba zabije!

Zamachałem rękami.
- Przerwa w nagraniu! – wrzeszczałem.
Pani Marzena dała jakiś znak i czerwone światełko zgasło. Zaraz też do studia wdarła się Urszula z najnowszymi wiadomościami.

- Mogę poznać powód? – zapytała spokojnie pani redaktor Marzena.
- Nie mam prawa ujawniać personaliów pani rzecznik – wyjaśniłem. – Proszę mnie tak nie podchodzić…
Uśmiechnęła się.
- Panie ministrze, na tym polega moja praca! Takie perełki są najciekawsze. Ja naprawdę mam dość schematycznych dialogów, gdy rozmówcy działają niczym automaty. Tak zapowiadał się początek naszej rozmowy. Pracująca żona, dwoje dzieci… nie cierpię tego typu pieprzenia!
- Ależ tak wygląda nasze codzienne życie! – zaprotestowałem.

- Tak… bo uwierzę… – mruknęła i zaraz dodała. – A tu piszą, że pan minister molestuje seksualnie swoje podwładne – pani Marzena też korzystała z najnowszych zdobyczy techniki i przeglądała na dostępnym tylko sobie ekranie najnowsze relacje z Internetu.
- Pani Urszulo, która jest taka pokrzywdzona? – zapytałem asystentkę.
- Pewnie co najmniej kilka by tego chciało – spojrzała na mnie powłóczyście. – Panie ministrze, przed takimi pomówieniami pan się nie obroni. Bo niby jak?
- Dlaczego? – zdziwiłem się. – Czy ja was kiedykolwiek napastuję?

- W tym jest właśnie problem, że nie! – śmiała się. – Ale niektóre wyobrażają sobie Bóg wie co. I zazdroszczą innym. A po tych ostatnich rekrutacjach wewnętrznych, w ogóle w firmie poszła fama, że ma pan w zespole faworytki, z którymi wyjeżdża na delegacje…
- I pani w to wierzy? – spoglądałem na nią, mocno zaskoczony takim wyznaniem.
- Ja wcale, bo wiem, jak to w realu wygląda. W ogóle, wyjazdów ma pan teraz tyle, co kot napłakał – tłumaczyła. – Ale spróbowałby pan wytłumaczyć to tym, które przegrały rywalizację już na etapie wstępnej selekcji…

- I tak są pokrzywdzone? – nie dowierzała pani Marzena. – Czym?
- Bo widzi pani, w ministerstwie się mawia, że najlepsza praca jest najbliżej pana ministra Baryckiego. Czyli w naszym zespole asystenckim. I nam się zazdrości wszystkiego. A skoro pan minister o nas dba, to pewnie i czegoś wymaga. I nie o pracę im chodzi. No bo jak ktoś uwierzy, że w zakres wymagań nie wchodzi łóżko? W naszym narodzie to niemożliwe…

- Pani tak zwyczajnie o tym opowiada? – dziwiła się pani redaktorka.
- Już mnie nudzą te pseudo rewelacje – Urszula wyraźnie lekceważyła temat. – Ja tam ani jeden raz nie widziałam sytuacji, która mogłaby nieść jakąkolwiek wątpliwość. Dla mnie pan minister jest całkowicie bez zarzutu, jeśli chodzi o relacje damsko – męskie w pracy. Ani nie byłam poddana żadnemu naciskowi nie związanemu z tematyką pracy, ani nie byłam nigdy świadkiem takowego, zastosowanego wobec innych osób. A pracuję w tym zespole niemal od początku. Koniec, kropka.
- Czyli ktoś próbuje pana wrobić. Gdyby się tak udało, to odszkodowanie mogłoby być niemałe… Sam pan chyba rozumie.
- Na pewno nikt mnie w nic nie wkręci, bo dbałem o to, aby nawet nie bywać w sytuacjach widzianych z zewnątrz jako dwuznaczne. Chociaż niektórzy czy niektóre, mogą tak myśleć. Cholera, muszę pogadać o tym z zespołem…

- A ta pani Romaniuk to kim jest teraz dla pana? – zapytała przytomnie pani redaktor.
- Z Agatą się przyjaźnimy, często nawet strzelamy sobie w ogródku…
- Gdzie???
- Taka nowość techniczna – rzuciłem się gorliwie do wyjaśniania tajników laserowej strzelby z cyfrową fotografią. – Jak pani widzi, jedynym kosztem takiego strzelectwa są pokaźne naboje z dwutlenkiem węgla. Bardzo tanie w stosunku do prawdziwych patronów i zapewniające prawdziwe zachowanie strzelby, którą można zaprogramować na kilka stylów. To może być dubeltówka ze śrutem, może być sztucer, może być amerykańska strzelba myśliwska, a doznania strzeleckie są podobne jak w realu. Ale chociaż to pseudo strzelanie jest wręcz doskonałe, inne sprawy w życiu preferuję całkowicie prawdziwe! – palnąłem, widząc jej wsłuchane w moje słowa oblicze. I chyba nie trafiłem.

- Nie wątpię! – skrzywiła się, jakby urażona. – W sieci jest niemało informacji na podobny temat. Ale korzystając z okazji, chciałam pana zapytać jaki utwór muzyczny preferowałby pan w roli przerywnika rozmowy? Postaramy się spełnić pańskie życzenie.
- Na pierwszym miejscu niech będzie piosenka „Ogrzej mnie”.
- Kto jest jej wykonawcą?
- Było wielu, pani wrzuci w wyszukiwarkę.

- O! – padło po kilku sekundach. – Nawet nasz słynny aktor? Muszę posłuchać, bo utworu w jego wykonaniu nie znam.
- Polecam więc. Pani redaktor, czy to już wystarczy?
- Nie, nie! Mam jeszcze kilka pytań do pana.
- O czym?
- Tego nie mogę zdradzić, wywiad wyglądałby wtedy nienaturalnie.
- Kontynuujmy więc, nieco się spieszę.

wykrot
17-11-2021, 06:28
- Dobrze – obiecała. – Chwileczkę… przypominam, że odpowiada pan na moje pytanie „pani, czyli kto?”. Idę tutaj panu na rękę, ale teraz tylko od pana zależy jak pan z tego wybrnie. I nie obiecuję, że problemowego nazwiska nie wyciągnę na zewnątrz!
- Po co to pani? Mam w zanadrzu lepsze kawałki.
- Na antenę?
- Nie wiem…

- Czekam na ofertę, tylko szybko. Zbliża się pora emisji, wywiad musi być na tę godzinę zmontowany.
- Słyszała pani nazwisko prokuratora Rymszy?
- Owszem, coś słyszałam. Miał pan z nim fizyczne starcie, a cała sprawa została dzięki służbom zamieciona pod dywan.
- To jest nieprawda, dysponuję nagraniami wideo z tamtej sytuacji.
- O! Jaka jest pańska propozycja?
- Porozmawiajmy po nagraniu. O tym, co ciekawego mógłbym pani powiedzieć i jakie materiały udostępnić. Jest tego trochę, ale dzisiaj nie dysponuję nadmiarem czasu. Musimy umówić się na rozmowę w innym terminie.

- Mam panu wierzyć na słowo?
- Proszę o to i taki układ proponuję. Dzisiaj jednak zadba pani, aby nazwisko Agaty nie wypłynęło w tym materiale.
- Spróbuję, ale proszę również, by pańska odpowiedź była jak najbardziej naturalna.
- Będę się starał. Czyli jakie będzie następne pytanie?
- Nie zdradzę panu, wypadłoby to nienaturalnie. Możemy już kontynuować?
- Tak.
- W takim razie panią proszę o opuszczenie studia – zwróciła się do Urszuli, a kiedy ta wyszła, rzuciła mi jeszcze poza mikrofonem. – Mam nadzieję, że dotrzyma pan słowa?
- Oczywiście! – odparłem cicho, ale z dużą pewnością w głosie.

No i poleciało. Wymigałem się od podania nazwiska Agaty stwierdzeniem, że sprawa była kontrolowana zarówno przez służby państwowe jak i komisję wewnętrzną Polskiego Związku Łowieckiego i żadnych nieprawidłowości nie stwierdzono. Jednak pani Marzena i tak miała w zanadrzu parę kąśliwych pytań. O to, że dzieci ministra nie realizują polskiego obowiązku szkolnego, co wytłumaczyłem koniecznością zachowania ich amerykańskiego akcentu w mowie.

Wiedziała również o moim „tajnym” spotkaniu z prezydentem sąsiedniego kraju, a to oznaczało, że ktoś ze służb wypuszcza parę. To nie było dziełem przypadku, chociaż pani Marzena chyba nie była świadoma powagi sytuacji i pomiędzy takie większe problemy wplotła zwyczajną rozmowę o tym gdzie i jak mieszkamy, co jadamy w dni robocze, a co w weekendy, musiałem też opowiedzieć jej o roli Heleny w naszym domu i o jej dowodzeniu naszym rodzinnym życiem. Na koniec natomiast opowiedziałem o mojej decyzji wsparcia przez resort budowy basenu dla aktorów. To było piękne zakończenie audycji, pani Marzena była nim wręcz zachwycona!

Przełożyło się to na jej zainteresowanie moją osobą po wyjściu ze studia. Ponieważ cała dalsza część wywiadu przebiegała płynnie, niewiele kwestii było w nim do wycięcia. Tym niemniej, musiano go skrócić, bo przekroczyliśmy dopuszczalny czas. Potrzebna była więc konsultacja z czego rezygnujemy, a co pozostawić.
Nie musiałem w niej uczestniczyć, jednak wymagałoby to złożenia oświadczenia, ale wydało mi się, że to będzie trwało chwilkę. Jednak ta chwila trwała dwie chwile, a może i trzy, albo i jeszcze dłużej. Potem obiecana rozmowa z panią Marzeną w jej gabinecie…

Wszystko, dosłownie wszystko w tym dniu, trzymało mnie z daleka od miejsca, gdzie wtedy być powinienem! Dlaczego wszystko w tym dniu sprzysięgło się przeciwko mnie? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego…

Los śmiał się pogardliwie ze wszystkich moich wysiłków, ale zupełnie go nie słyszałem. Byłem głuchy na jego wołania niczym pień.

Kiedy wyzwoliłem się wreszcie z objęć gmachu Polskiego Radia i pan Wojciech wywiózł mnie z podziemnego parkingu na powierzchnię, na warszawskich ulicach zapadał ponury, grudniowy zmierzch. Właśnie wtedy, tknięty jakimś nagłym, nieoczekiwanym, wewnętrznym impulsem, postanowiłem zajrzeć do banku, do Dorotki. Zaglądnąć, a nie zadzwonić, gdyż w czasie pracy nigdy do siebie nie dzwoniliśmy.

To było w naszej rodzinie aksjomatem. Telefon oczywiście służy do porozumiewania się, ale w czasie pracy takie dzwonki mogą wystąpić wyłącznie w sytuacjach alarmowych! Nasze stanowiska wykluczały prowadzenie w czasie służbowym rozmów o przypalonej zupie, o wczorajszym śnie, albo nawet o szybie wybitej przez chłopców w szkole. To było nie do pomyślenia! Nasz czas pracy był zbyt kosztowny, aby go tracić na prywatne bzdety. Ktoś mógłby zauważyć czy usłyszeć, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić. Tak wyglądała jedna z nieodzownych części publicznego wizerunku. Nie ma rozmów prywatnych i już!
Jak bardzo później żałowałem, że tej zasady nie złamałem…

Mogłem przecież zadzwonić do sekretariatu. Wszystkiego bym się dowiedział, tyle że… nie byłem przyzwyczajony aby korzystać z informacji bankowych sekretarek. Przecież w przeszłości najczęściej to one dowiadywały się ode mnie o wszystkich, ważnych sprawach. A poza tym, o co miałem je pytać? To co mogłyby mi przekazać, znałem na pamięć. I nie byłem osobą, której mogły cokolwiek zabronić, zastawić drogę do gabinetu Dorotki albo coś innego. Po prostu nie pomyślałem, że mogłyby mi w czymkolwiek pomóc.
A jednak się pomyliłem. I drogo mnie ta pomyłka kosztowała. Bardzo drogo.

To było zaledwie kilkanaście minut od chwili, kiedy pan Wojciech podjechał pod bank. O miejscu na parkingu podziemnym nie mogłem o tej godzinie nawet marzyć, wiedziałem to doskonale, więc nawet tam nie wjeżdżaliśmy. Pamiętałem jednak o istnieniu trzech miejsc parkingowych na powierzchni, takich dla VIP-ów. Były teraz wolne, więc wskazałem panu Wojciechowi gdzie ma się zatrzymać i chociaż już po kilku sekundach pojawił się ochroniarz, to ujrzawszy mnie, skłonił się tylko i odszedł.
To musiał być dawny zaciąg. Młody pracownik pewnie by mnie nie poznał i byłaby awantura, gdyż nie miałem plakietki uprawniającej do korzystania z tych miejsc. Ale na razie problemów nie było.

Nie było ich również później, kiedy wszedłem do gmachu. Ukłony od portiera i ochrony, nikt przepustki nie żądał… no musiałem się z nimi przywitać, skoro oni mnie poznali. Przecież nie będę bufonem! Tym bardziej, że wszedłem wejściem głównym, którym rzadko uczęszczałem w czasach mojej tutaj pracy. Przeważnie wjeżdżaliśmy windą wprost z parkingu, tak było po prostu wygodniej i już. A teraz, personel bankowy na mój widok w skowronkach…
To oznaczało stratę kolejnych kilkunastu sekund. Sekund bezcennych!

Tak. Tak los zatykał mi uszy wesołością innych. I tak on nas, zwykłych przecież ludzi, ogłupia. Złośliwy, nieczuły i bezwzględny. Zatyka nam uszy, zasłania oczy, mami mirażami...

Kiedy dotarłem do sekretariatu gabinetu pani prezes, dziewczyny rozłożyły tylko ręce.
- Panie ministrze, pani prezes jest pewnie jeszcze na dole. Dopiero wyszli z narady.
- Gdzie się wybrała i z kim?
- Oj, dzisiaj to w ogóle był kocioł!
- Były poważne sprawy…
- Zaraz, panie kochane, powoli i po kolei! – przerwałem ich słowotoki, a wtedy szefowa sekretariatu przedstawiła sytuację.

- Był dzisiaj u nas pan prezes Dalerski…
- Romek? – zdziwiłem się. Dorotka mi o nim nie wspominała.
- Tak! – potwierdziła. – Ale pani prezes uprzedziła nas, że zjawi się dzisiaj nie sam i że nie mamy prawa pytać o dokumenty towarzyszących mu osób.
- Znaczy, Romek był jakby ich przewodnikiem?
- Dokładnie tak to wyglądało – potwierdziła. – Dwóch panów. Ważni ludzie i raczej nie mówili po polsku.

wykrot
17-11-2021, 18:23
- A gdzie oni teraz są?
- Już pojechali.
- Wszyscy?
- Tak. Pani prezes powiedziała, że źle się dzisiaj czuje i jedzie do domu.
- Z kim pojechała? Z panem Kazimierzem?
- Nie. Mówiła, że zabierze się okazyjnie z panem Dalerskim i poleciła dzisiaj dać wolne panu Kazimierzowi.
- Co za Kołomyja… – westchnąłem, próbując wybrać numer Dorotki. Skoro nie była już w pracy, to mogłem do niej dzwonić. – Do widzenia paniom! – rzuciłem jeszcze w drzwiach i trzymając telefon przy uchu, ruszyłem w drogę powrotną.
Niestety, numer Dorotki był zajęty.

Nie mogłem kierować się do tamtej windy, bo gdybym się z nimi rozminął, na powrót do samochodu straciłbym ponad pięć minut. Dlatego wróciłem drogą jaką wjechałem na górę. Biegiem wróciłem! I od razu popędziłem pana Wojciecha by ignorując przepisy ruchu drogowego, jak najszybciej próbował włączyć się do ruchu. Do ruchu na alejach.

Mercedesa Romka ujrzałem zanim jeszcze wjechaliśmy na główną. Dzieliło nas raptem cztery pojazdy. Staliśmy wszyscy jak kołki, próbując włączyć się do ruchu, jednak nie było to łatwe. Na szczęście Dorotka uwolniła telefon.
- Słoneczko, a z kim to i o czym tak długo debatujesz? – zapytałem.
- Z Heleną! – zaśmiała się. – A ty czemu dzwonisz i skąd?
- Jestem cztery samochody za wami.

- Żartujesz? – nie dowierzała, ale po chwili usłyszałem, jak mówiła coś, chyba do Romka. A później usłyszałem słowa skierowane do mnie. – Romek nie pozwala mi wyskoczyć i pobiegnąć do twojego samochodu! – śmiała się.
- Jedziesz do domu? – zapytałem.
- Tak. Uprzedziłam Helenę, że będę wcześniej. Ty też się sprężaj, bo noc za pasem.
- A chłopcy?
- Będą w domu za jakąś godzinę, to mam ustalone.

- Wiesz co będzie dzisiaj na obiad?
- Wiem, ale ci nie powiem! – dokazywała.
- Zołza! – rzuciłem
- Ale twoja! – zaśmiała się, jednak po chwili spoważniała. – Tomek, przepraszam, ktoś się do mnie telefonicznie dobija.
- Kto taki?
- Przepraszam, nie pytaj o takie sprawy.
- W porządku! – zgodziłem się, a po chwili usłyszałem w aparacie przerywany sygnał zakończonej rozmowy.

Jeszcze nie wiedziałem, że dokładnie w tym momencie cały mój świat runął i definitywnie zakończył swoje istnienie. I nie były to jakieś ćwiczenia, próby, testy, a taka zwykła, szara proza zwyczajnego życia. C’est la vie!

Wszystko na razie wyglądało normalnie, chociaż zanim pan Wojciech włączył się do ruchu na alejach, rozdzieliło nas dodatkowe kilka samochodów. Ale co tam, pozostało rondo i szansa, że po jego przejechaniu będzie już tylko łatwiej. Czekałem na to, bo też postanowiłem jechać do domu. Co ja dzisiaj w resorcie mogę jeszcze zrobić? Nic! Nie mam nastroju, nie mam ochoty, nie mam… motywacji!
Aż się zaśmiałem w duchu. Gdyby ktoś z podwładnych usłyszał, że panu ministrowi brakuje motywacji do pracy…
Koniec na dziś! Ile czasu można żyć pracą? Mam przecież żonę przy nadziei…

Rondo absolutnie nie należało do najłatwiejszych. Przede wszystkim dlatego, że przecinały je tramwajowe tory, które w dodatku rozmnażały się gdzieś w okolicach centralnego punktu wysepki, co wymusiło zastosowanie sygnalizacji świetlnej do kierowania ruchem pojazdów. Tyle, że nie wszyscy użytkownicy ruchu rozumieli każde ich znaczenie, szczególnie mam na myśli zamiejscowych. I trudno się temu dziwić. Tu była potrzebna wyższa szkoła jazdy, amatorzy głupieli na tym rondzie wiele razy i tylko ostrożność profesjonalistów ratowała ich przed katastrofą. Chociaż nie zawsze…

Romek w mercedesie zajął strategiczne, pierwsze miejsce przed wjazdem. Tak mu się udało, to był czysty przypadek! Teren oświetlony rzęsiście, siedząc nawet za siedmioma autami widziałem wszystko to, co pasażer auta w kolejce może zauważyć. Dorotka przez cały czas rozmawiała, nie udawało mi się z nią połączyć…

Romek miał czerwone światło, to widziałem dokładnie. Kierunek był zablokowany gdyż z prawej jego strony wystartował tramwaj. Miał białą kreskę, pozwalającą na jazdę, więc wszystko się zgadzało. Skąd zatem niespodziewanie, na rondzie pojawił się wielki, ciężarowy pojazd z koparką na naczepie??? Jakim cudem??? Dlaczego???

Jego kierowca próbował coś kombinować gdy ujrzał przed sobą tramwaj, ale ta fatalna, grudniowa pogoda była bezwzględna. Zataczał łuk, więc kiedy zahamował, naczepa wpadła w poślizg i sunąc bokiem, uderzyła bokiem kół o krawężnik. To przesądziło o skutkach. Naczepa zafalowała, przechyliła się bezwładnie na bok, któryś z łańcuchów mocujący koparkę pękł, a potem poszło już lawinowo niczym burza.
Wielka maszyna z potężnym hukiem zwaliła się na drogę, unicestwiając wszystko, co znalazło się pod nią.
Przede wszystkim stojącego przy wjeździe na rondo mercedesa.

Kiedy ujrzałem całe zdarzenie, nie wiedziałem jeszcze co się stało. Dlatego wybiegłem z samochodu nie zważając na przepisy ruchu drogowego i próbowałem się w czymś zorientować, jak każdy normalny człowiek. Bez względu na to, że może spowodować inne niebezpieczeństwo. Kiedy jednak ujrzałem skutki… nogi mi się ugięły i to był koniec.

W sekundę zdałem sobie sprawę, że w tym samochodzie nikt nie miał prawa przeżyć. Mercedes był zmiażdżony niczym placek. Dorotka i Romek nawet nie poczuli jak umierają.

Mówiono, że jeszcze przez kilka sekund stałem na wzór słupa soli, albo pomnika, a potem osunąłem się zwyczajnie na jezdnię. I to mnie pierwszego ratowano z tego wypadku. Tym w mercedesie nic już nie mogło pomóc.

KONIEC

wykrot
17-11-2021, 21:08
Dokończenie cyklu
https://forum.muratordom.pl/showthread.php?374726-Tamto-lato-Epilog&p=8094733#post8094733