PDA

Zobacz pełną wersję : Tamto lato. Epilog



wykrot
17-11-2021, 21:08
Poprzednie losy Tomka https://forum.muratordom.pl/showthread.php?374298-Krótki-kurs-spadania-ze-szczytu-w-przepaść

************************************************** ************************************************** ******************************************

Słaby, październikowy wiatr złotej polskiej jesieni szumiał gdzieś wysoko w konarach sosen. Jednak między pnie docierał już tylko jako odgłos i powiew. Kojące dźwięki.
Od kilku godzin stałem na obserwacyjnej, myśliwskiej ambonie Bogdana. Było mi tu dobrze. Powiedziałbym nawet, że oddychałem spokojnie. Kilkanaście stopni w cieniu nie pozwalało zamarznąć nawet przy bezruchu, a więcej nie potrzebowałem niczego. Nikt mi tu nie przeszkadzał, nikt niczego ode mnie nie chciał, byliśmy sami. Ja i las. Nikogo więcej.

A nie, nie tylko ja i las. Była z nami jeszcze cisza.

To prawda, że czasami suche liście zawirowały na udeptanych trawach rozciągającej się przed moimi oczami niewielkiej polany. Czasem usłyszałem spóźniony krzyk ptaka, coś gdzieś zaskrzypiało i zatrzeszczało. Były to jednak epizody bez znaczenia. Niewarte większego zainteresowania. Zresztą, po co miałem się nimi interesować? One nic nie znaczyły. Dla mnie nic już nie było ważne. Ani liście, ani drzewa, ani ptaki. Nawet kołysanie gałęzi sosen było nieistotne, mimo że swoim szumem obiecywały przynieść ukojenie. A przynajmniej jego namiastkę. Nie przynosiły jednak. Nic go nie przynosiło.
Dobrze, że przynajmniej nie irytowało.

To Grzegorz przymusił mnie do tego wyjazdu. Zapamiętał jak kiedyś mu powiedziałem, że tutaj na pewno nie zwariuję. I od czasu do czasu próbował ten fakt wykorzystać. Z różnym skutkiem, chociaż tragedii nie było. Przyroda łagodnie mnie koiła, pod jednym wszakże warunkiem. Że nie będę miał najmniejszych, wspomnieniowych skojarzeń wobec takiego miejsca.
To dlatego nie mogłem pojechać nad jezioro do Pokrzywna. Tam ciśnienie by mi tylko rosło. A wobec tej ambony żadnych złych wspomnień nie miałem.

Prywatna, obserwacyjna platforma Bogdana, z której nigdy nie strzelano, ponownie stała się dzisiaj moim azylem. Ocieplona warstwą wełny mineralnej lepiej niż niejeden budynek, chociaż wykończona z zewnątrz starymi, sczerniałymi od słońca deskami, by nie świecić w lesie i nie płoszyć swoim widokiem miejscowej zwierzyny. Pięknie usytuowana, na skraju leśnej polany, niezbyt daleko od leśniczówki szwagrostwa.

Nawet w tej chwili, od czasu do czasu wyłapywałem odgłosy głośniejszych okrzyków moich chłopców oraz dzieci Justyny i Bogdana. Bawiły się wspólnie, gdzieś niedaleko domu. Do mnie nie próbowały dołączyć z jednego prostego powodu. Dawno już zastrzegłem, że zrzucę z drabiny nawet osobę która przyjdzie zaprosić mnie na obiad. I wszyscy wiedzieli, że nie żartuję.

Kiedy chciałem być sam, a chciałem bardzo często, nie tolerowałem blisko siebie nikogo. Ten czas był zarezerwowany wyłącznie dla Dorotki. O niej wtedy rozmyślałem i bezustannie wspominałem. Dlatego nie próbowano tej samotni naruszać. Nawet Bogdan tego nie robił, kiedy na weekendy wracał do domu. Takie były zalecenia lekarzy dla moich bliskich. Nie próbować zmieniać tego zachowania na siłę, gdyż mój stan może się wtedy jedynie pogorszyć.

A ja w tym lesie czułem się stosunkowo dobrze, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności. Nie wiem skąd się to wszystko brało i co wywierało decydujący wpływ, gdyż niczego tu nie potrzebowałem. Nie miałem ze sobą żadnego myśliwskiego sprzętu, nawet zwykłej lornetki. Kompletnie nic! Jakiekolwiek przedmioty były zbędne. Przychodziłem, wdrapywałem się po udającej starą i spróchniałą drabinie, przystawałem obok barierki i zaczynałem wciągać nozdrzami leśne, żywiczne powietrze. To wszystko!

I tak, większość czasu spędzałem w zasadzie nieruchomo, obserwując otoczenie. Czasem bezmyślnie, a czasem uważnie, z ciekawością i zainteresowaniem. Bywało też, że usiadłem na wewnętrznej ławeczce, bo nawet deszcz nie był w stanie mnie stąd wypędzić.
Ambona była częściowo zadaszona. Mogłem przez dowolnie wybrany okres czasu trwać w ciszy i stawać się zwykłą częścią lasu, nie trwożąc jego mieszkańców. Zwyczajnie znikałem z pola widzenia wszelkim istotom, a mój zapach powiewy wiatru rozpraszały ponad wierzchołkami drzew. Zauważyłem, że zwierzęta rzadko mnie wyczuwają, mój zapach jakoś nie spływał z wyżyn ku ziemi.

I tylko tutaj, bywało, zauważałem piękno natury. Tutaj potrafiłem skoncentrować myśli na sieci pająka, na motylu, który właśnie przeleciał obok, na pojedynczym drzewie, na konarach sosen… Tylko w takim miejscu. Wszystko jednak waliło się w gruzy, kiedy próbowałem wracać do cywilizacji. Wtedy mój umysł, każda myśl przelatująca przez głowę, każda cząstka organizmu, w komplecie wracały do wielkiej naczepy i koparki, miażdżącej samochód Romka, z Dorotką w roli pasażera.

Dniem i nocą, rano i wieczorem, nie widziałem niczego innego. Nie mogłem, nie potrafiłem uwolnić się od tego widoku, zapadł we mnie niczym program odtwarzający się w pętli i nie poddawał kasowaniu żadnym antywirusowym programem. A do tego wszystkiego doczepiłem jeszcze żal do siebie samego i to jedno, jedyne pytanie, które zadawałem sobie na okrągło. Dlaczego?
DLACZEGO??? DLACZEGO???

Dlaczego nie zdążyłem? Dlaczego nie przyspieszyłem wyjazdu z radia? Dlaczego zagadałem się z panią redaktor Marzeną? Dlaczego nie popędzałem pana Wojciecha? Dlaczego nie zadzwoniłem do sekretarek? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?!
Gdybym wtedy wykonał chociaż jedną z tych wielu, możliwych przecież czynności… DOROTKA WCIĄŻ BY ŻYŁA! BYŁABY ZE MNĄ!!! A WIĘC TO JA BYŁEM WINIEN JEJ ŚMIERCI! TO JA JĄ ZAWIODŁEM!!! TO JA JĄ ZABIŁEM!!!

Depresja, w którą wpadłem po śmierci Dorotki, miała głębokość Rowu Mariańskiego, a lekarze mimo wielu starań, rozkładali tylko bezradnie ręce. Nie mieli dostępu do mojego umysłu. Zamknąłem się wewnątrz własnych wyobrażeń jak ślimak w skorupie i nie dopuszczałem tam nikogo. Świat, który zabrał mi Dorotkę, cały świat tak zwanej cywilizacji człowieka, całkowicie przestał mnie interesować. Było mi obojętne gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Nie widziałem i nie poznawałem otaczających mnie ludzi, nie odczuwałem głodu ani pragnienia, reagowałem obojętnością na próby nawiązania kontaktu, w tym również na polecenia lekarzy. Nawet ból nie powodował u mnie ostrzejszych reakcji. Tak wyglądały moje pierwsze dni po wypadku.

A później było niewiele lepiej.

wykrot
18-11-2021, 12:41
Na przeciwległy skraj polany weszły ostrożnie trzy małe sarenki. Pierwsza nieufnie badała otoczenie, strzygąc uszami na wszystkie strony. Chyba nie zwietrzyła niebezpieczeństwa, gdyż pozostałe do niej dołączyły. Zaraz też wszystkie zajęły się trwożliwym poszukiwaniem ostatnich zielonych pędów tej jesieni. I tak, skubiąc coś niespiesznie, podążały wolno w stronę ambony.

Miałem szczęście. Wiatr wiał w moją stronę, nie miały więc szansy mnie wywęszyć, ale usłyszeć mogły. Dlatego skróciłem oddech i zamarłem w bezruchu. To był piękny przejaw prawdziwego życia lasu. Podchodziły coraz bliżej i bliżej, mogłem się wpatrywać w ich cudowne sylwetki i nagle coś je spłoszyło. Nie ja, gdyż uszy miały skierowane zupełnie w inną stronę. One coś usłyszały, ja niestety nic. Cóż, takie są koszty cywilizacji. Natura pokazywała mi swoją wielkość i niezależność. Nie pierwszy raz.

Tak zwana cywilizacja, pozbawiła mnie woli rozumienia i przetrwania. Bezsensowna, zupełnie niezrozumiała śmierć Dorotki, podcięła mi korzenie samego istnienia. Nagle to, co z nią było oczywistością, nasze zwyczajne, codzienne życie, stało się dla mnie niepojęte i niezrozumiałe. Dawniej byłem ministrem, a teraz dzieckiem we mgle. Horror! Poza tym jej już nie było…

Jej ciało było prawdopodobnie tak zmiażdżone, że nikomu z rodziny nie pozwolono na oglądanie szczątków. Grzegorz opowiedział mi później, że dostał zalecenie ukontentowania się dawnymi, rodzinnymi fotografiami. Nie pozwolono mu na nic więcej, tak samo jak innym. Cała rodzina pożegnała Dorotkę w jej ostatniej drodze wyłącznie poprzez ścianki nadzwyczajnej trumny, sprowadzonej specjalnie dla niej z Ameryki. Trumny bardzo odpornej na próby włamania z zewnątrz, ale ponoć bajecznie prostej do otwarcia od wewnątrz. Tak, tylko Amerykanie mogli taki idiotyzm wymyślić. Nie wiadomo po co.

Nie ja to załatwiałem, nie ja organizowałem. W tym czasie nie byłem w stanie zrozumieć nawet tego, że sam jeszcze istnieję. Kompletnie pozbawiony chęci i woli życia, bezwolny i bezwładny niczym jakiś zepsuty manekin. Miałem już kiepskie rokowania medyczne, jednak jakoś wygramoliłem się z tego stanu w kierunku istnienia. Całą natomiast, olbrzymią pracę związaną z organizację pogrzebu Dorotki, wykonał za mnie prezes Zielonik. A właściwie zrobili to jego ludzie.

Do dzisiaj nie pamiętam i nie wiem kiedy, oraz jak, wyraziłem na to zgodę. A jednak wszędzie, zarówno wobec władz państwowych, gdyż decyzją premiera pogrzeb Dorotki miał charakter państwowy, jak również wobec Grzegorza, a więc przedstawiciela najbliższej rodziny, ludzie Zielonika legitymowali się moim pełnomocnictwem. Poświadczonym notarialnie.
Co gorsza, nawet później musiałem przyznać, że podpis na dokumentach był autentyczny. To był mój, absolutnie mój własny podpis! Tym niemniej nie pamiętam, abym komukolwiek takiej zgody udzielał.
Cóż, amnezję miałem nie tylko w tym temacie. Wiele spraw umknęło z mojej pamięci, oczywiście oprócz tego jednego, jedynego zdarzenia. Tego nie udawało się skasować nijak.
Chociaż nigdy nie żałowałem, że to Zielonik zajął się organizacją pogrzebu, wyręczając w pewnych kwestiach także organy naszego państwa.

Sarenki dopiero co znikły, a na polanie wylądowały kruki. Trochę dziwne, gdyż niczego specjalnego tu dla nich nie było. Bogdan nie był dyletantem, żeby zwierzynę dokarmiać w innej porze niż zimowa. A jednak ptaszyska jakoś pamiętały, że w tym miejscu można się czasem natknąć na smakowite kąski.
Będą musiały poczekać. Dopóki nie będzie silnych mrozów, nikt tu żadnego jadła nie dorzuci. Ani dla nich, ani dla nikogo innego. Bo zasadą jest podporządkowanie się naturze, a nie próby jej zmieniania. Przyrodę można nieco wspomagać, czy też korygować, ale nie zmieniać. Wtedy panuje ład i porządek.

Kruki tak samo nie zagrzały długo miejsca. Niespecjalnie też szukały pożywienia. Coś im tu dzisiaj nie pasowało. Jakiś gruby zwierz? Dziwne. Przecież one nie boją się nawet niedźwiedzia, którego tutaj nie ma. Ani żubra. Wiedzą, że te wielkie stworzenia nie latają, więc w ich otoczeniu są bezpieczne. A jednak znikły…

Chłopcom było łatwiej po śmierci mamy niż mnie. Może to dziwnie zabrzmi, jednak młode organizmy szybciej adaptują się do zmian. Poza tym, kiedy zabrakło mamy, nie pozostali bez opieki. Przyjeżdżali do naszego domu ich nauczyciele, koledzy i koleżanki ze szkoły, wszyscy okazywali im solidarność w tak okropnej sytuacji. Nie byli sami.

Długo później dowiedziałem się też, że tamtego strasznego dnia, kilka pojazdów za mną z banku przypadkowo wyjechał też dyrektor Rybacki. Stary policyjny inspektor nie stracił głowy jak ja i ujrzawszy sytuację, natychmiast wezwał policję oraz inne służby. Powiadomił też Pawła Dedejkę, a także pozostałe władze banku, po czym organizował zabezpieczeniem miejsca tragedii. I już po kilku minutach, dyrektor ochrony banku zajął się sprowadzeniem do Warszawy rodziców Dorotki.

Nie zdawałem sobie sprawy, że ten szczwany lis, Dedejko, ma opracowane procedury postępowania nawet dla podobnego typu wydarzeń. U niego nic nie było dziełem przypadku. Zawsze był przygotowany na wszystko. Wszystko wiedział i wszystko przewidywał. Dlatego też, nim dobiegła północ tamtej doby, teściowie byli w naszym mieszkaniu i… tak już pozostało.
Dziesięć miesięcy minęło od tej strasznej tragedii, a oni wciąż z nami mieszkają.

Teściowa uznała, że w sytuacji jaka się wytworzyła, osobiście musi opiekować się wnukami. Już nie traktowała ich jak powietrze. Grzegorz natomiast próbował pomagać mnie. Nie przeszkadzałem mu w tych staraniach i nie przeszkadzam nadal. Z nim także czasem rozmawiam, bo chociaż teściowa przemówiła zarówno do mnie jak i do chłopców, ja do niej nie odezwałem się już nigdy. I nie odezwę do końca życia. Traktuję ją tak samo jak ona traktowała Dorotkę. Jest dla mnie przezroczysta. Nawet Grzegorzowi nie ustąpiłem, mimo iż niedawno mnie o to prosił. Nic z tego! Śmierć Dorotki nieodwołalnie zamknęła możliwość mojego porozumienia się z jej mamą. To co było przez lata dostępne, już takie nie jest i nie będzie. Nie ma na to szans! Żadnych i nigdy!

Dobrze, że Dorotka kupiła kiedyś apartament na piętrze wyżej i połączyliśmy go schodami oraz windą z naszym, bo teściowie nie mieliby gdzie mieszkać. A teraz udawało się nawet nie wchodzić sobie zbyt często w drogę, mimo że nasza małżeńska sypialnia długo stała pusta. Nie chciałem tam bywać sam, więc Helena zamknęła ją i nikogo do środka nie wpuszczała. Ja natomiast przeniosłem się na kanapę w dawnym gabinecie. Wystarczało.

Przecież ze szpitala wyszedłem dopiero pod koniec marca.

wykrot
19-11-2021, 09:41
Ze szpitala – ładnie powiedziane. Z ostatniego ze szpitali. Bo zaliczyłem ich kilka. Wtedy, z drogi, zabrano mnie na najbliższy OIOM, gdzie wyprowadzano z zapaści. Tam zorientowano się kim jestem, więc w te pędy zostałem przewieziony do lecznicy rządowej.
Stamtąd z kolei, po dziesięciu dniach pobytu, otrzymałem warunkową przepustkę na uroczystości pogrzebowe Dorotki. Z karetką dyżurującą tuż obok. A po zakończeniu pogrzebu, ponownie zostałem zawieziony do lecznicy, gdzie do końca stycznia przeprowadzano eksperymenty na moim zdrowiu. Bez efektu.
Wtedy, korzystając z pośrednictwa Grzegorza, wymusiłem kontynuowanie leczenia w klinice bankowej.

Nie było lepszego wyjścia. Według lekarzy, mój stan w pełni kwalifikował się na pobyt w warunkach oddziału zamkniętego. Czyli w wariatkowie. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę z tego, że pobyt w placówce bez klamek, w oczach opinii publicznej mógłby zdyskwalifikować mnie do końca życia. Pan minister w psychuszce? Przecież to wariat!

Ludzie bywają okrutni i chociaż zaraz po tragedii miałem najwyższe wskaźniki społecznego poparcia wśród członków rządu, nie zdecydowano się na takie ryzyko. Dlatego wykorzystano sytuację, że formalnie nadal byłem urlopowanym pracownikiem banku i opieka medyczna w jego prywatnej klinice, wciąż mi przysługiwała. A tam nie było podziału na jednostki organizacyjne, stygmatyzujące samą nazwą. Oddział na którym mnie umieszczono nazywał się bardzo zwyczajnie, Oddziałem Rekonwalescencji, Rehabilitacji i Opieki Medycznej. Bez przymiotników.
I zatrudniał lekarzy bardzo różnych specjalności, nie tylko psychiatrów.

Pobyt w tej klinice pamiętam znacznie lepiej, gdyż te wcześniejsze dni to jak przez mgłę. A grudzień ubiegłego roku jest jedynie czarną płachtą, spowijającą wszystkie kolejne daty. Nic, kompletne zero! Natomiast sam pogrzeb Dorotki znam, chociaż jedynie z filmów. I nawet oglądanie scen w których brałem udział, nie przywraca mi pamięci.
To była rzeczywistość, której mój zbuntowany organizm nie chciał zaakceptować i dlatego nie zapisał jej w umyśle. Tak to wyjaśniał opiekujący się mną profesor Zaranek.

Powiedział kiedyś Grzegorzowi, że z moim stanem jest tak jak z tą babką, która na dwoje wróżyła. Mogę z tego nie wyjść do końca życia, a może kiedyś coś się wydarzyć i wtedy blokada ustąpi. Przewidzieć jednak niczego nie sposób. Nie ma też terapii, która mogłaby taki proces przyspieszyć. Byłem skazany na czekanie.
Oraz rozpamiętywanie.

Filmy z pogrzebu Dorotki oglądałem wielokrotnie. Otrzymałem je zarówno od służb rządowych, jak i od prezesa Zielonika. Niewiele się od siebie różniły, ale żadnego, jak dotąd, nie udało mi się obejrzeć w całości. Od początku do końca. To przez cały czas było ponad moje siły. Mimo to, fragmentami, poznałem je całe. Dlatego miałem już wyobrażenie o ogromie organizacyjnej pracy, która została wykonana. Dodać należy, że według mnie – wzorcowo.
Wiele zawdzięczam tu Sławkowi Zielonikowi. Przecież Grzegorz nawet nie znał wielu bliskich mi osób, które należało dopuścić zarówno do samej uroczystości, jak też zająć się ich pobytem przed i po pogrzebie.

Zastanawiałem się czasem jak byśmy sobie poradzili, gdybyśmy zostali z tym wszystkim sami. Nie byłoby szans na uniknięcie wpadek. A prezes nawet nie chciał później słyszeć o zapłacie. Tak mi przekazał Grzegorz.
- Dzięki podpowiedziom pani Doroty zarobiłem tyle pieniędzy, że do końca swojego życia nie przestanę być jej dłużnikiem! – miał podobno powiedzieć.

Mnie odwiedził dwa razy, to znaczy dwa razy pamiętam. Pierwszy raz jeszcze w klinice rządowej. Przyniósł mi wtedy zmontowany film z pogrzebu, oraz kopie wszystkich nagrań i materiałów pomocniczych, bo przecież jego operatorzy filmowali wieloma kamerami.
Oznajmił też wtedy, że wszystkie prawa autorskie bezpłatnie ceduje na mnie i od teraz tylko ja mogę tymi filmami rozporządzać. Nie pamiętam, czy mu chociaż podziękowałem.

Drugim razem zaglądnął już do prywatnej kliniki, tej bankowej. Zostawił mi swój nowy, zastrzeżony numer telefonu i zapowiedział życząc zdrowia, że mogę na niego liczyć w każdej potrzebie oraz w dowolnej porze dnia i nocy. Tym razem na pewno podziękowałem i uścisnęliśmy sobie dłonie. Później już mi się nie naprzykrzał.
Ja jemu również.

Nikt zresztą nie narzucał mi się ze swoją obecnością. A może sami lekarze o to dbali? Nie wiem tego dokładnie. Stan mojego zdrowia nie poprawiał się po odwiedzinach znajomych i pewnie dlatego niechętnie się na takowe godzili, zresztą za moją aprobatą. Nie chciałem widywać ludzi i kiedy pytali mnie czy chcę się z kimś zobaczyć, najczęściej odpowiadałem, że nie. Wyjątki robiłem tylko dla chłopców, czasem dalszej rodziny i kilka razy dla Heleny.

Oczywiście, nie dotyczyło to Grzegorza. Jako że był lekarzem, spędzał przy mnie wiele godzin i pracownicy przestawali zwracać uwagę na jego obecność. Tak samo zresztą jak i ja. On mi nie przeszkadzał. Powiedziałbym nawet, że z czasem jego obecność zaczynała być dla mnie kojącym urozmaiceniem samotności. Przerywanej wyjątkowo i tylko wizytami koniecznymi. Jak na przykład odwiedziny Anny, w drugiej połowie stycznia.

Minął miesiąc, gdy resort nie miał szefa i Anna musiała podjąć jakąś decyzję. Wcześniej pewnie rozmawiała z lekarzami i dostała zgodę, więc przyszła zapytać mnie o zdanie.
- Nie, Aniu! – odpowiedziałem jednoznacznie, chociaż nie w pełni przytomny. – Ja już nie wrócę do pracy. Nie nadaję się. Do żadnej pracy się nie nadaję! – powtórzyłem.
- Przecież nie mogę cię odwołać. Jesteś na zwolnieniu lekarskim.
- Tak. Jestem chory i jeszcze długo taki będę. Bardzo długo! Tak mówią lekarze.
- Ale ktoś musi kierować ministerstwem.
- Więc powołaj profesora. On narobi najmniej bałaganu. Mnie nawet teraz, na zwolnieniu lekarskim można odwołać z funkcji kierownika resortu, prawda?
- Owszem. Z tej tak.
- Więc powołaj profesora na ministra i nastanie porządek. W waszej partii też. I przestaną pieprzyć, że jakiś bezpartyjny szarogęsi się w rządzie…

Pokiwała głową.
- Mogę tak zrobić, ale nie wiem czy wiesz jak wyglądają sondaże?
- Nie wiem, nie interesuje mnie to.
- Wygrałbyś teraz wszelkie wybory. Jakiekolwiek.
- Wcale mnie to nie cieszy.

- Rozumiem. Chciałabym ci pomóc, ale nie wiem jak.
- Nie jesteś w stanie zrobić niczego, wybacz… Aniu, jestem zmęczony.
- Rozumiem.

Pomilczeliśmy jeszcze przez chwilę, a potem wstała, podała mi dłoń i wyszła, życząc jeszcze zdrowia. Tak pożegnałem się z funkcją ministerialną w polskim rządzie.

wykrot
19-11-2021, 22:44
Następnego dnia Grzegorz przekazał mi suchą i krótką agencyjną wiadomość, o powołaniu nowego ministra. Podkreślano przy tym, iż premier był zmuszony odwołać mnie z funkcji kierownika resortu tylko z powodu choroby. I że nadal zachowałem stanowisko sekretarza stanu. Najwyraźniej bano się gniewu ludu, oraz opinii, że mnie krzywdzą.

Było to pokłosiem sytuacji społecznej, która wytworzyła się po śmierci Dorotki i trwała dość długo. Nawet po pogrzebie. Właściwie, to nadal nie było wiadomo, jak tak zwana opinia publiczna zareaguje na jakąkolwiek nową wiadomość, z tym wydarzeniem związaną.
Bo na początku poruszenie wywołała sama, straszna katastrofa, w której giną znane osoby. Żona ministra i mąż posłanki. Młoda i bogata pani prezes banku, obywatelka amerykańska, oraz mąż najbogatszej posłanki w kraju.

Ponadto w tym samym zdarzeniu uszkodzony zostaje samochód z amerykańską rejestracją dyplomatyczną. I chociaż jego pasażerowie przeżyli, a nawet nie zostali ranni, to byli blisko śmierci, gdyż ramię upadającej koparki uszkodziło przednią część ich pojazdu. To fakt, że we wstępnej fazie nikt się nimi nie zajmował, bo nie potrzebowali pomocy i raczej nie byli zainteresowani pchaniem się pod mikrofony czy kamery. Ale później oni też zostali zidentyfikowani.

Oczywiście, tłum najpierw zajmował się ofiarami śmiertelnymi, bo chociaż niedostępne, ich tożsamość była znana niemal od pierwszych chwil. Pan Wojciech słyszał z kim rozmawiałem i widział pojazd Romka. Ponadto inspektor Rybacki również był doskonale we wszystkim zorientowany.

Już wieczorem ludowe plotki w narodzie rozwijały się w wariant romansu pomiędzy ofiarami. Ktoś wyraźnie próbował je rozsiewać. Internet był wręcz rozgrzany opisem gorącej miłości pozamałżeńskiej Dorotki i Romka. Jednak następnego dnia rano, ambasada amerykańska gasi wszystkie bzdury jednym i wyraźnym oświadczeniem, że amerykańska obywatelka, prezes banku wchodzącego w struktury korporacji mającej siedzibę w USA, oraz były członek zarządu tego banku, oficjalnie spotkali się w siedzibie tegoż banku z przedstawicielami amerykańskiej administracji, aby przedyskutować niezwykle ważne zagadnienia związane ze światowym obiegiem informacji bankowych oraz funkcjonowaniem systemów ekonomicznych.
A do katastrofy doszło wtedy, kiedy wszyscy wracali po zakończeniu obrad. I chociaż nazwisk tych przedstawicieli nie podano, to ambasada musiała przyznać, że jej pojazd również został bardzo poważnie uszkodzony.

Jeszcze większa zmiana zachodzi następnego dnia. Rano, w najważniejszych gazetach i na portalach opublikowano nekrologi, w których opiewano zasługi Dorotki i Romka, położone dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych i Polski. Oraz ich wkład w całościowy rozwój relacji amerykańsko – polskich.
Interesujące było jednak to, że chociaż zginęli w tym samym wypadku, to wszelkie nekrologi były oddzielne. Może dlatego, że Romek nie miał amerykańskiego obywatelstwa, ale kto to wie.

I kiedy dziennikarze zaczynają się mocno zastanawiać jakiego typu są to zasługi oraz kim byli ci „przedstawiciele amerykańskiej administracji”, którzy uniknęli skutków katastrofy, a także jakiej tematyki mogło dotyczyć całe spotkanie, jedna z rozgłośni radiowych podaje pilny komunikat, że nie żyje litewski kierowca, sprawca wypadku. I że w areszcie śledczym popełnił samobójstwo.

Wtedy też, do wiadomości publicznej przedostaje się informacja, że spotkanie w banku dotyczyło sprzętu komputerowego banku, w którym dostawca użył spreparowanych układów, pozwalających na szpiegowanie wykonywanych operacji. I wypadek, tak naprawdę, był „ukaraniem” osób, które to ujawniły. Czyli Romka, oraz jego przełożonej. Bo ujawnili tę informację amerykańskim służbom. Mieli zginąć również ich amerykańscy rozmówcy, ale kierowca ciężarówki za słabo hamował.

To już bardzo mocno zbulwersowało opinię publiczną. Zgodnie z zasadą teorii spiskowych, skoro całe zdarzenie nie było dziełem przypadku, część Internetu orzekła, iż Romek i Dorotka zostali zgładzeni na zamówienie. Natomiast zleceniodawcy zabójstwa uśmiercili kierowcę po to, aby zatrzeć ślady do nich prowadzące.

Nic więc dziwnego, że po wypłynięciu na jaw tych informacji, wszystko się zagotowało. Zarówno w społeczeństwie, jak też na szczytach władzy. Okazało się ponadto, że policja początkowo zlekceważyła sprawę i przysnęła, postępując standardowo. Bez uwzględnienia nadzwyczajnych okoliczności katastrofy, jak też tożsamości ofiar, oraz ich obywatelstwa.

Posypały się więc dymisje, ale nie tylko w policji. Premier wyrzucił między innymi podsekretarza stanu w MSW, a w banku Dedejko przycisnął gadatliwych pracowników ochrony.
Ale to nie tu wystąpił przeciek. Informacja o sprawie sprzętu z zaszytym układem szpiegującym, wydostała się od informatyków jednej z firm Zielonika. To tam Romek musiał się komuś tym „pochwalić”. Zresztą, coś i wcześniej musiało się wydarzyć, skoro od pewnego czasu Dorotka bała się o bezpieczeństwo dzieci. I to bankowa ochrona woziła chłopców do szkoły, czego dawniej nie bywało absolutnie.

Sprawa stała się gorąca w społeczeństwie i tak niewygodna dla władzy, że zbliżające się święta wyblakły i zeszły jakby na dalszy plan. Nie było w kraju nikogo, kto nie usłyszałby wtedy o Dorocie Warwick. O tym kim była, skąd pochodziła, jakie funkcje pełniła, komu mogła się narazić i tak dalej. A przy niej przecież, na wszystkie sposoby odmieniano również moje nazwisko. Spekulowano tak samo, czy to czasem nie ja naraziłem się komuś i śmierć Dorotki nie jest karą dla mnie. Że ktoś wiedział, iż łączy nas mocne uczucie. Dlatego trafił celnie, czego dowodem jest mój pobyt w szpitalu.

Logicznym więc było, że wersja romansu Dorotki z Romkiem zbladła bardzo szybko i w zasadzie umarła śmiercią naturalną. Nie było jej czym podtrzymywać.

A wtedy społeczna sympatia zarówno dla ofiar, jak też dla mnie, oraz Lidki i naszych rodzin, zaczęła mocno rosnąć.

Radio skorzystało z okazji i powtórnie nadało wywiad ze mną, który w dniu katastrofy przeszedł bez większego echa. Tym razem był zapowiadany i reklamowany, więc oddźwięk miał znacznie większy. Wszystko jednak przebiła publiczna telewizja.

wykrot
20-11-2021, 17:41
Po oficjalnym komunikacie ambasady amerykańskiej, że w uznaniu zasług dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, Dorotce przyznano pośmiertnie Medal Honoru, nasz publiczny nadawca, w dobrym czasie antenowym, wyemitował materiał z ostatnich dni jej życia. Ten sam film, który pozwoliła o sobie nakręcić, dzięki mojej sugestii, wyrażonej podczas obiadu z aktorkami.

Oczywiście, cały materiał uzupełniono wypowiedziami osób, które ją znały. Pracowników, studentów, naukowców z uczelni, jak też innych bankowców.
Dzięki temu dobre kilka milionów naszych obywateli miało okazję poznać Dorotkę. Zobaczyć jak wyglądała, jak się ubierała, jak mieszkała, jak pracowała, jakie zdanie miała o różnych sprawach… Bardzo ją wtedy ludziom przybliżono.

Nie była już jakąś tam, statystyczną, śmiertelną ofiarą katastrofy, lecz młodą, mądrą i piękną kobietą, która mogła jeszcze długo żyć! Dorotka, po swojej śmierci, stała się szeroko znana i przestała być ludziom obojętna. W internecie powstały nawet jakieś kluby jej wielbicielek i wielbicieli, które zainicjowali jej studenci.

Wszystko to zbudowało ogromne zainteresowanie pogrzebem, podsycane informacjami o kolejnych przyznanych jej pośmiertnie honorach. Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski od Prezydenta Rzeczypospolitej, a przy okazji tytuł profesora nadzwyczajnego nauk ekonomicznych. Z kolei minister obrony narodowej odznaczył ją złotym medalem Za Zasługi dla Obronności Kraju. Kolejnym był minister nauki i techniki. Tytułem Zasłużony Nauczyciel Rzeczpospolitej. Pamiętał również minister zdrowia – Zasłużonym dla Ochrony Zdrowia.

Były też inne honorowe tytuły, przyznane przez organizacje ekonomistów i bankowców. Nie można też nie wspomnieć, że pospiesznie została obwołana patronką Liceum Ogólnokształcącego. Szkoły, którą kiedyś ukończyła. A ulicę przy której stoi szkoła, nazwano jej imieniem.

Ktoś nieświadomy mógłby pomyśleć, że te ministerialne odznaczenia były ukłonem w moją stronę, od kolegów z rządu. Nic bardziej mylnego. Jeśli byłby ktoś tak myślący, to jeszcze podczas homilii, wygłoszonej w trakcie mszy żałobnej, szybko zostałby wyprowadzony z błędu.

Kiedy już zacząłem oglądać film z pogrzebu, sam byłem mocno zaskoczony. Msza żałobna koncelebrowana, pod przewodnictwem biskupa polowego Wojska Polskiego. Skąd to wszystko? Nie wiedziałem jak i dlaczego.

Po pierwsze, chociaż z kościołem nigdy nie walczyliśmy, ani nie okazywaliśmy mu lekceważenia, jednak zbyt gorliwymi wyznawcami nie byliśmy, trzeba to powiedzieć jasno. Dzieliły nas też od niego, przeszkody formalne. Ja byłem przecież rozwiedziony. Dorotka podobnie, chociaż jej status był inny. Formalnie dla kościoła była wdową. Jej małżeństwo z Johnem zostało zawarte w innym obrządku. Tym niemniej, mieliśmy przecież jakieś osobiste poczucie odpowiedzialności.
Skąd więc msza katolicka, w dodatku z biskupem na czele? A po drugie, skąd to wojsko? Co Dorotka miała wspólnego z armią?

A jednak wszystko przebiegało uroczyście i bardzo prawdziwie, chociaż kiedy zobaczyłem kto zaczyna wygłaszać homilię, znowu się zdumiałem.

To był doskonale mi znany ksiądz – staruszek z Sanoka, przyjaciel rodziny teściów. To z nim kiedyś Dorotka odjeżdżała w noc i długo nie wracała, a po powrocie nie chciała niczego opowiedzieć. Ale to z nim dyskutowaliśmy też o tajnikach dawnej kuchni, on też wymieniał się przepisami kulinarnymi z Heleną, on również propagował renowację dawnych cerkwi, którą to fundację Dorotka sponsorowała. I przecież rozmawiałem z nim kilka razy, chociaż zupełnie nie wiedziałem jak znakomitym był kaznodzieją.

Zaczął gładko, wspominając Ewangelię św. Mateusza z przypowieścią o talentach. Ale zamiast rozwijać treść przypowieści, nawiązał do tego, że wszyscy jesteśmy obdarowani talentami, a niektórzy nawet bardzo.
– Taką osobą, mocno obdarowaną przez Stwórcę, była nasza siostra Dorota – powiedział, po czym przeszedł do swojej znajomości z nią i jej rodziną.

Wtedy nie był taki tajemniczy jak kiedyś i opowiedział o swojej z nią „nawet zażyłej przyjaźni”, jak sam to nazwał. O tym, jak całkiem niedawno odwoziła go późnym wieczorem na plebanię, a potem przyjęła zaproszenie do odbycia szczerej rozmowy. I że w jego małym, skromnym, parafialnym pokoiku, przez kilka godzin, siedząc przy cieniutkiej herbacie, opowiedziała mu o innym świecie. O tym, w którym przebywała. Ale na który zapracowała, chociaż nigdy też nie porzuciła tego, z którego wyrosła.

- Dobry Bóg obdarzył ją wieloma talentami – kontynuował kaznodzieja - a ona żadnego nie zmarnowała! Wszystkie wykorzystywała dla czynienia dobra!
Powie ktoś „zarabiała dużo, miała pieniądze, łatwo wtedy być dobrym”. Więc dlaczego nie wszyscy, którzy mają dużo, są tak dobrzy? Widzę też, że są w tej świątyni tacy, którzy doświadczyli dobroci naszej zmarłej siostry. Przyszli, przyjechali ją pożegnać, nie zapomnieli! Są uczniowie, którymi opiekuje się szkolna fundacja, którą siostra Dorota zainicjowała i sponsorowała. Są studenci, których uczyła, a zarobione na tych wykładach pieniądze, przekazywała fundacji medycznej. Są młodzi naukowcy, którym pomogła uzyskać zagraniczne stypendia. Jestem wreszcie ja, którego fundację renowacji zabytkowych świątyń, tan naprawdę, właściwie dopiero ona postawiła na nogi!

Zawsze, kiedy tylko usłyszała, że ktoś potrzebuje pomocy, nie wahała się ani chwili! Wykorzystywała wtedy całą swoją wiedzę, umiejętności, pracowitość a nawet osobiste, międzynarodowe kontakty, żeby taką pomoc nieść!
Wszyscy w naszym małym, bieszczadzkim mieście doskonale pamiętamy, jak szybko zorganizowała zagraniczną operację chirurgiczną naszej małej Letycji w sytuacji, kiedy władze miejskie były przecież zupełnie bezradne. A ona wiedziała co i jak zrobić!

Nawet swoją nieprzeciętną urodę, którą dobry Pan Bóg tak sowicie ją obdarzył, potrafiła wykorzystać dla pomocy potrzebującym. Nie trwoniła jej na złudne chwile samozadowolenia, nie szastała bezmyślnie, nie używała dla pustych migawek sławy. Była świadoma, że tylko uczynki świadczą o człowieku, a piękno może być jedynie pomocną dźwignią dla osiągania pożądanych celów. Nie celem samym w sobie! I takiej zasadzie hołdowała przez całe życie, aż do końca. Czegóż trzeba więcej? Kto z nas mógłby temu zaprzeczyć?

Kto z nas spróbuje iść tą jej drogą? Kto odda życie w służbie społeczeństwu? A przecież jeszcze nie znamy wszystkich dobrych uczynków siostry Doroty, bo nie wszystkie są jawne. Za niektóre uhonorowano ją pośmiertnie odznaczeniami, w tym również zagranicznymi, ale treść uzasadnień, nie przy wszystkich oznaczeniach jest dzisiaj publicznie dostępna. Dopiero po latach będziemy mogli je poznać. Cóż, takie zasady czasami w cywilnym świecie obowiązują.

Jednak już dzisiaj możemy się domyślać, że argumenty są mocne! Bo nie daje się odznaczeń za nic! Trzeba na nie zasłużyć! A więc możemy mieć pewność, że nasza siostra Dorota na nie zasłużyła! Zasłużyła swoim życiem i swoimi uczynkami! Czyż może być większe świadectwo jej postawy miłości bliźniego?
Wszak to dla nas, dla naszego ogólnego dobra, poświęciła swoje młode życie! O tym mówią medale, tytuły i odznaczenia, którymi tak obficie ją uhonorowano. A że nie znamy szczegółów? I cóż z tego? Czy na pewno musimy to wszystko wiedzieć sami? Czy świadectwo innych nie wystarczy?

Módlmy się więc za nią i za nas, byśmy w swoim życiu również kierowali się chrześcijańskimi zasadami miłości bliźniego. Tymi zasadami, które przyświecały ziemskiemu życiu naszej siostry Doroty. Bo całe jej życie, jej przykładne poświęcanie się dla innych, może być i dla nas wielce inspirującym przykładem. Dlatego zachowajmy ją w swojej pamięci na całe życie!

Niech będzie dla nas ludzkim wzorem i wzorcem postępowania w dzisiejszym, bardzo skomplikowanym świecie, oraz niech pozostanie w sercach żyjących, na zawsze! I niech dobry Pan Bóg przebaczy jej te drobne grzechy, które w życiu popełniła, bo przecież nikt z nas nie jest na tym świecie bez winy. Wszyscy jesteśmy grzeszni…

Ksiądz zamilkł i przez chwilę milczał. A potem westchnął.

- Widocznie i Pan Bóg ma jakieś złożone sprawy ekonomiczne do rozstrzygnięcia, skoro tak szybko powołał do siebie jedną z najlepszych specjalistek w tej dziedzinie. Ale jestem przekonany, że nasza siostra Dorota, mimo wszystko, za niedługo da nam jakoś znać o swoim położeniu w niebie! Ave Maryja!

Żadnego znaku nie było. Ksiądz umarł w niecały miesiąc od pogrzebu Dorotki, nie miałem więc żadnych szans, by dowiedzieć się czegoś więcej o ich relacjach. Wszystkie swoje tajemnice obydwoje zabrali do grobów.

wykrot
21-11-2021, 09:12
Opowiadał mi Grzegorz, że przez kilka pierwszych tygodni byłem pilnowany dwadzieścia cztery godziny na dobę. I nie była to obserwacja zdalna, lecz monitoring rzeczywisty, naoczny. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, bez możliwości odejścia nawet za potrzebą fizjologiczną, co najmniej dwie osoby miały obowiązek towarzyszenie mi we wszystkich czynnościach życiowych. Aby wykluczyć możliwość samobójstwa. I takowe uniemożliwić, gdybym próbował je popełnić.

Nie ma co ukrywać, takie myśli nie były mi obce. Chociaż na pewno nie w początkowym okresie. Ani tuż po wypadku, ani przez pierwsze tygodnie, fizycznie nie byłem do tego zdolny. Nie byłem zdolny do niczego. Jak mawiają Rosjanie, „krysza mi pajechała”, czyli utraciłem zdolność samodzielnego, logicznego myślenia.
Niby byłem przytomny, ale z rozsądkiem nie miało to zbyt wiele wspólnego. Dlatego w szpitalu pozostawałem pod stałym nadzorem.
Nie pamiętam tego okresu zupełnie, więc moja o nim wiedza opiera się głównie na relacjach innych osób.

Jednak pod koniec stycznia, kiedy wydawało się, że najgorszy okres już minął, kiedy chwilami można było nawiązać ze mną w miarę normalny kontakt, nieoczekiwanie przyszło załamanie. Niby zaczynałem myśleć rozsądnie, ale też analizować wspomnienia i wtedy dotarło do mojej świadomości, że cała katastrofa, wszystko co się stało, było zależne od mojego zachowania.
Mogłem nieszczęściu zapobiec, jednak przez zaniedbanie tego nie zrobiłem. Czyli to ja jestem winny! I do pamięci tej straszliwej chwili, tak zupełnie bezwiednie, z własnej woli, dołożyłem świadomość winy.

To dlatego wszystko się posypało. Zamiast poprawy i wyjścia z kliniki, miałem kolejne kilkanaście dni wyjęte z życiorysu. Mój stan był wtedy gorszy niż przed i podczas pogrzebu Dorotki. Niczego nie pamiętam z tego okresu, kompletnie nic! Podobno majaczyłem, że chcę iść do niej, chociaż dzisiaj nie wiem jak mógłbym to zrobić, gdyż sił mi nie starczało nawet na to, żeby samodzielnie coś zjeść. Koszmar!

To pod koniec tego okresu miałem dziwny i bardzo realistyczny sen. Śniło mi się, że byliśmy obydwoje w Pokrzywnie nad jeziorem. Tam, gdzie brzeg zasłaniają zwisające pędy czarnych malin. Gdzie kochaliśmy się niejeden raz. Takie nasze ulubione miejsce. I gdzie na brzegu, wśród zarośli, zrobiłem cichy zakątek do opalania się nago.

Spotkaliśmy się tam, ale do intymnych relacji nie doszło. Nie byłem tym zawiedziony, bo w naszym związku to ona najczęściej decydowała, czy pora i miejsce są odpowiednie do takich zachowań. I wcale nie miałem powodów do narzekania na te decyzje. Dlatego też, kiedy w moim śnie zadecydowała iż pójdzie na spacer w stronę źródeł zasilających jezioro, o których opowiadał nam Stefan, trochę się zdziwiłem. Ale nie przesadnie. Sądziłem, że po małej wycieczce w terenie obydwoje wrócimy do domu. Jednak sytuacja już na starcie przybrała nieoczekiwany obrót.

- Tomek, idę w stronę źródeł! – oznajmiła, prężąc przed moimi oczami swoje cudowne ciało, przesłonięte jedynie skąpym kostiumem bikini.
Leżałem wtedy na piasku i niczego więcej nie pragnąłem niż jej towarzystwa.
- Idę z tobą! – poderwałem się na równe nogi.
Tu jednak wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Dorotka odpychająco wyciągnęła przed siebie dłoń i osadziła mnie w miejscu tak, że nie mogłem się ruszyć. Stopy przykleiły się do piasku.
- Nie możesz iść za mną, nie pozwalam ci! Rozumiesz? – oznajmiła dobitnie.

To był ton, którym rządziła w banku. Znałem go doskonale, chociaż wobec mnie nigdy go nie używała. To we śnie było pierwszy raz.
Ruszyć się nie mogłem, ale mogłem mówić.
- Słoneczko, tam nie jest bezpiecznie jednej osobie. Przecież Stefan nas o tym uprzedzał!
- Już ty się o mnie nie martw! – odparła z naciskiem. – I nie zapominaj, że chłopcy są teraz sami na brzegu. Będą mogli liczyć na ojca?
Zawstydziła mnie, dałem się zapędzić w kozi róg.

- Czemu w to wątpisz? – nieoczekiwanie cała moja energia sprzeciwu gdzieś się ulotniła.
- Nie mówię że wątpię, tylko pytam. A teraz płyń do tamtego brzegu i zajmij się nimi. To jest właśnie twoja krew! I moja też! Nie zapomnij o tym!

Sen był tak realistyczny, że wytrącił mnie z letargu samobiczowania. Tym bardziej, że przytrafił się po południu, kiedy w klinice trwał jeszcze zwyczajny dzień i zwykłe procedury. Jeszcze nie przestawiono się na nocną zmianę. To ważne, gdyż światło nie było zredukowane do minimum i gdy się obudziłem, nie byłem wyalienowany z otoczenia. I z pewnym zdziwieniem, ale zauważyłem wtedy, że coś, jakiś inny, nie mój świat mnie otacza. Zacząłem dostrzegać drzwi, ściany, korytarz…

Grzegorz opowiadał, że pielęgniarki monitorujące moje zachowanie odnotowały wtedy, że obudziłem się spokojny i bez gorączki. A ja pamiętam, że tego wieczoru z nimi rozmawiałem. O czym, tego już nie wiem, ale jakaś rozmowa się odbyła.

Zapamiętałem ten wieczór, gdyż w nocy sen miał swoje w jakimś sensie powtórzenie, ale i przedłużenie. Sceneria była ta sama i wszystko podobne, ale tym razem w moim śnie Dorotka figlowała i erotycznie drażniła się ze mną, nie pozwalając jednak na penetrację. To wszystko bardzo przypominało zabawę, jaką przed laty zastosowała wobec mnie Anna. Tak mnie rozdrażniła i podnieciła swoimi udawanymi unikami, że kiedy wreszcie rozsunąłem jej nogi, wystarczyło kilka ruchów biodrami i nastąpił finisz.

Z Dorotką śniłem podobnie, ale do penetracji nie doszło, gdyż przerwała grę i odeszła do źródeł. Tak jak poprzednio. Ale gdy się w nocy obudziłem, na prześcieradle była ogromna, mokra plama. Erotyczny sen doprowadził mnie do wytrysku…

Dziwne to wszystko. Byłem przyzwyczajony do regularnego, codziennego współżycia, ale gdy Dorotki zabrakło, nie pamiętam bym odczuwał jakiekolwiek pożądanie. Nic, zero. Nie pamiętam bym o tym chociażby pomyślał. Ten sen był pierwszym przejawem obecności w moim organizmie testosteronu od dnia, w którym Dorotka zginęła. Pierwszym i ostatnim. Nie powtórzył się już nigdy.

A następnego dnia zrozumiałem, że nie wolno mi myśleć o śmierci. Dorotka przypomniała mi i powierzyła odpowiedzialność za los naszych synów. I dopiero od następnego dnia, a właściwie po tej nocy, zacząłem wracać do społeczności żywych.
Był to jednak proces niesłychanie powolny.

Niestety, tamta noc była jednocześnie ostatnim przejawem mojej męskości. Sił witalnych, które charakteryzują niemal każdego mężczyznę. Mnie ich już zabrakło. Moje możliwości w tym zakresie wygasły. Najpierw nie zdawałem sobie z tego sprawy, gdyż żadne myśli o seksie mnie nie nawiedzały. Nawet pielęgniarki czy lekarki, nie były dla mnie kobietami w sensie płci. Nie wiem jak wyglądały, ani jakimi kobiecymi atrybutami dysponowały. Takich skojarzeń w ogóle nie miałem. I zupełnie nie wiedziałem, że będzie to trwało nawet wtedy, kiedy znajdę się już w domu.

Życie znowu zaskoczyło mnie całkowicie.

wykrot
21-11-2021, 20:08
Marzec, nim przeszedł do historii, nie mógł się zdecydować. W połowie swojego trwania naobiecywał wiosnę kilkoma dniami dużego ciepła, ale potem mu się „odwidziało”, jak mawiała jedna z kolejnych, polsko – białoruskich podopiecznych Heleny. Odwidziało i już. W swoich, ostatnich dniach, zaprosił do zabawy sine, posępne chmury, szarpane zmiennymi podmuchami wiatru i dał z nimi pokaz podniebnego, dzikiego pląsania. Okraszanego naprzemiennie śniegiem lub deszczem. Albo jednym i drugim naraz. Było tak paskudnie, że analogia do sytuacji grudniowej nasuwała się sama i dołowała mnie skutecznie. Nie chciało mi się nawet myśleć.

Leżałem wtedy w sypialni, na skraju małżeńskiego łoża. Byłem całkowicie ubrany i niewidzącym spojrzeniem oglądałem sufit. Po raz tysiąc sto pierwszy. Nie wiem czy o czymś wtedy myślałem, w pamięci nie zapisało się nic.

To był okres, kiedy pamięć katastrofy, obrazy tamtych wydarzeń, zaczynały powoli, powoli, blaknąć w mojej wyobraźni. A do umysłu, maleńkimi niteczkami, zaczęła wdzierać się codzienność. Zaczynałem sobie uświadamiać, że chłopcy wciąż żyją, a ponieważ stracili mamę, to potrzebują przynajmniej mnie. Że świat mimo wszystko trwa i wciąż coś się dzieje. Że śmierć Dorotki była dla niego jedynie epizodem, a nie końcem jakiejś epoki. Że to jedynie dla mnie, cały tamten świat się wtedy skończył.

Bo kiedy nadeszła godzina pogrzebu, chwila podsumowania Jej życia, żegnano Ją z wielkimi honorami. Ten grad zaszczytów, którymi pośmiertnie Ją doceniono … Ale było i się skończyło. Następnego dnia słońce nie zmieniło swojej orbity. Ranki i wieczory następowały regularnie, tak jak uprzednio… Takie jest życie! C’est la vie! Zauważono przez chwilę Jej osiągnięcia i tyle.

Bo na tym świecie liczą się wyłącznie żyjący. Martwi nie przemówią i nikt od nich niczego nie potrzebuje. A ja czułem się martwy wraz z Nią. Ona kiedyś dała mi nowe życie, a kiedy Jej zabrakło, nie miałem już po co żyć.

Dopiero po paru miesiącach, po nieskończonej ilości godzin wpatrywania się w sufit, w umysł zaczęła się wdzierać myśl, że odpowiadam przecież za życie Jej dzieci. Nawet nie myślałem kategoriami „nasze” dzieci. Ważniejszym było to, że oni są Jej krwi, są Jej potomkami. Moje ojcostwo jakby zeszło tutaj na dalszy plan. Było następstwem, albo oczywistością, więc go nie rozdrabniałem. Bardziej mobilizowało mnie wspomnienie Jej macierzyństwa. I gdyby nie chłopcy, pewnie nie wyszedłbym z tego bagna.

Wciąż jednak miewałem górki i dołki samopoczucia, zależne nie wiadomo od czego, może nawet od pogody, tak jak tego dnia. Czułem się fatalnie.

Nieoczekiwanie jednak, usłyszałem pukanie do drzwi. Sądziłem, że to któryś z chłopców, bo tylko im pozwalałem naruszać moją samotnię. I nie podnosząc się, nacisnąłem przycisk zwalniający rygiel elektrycznego zamka.

Drzwi nie miały klamki z zewnątrz. Kiedyś musieliśmy przecież dbać jakoś o swoją intymność. Wtargnięcie dzieci w trakcie uprawiania przez nas miłosnych igraszek, nie byłoby rzeczą pożądaną. Teraz jednak szok im nie groził. Może na stałe go zablokować? – przemknęła mi przez głowę myśl. Ale przemknęła i zgasła.
To nie był to żaden z moich synów.

- Cześć! – usłyszałem kobiecy głos. – Nie przeszkadzam ci zbytnio? Mogę wejść?
W drzwiach sypialni pojawiła się Agata.
- Witaj! – usiadłem, chwilowo zaskoczony. Ale zaraz podniosłem się na równe nogi.

Przez chwilę spoglądaliśmy na siebie ze smutkiem, a potem padła mi w ramiona i zaczęła szlochać. A mnie łzy zaczęły lecieć chwilę później.

Nie wiem nawet kiedy usiedliśmy na skraju łóżka i kiedy zacząłem ją rozbierać. Płaszcza nie miała, zostawiła pewnie w przedpokoju,. A z resztą odzieży poradziłem sobie bez większego trudu. Zupełnie mi w tym nie przeszkadzała, chociaż wielkiej aktywności też nie przejawiała. Dlatego, tak równolegle, rozbierałem się też sam. Kiedy jednak ją ułożyłem, zacząłem pieścić ciało i całować biust…
Nagle skonstatowałem, że w ogóle nie mam wzwodu! Moje ciało nie reagowało, zupełnie nie było zainteresowane seksem!

Agata zorientowała się w sytuacji, kiedy nieoczekiwanie zamarłem i przez kilka sekund nie przejawiałem żadnej aktywności. Sięgnęła wtedy dłonią do mojego podbrzusza i… wszystko stało się oczywiste. Słowa nie były potrzebne.

Usiadłem na brzegu, tyłem do niej, by nie patrzyła mi w oczy.
- Aga… przepraszam! Nie wiem co się stało…
- Daj spokój – westchnęła obojętnie, ale podniosła się i objęła mnie z tyłu, opierając głowę o ramię. – Z niczego nie musisz się przede mną tłumaczyć.
- Ale… nigdy czegoś takiego nie przeżyłem... – próbowałem tłumaczyć i mową stłumić skrępowanie.

- Odpuść! – usłyszałem lekceważący ton. – Nic się nie stało. Z czasem dojdziesz do siebie. A swoją drogą to jest cholerna ironia losu, że kiedy zostałam główną rafą, rozbijającą wasze małżeństwo i doczekałam się śmierci „rywalki”, jak to opisywano, to i tak nie mogę z tego skorzystać – dodała z ironicznym, wymuszonym śmiechem i jakąś ogromną goryczą w głosie.

Coś mi tu nie grało. Skręciłem tułów i ściągnąłem ją tak, by usiadła obok. Mogła to zablokować, była sprawniejsza fizycznie niż ja, ale nadal poddawała się mojej woli.
- Słyszałem, że złożyłaś dymisję, ale rozbijanie naszego małżeństwa to coś nowego?
Zrobiła minę jakby wypiła szklankę soku z cytryny.

- Przecież Ona została obwołana niemal świętą, a i ciebie przy okazji ogrzali w blasku jej męczeństwa. Ja natomiast dorobiłam się statusu czarnej owcy, takiej dziwki, polującej na ministra. Nie słyszałeś o tym?

wykrot
22-11-2021, 16:49
- Przyznam, że niewiele. Grzegorz czasami próbował mi coś opowiadać, jednak wszystko puszczałem mimo uszu. Może nawet tej sprawy nie tykał? Nie wiem, nie potrafiłem się skoncentrować na żadnych tematach pobocznych. Wybacz, dopiero od niedawna czasami poczytam coś o świecie. A i tak głównie same tytuły.

- Jak odeszłam ze służby, to powoli się uspokoili i dali mi spokój. Teraz o tym już nie poczytasz. Nie wiem komu aż tak bardzo przeszkadzałam… A właściwie wiem. Jednak teraz nie ma to już większego znaczenia.
W każdym razie, ciebie wtedy nie dosięgli. Ale kiedy nadarzyła się okazja, włączyli się w tłum, głoszących peany pod adresem Doroty. I pod pozorem obrony jej czci, zaczęli mnie okładać gdzie popadło. Ją chwalili w niebogłosy. Bo co im to szkodziło, skoro była już martwa? Ona nie mogła teraz splunąć im między oczy. Dlatego to po mnie jeździli, że hej! Zemścili się.

- Mówisz o tamtej historii z Rymszą?
- Tak. Od tego się zaczęło. Od bardzo szczegółowego opisu rezerwacji naszego wspólnego pokoju, poprzez nokaut i rozmowy z komisarzem. Napisali, że zrobiłam to w twojej obronie. Nie łgali tym razem. W ogóle, cała relacja była bardzo dokładna, oparta na faktach, ale z wplecionym między wiersze komentarzem pod określoną tezę. Zgrzytałam zębami i nic nie mogłam zrobić. Materiał stanowił majstersztyk dziennikarski. W sądzie wygraliby sprawę w cuglach. To muszę przyznać. A potem zrelacjonowano inne sprawy. Tak co parę dni wyciągali mi coś nowego.

- Jakie znowu sprawy?
- Chociażby niektóre moje odwiedziny u was. Mówiąc w skrócie, to pisano, że starałam się zaprzyjaźnić z nią, aby relacje z tobą nie wydawały się podejrzane.
- Interesujące…
- Ktoś również widział Dorotę, gdy raz w listopadzie wpadła do mnie wieczorem na herbatę. Była może z godzinę. Skomentowali to, że pewnie się zorientowała w zamiarach i zaglądnęła, by mnie postawić do pionu. Głupcy! – zaśmiała się gorzko.

- Często do ciebie zaglądała… tak na herbatę? – zapytałem spokojnie.
Agata pokręciła przecząco głową i odpowiedziała bardzo otwarcie.
- Kilka razy zaledwie. Byłyśmy obydwie zbyt zajęte obowiązkami w pracy, aby pozwalać sobie na więcej. Poza tym… przecież wiesz. Pieszczoty ze mną lubiła, ale jako swego rodzaju odskocznię. Taką przystawkę przed głównym daniem. Od czasu do czasu… Dlatego jakieś wzajemne, pospieszne obmacywanie się, zupełnie nie wchodziło w grę. To nie był nasz styl. Ja ją naprawdę kochałam, ale ona miała przede wszystkim ciebie, z czym musiałam się pogodzić. Tak samo jak z trójkątem, który uwielbiała… – kręciła głową. – Jak ja się wstydziłam pierwszy raz, kiedy do nas dołączyłeś…
- Nie pamiętam.
- To dobrze. Ale ja pamiętam jej reakcje. Była wniebowzięta, kiedy ja ją pieściłam, a ty tak niby po cichutku, dogłębnie z tego korzystałeś.
- Tak… bardzo się cieszę, że mnie dzisiaj odwiedziłaś – zmieniłem temat.

Miałem dość na dzisiaj wspomnień. Tym bardziej o takiej tematyce. Zmęczyły mnie niepomiernie.
- W porządku – zgodziła się. – Rozumiem, że audiencja zmierza ku końcowi, ale poproszę cię jeszcze o chwilę cierpliwości. Drugi raz mogą mnie tu nie wpuścić.
- Niby dlaczego? – zdziwiłem się. – Miałaś jakieś problemy?
- Twoja teściowa już mnie kiedyś wystawiła za drzwi, a i teraz weszłam wyłącznie dzięki pani Helenie. Tylko jej wstawiennictwo mnie uratowało.

- Cholera jasna! – skrzywiłem się. – Co ta baba sobie wyobraża? – wstałem energicznie, jednak Aga błyskawicznie usadziła mnie ponownie, chwytając za ramię.
- Zostaw! – warknęła. – Nie przy mnie. Ona zna te historie, które ci opowiedziałam. Czyli bierze mnie za uzurpatorkę, która chce wyrwać ci Dorotki miliony. Która próbowała wbić klina w wasze małżeństwo.
- Aga… – przerwałem jej, potrząsając głową. – O czym ty mówisz? To jest prawda?

- Dlaczego miałabym cię w czymś okłamywać? – odparła zdecydowanym tonem. – Kiedy uzasadniała niemożność spotkania się z tobą, używała argumentów znanych mi z publikacji na ten temat. Czyli z relacjami się zapoznała. Bo przecież nie zna mnie ani osobiście, ani z twoich opowiadań. A jednak nienawidzi za sam wygląd i za swoje wyobrażenia.
- Grzegorza nie było?
- Nie. Nie zauważyłam.

- Tak… Grzegorz przejął za mnie obowiązki, w tym opiekę nad bliźniakami i zapewne gdzieś pojechał…
- Jakby coś, to mogłabym ci w takiej opiece pomóc. Kiedyś dogadywałam się z nimi bez problemów, a w ogóle, to dawno nie byliście w stadninie.
- Ja tam nie pojadę… Boję się wspomnień… Aga… Nie wiem, może innym razem porozmawiamy o tym…
- Tomek! – zawołała i zwyczajnie się przytuliła. – No już… już… Dobrze się czujesz? W porządku? – spoglądała z troską.
- Nie wiem…
- Spokojnie!

- Jestem spokojny. Wiesz co?
- Nie wiem.
- Od dnia, kiedy teściowa przyjechała tu po śmierci Dorotki, nie wypowiedziałem do niej ani jednego słowa.
- Dlaczego?
- Kiedyś obraziła się na Dorotkę, między innymi za romans ze mną i już nie odpuściła. Przestała się do niej odzywać, a to dotyczyło również mnie i naszych dzieci. Kiedy później jeździliśmy do Sanoka, Dorotka błagała ją, aby przestała, wszystko jednak bezskutecznie. Ostatni raz prosiła niedługo przed śmiercią. Więc teraz jest mój rewanż. Dzieciom nie zabraniam z nią kontaktów, nie jestem tak okrutny jak była ona, ale na brzmienie mojego głosu nie zasłuży do końca życia. Mojego albo jej. Chyba, że Dorotka wstanie z grobu i głośno oznajmi, że jej przebacza, wtedy i ja odpuszczę. Wcześniej nie ma na to szans!

- Nie znałam tej historii. Dorota nie chciała ze mną rozmawiać na takie tematy.
- Nie było się czym chwalić. W każdym razie teściowa napsuła nam krwi niemało.
- Ale dlaczego?
- Bo Dorotkę miała za dziwkę! Wyobrażasz sobie? Córka została prezesem banku, jej mąż ministrem, a mamusia i tak wiedziała swoje! Bo dzieci były bękartami! Tak sobie wszystko wkomponowała w głowę i było to nie do ruszenia. Nie przekonała jej Justyna, nie przekonał Grzegorz, nie przekonał proboszcz, bo ona wiedziała lepiej. Zwyczajna super-hiper-dewotka.

- A teraz kto ją przekonał?
- Nie mam pojęcia. Teraz płakała i rozpaczała, ale mnie przestała interesować. Toleruję jej obecność w domu, bo w końcu jest żoną Grzegorza, a on ma dla mnie wielkie zasługi. Nie ma jednak takiej opcji, bym się do niej odezwał. Tego się nie doczeka.
- Niech będzie. To już są tylko twoje i wasze sprawy. A ja wbrew pozorom i twierdzeniom niektórych, nigdy nie próbowałam wpływać na wasze życie. Dorotkę kochałam bezbrzeżnie wiedząc, że nie odda mi podobnej miłości absolutnej. Znasz takie uczucie?
- A ty znasz? – ciśnienie w żyłach mi podskoczyło. – Czy ty wiesz jak ja ją kochałem i kocham nadal?

- Uspokój się, nie o to mi chodziło! – zawołała.
- A o co?
- Chciałam obrazowo pokazać, że kochać można nawet beznadziejnie. Ja widziałam i tak samo wiedziałam, że nie mam szansy być tą jedną, jedyną, gdyż byłeś z nią ty.
- Byłem z nią wcześniej…
- To prawda, wiem. Dlatego też, chciałam w końcu oznajmić z czym do ciebie przychodzę.
- Znowu jakieś tajemnice?

- Nie! – Aga żywiołowo zaprzeczyła. – Chociaż… wolałabym, abyś wcześniej usiadł.
- Usiadłem – oznajmiłem, sadowiąc się spokojnie na pufie.
- Widzę, dziękuję. Tomek, bez zbędnych wstępów… – nagle się uśmiechnęła. – Nie wiem jak to mam powiedzieć, ale… Przywiozłam ci zaproszenie na mój ślub. Wychodzę za mąż! Przynajmniej mam taki zamiar – spuściła z tonu.

wykrot
23-11-2021, 14:39
- O! Interesujące! – oznajmiłem sztywno. – Czyli sam goły, siedzę z tak samo nagą przyszłą panną młodą? Mogę się dowiedzieć kim jest twój wybranek?
- Możesz, ale chyba jeszcze nie pora – odparła dwuznacznie. – Ubierz się najpierw – zażądała, po czym wstała i zaczęła rozglądać się za swoimi elementami garderoby. – Ma to dla ciebie jakieś znaczenie kim on jest? – sprawnie założyła biustonosz.
- Nie wiem – przyznałem, również nakładając odzież. – Dla mnie na razie, oprócz Dorotki nic nie ma znaczenia.

- Rozumiem… Tomek! Dorotka nie żyje od ponad trzech miesięcy. Żyją jednak jej i twoje dzieci. Dzieci małoletnie! Mogę ci pomagać w ich wychowaniu, ale sam musisz tego chcieć. Bez twojego życzenia, niewiele da się zrobić. Oczywiście, chłopaki również musieliby to zaakceptować. Wiesz dlaczego to mówię?
- Nie.
- W sierpniu zostanę żoną hrabiego, rozumiesz?
Zamilkłem i kilkakrotnie westchnąłem.

- Tia… paniatno… Mogę wiedzieć co cię w nim urzekło?
- Nic. Dokładnie nic! – roześmiała się. – Sama się zastanawiałam, co odpowiedzieć na podobne pytanie, gdyż podejrzewałam, że je zadasz.
- Znaczy… rozsądek?
- Coś w tym stylu. Tomku! To jest najlepsze lekarstwo na moje dolegliwości.
- Przynajmniej będzie wam wesoło w siodłach.
- Zgadza się. Widzisz… poznaliśmy się jakiś czas temu, jak wiesz. Jednak nasze prywatne opcje dość długo się rozdzielały. Do czasu.

- Nie bądź taka skromna. Rajcował cię tak, że nie tolerowałaś nawet napomknienia o swoich krągłościach z moich ust.
- Jego moje krągłości zupełnie nie interesowały – wyjaśniła z uśmiechem. – Ale cechy wierzchowca to już owszem. Słuchaj, hrabia nie jest miłośnikiem damskiej urody i w jego towarzystwie, pomimo ślubu, utrata cnoty raczej mi nie grozi. Naprawdę łączą nas jedynie wierzchowce i cała ich otoczka. Ale właśnie w związku z tym, rzeczywiście doskonale się rozumiemy. Tomek, on jest wspaniałym fachowcem od jeździectwa! Dlatego przewiduję, że nie grożą nam wieczory w ciszy, w milczeniu. Mamy o czym rozmawiać.

- Skoro tak wybrałaś… – wzruszyłem ramionami. – Jesteś dużą dziewczynką, dlatego wiesz, że sama odpowiadasz za swoje życiowe decyzje.
- W rzeczy samej, odpowiadam. – zgodziła się. – Powiem więcej. Taka wersja dalszego życia wydaje mi się całkiem niezła. Oczywiście, w mojej sytuacji.
- Obyś się nie zawiodła.
- Nie ma takiej opcji! – jej głos się wzmocnił. – Wiesz, że dostałam przekaz z polisy ubezpieczeniowej twojej żony? Okrągły milion dolarów. Nieopodatkowane.
- Coś tam wiem. Nie tylko ciebie tak obdarowała.

- Więc widzisz. Hrabia ma tytuł, ale z pieniędzmi u niego raczej krucho. Za to ja je mam. Dlatego nasz związek będzie polegał na umowie podobnej do tych, jakie wielokrotnie stosowano w tych sferach dawnymi czasy. Najważniejsze, aby zachować honor. Można robić niemal wszystko, byle dyskretnie i nie powodując ujmy na honorze współmałżonka, stanu i reszty rodziny. Czyli ja zostanę hrabiną, a w zamian dofinansuję nieco zachcianki hrabiego. Zaaprobowałam taki układ.
- A… jego rodzina ciebie zaakceptowała?
- Wyobraź sobie, że i owszem. Spotkałam się z jego starszą siostrą, która właściwie nie jest zachwycona nawet nim samym. Próbowała mnie najpierw odwieść od zamiaru małżeństwa, ale kiedy dowiedziała się kim byłam i że mam stopień podpułkownika, doszła do wniosku, że dam radę nałożyć mu wędzidła i spasowała. Mało tego, oznajmiła, że w przypadku jakichś problemów w związku, mogę liczyć na jej pomoc. A to ona pełni obecnie rolę głowy rodu. Jej zdanie jest w tym towarzystwie decydujące.

- Czyli zdołałaś się jakoś odnaleźć… – westchnąłem.
- Musiałam – odparła smutnym głosem. – Inaczej pozostawałoby mi strzelić sobie w łeb. I to dopóki miałam służbową broń, bo wtedy byłoby to najlżejsze.
- Kiedy odeszłaś ze służby?
- Z końcem stycznia. Zmusili mnie.
- Kto?
- Szefostwo. W wyniku publikacji o wrogich knowaniach wobec waszej rodziny, moja osoba zaczęła ponoć naruszać szlachetny wizerunek firmy. Dlatego dostałam ultimatum. Albo złożę dymisję sama, albo mnie zwolnią. Wybrałam wariant pierwszy.
- Nie zarejestrowałaś się w razie jako bezrobotna?
- A wiesz, że to jest pomysł? – uśmiechnęła się. – Ale nie, nie mam czasu na takie zabawy.

Nagle znowu usłyszałem pukanie. Byliśmy już ubrani, więc otwarcie drzwi nie stanowiło problemu. Tym razem do sypialni weszli chłopcy.
Ich przywitanie z Agatą było emocjonalne i bardzo bezpośrednie. Moje dzieci naprawdę ją lubiły! Zaraz też została zasypana pytaniami i propozycjami. Nie mieli w nich umiaru. Ech, dziecięce lata…

Im było dużo łatwiej niż mnie. Owszem, mocno przeżyli odejście mamy do wieczności, ale w szkole mieli kolegów, no i samych wychowawców, którzy poświęcili im wtedy mnóstwo swojego czasu. Poza tym ambasada specjalnie dla nich ściągnęła do Polski jakiegoś znanego psychologa, który zrobił swoje i pomimo tego, że ja kisnąłem gdzieś w klinice, chłopcy zaczęli normalnie uczęszczać na szkolne zajęcia. I powoli, powoli, jakoś zaadaptowali się do powstałej sytuacji. Co mnie, wciąż słabo się udawało.

Ale emocje emocjami. Chłopcy swoim wtargnięciem złamali teraz kilka dawnych zasad.
- Kochani, proszę o spokój! – zaordynowałem. A kiedy umilkli, zapytałem krótko. – Wiedzieliście, że tatuś ma gościa, prawda?
- Tak! – zawołał Pawełek. – Ale babcia powiedziała, żebyśmy zapytali czy czegoś nie trzeba podać. Jakiejś herbaty czy kawy…
Moje oczy spotkały się przelotnie z oczami Agaty. Wszystko było jasne.

- Powiedz babci, że ja dziękuję! – wyręczyła mnie Agata. – Tomek, robi się późno, chyba już pójdę.
- Wstrzymaj się jeszcze, proszę!
- Dobrze. W takim razie mam propozycję dla tych urwisów. Na weekend mogę was zabrać do stadniny. Co wy na to?
- Rewelka! – rozległ się radosny okrzyk.
- Zaraz, zaraz, a mnie nikt o zgodę nie pyta?

Oblegli mnie natychmiast tak, że nie mogłem nie wyrazić zgody. Ale postawiłem warunek, że podyskutują z ciocią dopiero podczas weekendu, a teraz wyjdą z sypialni. Przyjęli go bez oporu i po krótkich uzgodnieniach kontaktu, zostawili nas samych.
- Patrz, to jest właśnie moja teściowa – mruknąłem. – Jeszcze próbuje dyrygować.
- Nie zazdroszczę – podsumowała i podniosła się z pufa. – To jak, mogę liczyć na Twoją obecność na moim ślubie?

wykrot
24-11-2021, 14:31
- Aga… Nie wiem – odparłem szczerze i dość obojętnie. – Nie wiem jak się będę czuł, jaki będzie mój stan, na razie mam zafalowania. Czasami myślę logicznie, a potem przez kilka dni leżę i tylko trwam, bez jakiegokolwiek zainteresowania światem. Po prostu nie wiem!
- Rozumiem – zgodziła się. – Ja wiem, że na decyzję jest zbyt wcześnie, ale chciałam cię oswoić z sytuacją. Bo słuchaj, cóż mi pozostało? Wybacz, że to powiem, ale do ciebie nie czuję żadnej mięty. Wbrew temu co o mnie głoszono.
Więc nawet gdybyś z litości się mną zainteresował, to oni wróciliby do swoich publikacji i zniszczyliby nasze teoretyczne życie. Bo nie mielibyśmy siły go bronić. To jest pewne. Dlatego taka opcja w grę nie wchodzi. Natomiast tak jak już deklarowałam, wciąż mogę pozostać ciocią dla twoich dzieci, póki są dziećmi. Zresztą, nawet do łóżka mogę z tobą pójść po cichu, chociaż bez specjalnych emocji z mojej strony. Dorotka mi mówiła, żebym ci nie odmawiała. Taka jest opcja na dzisiaj. A co będzie jutro, to się okaże.

- Dzięki ci za szczerość! – tym razem to ja byłem inicjatorem objęcia i przytulenia się. – Dopiero próbuję wracać do świata żywych i nie wiem jak będzie dalej. Ale zaglądnij do nas. Grzegorzowi zapowiem, aby uspokoił sytuację, bo jeśli zdarzy się powtórka, to ją po prostu wyrzucę z domu. To, że jest tolerowana, nie znaczy że bezwarunkowo.
- Nie rób sobie wrogów w rodzinie, ja nie do takich potwarzy jestem już przyzwyczajona – cmoknęła mnie zdawkowo w policzek, wyraźnie zbierając się do wyjścia. – Wiesz co? Lżej mi się zrobiło po rozmowie z tobą. Naprawdę.

- Obawiałaś się mnie? – zdziwiony spojrzałem jej w twarz.
- Nie to – przeczyła gwałtownymi ruchami głowy. – Nie ciebie się bałam, a raczej twojej oceny. Mogłeś mnie… wyśmiać, po prostu.
- No nie! Dlaczego miałbym to robić? Hrabia, jak hrabia. Dla mnie lekki dziwak, ale to moje prywatne odczucie. Będąc plebejuszem, mam inne spojrzenie na kilka spraw i nie podzielam jego zainteresowań. Ale on ma do nich prawo i to wszystko! Jeśli czuje się z nimi dobrze, to przecież mi to nie przeszkadza.
- A wiesz, że ta jego siostra jest doskonale zorientowana we wszystkich współczesnych układach, układzikach i koneksjach między błękitno krwistymi a władzą?
- Nie rozumiem co masz na myśli.
- Nie będę ci w takim razie zaśmiecać głowy.

- Czemu? Powiedz o co tu chodzi?
- Na przykład doskonale wie, że prezes Zielonik przetrwał i wypiął się na nich w dużej mierze dzięki współpracy z twoją żoną. No i pośrednio z tobą.
- Nie! Nie bardzo rozumiem. A co niby takiego Dorotka zrobiła dla Zielonika? Bo ja to raczej nic. Jeden raz mnie prosił o interwencję i to w sprawach legislacyjnych, a nie swojej działalności, czy swoich firm.
- Jak zostanę jej bratową, wtedy zapytam o szczegóły, na razie ich dobrze nie znam. Podejrzewam jednak, że mniej tu chodzi o konkrety, a bardziej o sam fakt współpracy. O tak zwany wizerunek biznesowy.

- Może. Ja dla Zielonika miałem prywatnie dużo sympatii, ale jako minister niczego mu nie załatwiłem. Bo nigdy mnie o nic nie prosił. Dlatego go lubię.
- Wyobraź sobie, że oni to wszystko wiedzą! – roześmiała się. – Tomek, na mnie pora. Pa! Zdrowiej i pozostańcie w pokoju! – widziałem, że oczy się jej zaszkliły. Podobnie jak i mnie.
- Powodzenia ci życzę i szczęścia! – uścisnąłem ją, po czym otwarłem drzwi sypialni. – A w tym temacie, odpowiem ci nieco później. Dobrze?
- Oj, no właśnie! – nieoczekiwanie sięgnęła do torebki i wyjęła kopertę.
- Zapomniałabym. Proszę! To jest zaproszenie. Wybacz, że termin narusza okres twojej żałoby, ale naprawdę, inaczej nie mogłam.
- Wiem, rozumiem – zgodziłem się.

Przy wyjściu z mieszkania, pożegnaliśmy się jeszcze raz, ale tym razem bardziej oficjalnie. Niby teściowej nigdzie nie było widać, ale diabli wiedzą. W końcu skoro ma zabierać chłopców na niektóre weekendy…

Kiedy wyszła, wróciłem do sypialni i spędziłem tam kilka kolejnych dni, nie oglądając w tym czasie reszty mieszkania. Jakbym wegetował na innej planecie. Leżałem przeważnie na łożu i rozmyślałem o naszym dawnym życiu. Ale częściowo i o obecnym. Bo los nie wahał się obdarzać mnie wciąż nowymi niespodziankami. Aga dołożyła kolejną, ale poprzednie rewelacje były jeszcze bardziej zaskakujące. Na przykład Dorotki ubezpieczenie na życie.

Nie wiedziałem, że miała taką polisę. Zresztą, o mnóstwie rzeczy jeszcze nie wiedziałem. I nie wiedziałem, że to, co najstraszniejsze, znowu jest przede mną…

A wracając do polisy, to opiewała na sumę dwudziestu milionów dolarów. Wielkość dla mnie wręcz astronomiczna! Ale nie dla Dorotki.
Potraktowała ją niczym kwotę przeznaczoną na napiwki i wykupując ją, rozdzieliła po uważaniu. Mniej więcej po milionie dolarów na każdego z beneficjentów. Dla chłopców, dla Heleny, Justyny, Kasi, Agaty, Lidki, taty z mamą, na stypendia w swojej byłej szkole, na fundację odnowy cerkiewek… I to wszystko bez podatku! Bo zarówno Stany Zjednoczone, jak i fiskus polski, odszkodowań podatkiem nie obkładały.

Takim więc sposobem, Dorotka rozdysponowała odszkodowanie i z kwoty dwudziestu milionów dolarów, pozostało raptem niewiele ponad trzy, mające zasilić fundusz utrzymania jej dawnych nieruchomości.

Ja w tym podziale sumy ubezpieczenia nie zostałem uwzględniony. Nie otrzymałem nic.


To było chyba w okolicach połowy lutego, kiedy zgłosił się do mnie amerykański prawnik, realizujący pośmiertne dyspozycje Dorotki. Nie miałem ochoty go słuchać, ale załatwił sobie współobecność znanego mi konsula, więc ścierpiałem to co mówił i przyjąłem dokumenty, które przywiózł. Nie przejmowałem się również faktem, iż niewiele rozumiem z tego co do mnie mówi, chociaż potwierdzałem, kiedy tego chciał.
W ogóle, to nie do końca rozumiałem o co chodziło. A on załatwił sprawę i odjechał. Ja natomiast, na całe szczęście, miałem jeszcze tyle przytomności by schować wszystko do sejfu i zapomnieć.

Nie zaglądałem do tych papierów długo. Nie miałem potrzeby. Resztka z ubezpieczenia Dorotki trafiła na konto bieżące, z którego pokrywane były stałe zlecenia dotyczące wszelakich podatków, wydatków i opłat, jak też koszty bieżących zakupów, dokonywanych głównie przez Helenę i jej dziewczyny. Nikt mnie nie informował, że na cokolwiek brakuje, czyli nie miałem powodów do niepokoju. Helena czuwała nad wszystkim…

wykrot
25-11-2021, 06:52
Kiedy marzec się kończył, pogoda wróciła do dobrej, wiosennej normy. Aga zabrała chłopców na weekend, a wzrost ciśnienia atmosferycznego poprawił mi nastrój. Pierwszy raz pojechałem wtedy do Podkowy. Z Heleną i jej nową ekipą z Białorusi. Poprzedniczki miały już polskie dokumenty pobytowe i pracowały gdzieś zgodnie z kwalifikacjami, układając sobie życie w naszym kraju. Natomiast nowe, nieco młodsze, wprowadzały się w obowiązki utrzymywania porządku. Jedna była nawet z mężem, co podobno doskonale ułatwiało im pracę, gdyż męska dłoń zawsze jest przydatna w takiej ekipie.

Szczegóły jednak były poza mną. Nawet nie zapamiętałem ich imion, mimo że obiady przez dwa dni jadaliśmy wspólnie. Nawet z Heleną niewiele wtedy rozmawiałem, preferując przebywanie na ogrodowych ławkach. Ciągle wolałem samotność.

Radosne spojrzenia wszystkich tych młodych ludzi mierziły mnie bardzo, chociaż byłem świadomy, że zachowałbym się bardziej niż głupio, mając do nich jakiekolwiek pretensje. A szczególnie dołowało mnie zachowanie tego małżeństwa. Ich zalotne spojrzenia, te wszystkie uśmiechy, dotykanie rąk, takie niby przypadkowe… Zazdrościłem im tego, że mają siebie! Bardzo zazdrościłem! I dlatego wolałem się odseparować. Nie widzieć, nie wiedzieć, by nie było czego zazdrościć.

Nie da się ukryć. Zazdrościłem teraz ludziom, którzy sprzątali mój dom oraz porządkowali otoczenie. I jeszcze cieszyli się z tego! To im dawało szansę i nadzieję na lepsze życie. Helena im to organizowała i załatwiała, a jak to robiła, tego nie wiem. Nigdy mnie o pomoc nie prosiła, więc raczej dawała sobie radę.
A mnie nawet posiadanie tego domu nie napawało choćby namiastką szczęścia…

Najważniejszym zadaniem i celem mojego pobytu w Podkowie była próba przełamania lęku przed bytowaniem w miejscach, które jednoznacznie kojarzyły mi się z Dorotką. Ten strach, ta czerń, która mnie ogarniała na samą myśl, że Jej tam nie będzie, długo paraliżowały jakiekolwiek myśli o takim życiu. Bałem się. Wszystkiego się bałem, niczego nie chciałem, o czymkolwiek bym nie pomyślał, było mi wrogie. Podkowa miała być pierwszym promykiem nowego życia, chociaż została przytłumiona przez żal do mojego losu. Za brak tego szczęścia, które zauważyłem u innych.
Mimo wszystko, wróciłem do Warszawy w nie gorszym nastroju niż z niej wyjeżdżałem. Wiele wskazywało, że z moim zdrowiem idzie ku lepszemu. Niestety…

Już w poniedziałek po tym weekendzie, skontaktował się ze mną Paweł Dedejko. Rozumiałem już jak wiele mu zawdzięczam, ale bagatelizował swoje zasługi. Stwierdził jedynie, że takie były i są jego obowiązki, na takich działaniach polegają. A odwiedził mnie z jednego, prostego powodu.

Z chwilą, kiedy dowiedział się o śmierci Dorotki, natychmiast zaplombował jej gabinet wraz z zapleczem i od tego czasu nikt tam nie zaglądał. To znaczy do zaplecza, gdyż zgodnie z obowiązującymi procedurami, nie było to możliwe bez obecności osoby wskazanej przez nią za życia, a tą osobą byłem ja. Dotychczas otwarto jedynie gabinet gdzie pracowała i służbowy sejf. Coś o tych zasadach wiedziałem, byłem przecież kiedyś jedną z osób wtajemniczonych.

Nowy p.o. prezesa banku, Irlandczyk, pracował na innym piętrze. Gabinet Dorotki pozostał na uboczu, ale Dedejko czuwał. Z chwilą, kiedy uznał, że jestem już przytomny i świadomy, zgłosił się do mnie z propozycją zakończenia tematu. A ja zgodziłem się, bo właściwie nie miałem wyjścia. Kiedyś i tak musiałem to zrobić. Na co więc czekać? Poprosiłem tylko Grzegorza aby mi towarzyszył. Obecność doświadczonego lekarza miała mnie uspokoić i zmniejszać ciśnienie. Dobrze zrobiłem.

Mocno przeżyłem wejście do znanych mi pomieszczeń, jednak obecność innych członków komisji, w tym jednego z nowych wiceprezesów, zupełnie mi nieznanego, dopingowała do trzymania fasonu i zachowania się na poziomie. Nie rozkleiłem się wtedy. Sprawdziliśmy pomieszczenia zaplecza, wyraziłem zgodę na utylizację jakichś kosmetyków z łazienki, na wyrzucenie zapleśniałych resztek wszelkiej żywności z lodówki, oraz potwierdziłem odbiór rzeczy osobistych. Dorotka miała tu przecież wszystko, począwszy od bielizny, na butach, kurtkach i płaszczach skończywszy. Na szczęście, Paweł w odpowiedzi tylko skinął głową kiedy oznajmiłem, że owszem, protokół podpiszę, ale zabierzemy tylko laptop, szpargały i drobiazgi osobiste, natomiast całą resztę pozostawimy sprzątaczkom.

Cała sprawa na tym się jednak nie skończyła. Można powiedzieć, że dopiero się zaczęła.

Paweł był dysponentem połowy szyfru do prywatnego sejfu Dorotki, znajdującego się na zapleczu jej gabinetu. A jego drugą połową, jak się okazało, dysponowałem ja. Chociaż wcale o tym nie pamiętałem. Kiedy złamał pieczęć dyspozycji, pozostawionej przez Dorotkę w sejfie służbowym w gabinecie i odczytał jej polecenie, okazało się, że muszę wrócić do domu, do dokumentów przywiezionych przez gościa z Ameryki.

Dlatego sejf Dorotki otwieraliśmy dopiero dnia następnego tylko we dwóch z Pawłem, bez Grzegorza i reszty świty, która pozostała w sekretariacie. Takie były Dorotki dyspozycje, gdyż wszystko co znajdowało się w sejfie, miało stanowić wyłącznie moją własność.

Można się było spodziewać Bóg wie czego, ale jego zawartość stanowiły jedynie jakieś zaklejone taśmą biurową kartonowe teczki. Jedna, do której zajrzałem, mieściła zwykłe, komputerowe wydruki ze standardowej drukarki. Innych nie sprawdzałem. Były też dwa dyski zewnętrzne do komputera.
Wszystko zmieściło się w jednej, zwyczajnej, plastikowej reklamówce, co zauważono, kiedy wyszliśmy z zaplecza. Usłyszałem nawet żartobliwy komentarz, że niewiele ten mój spadek waży, skoro reklamówkę trzymam w jednej dłoni.
A jednak…

Dorotka pozostawiła mi olbrzymi majątek! Wartości niewyobrażalnej. Kiedy spróbowałem przetłumaczyć na zwykły język treść tylko jednego z papierów, wynikało z niej, że stałem się posiadaczem pięćdziesięciu pięciu tysięcy uncji złota, zgromadzonych w Fort Knox.

To był oczywiście jedynie wydruk z jakiegoś rejestru, ale okazał się autentykiem. Reszta dokumentów zawierała natomiast certyfikaty różnorakich papierów wartościowych, umowy z bankiem Solution Inc. w Nowym Jorku, wydruki świadectw udziałowych, umowy z innymi podmiotami… Te dokumenty, które były tylko kopiami, zawierały dokładne wskazówki odnośnie lokalizacji oryginałów. Zawierały też hasła do najróżniejszych stron czy rejestrów, abym nie pogubił się w tym wszystkim.

Poza tym, jedna z teczek zawierała kilkanaście oryginalnych dokumentów. W tym, między innymi, notarialnie poświadczony testament. A w nim, Dorotka powierzała mi opiekę nad dziećmi, oraz przekazywała na własność cały swój majątek! Ruchomy, nieruchomy, wymieniony literalnie, oraz taki, którego jeszcze sama nie miała. Na przykład przyszłe akcje banku, które będą się jej należały po zatwierdzeniu rocznego bilansu banku.

Polski testament nie obejmował jednak aktywów, o których informacje zawarte były w papierowych wydrukach. Ten majątek znajdował się na kontach zagranicznych. Zarówno w banku Solution Inc. jak i na kontach giełdowych. A jak potem z zaskoczeniem odkryłem, byłem współwłaścicielem tych rachunków.

Nie pełnomocnikiem. Współwłaścicielem!!! A po Jej śmierci, właścicielem jedynym. I to bez żadnego postępowania spadkowego, oraz bez zapłacenia jakichkolwiek podatków.

Kiedy w lipcu próbowałem podliczyć taką ogólną wartość tych aktywów, w bardzo dużym przybliżeniu, otrzymałem sumę przekraczającą czterysta milionów dolarów!

A to wcale nie było jeszcze wszystko.

wykrot
26-11-2021, 02:28
Kwintesencją pracy Dorotki był kontrakt menadżerski, premiujący przede wszystkim wzrost ogólnej wartości polskiej grupy bankowej, którą kierowała i nadzorowała. Kontrakt wynegocjowała z niespotykaną premią za wzrost wartości akcji, za cały okres jej prezesury. Było to najpierw informacją poufną, ale po Jej śmierci zostało upublicznione, gdyż po weryfikacji rocznego bilansu, bank musiał podać informację o planowanej emisji akcji, zaspokajającej roszczenia spadkobiercy. Czyli moje.

Ale żeby było jeszcze bardziej interesująco, Dorotka na rynku Forex zagrała również na spadek wartości akcji banku w razie ustania jej pracy na stanowisku prezesa zarządu. Niezależnie od okoliczności czy powodów tegoż odejścia. Zrobiła to jeszcze w lipcu, z terminem sześciu miesięcy. I prawidłowo wyceniła późniejszy spadek wartości akcji! Ta transakcja dała jej, czyli już mnie, zysk w wysokości przekraczającej sto milionów złotych!

A jaka była jej ogólna, menadżerska wartość, na ile jej umiejętności kierownicze oceniał rynek, pokazały notowania giełdowe po Jej śmierci. Sumaryczna wartość akcji banku Solution Poland S.A. w ciągu następnych kilku dni spadła o kwotę miliarda ośmiuset milionów złotych! Tyle pieniędzy wyparowało z parkietu, gdy Jej zabrakło.

Takiego tąpnięcia w historii giełdy jeszcze nie było, ale to też nie był koniec. Cała korporacja na światowych giełdach zatrzęsła się w posadach. Rynek pamiętał Jej prognozy oraz wyniki Solution Inc. podczas kryzysu. Zainteresowani wiedzieli jaki miała udział w tym, że bank amerykański w czasach recesji może nie kwitł, ale zły okres dla innych przebrnął suchą nogą. A teraz Jej zabrakło…

I tak, co raz okazywało się, że ze wszystkich stron, za coś należą mi się pieniądze. Za wzrost wartości akcji banku, kiedy nim kierowała, za utratę wartości akcji, kiedy Jej zabrakło, za to, za tamto… Przychodził jakiś termin i z różnych jednostek napływały kolejne informacje o przysługujących mi benefitach. W ciągu pół roku okazało się, że Dorotka już po swojej śmierci, zarobiła dla mnie grubo ponad osiemdziesiąt milionów dolarów i dwanaście milionów euro! Szacunkowo, bo dokładnie tego w ogóle nie liczyłem!

Z tym, że te sumy zostały już opodatkowane, niestety. Ja nie umiałem podatków uniknąć. W tych sprawach tylko Dorotka była kuta na cztery nogi. Bardzo nie lubiła płacić podatków.

Przez kilka dni i nocy rozmyślałem później o naszym związku. O tym jak się zaczynał, jak trwał… Aż byłem na tyle silny psychicznie, by próbować dociec jak i kiedy zostałem jej wspólnikiem w prywatnych interesach. Przecież nigdy o tym nie rozmawialiśmy! Na ten temat nie było nawet żadnych sugestii! Rozdzielność majątkowa była w naszym małżeństwie aksjomatem. Oczywistością. O tym się nawet nie dyskutowało. Była konieczna i w sumie korzystna dla całej rodziny, w sytuacji pełnienia przez nas tak odpowiedzialnych funkcji. I przestrzegała tego wyraźnie, mimo że na prywatne zachcianki mogłem czerpać z jej konta pełnymi garściami. Ale na samochód nie chciała mi dać pieniędzy, musiałem zaciągać bankowy kredyt.
I ten kredyt właśnie wykorzystała. Zupełnie bez mojej wiedzy.

Pamiętam, jak poprosiła o kartę podpisu elektronicznego, pod pretekstem zmiany warunków kredytu, na bardziej dla mnie korzystne. Załatwiła to, owszem, coś tam w ratach się zmniejszyło. Ale kiedy teraz sięgnąłem do zapisów historii jej kont zagranicznych… To wtedy, w październiku, widniał na nich mój elektroniczny podpis, potwierdzający objęcie współwłasności. Wszystkie dokumenty miały tę samą cechę! Mój podpis, złożony poprzez zaufane, szyfrowane łącze bankowe.

Przygotowała wszystko tak, jakby swojej śmierci się spodziewała. I porządkowała sprawy na odejście. To przecież wtedy, też jakoś na przełomie września i października, oznajmiła, że pierwszy raz przegrała, że straciła pieniądze na jakiejś ryzykownej, giełdowej transakcji.
Widziałem, że to ją zabolało, ale nie poświęciłem zdarzeniu większej uwagi. Myślałem, że cóż, nie zawsze się przecież wygrywa. Nie ona pierwsza, ani nie ostatnia, której zdarza się przegrać. Tym bardziej, że potem już nie poruszała w mojej obecności takich tematów.

Dzisiaj jednak wiem, że nie był to przypadek. Od tamtego dnia Dorotka nie obstawiała już ryzykownych kontraktów. Ani jednej transakcji na żadnym agresywnym rynku akcji, ani na żadnej giełdzie. Kilka kont natomiast zamknęła, transferując walory w obligacje i dokupując złoto oraz certyfikaty na metale rzadkie. Dlatego mogła zgromadzić wszystkie dokumenty w sejfie, gdyż to co pozostawiła, nie wymagało większej, codziennej uwagi.

Był tam, owszem, niemały rejestr pakietów akcji różnych firm, począwszy od tych wielkich, informatycznych, medycznych i biochemicznych, po takie na razie obiecujące, ale z dużymi perspektywami. I ten pakiet nie był już potem zmieniany. Mało tego, zostawiła mi też rekomendacje, aby przez dwa lata niczego w nim nie zmieniać, a jedynie przyglądać się rozwojowi sytuacji i dopiero po tym czasie ewentualnie coś skorygować.

Wszystko wskazywało na to, że wiedziała. I przygotowywała się na śmierć. Nie wiedziała tylko jak i kiedy się to stanie. Nigdy też nie dała po sobie poznać, że wie. Nie chciała zepsuć nam ostatnich dni…

Sarenki znieruchomiały nagle niczym posągi. Przestały poruszać żuchwami i niepewnie przez kilka sekund strzygły uszami, nie opuszczając głów w kierunku ziemi. Coś je wyraźnie zaniepokoiło. Nagle jedna się odwróciła i odbiegła kilka metrów w kierunku ściany lasu, po czym na jego skraju zatrzymała jak wryta i spojrzała w tył, wciąż nasłuchując. Druga zrobiła tak samo. Ale wszystko to trwało niewiele dłużej niż sekundę. Zwierzęta uzyskały chyba pewność i jak zdmuchnięty płomień, znikły w żółto-zielonym już lesie.

Coś je zaniepokoiło i nie byłem to ja, bo nie w moją stronę spoglądały. Zresztą, wokół wciąż panowała cisza, zakłócana jedynie przez wiatr. Ale ja miałem mało „leśne” uszy, one były znacznie lepsze w te klocki. Ktoś się zbliżał. Zwierzę albo człowiek. Za jakiś czas przekonam się kto.

Tak… Kropkę nad „i” postawił wtedy Paweł Dedejko. Człowiek, który jakimś dziwnym trafem przewijał się obok przez cały nasz związek. Od samego początku aż poza jego zakończenie. Na dobre i złe. Dorotka obdarzała go ogromnym zaufaniem, więc i ja się z nim zaprzyjaźniłem. Ale to nie była poufałość. Było zaufanie, jednak bez poklepywania się po plecach. Szanowaliśmy się wzajemnie i poważali. Zresztą, okres naszej współpracy w banku był wręcz wzorcowy. Był właściwym człowiekiem, na właściwym miejscu.

Paweł przyjechał do mnie, do warszawskiego apartamentu, jakieś kilka dni po tym, jak we dwóch otwieraliśmy sejf. Oczywiście, wcześniej zadzwonił, upewnił się, że będziemy mogli spokojnie porozmawiać, ale telefonicznie tematu rozmowy nie zdradził. Nie było to niczym dziwnym. Szef ochrony banku, którym wciąż pozostawał, nie może być człowiekiem zbyt wylewnym przez telefon. Tym niemniej, spodziewałem się spraw dotyczących zakończenia porządkowania spraw Dorotki w banku, może podpisania przeze mnie jakichś zapomnianych papierów…

Ale tego z czym się zjawił, nie spodziewałem się nawet w najczarniejszych snach.

wykrot
27-11-2021, 06:37
Zaprosiłem go do swojego, małego gabinetu przy sypialni. Dorotki był większy, ale nie pozwalałem w nim niczego zmieniać i nikogo tam nie wpuszczałem, oprócz oczywiście Heleny. Tylko ona mogła wchodzić wszędzie i zawsze. To w domu zostało utrzymane, mimo wyraźnie kwaśnej miny mojej teściowej. Nie mogła być z tego zadowolona, ale niewiele mnie to obchodziło. I tak oddałem im, obojgu z Grzegorzem, prawie całe piętro.

Cały zresztą domowy układ zrobił się bardzo dziwny i nieoczekiwany. Kiedy teściowie zjawili się po śmierci Dorotki, mnie oczywiście nie było. Byłem w szpitalu. Ale przyjechała Justyna i rozlokowała ich u góry, bo przecież ktoś musiał zaopiekować się chłopcami. I ten obowiązek wziął na siebie Grzegorz. Na całe szczęście, apartament miał już wtedy górne piętro. Wykończone i zagospodarowane. Jakby czekał…
A że ja wciąż nie byłem zdrowy, teściowie po pogrzebie nie wyjechali. Grzegorz przez cały czas czuwał nad moim leczeniem, a teściowa próbowała nadrobić zaległości w opiece nad wnukami. Podobno średnio jej to wychodziło, chociaż chłopakom nikt niczego nie bronił. Ale oni swój rozum mieli.

Helena nie była zachwycona takim układem, ale najpierw robiła dobrą minę do złej gry. Sądziła, że to na chwilę, że chwilowo ścierpi. Teściowie jednak nie mieli ochoty na wyjazd. Podejrzewam, że teściowa mogła mieć na myśli spadek. Może liczyła na oddziedziczeniu tego apartamentu? Nie wiem tylko po co. Ale dwie gospodynie w domu to jest prosty przepis na wojnę.

Tu nie było inaczej. Doszło do jakichś scysji i Helena zabroniła teściowej wchodzenia do kuchni. Tamta z kolei, zaczęła demonstracyjnie zamawiać posiłki z zewnątrz, z jakiegoś cateringu, co z kolei Helena uznała za obrazę domu. I tak to trwało.

Teściowa nie wpuszczała do „swoich” pomieszczeń na górze ekipy Białorusinek, które w coraz większym stopniu przejmowały opiekę nad całym domem. To było oczywiste, Helenie sił nie przybywało i potrzebowała pomocy. Dlatego dziewczyny zaczęły nawet organizować i zlecać drobne naprawy oraz remonty. Jednak dla teściowej, taka troska była tym bardziej podejrzana. Czyli na zgodę szans nie było żadnych.

Może nawet fakt, że to Helena „szarogęsi” się w mieszkaniu Dorotki, wpłynął na myślenie teściowej? Może właśnie zdopingował ją do pozostania tutaj i „pilnowania dobytku”, by nie wpadł w obce ręce?
Biedna teściowa…

Nie wiedziała, że nie ma żadnych szans na nic, oprócz tego co Dorotka jej przeznaczyła. Milion dolarów z ubezpieczenia, dla niej i dla Grzegorza. Wspólnie. Bo Grzegorz nigdy się od niej nie odżegnywał. I dobrze, ja tego od niego nie wymagałem. Ale do teściowej się nie odzywałem. Chociaż czasami jakaś ironia aż cisnęła się na usta…

Zauważałem jednak, że Helena miała powoli dość tych wszystkich przepychanek i coraz więcej czasu spędzała w Podkowie. Bo teściowa Podkowy nie lubiła. Zresztą, najbardziej mobilnymi osobami w naszym zespole były Białorusinki. Grzegorz owszem, prawo jazdy miał i to od lat. Ale kierowcą był prowincjonalnym, nie na warszawskie i podwarszawskie ulice. Męczył się na nich okropnie.

Dopiero ochroniarze bankowi nauczyli go drogi do szkoły, aby odwoził i przywoził chłopców. Męczyło go to zadanie mocno, mimo to starał się dumnie wytrwać. Po kilku tygodniach, nowy prezes zarządu zniósł ochronę bankową dla chłopców i wtedy musieliśmy sobie radzić sami. Na szczęście, pan Kazimierz dowiedział się o tym i sprawę rozwiązał w ramach korporacji, z pomocą kolegów. A potem, już w lecie, wyrównałem z nimi zaległości w rachunkach i nadal mogłem na pana Kazimierza liczyć.

Szkoła na szczęście nie była tak durna, jak nowy prezes banku. Chłopcy wciąż mieli obywatelstwo amerykańskie, a ponadto występowali w glorii bohaterów. Zasługi mamy nie zostały zapomniane. A że Helena uiszczała wszelkie dodatkowe opłaty w stylu Dorotki, więc tutaj problemów nie było najmniejszych.

Ale powstały one w miejscu, gdzie nikt by się tego nie spodziewał. Pranie, sprzątanie i kuchnia, zaczęły być w domu realizowane tak jakby usługowo, na zamówienie. Nie było już tej atmosfery, kiedy wieczorem siadywaliśmy wszyscy w salonie i tak zwyczajnie rozmawialiśmy. O wszystkim i o niczym. Nie było rodziny. Nie było wspólnych dążeń, jednego strumienia celów i zamiarów. Przeciwnie, nasze oczekiwania rozjeżdżały się coraz bardziej. Nas wszystkich i każdego z osobna.

Ten chory układ wciąż jednak trwał, mimo, że Helena coraz częściej po kolacji gdzieś wyjeżdżała. Później wracała, aby rankiem wyprawić chłopców do szkoły, ale z jej słów wynikało, że taki luksus im się kończy. Że za niedługo będą musieli radzić sobie sami. Nie bardzo w to wierzyli, ale… To oni. Oni jeszcze nie wiedzieli, że życie jest okrutne. Że nie tylko zabrało im mamę. Ja nie byłem już taki pewien, że Helena sobie żartuje. Na to należało się przygotować.
Należało, tylko ja nie miałem aż takiej siły…

Kawę przyniosłem z gabinetu Dorotki, bo tam stał ekspres. I tam przygotowałem dwie filiżanki smolistego napoju. Pamiętałem, że żaden z nas nie lubi dodatków ani ulepszeń. Kawa ma być kawą. A że fotel przy stoliku był tylko jeden, to posadziłem w nim Pawła. Sam do stolika podsunąłem sobie pufa.
- Ciasteczko? – zapytałem.
- Daruj sobie – westchnął. – Tomek…

- Tak? Coś potrzebujesz? Nie wszystko podpisałem z oględzin?
- Nie… Pozwól, że… Nie… Wypijmy spokojnie kawę.
- Paweł…

Coś mnie wtedy ruszyło. Do takich jego tekstów nie byłem przyzwyczajony.
- Czy coś się znowu stało?
- Nie! Daj spokój. To… nie wymaga pośpiechu.
- Możemy wypić kawę?
- Możemy.

Zamilkł i długo się nie odzywał.

wykrot
27-11-2021, 23:55
Kiedy znów zabrał głos, musiałem wrócić myślami do chwil z tamtego grudniowego dnia. Było czystym przypadkiem, że tuż za mną z banku wyjechał samochód z inspektorem Rybackim. Był naocznym świadkiem wszystkich wydarzeń, ale będąc profesjonalistą i osobą uczuciowo niezaangażowaną, stanął na wysokości zadania. Nie poddał się panice.

Rybacki powiadomił o katastrofie Pawła, który jeszcze wtedy był w banku. I natychmiast wdrożył procedury przewidziane na takie okoliczności. W banku i poza nim. Niektóre nie były tak zupełnie zgodne z prawem. Domyślałem się tego, ale fakty były mi obce.
Teraz musiałem je poznać…

- Tomek... Jak się czujesz?
- Zwyczajnie. Jak przez ostatnie dni. Mniej więcej tak jak wtedy, kiedy otwieraliśmy sejf.
- To dobrze, bardzo dobrze.
- A czemu pytasz? Mam ci coś podpisać?
- Nie… nie trzeba podpisu…
- Więc o co ci chodzi? Są jakieś problemy?
- Poczekaj chwilę… Nie wiem… nie wiem jak ci to powiedzieć…

To nie był Paweł. Taki konkretny, zawsze pewny siebie człowiek. Spróbowałem jakoś złagodzić sytuację.
- Dobrze, wytrzymam, nie przejmuj się! Powiedz lepiej co tam w domu. Jak twoja żona?
Pokiwał głową.
- Nie żyje od dwunastego lutego.
Ręce i nie tylko ręce mi opadły.

- Paweł… przepraszam. Bardzo cię przepraszam!
- Nic się nie stało, nie przejmuj się. Miałeś prawo o tym nie wiedzieć. Wiesz… Ja się z taką opcją liczyłem od dawna, ciebie natomiast dotknęła zupełnie nieoczekiwanie.
- Czyli obydwaj jesteśmy wdowcami?
- Tak, absolutnie tak. Tylko, że…

- Tak?
- Tomek… jest jedna sprawa, której nie mogę przed tobą zataić…
- Z jakiego gatunku? Moralności?
- Poczekaj… proszę!
- Czekam więc, mów!
- Chciałbym ci przedstawić otoczkę… całej sytuacji, bo wciąż jesteś sekretarzem stanu, czyli członkiem rządu, prawda?
- Podobno. Tak samo zresztą jak dyrektorem w banku, delegowanym do pracy rządowej. Nikt mnie nie może zdymisjonować, bo wciąż jestem na zwolnieniu lekarskim. Ale co to ma do rzeczy?
- No właśnie…

- Paweł… – coś mnie wtedy tknęło. – To jest… coś nieprzyjemnego?
- Słuchaj… nawet… Nic już nie mów, proszę! Bardzo cię proszę! To nie jest dla mnie ani łatwe, ani proste, lecz czuję że muszę... Przez szacunek dla twojej zmarłej żony. Jej to jestem winien przede wszystkim…
- Więc mów co masz mówić! – wrzasnąłem. – Przestań lawirować!
- Tomek… to jest trudne.
- Mów!
- Dobrze, usiądź!

- Siedzę i czekam!
- Będę musiał nawiązać do tamtego dnia katastrofy… dasz radę?
- Dam! – zawołałem z naciskiem.
Ale nie dałem…

- Więc słuchaj. Tamtego dnia, niemal tuż za tobą, z banku wyjechał Zbyszek Rybacki, wiesz o tym, prawda?
- Wiem i co z tego?
- Na razie nic, to był czysty przypadek. Zbieg okoliczności.
- Rozumiem.
- Zbyszek jest doświadczonym policjantem i nie stracił głowy, chociaż zdarzenie było straszne. Natychmiast powiadomił mnie o wszystkim, a na miejscu zarządził zabezpieczenie całego terenu wręcz wzorcowo, aż do chwili przyjazdu służb państwowych. Nie zapominając przy tym, że teraz pracuje w banku.
- Co to ma do rzeczy?
- Nie pracowałeś w policji, więc nie rozumiesz niuansów. Zbyszek najpierw zadziałał jak policjant i kiedy patrol nadjechał to pokierował jego postępowaniem, ale później zadbał, by to co policji interesować nie powinno, nie wpadło w jej ręce.

- Co masz na myśli?
- Rzeczy osobiste ofiar wypadku. Nie otrzymałeś torebki swojej żony, prawda?
- Nie… nie wiem. Nie myślałem o tym…
- Ale ja wiem, bo ja ją mam.
- Skąd?
- Zaraz, po kolei. Teoretycznie, przed zakończeniem gromadzenia materiałów śledztwa, z miejsca wypadku śmiertelnego nie wolno zabrać niczego. Takie są policyjne zasady. Zbyszek natomiast wymusił na policjantach ich złamanie i ekipa z banku zabrała ze zniszczonego wraku torebkę twojej żony oraz saszetkę Romka. Były to rzeczy nie mające znaczenia dla dochodzenia w sprawie katastrofy, ale mogły przecież zawierać materiały, których ujawnienie naruszyłoby tajemnicę bankową. I ten argument Zbyszek wtedy wykorzystał.

- Nie słyszałem o niczym, nie interesowałem się…
- Wiem. Mówię to dlatego, że dochodzenie w tej sprawie trwa i ktoś kiedyś może cię pytać o te rzeczy. W każdym razie mamy w tej sprawie poparcie ambasady i obiecaną pomoc, gdyby sprawy przybrały nieprzyjemny obrót. Na razie jednak to się tylko tli i jakoś nie jest kończone. Ktoś trzyma tę sytuację na wszelki wypadek.
- Niech sobie trzyma. Niby co miałbym odpowiedzieć na takie pytania? Jak osiwiałem? Przecież wszyscy wiedzą, że w tamten wieczór.
- Nie lekceważ sytuacji. Byłeś osobą wtajemniczoną w różne bankowe niuanse i nie masz doświadczenia w unikaniu różnych kruczków stosowanych przez przesłuchujących. Nie łudź się więc, że w razie godziny W dasz im radę. To tak nie działa.
- Mówże w końcu, przestań już pieprzyć!

- Dobrze. Więc teraz w dużym skrócie. Torebka twojej żony, oraz saszetka Romka są u mnie, na przechowaniu. Ale jest rzeczą oczywistą, że musieliśmy je przeglądnąć. I znaleźliśmy w nich, między innymi, nośniki pamięci.
- Pewnie każdy takowe ma.
- Tak, ale badaliśmy ich zawartość. U twojej żony nie było materiałów tajnych, dostęp nie był nawet zaszyfrowany. Większość plików stanowią materiały przydatne w pracy naukowej. Było także trochę zdjęć, takich okazyjnych Różnych, zgranych pewnie z telefonu. Informacji bankowych w zasadzie nie było.
Natomiast u Romka znaleźliśmy film, który musisz obejrzeć.

No i obejrzałem. Na tym domowym komputerze, który nie był podłączony do sieci. Jak Romek gwałci Dorotkę.

Według informacji Pawła, które przekazał mi zaraz później, stało się to w nowojorskim hotelu, w którym nocowali podczas wspólnego wyjazdu, w sprawie nowego sprzętu komputerowego z „dodatkami”. Kiedy obydwoje mieli zdawać relacje szefostwu korporacji.

Romek najwyraźniej wszystko wcześniej zaplanował, bo inaczej by tego nie nagrywał. Wykorzystał Dorotki zaufanie i w jakiś sposób „poczęstował” ją tabletką gwałtu, gdyż na filmie była zupełnie bezwolna i bierna. Zachowywała się z absolutną obojętnością i przez cały, kilkuminutowy zaledwie film, nie wypowiedziała ani jednego słowa. Zresztą, Romek też nic nie mówił. Słychać było tylko jego posapywania.

Już pierwsze ujęcia przedstawiały hotelowe łóżko. Tak została ustawiona kamera. Później w kadrze pojawił się Romek podtrzymujący Dorotkę. Ubrana była w szlafrok. On ten szlafrok z niej zdjął, po czym posadził ją na łóżku. Ale od razu poleciała do tyłu i się położyła. On na to nie zareagował, lecz zaczął się rozbierać i dopiero kiedy był już nagi, zaczął zdejmować bieliznę z niej. I w końcu pospiesznie sobie z nią ulżył.
Nie protestowała, ani mu nie pomagała. Milczała i tylko czasami spojrzała gdzieś w bok, zupełnie obojętnym i nieobecnym wzrokiem.
Co było potem, nie wiadomo. Na tym film się zakończył.

Długo siedziałem ze spuszczoną głową i milczałem. Bo o czym było mówić? Paweł nie przerywał milczenia. Obydwaj wiedzieliśmy i rozumieliśmy to samo. Dorotka wpuściła Romka wieczorem do swojego apartamentu, pewnie na jakąś konsultację. A może żeby zwyczajnie porozmawiać? Bo niby dlaczego miała tego nie zrobić? Przecież to stary znajomy, kolega, mąż koleżanki, były podwładny… Miała się go bać? A on wykorzystał sytuację… Którą na pewno wcześniej zaplanował. Tu Paweł zgodził się ze mną.

- Wszystko na to wskazuje. Na pewno miała podaną tabletkę gwałtu, nie mam żadnych wątpliwości. Jej zachowanie, reakcje, są typowe dla takich przypadków. Jak to zrobił, tego już się nie dowiemy. Ale zrobił, więc musiał ten specyfik mieć. A to już oznacza pełną premedytację. Przypadku nie było.

I jak teraz miałem z taką wiedzą żyć?

wykrot
29-11-2021, 07:30
Z Pawłem jakoś wtedy wytrzymałem, ale tylko dopóki był. Kiedy już poszedł, siły mnie opuściły. To wtedy miałem nawrót tej bardzo silnej depresji i kolejny miesiąc wyjęty z życiorysu. Bo z kim mogłem podzielić tę kolejną dla mnie traumę? Komu opowiedzieć o następnym ciosie od losu? Od kogo przyjąć pocieszenie?
Byłem sam. I sam wszystko w sobie dusiłem. Sam zaskorupiałem się w jakimś kokonie i odsuwałem od siebie bodźce tego świata. Niczego nie chciałem i nikt nie był mi potrzebny.

Znowu wylądowałem w klinice…

Trzask pękającej pod nogą gałęzi usłyszałem już wyraźnie. Ktoś szedł i niespecjalnie dbał o to, by go nie słyszano. Czyżby ktoś do mnie? Nie byłem z tego faktu zadowolony. Przez chwilę pomyślałem nawet, żeby wciągnąć na górę drabinkę. To był zaledwie odcinek kilku szczebli, ale ich brak dość skutecznie zablokowałby intruzowi możliwość wejścia na ambonę.

Zaraz jednak zrezygnowałem z tego zamiaru. Z powodu bierności, albo inaczej lenistwa. Nie chciało mi się nawet ruszyć.
Wreszcie, pomiędzy drzewami, rozpoznałem sylwetkę nadchodzącej. To była Lidka.

Właściwie nie utrzymywaliśmy teraz kontaktów. No bo z nikim, z dawnych znajomych, takowych przecież nie utrzymywałem. Lidka owszem, kilka razy do mnie przez ten rok zaglądnęła, ale były to krótkie, zdawkowe spotkania i rozmowy. Ona wyczuła od razu, że nie jest u mnie gościem pożądanym, więc przychodzić przestała. A ja nie chodziłem nigdzie, więc i do niej też. Bo i o czym mieliśmy rozmawiać?

Lidka spojrzała w stronę ambony i ujrzawszy, że patrzę w jej stronę, uniosła dłoń i pomachała nią symbolicznie. Tyle. Kiedy podeszła, od razu wspięła się po schodkach i rzuciwszy jedynie króciutkie „cześć”, stanęła obojętnie przy krawędzi, w pewnej odległości ode mnie. Oparła ręce na barierce i spoglądała w głąb polany. Obydwoje milczeliśmy przez co najmniej kilka minut.

Wreszcie przemówiła.
- Słychać u ciebie coś nowego?
Odpowiedziałem dopiero po chwili.
- Nic.
- To nie jest dobrze. I wybacz, że naruszam twoją samotnię, ale musiałam.
- Ja nic nie muszę i niczego nie chcę.

- Jesteś tego pewny? – wreszcie odwróciła twarz w moją stronę. – A ja chciałam cię poprosić, żebyś mi pomógł…
Nasze spojrzenia się spotkały, ale tym razem to ja uciekłem wzrokiem na polanę. Już poczułem niechęć, już mi przeszkadzała.
- Ja? Ja nikomu nie jestem w stanie pomóc. Ani nikt nie pomoże mnie.
- Tomek… mówię bardzo poważnie. Proszę, wysłuchaj mnie chociaż!
Drażniła mnie, ale zmusiłem się, aby nie być impertynencki.

- O co chodzi?
- Bank przysłał mi żądanie natychmiastowej spłaty kredytów, poręczanych przez Dorotę. Pod pretekstem tego, że gwarancje z chwilą jej śmierci, stały się nieważne.
- No i co z tego?
- Przecież nie mam takiej sumy. Położą nam firmę!
- Obudzili się? W dziesięć miesięcy po jej śmierci?
- Nie wiem co się stało – zaczynała się tłumaczyć. – Jeszcze u nich nie byłam. Dostałam dopiero wezwanie, a że dowiedziałam się o twojej tutaj obecności, najpierw chciałam porozmawiać z tobą.

- A co ja mam do tego?
- Masz połowę firmy.
- Niczego nie mam. Kontaktuj się z Damianem.
- Tomek!…
Odwróciła się w moją stronę i opuściła ręce. Przez chwilę milczała.
- Dlaczego mnie tak traktujesz? – zapytała cicho.
- Jak? – odpowiedziałem spokojnie. – Przecież nic się nie zmieniło. To Damian dysponuje wszelkimi kompetencjami. A ja wciąż jestem urzędnikiem państwowym.

Pokiwała głową, ale nie wypowiedziała ani słowa, tylko ponownie odwróciła twarz w stronę polany i wsparła dłonie na barierce. Znowu milczała przez kilka minut.
- Rozumiem… – przemówiła. – Widocznie masz z czego żyć i na Limanie ci nie zależy. Postanowiłeś nie kiwnąć palcem w jego obronie. A że ja wtedy nie będę miała za co kupić dzieciom chleba, to cię już nie interesuje. Rozumiem…

- Gówno rozumiesz! – warknąłem w odpowiedzi. Zdenerwowała mnie.
Odwróciła twarz w moją stronę i zagrała na najwyższej nucie.
- Starzy ludzie mawiali kiedyś, że przyjaciół poznaje się w biedzie. Ale widzę, że tutaj to nie ten adres. Nie przeszkadzam ci zatem. Żegnaj!

Odwróciła się i miała zamiar iść na drabinkę, ale zagrodziłem jej drogę.
- Tak mówisz? Przyjaciół poznaje się w biedzie? To może ja pokażę ci film o takiej tematyce. O przyjaźni. Chcesz?
- Daj mi spokój. Nie mam czasu na żadne filmy. Ja mam siedem dni na spłatę zobowiązań firmy.
- A jednak nalegam! – schwyciłem ją za przedramiona. – Mam ten film przy sobie. Jest krótki, to tylko kilka minut. Zdążysz więc bez uszczerbku dla innych swoich zajęć. Obejrzysz?

Musiałem mieć coś takiego w głosie, że nagle zaprzestała oporu i znieruchomiała. A potem oparła się plecami o barierkę.

Puściłem jej ręce i sięgnąłem po smartfon, a potem uruchomiłem film, nagrany przez Romka w Nowym Jorku. Ten, na którym gwałci Dorotkę.
Ale zanim się zakończył, pod Lidką ugięły się nogi i rozpłakała się w głos, bezwładnie zjeżdżając plecami po ściance, aż usiadła na deskach podłogi, a smartfon wypadł jej z dłoni.
- Dla… czego… mi to… ro… ro… bisz? – szlochała. – Dla… czego ro… bisz to… moim… dzieciom? Co… one ci… winne? To nie… ja… ją… zgwałciłam! A on… nie żyje!...
- A nie zauważyłaś, że właśnie nic twoim dzieciom nie robię? – zawołałem. – Ty nie potrafiłaś nawet jeden raz obejrzeć go do końca, a ja oglądam codziennie! Każdego dnia twój mąż gwałci moją żonę! Rozumiesz??? Rozumiesz to??? I ja muszę z tym żyć!!! On ją codziennie zabija! Więc ja też pytam: dlaczego? Dlaczego? Dlaczego??? – wrzeszczałem.
Schowała twarz w dłoniach, po czym, bezwładnie opadła na podłogę. I tylko spazmy, od czasu do czasu, wstrząsały całym jej ciałem.

Nagle, całe moje napięcie gdzieś się ulotniło. Właściwie to czemu na nią krzyczę? Przecież ona w niczym nie zawiniła! To tylko ja musiałem się na kimś wyładować…

W mgnieniu oka padłem na kolana i usiadłem na piętach, próbując unieść jej głowę z podłogi.
- Lidka, przepraszam! – mówiłem, pełen skruchy. – Bardzo przepraszam! Wiem, że nie ty jesteś winna, ale gdzieś, kiedyś, musiałem wylać swój żal…
Leżała bezwładnie, tym niemniej, udało mi się ją podnieść i przesunąć odrobinę nogi tak, że jej głowa spoczywała teraz na moich kolanach. Ale oczu nie otwierała, bo wciąż płakała.

wykrot
29-11-2021, 21:32
I wtedy coś mnie oświeciło. Pochyliłem się i jednocześnie uniosłem jej głowę.

- Lidka… wyjdź za mnie! – szepnąłem. – Zostań moją żoną! Nie wiem czy będę potrafił pokochać ciebie tak, jak kochałem Dorotkę, ale przyrzekam ci wierność, szacunek, oraz że będę dbał o twoje dzieci jak o własne. Będę dla nich dobrym wujkiem!
Jeszcze wyżej uniosłem jej głowę i przytuliłem bardzo mokry policzek do swojego.
Ona milczała. I tylko czasem piersią zatrząsnął spazm.

A potem, trzymając się mojej kurtki, usiadła obok i oparła się o ściankę. Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem.
- Pomóż mi! – kontynuowałem prośbę. – A ja pomogę tobie! Bo jeśli my sami się nie zrozumiemy, to któż nas zrozumie? A mnie tylko ty możesz zrozumieć. Nikt inny!
Odwróciła głowę w moją stronę.
- Czy ty wiesz, co zrobiłeś? – zapytała spokojnie.
- Nie… – zmieszałem się. – Wybacz, nie chodziło mi o to, by cię urazić…

- Nie o tym mówię – wtrąciła.
- A o czym? – niczego nie rozumiałem.
- Co ty zrobiłeś… – szepnęła. Bez irytacji w głosie.
- Poprosiłem cię o rękę – odpowiedziałem, wciąż niczego nie rozumiejąc. – I proszę cię o to ponownie, bo nie otrzymałem odpowiedzi.

Nie odwróciła spojrzenia, nie nakryła oczu powiekami.
- Naprawdę tego chcesz? – zapytała.
- Tak! – odpowiedziałem, kiwając głową.
- Dobrze – wyszeptała po kilku sekundach zwłoki. – Będę twoją żoną, jeśli tego chcesz.
Próbowałem przycisnąć ją do siebie, ale powstała i podała mi rękę, pomagając się podnieść. A potem objęliśmy się i pierwszy raz ją pocałowałem. Później raz drugi, trzeci…

Kiedy staliśmy przytuleni, ze zdziwieniem poczułem wzrost napięcia w spodniach. Miałem wzwód!
- Lidka… – szepnąłem.
- Tak? – odchyliła tułów i spojrzała mi w oczy. Wtedy ująłem jej dłoń i poprowadziłem na podbrzusze. Poczuła i zrozumiała.
- Chcesz? – zapytała spokojnie. A ja tylko skinąłem głową.
W odpowiedzi pocałowała mnie i zdjęła kurtkę. A potem spodnie…

Kiedy było już po wszystkim, jakby kamień spadł mi z serca. Siedziałem na ławce wolny i spokojny, trzymając ją na kolanach. Oparłem głowę o biust i milczałem.
Ale nie trwało to długo.
- Zimno trochę, pozwól mi się ubrać – cmoknęła mnie w czoło, po czym powstała. Nie było wyjścia, też musiałem doprowadzić się do porządku.
- Jak się czujesz? – zapytałem, naciągając spodnie.
- Nie najgorzej – odpowiedziała. – Na pewno lepiej niż godzinę temu, kiedy dopiero tu wchodziłam.
- A ja znacznie lepiej – wzdychałem, łapiąc leśne powietrze pełną piersią. Na chwilę objąłem ją i pocałowałem. – Nawet oddycha mi się lżej.
- Mnie też ciśnienie spadło. I wiesz co? Nabrałam przekonania, że z Limanem nic złego się nie wydarzy.
- Zupełnie słusznie – potwierdziłem. – Pracownik banku popełnił poważny błąd, za który mogę kogoś skrócić o biurko.

Nagle doszło do mojej świadomości, że myślę kategoriami, o których już niemal całkiem zapomniałem. Że myślę o jakimś działaniu! Że mógłbym podjąć jakiś wysiłek!
Ona chyba tego nie skojarzyła, bo spokojnie kontynuowała temat.
- Jesteś tego pewien? – spojrzała na mnie, zdziwiona.
- Tak – pokiwałem głową. – Dorotka nie jest poręczycielem twoich kredytów.
- A kto jest?
- Fundusz Doroty Warwick.
- Skąd wiesz?
- Bo ja jestem jego dysponentem. Jedynym. Lideczko, później o tym porozmawiamy. Powiedz natomiast co robimy teraz?

- Nie wiem. A co miałeś w planach?
- Nic. Stanie tutaj do nocy. Ale już nie chcę stać.
- To może pójdziemy do leśniczówki, a potem pojedziemy do mnie? Wypadałoby chyba powiadomić rodziny o naszej decyzji.
- Wolałbym najpierw do ciebie.
- Czemu?
- Teściowa nie zasługuje na pierwszeństwo otrzymania takiej wiadomości…
- Jak chcesz – wzruszyła ramionami, ale uśmiechnęła się. – Chociaż bliźniakom mógłbyś to powiedzieć.

- Im bez różnicy czy teraz, czy później. Wiesz, że Helena wyprowadziła się od nas?
- Coś wspomniała, ale sądziłam, że to żart.
- Chyba nie. Zaskoczyła mnie, kiedy wysiadała z samochodu. Powiedziała otwarcie bym nie martwił się o jej powrót, bo wracać do Warszawy nie zamierza. Ma dość podchodów teściowej.
- I co teraz zrobisz?
- Nic. Poczekam na twoje decyzje – oświadczyłem, spoglądając jej w oczy. – Bo chyba nie wyobrażasz sobie, że pozwolę wam teraz mieszkać gdzieś oddzielnie, prawda? Ja nie chcę być sam!

Lidka roześmiała się, ale tak nieco smutno.
- Rzeczywiście… O kurczę, trzeba będzie przestawić całe myślenie…
- Poradzimy sobie.
- Oczywiście, że poradzimy, ale zamieszania trochę będzie.
- Damy radę.
- Tylko, że… Tomek…

Zamiast skierować się w stronę drabinki, nieoczekiwanie usiadła na ławeczce, wyciągając ku mnie rękę.
- Siadaj ze mną.
Posłusznie zająłem miejsce obok, a wtedy położyła dłoń na mojej.
- Porozmawiajmy jeszcze, bo nie będę ukrywała, że to co się tutaj i teraz wydarzyło, jest dla mnie dużą niespodzianką.
- Ja też tego nie planowałem… – udało mi się wtrącić.
- Ale podtrzymujesz deklarację? – spojrzała mi w oczy.

- Lidka… Zdecydowanie tak! – przytuliłem ją do siebie. – Teraz wiem, że już dawno powinienem z tobą otwarcie porozmawiać i szukać twojej obecności, a nie zamykać się w sobie. To było straszne…
- O tym później porozmawiamy, teraz chciałam zapytać, czy znasz moją obecną sytuację?
- W jakim sensie?
- W każdym. W firmowym wiesz, że los Limana zawisł na ostrzu noża. A co wiesz o mojej sytuacji osobistej?
- Nic – przyznałem, nieco zmieszany.

- No właśnie… – pokiwała głową. – Ale że znowu jestem posłanką do Sejmu to wiesz?
- To tak. Grzegorz mi kiedyś wspomniał.
- Więc teraz ci powiem, że zdążyłeś niemal w ostatniej chwili.
- Co…? Z czym? Dlaczego?
- Z oświadczynami – wypowiedziała dobitnie, po czym pocałowała mnie i potarła nosem nos.

- Opowiadaj, bo nie kumam – zażądałem.

wykrot
30-11-2021, 18:00
- Mam zaproszenie na spotkanie nowych parlamentarzystów – zaczęła wyjaśniać. – Na niedzielę.
- No i co z tego?
- Jest jeden nowy senator w naszym klubie, który na pierwszym spotkaniu nie odstępował mnie nawet na krok. A mnie też się spodobał…

Spojrzałem na nią z przestrachem i zauważyła to.
- Uspokój się! – objęła mnie za szyję i przytuliła. – Mówię ci po to, abyś wiedział, a nie żeby cię straszyć. Nie pojadę na to spotkanie! Chociaż przyznam, że myślałam o tym…
- Przespałaś się z nim? – zapytałem otwarcie.
- Nie zdążyłam – odparła bez namysłu. – Ale w niedzielę… chyba… nie stawiałabym już oporu… Dlatego mówię, że zdążyłeś w ostatniej chwili.

- Czujesz do niego miętę? – drążyłem temat.
Spojrzała na mnie, pochylając nieco głowę na bok. Wiedziałem co to oznacza, znaliśmy się przecież jak łyse konie. Wpadała w nastrój właściwy do pokpiwania sobie z rozmówcy.
Ale nieoczekiwanie wyprostowała się i odezwała normalnym tonem.
- Wiesz co? To nie mięta. Zaczynałam mieć serdecznie dość celibatu. Jak wiesz, jestem bardzo monogamiczna, a z Romkiem nie sypiałam już na kilka miesięcy przed jego śmiercią.
- Nie mogłaś mu darować tego Bukaresztu?

Na kilkanaście sekund zapadła cisza. Znowu spoglądała wprost przed siebie, niewidzącym wzrokiem. Wreszcie zaczęła powoli cedzić słowa.
- Bukareszt może bym i darowała, nie takie sprawy ludzie puszczają w niepamięć. Ale było coś jeszcze…
- Nie chcesz powiedzieć, to nie mów – zaproponowałem, widząc jak się męczy.
Ale wtedy spojrzała na mnie.
- Tomek, to będzie trudne dla ciebie, bo ja to już przetrawiłam. Ale jednak powinieneś wiedzieć…
- Mów więc! – zażądałem, chociaż czułem jak mi tętno podskoczyło do stu uderzeń.

Zacząłem się bać. Że znowu coś się stanie i znowu dostanę cios w głowę. Ale tym razem, zaaferowana wspomnieniami Lidka, nie zwróciła uwagi na mój wygląd i zaczęła opowiadać, nie patrząc mi w oczy.
- Jak wiesz, już latem nasze relacje mocno osłabły, chociaż jeszcze się tliły. Byłam na niego strasznie wściekła, jednak z tyłu głowy wciąż miałam dzieci i ich interes. To dla nich musiałam! Musiałam wytrzymywać te ironiczne spojrzenia kolegów, pracowników i nawet przechodniów na ulicy! Tomek! – schwyciła mnie za rękę. – Na złodzieju czapka gore, a mnie wyobraźnia podpowiadała, że wszyscy wiedzą, iż mąż zrobił ze mnie idiotkę! To było czasami ponad siły! Jak mnie to poniżało!
- Rozumiem cię…

- Niczego jeszcze nie rozumiesz. Powoli ten mój stan przechodził, on najczęściej schodził mi z drogi, ale zdarzyło się coś, co wszystko przekreśliło. Pewnego dnia, znowu doszło między nami do jakiegoś nieporozumienia. Nie pamiętam o co, bo to było nieistotne. Ale on wtedy rzucił mi w twarz, że żałuje małżeństwa ze mną. I że ożenił się ze mną tylko dlatego, żeby być blisko Doroty. Bo to ją kochał, a nie mnie… Rozumiesz teraz? On powiedział to patrząc mi w oczy! Mnie, która wszystko robiłam dla niego…
Jej głos się załamał, ale zacisnęła zęby i łzy nie poleciały.

- Rozumiesz więc, że po czymś takim, o ponownym wpuszczeniu go do łóżka nie mogło być już mowy. Dlatego miałam przerwę dłuższą niż rok. I może nie uwierzysz, ale jesteś drugim mężczyzną w moim życiu. Tak, panie Tomku! – pocałowała mnie w policzek, chichocząc nieoczekiwanie. – W łóżku obok ciebie sypiałam nie raz, ale z tobą jeszcze nigdy. Dopiero dzisiaj, na ambonie nadszedł ten pierwszy raz… W dodatku muszę przyznać, że było całkiem fajnie…

Nieoczekiwanie znowu poczułem podniecenie.
- Zaczynam znowu mieć ochotę…
- Nie tutaj! – zaprotestowała. – Teraz chcę wygodnie. W łóżku. Powoli i długo…
- A urodzisz nam córkę?
- Chcesz?
- Jasne!
- No to musisz się postarać! – zawołała i wstała z ławki. – Chodźmy, bo czas ucieka!

Do leśniczówki zaglądnęliśmy tylko na chwilę. Lidka była tutaj, kiedy mnie szukała i wspominała, że potrzebny jestem w kwestiach dotyczących Limana. Dlatego nikt się nie zdziwił gdy poinformowała, że zabiera mnie ze sobą i nie wie, kiedy będę z powrotem. Tylko Grzegorz zapytał jak się czuję, a ją, czy za mnie odpowiada. A gdy potwierdziła, nie widział żadnych przeszkód.
Podobnie jak chłopcy, którzy tylko na krótko przerwali swoje zabawy.

Moja obecność przestawała być oczywistością, nawet dla rodziny. Stawałem się zbędny. I chociaż była to nieobecność duchowa, to jednak. Już się przyzwyczajali, że czy jestem, czy mnie nie ma, dla nich to bez różnicy.
Postanowiłem, że nadeszła pora przypomnieć o sobie, ale jeszcze nie dzisiaj. Najpierw spróbujemy ułożyć relacje z Panią Marylą i panem Michałem.

Do Czyżyn pojechaliśmy samochodem Lidki, żeby nie wzbudzać zainteresowania. Jej auto nie rzucało się w oczy, a przecież nie chcieliśmy wywoływać sensacji. W dodatku, po drodze wymyśliła jeszcze, żebym najpierw pozostał w samochodzie, a ona pójdzie sprawdzić, czy rodzice są sami i czy znajdą chwilę czasu. Nie chciała nikogo obcego podczas tak ważnej sytuacji. No i prawie się nam udało. Z naciskiem na „prawie”.

Zaraz po wyjściu z samochodu, Lidka natknęła się na Helenę. Spotkanie nie do uniknięcia, Helena właśnie w tym momencie wychodziła z domu. Spotkały się przed drzwiami. I jeden rzut oka wystarczył, żeby mnie zidentyfikowała.
Nie było sensu się kamuflować. Wysiadłem więc i podszedłem do nich. Ale Lidka też o tym pomyślała i zaczęła za mnie.
- Pani Heleno, los tak chciał. Pani pierwsza się dowie.
- Cóż tam znowu za nowina?

- A to, że oświadczyłem się Lidce i oświadczyny zostały przyjęte – przejąłem inicjatywę. – Lidka zostanie moją żoną! – spojrzałem na nią dumnie.
Helena westchnęła i pokiwała głową.
- Dawno należało tak uczynić – podkreśliła. – Ale lepiej późno niż wcale. Z mojej strony należą się wam gratulacje!
- Dziękujemy! – Lidka ukłoniła się jak pensjonarka. – Pani Heleno, rodzice w domu? Są wolni czy zajęci?
- A po co wam oni?
- Mamy zamiar ich poinformować…
- Tego jeszcze nie róbcie – Helena zaprotestowała. A Lidka zamarła w bezruchu.
- Dlaczego? – zapytała ze zdziwieniem.
- Zdążysz – Helena bagatelizowała sprawę.
- Więc co mamy zrobić? – Lidka nie rozumiała tego sprzeciwu. Ja zresztą tak samo.
- Idźcie do samochodu. Zaraz do was przyjdę.

Odwróciła się na pięcie i ponownie weszła do domu.

wykrot
01-12-2021, 18:22
Nie było jej może z pięć minut. Potem ukazała się w drzwiach i pewnym krokiem podeszła, po czym wsiadła do samochodu, na tylną kanapę.
- Jedźcie teraz do Pokrzywna, a ja będę twoim usprawiedliwieniem i zapewnię opiekę nad dziećmi – zwróciła się do Lidki. – Tam jest zwyczajnie. Ogrzewanie załączone, będzie wam wygodnie. I wracajcie dopiero jutro. Ja natomiast przygotuję mamę i tatę – uśmiechnęła się do nas. – A później, jeśli mnie nie wypędzicie, mogę dla was gotować w Warszawie… – to było rzucone już wyraźnie pod moim adresem.
- Na pewno nie będę miał nic przeciwko – odpowiedziałem z ożywieniem. – Ale gdy pani wysiadała, nie byłem wielkim optymistą…
- Sytuacja się zmieni – wzruszyła ramionami. – Będzie nowa gospodyni, pomoc wam się przyda.

- Ale przecież... w Pokrzywnie straszy… – odezwała się Lidka, niepewnym głosem.
- Nie opowiadaj! – Helena skrzywiła się. – Byłam tam dzisiaj i żyję. Aha, to dla ciebie! – wetknęła Lidce do ręki jakiś pakunek.
- Co to jest? – ta zapytała.
- Ty będziesz teraz panią losu. Użyj, zanim wyjdziesz z łazienki. Pan Tomasz bardzo lubi ten zapach, prawdę mówię? – uśmiechnęła się do mnie.
- Nie chce chyba pani powiedzieć…
- A właśnie chcę. No już! Miłego wypoczynku! Do jutra!

Kiedy skręciliśmy z głównej drogi przez wieś, na dojazdówkę do hotelu, Lidka zatrzymała samochód. W drodze nie chciała opowiadać o strachach, miała zrobić to teraz.
- Mów co ty wiesz – zażądała najpierw.
- Niewiele. W zasadzie nic. Tylko tyle, że w naszym, dawnym domu straszy. Ale co i jak, tego Grzegorz nie wiedział. A tylko od niego otrzymywałem takie różne wieści.
- Znaczy, ty nie byłeś w nim od dnia wypadku?
- Nie. Bałem się tu przyjeżdżać.
- Ja byłam. Dwa razy. I rzeczywiście, coś było nie tak.
- Więc opowiadaj.

- Przez kilka miesięcy w domu nic się nie działo. Nikt nie przyjeżdżał, nikogo więc nie kwaterowałam. Stał pusty i zamknięty. Aż na wiosnę zdarzyła się próba włamania.
- Tak? Tego nie słyszałem.
- Było takie coś. Tylko dziwna sprawa. To nie był człowiek stąd. Pewnie nie wszystko wiedział o zabezpieczeniach. Jednak jakoś sobie z nimi poradził i jedną z okiennic udało mu się otworzyć. Bez zadziałania alarmu. Bo ten zadziałał, ale z opóźnieniem. Kiedy facet leżał na podłodze pod oknem.
- Dlaczego leżał?
- No właśnie. I to jest clou programu. Oświadczył, że brakło mu powietrza. I stracił przytomność.

- W otwartym oknie? Może ktoś tam jakiś czad wpuścił?
- Poczekaj! Posłuchaj dalej. Ten alarm prawdopodobnie uratował mu życie, bo nadbiegli ludzie i go wyciągnęli. Oni też narzekali, że wewnątrz brakowało im tchu.
- A był jakiś zapach? Coś śmierdziało?
- Nic. I co ciekawsze, to jeszcze nie koniec. Ludzie pogadali, pomarudzili, z czasem wszystko się uspokoiło. Jednak nowy prezes banku odkrył w końcu umowy zawarte z Limanem przez Dorotę i się wkurzył, że musi mi płacić darmo. Wiec wymyślił, że w maju zorganizuje tu nasiadówkę rozrywkową z resztą nowego zarządu i głównymi specjalistami. Ja nie miałam wyjścia, miał takie prawo, więc powiadomiłam Helenę.
- Po co?
- Przecież tam długo nikt nie wchodził! Wszystko było zakurzone i nie wietrzone. Helena przyjechała wtedy ze swoją ekipą i wszystko ładnie wysprzątali.

- A mieli czym oddychać?
- No właśnie. One nie miały żadnych problemów.
- Czyli ten włamywacz to przypadek?
- W tym sęk, że nie. To nie był przypadek.
- Skąd o tym wiadomo?
- Poczekaj, nie przerywaj. W zapowiedziany dzień przyjechał Maloney wraz z tymi, których zaprosił i próbowali rozgościć się w pokojach. Ale nie dali rady.
- Czemu?
- Ciężko im się oddychało.

- Pierniczysz! Może było coś w klimatyzacji?
- Tomek! To był maj! Klima została wyłączona, natomiast otwarto wszystkie okna. I nic! Nie pomogło! Nawet pół godziny wietrzenia nie dało żadnej poprawy. Ja wtedy byłam na miejscu. Sama wchodziłam do wnętrza. I już po kilku oddechach człowiek czuł, że wewnątrz, w powietrzu jest mniej tlenu. Musiałam wyjść, bo od razu w głowie szumiało.

- No i co wtedy zrobiłaś?
- Musiałam im dać najlepsze miejsca w hotelu, ale i to nie pomogło. Właśnie od tamtego czasu mam z bankiem takie relacje, że chyba zabiorę od nich rachunek.
- Powoli, zdążymy. No i co dalej?
- Dalej nic. Po okolicy rozeszła się fama, że w domu Jesionka, bo tak w okolicy go nazywają, straszy. I tyle. Teraz możesz nawet alarmu nie załączać, nikt tam nie wejdzie.

- Ale Helena wchodzi, prawda?
- Ona tak. Od tamtego czasu przyjeżdżają co najmniej raz czy dwa w miesiącu, sprzątają wszystko i zamykają. Ale miejscowi na pewno nie zajrzą. Zresztą, oni od dawna mówią, że Helena to wiedźma, więc jej się nie dziwią.
- A my co teraz zrobimy? Boisz się?
- Powiem otwarcie. I tak, i nie. Jest mi trochę nieswojo, kiedy o tym myślę, ale nie ma we mnie jakiejś paniki. Na pewno wejdę i na pewno spróbuję. A potem zobaczymy.
- Czyli jedziemy. Ja sam nie chciałem tutaj przyjechać, ale z innego powodu, chyba rozumiesz. Natomiast z tobą już się nie boję.
- Dobrze. Jedźmy więc!

Może dlatego, że już zmierzchało, ale oświetlenie zewnętrzne jeszcze się nie załączyło, dom prezentował się ponuro i żałośnie. Tym, co od razu rzucało się w oczy, były ciemne, zakryte okiennicami okna. W żadnym z nich nie było nawet śladów życia. Aż mi się zimno zrobiło, kiedy zatrzymała samochód na miejscu parkingowym przed tarasem.
Tu też było puściutko. Kiedyś, zawsze stało na nim przynajmniej kilka samochodów. A teraz, perforowane płyty nawierzchni, próbowała zarastać trawa. Jakoś smętnie się poczułem.

Kiedy Lidka wyłączyła zapłon, siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, kontemplując widok, który nas otaczał. Najwięcej uwagi poświęcając zapewne drzwiom tarasowym.
- I co robimy? – zapytała niepewnie.
- Wchodzimy – zdecydowałem, bez żadnego wahania. – Ja mam się bać własnego domu? – zapytałem retorycznie, otwierając drzwi samochodu. Po chwili obydwoje staliśmy przed schodami. I weszliśmy na nie, trzymając się za ręce.

wykrot
02-12-2021, 17:28
Wszystko poszło sprawnie i bez problemów. System bezpieczeństwa został przestawiony na pobyt domowników, drzwi otwarte, światło w salonie załączone…

Pierwsze wrażenie odebrałem bardzo przyjemnie. Wewnątrz było ciepło i jakoś tak przytulnie. Tak zwyczajnie. Zupełne przeciwieństwo atmosfery panującej na zewnątrz. Fotele stały w miejscach gdzie zawsze, w kuchni na ścianie dyskretnie świeciły cyfry dużego, cyfrowego zegara… Tylko Heleny tam brakowało.
Nie to jednak mnie intrygowało. Nie wyczułem żadnych problemów z powietrzem. Oddychałem zupełnie normalnie. Powietrze było rześkie i nie przynosiło żadnych obcych zapachów.

- W panelu kontrolnym kuchni jest rejestrator czujnika czadu i czegoś tam jeszcze, nawet nie pamiętam czego. Sprawdzaliście go? – zwróciłem się do Lidki.
- Oczywiście – odpowiedziała cicho. – Wezwałam serwisantów automatyki i zażądałam nawet wydruków z monitoringu wszystkich parametrów i zdarzeń, za cały poprzedni tydzień. Żadnych anomalii nie stwierdzono. Wszystko było stałe i poprawne od czasu pobytu Heleny z jej ekipą. Bo wtedy, jak wiesz, część systemu jest przestawiana na pobyt i nie wszystkie parametry są zbierane.

- Teraz nie czuję niczego niezwykłego. A ty?
- Też nie – kilkakrotnie pociągnęła nosem. – Więc co robimy?
- Idziemy dalej! – uśmiechnąłem się. – Muszę pokazać ci twoje nowe królestwo, skoro od dzisiaj jesteś panią tego domu.
Lidka roześmiała się ironicznie.
- Ciekawe, które z nas wygrałoby konkurs na znajomość jego zakamarków. Czy ty, w końcu gospodarz, czy też ja. Ale dobrze. Chodźmy, pozaglądamy w te miejsca.

Nigdzie nie stwierdziliśmy niczego niezwykłego. Może tylko to, że w ulubionym pokoju Anny, nie było jej kosmetyków. Bo z czasem zaczęła je zostawiać. Wiedziała, że staramy się nikogo innego w nim nie kwaterować, dlatego czuła się tam swobodnie.
Teraz jednak wszystko zniknęło. Pewnie dziewczyny Heleny wszystko powyrzucały.

W końcu doszliśmy do części wydzielonej. I dopiero tutaj, przed drzwiami, moje tętno wyraźnie wzrosło. Za nimi rozciągał się obszar mojego dawnego życia z Dorotką. Nasza sypialnia, gabinety pracy… Jaki widok zastanę po wejściu?
Zawahałem się przy wybieraniu kodu odstawienia alarmu i otwarcia zamków. Lidka to zauważyła, dlatego delikatnie się przytuliła.
- Może zrezygnujemy? – zapytała, dodając mi otuchy gładzeniem pleców.
- Dlaczego? – odpowiedziałem, nabierając powietrza głęboko w płuca. – Musiałem sobie przypomnieć jak się otwiera – tłumaczyłem, troszeczkę niezbornie, koncentrując się na wykonaniu operacji w panelu zarządzania.

Bo wprawdzie niczego nadzwyczajnego w moim podnieceniu nie było, ale jednak. Ponad dziesięć miesięcy minęło. I chociaż dzisiaj, przez cały ten czas, od samych oświadczyn na ambonie, aż do tej chwili, byłem przekonany o słuszności swojego postępowania, to teraz do świadomości przedarł się sentyment. Zrozumiałem, że wciąż Dorotkę kocham …

Lidkę wpuściłem przodem. Weszła bez wahania, a ja za nią.
- Chodźmy najpierw do sypialni – poprosiłem.
Skinęła głową twierdząco i teraz to ona poprowadziła. Rozkład pomieszczeń znała przecież tak samo jak i ja. Niejeden raz tutaj z nami bywała.

Tętno jeszcze bardziej mi wzrosło, kiedy tam wchodziliśmy, dlatego zatrzymałem się tuż za drzwiami i obrzuciłem wzrokiem wnętrze. Było niemal sterylne. Sypialnia prezentowała się jak spod igły. Niczym na fotografiach promocyjnych. Ale ciepła życia w niej nie było, mimo że powietrze miało temperaturę pokojową.
Lidka przystanęła wraz ze mną i przez chwilę obydwoje milczeliśmy. Wreszcie ruszyłem w stronę garderoby i ją otwarłem. A potem przeglądnąłem wieszaki i szuflady…

Wszystko było na swoich miejscach. Wystarczył mi przecież rzut okiem, aby to stwierdzić. Rzeczy moje i Dorotki też. Wyglądały jak dawniej. Ale przecież musiały być chociażby wietrzone! Kto i kiedy to robił?
Przejechałem palcem po obrzeżu szuflady, kurzu nie stwierdziłem. To oznaczało, że Helena nie zapomniała o niczym.

Niczego Lidce nie wyjaśniając, wziąłem ją za rękę.
- Chodź ze mną! – poprosiłem.
Zaglądnąłem do gabinetu Dorotki. Tu też nic się nie zmieniło. Nawet laptop leżał na biurku.
- Co oglądasz? – Lidka nie rozumiała tego energicznego sprawdzania.
- Nic takiego. Wracajmy do sypialni, tam porozmawiamy.

Usiadłem grzecznie na brzegu łóżka, ale Lidka nie chciała zająć miejsca obok, lecz przysunęła dla siebie pufa.
- Muszę ciebie widzieć – wyjaśniła, z całkiem poważną miną, chwytając mnie za dłonie. – A teraz opowiadaj, co takiego wydedukowałeś?
- Uporządkowane wręcz wzorcowo, prawda?
- Owszem. Widać, że dziewczyny Heleny się napracowały.
- A nie domyślasz się po co to wszystko?
- Chyba coś kojarzę…
- Właśnie. Sylwetką jesteś bardzo podobna do Dorotki. Bez trudu możesz włożyć na siebie wszystko to, co ona nosiła, prawda?
- Zawsze tak było. Nawet dojrzewanie przechodziłyśmy w sposób, powiedziałabym wręcz zsynchronizowany. Nasze ciała zmieniały się w bardzo zbliżony sposób.

Pokiwałem głową.
- Dlatego mi się wydaje, że to wszystko zostało przygotowane dla ciebie. Helena tak wymyśliła, abyś to ty zadecydowała. Co zostawisz, a co usuniesz, czy wyrzucisz. Oczywiście, z moją pomocą. Mnie też nie chciała pozbawiać prawa zachowania pamiątek po Dorotce. A nie wiedziała co za pamiątkę uznam. Zgadzasz się ze mną?

- Chyba muszę – ściskała mi dłonie. – Bo i mnie niektóre jej zachowania zastanawiały już wcześniej. Owszem, nie widywałyśmy się zbyt często, bo nie chciałam do ciebie przychodzić, a i czasu nie miałam nadmiernie. Ale Helena przy każdej takiej okazji, była dla mnie bardziej łaskawa, niż wcześniej.
- Czekała…
- Może tak, może nie, pewna tego nie jestem. Niby znam ją od dziecka, a tu okazuje się, że i tak ma wciąż jakieś tajemnice. Ale dobrze, później o tym porozmawiamy. Teraz chodźmy do łazienki.

- Rzeczywiście, tam jeszcze nie zagadnęliśmy – podniosłem się z łóżka, od razu gotowy do wyjścia.
Ale nie z Lidką takie numery.
- W spodniach i swetrze idziesz pod prysznic? – zapytała z przyganą w głosie.
Zrozumiałem.

wykrot
03-12-2021, 19:48
Znaliśmy się tak długo, że żadne podchody czy drażnienie partnera, nie wchodziło w grę. Skoro podjęliśmy wspólną decyzję aby być razem, to i nasze zachowanie względem siebie, nie przypominało teraz dawnych pojedynków słownych, które toczyliśmy z upodobaniem.
A może obydwoje byliśmy już zbyt spragnieni drugiego człowieka? Może sprawiły to te miesiące samotności, że teraz bardzo staraliśmy się odgadywać życzenia partnera? I oddać mu wszystko co chce? Bardzo prawdopodobne.

W dodatku grzeszyliśmy niecierpliwością. Nasz pierwszy raz, ten dzisiejszy, na leśnej ambonie, przypieczętował decyzję o stworzeniu związku. Ale dopiero ten drugi, wyznaczał i stanowił jakby podwalinę naszego związku. Sygnalizował drogę, po której pójdziemy. Pozwalał na wiarę, że stworzymy zgodną rodzinę.

Już w łazience zaczęliśmy pieszczoty, zanim jeszcze Lidka zaaplikowała perfumy. Te, które dostała od Heleny. A kiedy poczułem ich aromat… Tak! To był zapach perfum Dorotki! Który kojarzył mi się jednoznacznie.
Ciało zaczęło mi drżeć z pożądania, kiedy ją obejmowałem i całowałem. Już wiedziałem, że teza o zaniku mojego wzwodu jest zwyczajnie błędna i na pewno nie będę miał z tym problemów. A że Lidka nie narzuciła mi swojego stylu zachowania, lecz pozwoliła bym na początku ja kierował sytuacją, to i poczułem się bosko.

Była przecież sprawna fizycznie niemal jak Dorotka, więc i nic nie stało na przeszkodzie, byśmy oddali się zaspokajaniu swoich fantazji. Przecież repertuar pieszczot, które wspólnie wypracowałem z Dorotką, miałem bardzo bogaty! No to zacząłem go sobie przypominać, przy okazji zapoznając z nim Lidkę.
I nie mogę powiedzieć, żeby protestowała.

Długo to wszystko trwało, gdyż jeszcze nie poznaliśmy reakcji naszych ciał na wszelkie bodźce. Odkrywaliśmy je dopiero. No i część uwagi musieliśmy poświęcić na wsłuchiwanie się również we własne reakcje. Ale kiedy fala uniesień u obojgu nas już opadła, leżałem dumny i szczęśliwy. Bo sam nie miałem problemów, ale wiedziałem też, że i jej to się podobało.

Nie chcąc nadmiernie rozgrzewać ciała, objąłem tylko jej rękę i ciasno wtuliłem nos we włosy, całując przy okazji szyję. Chciałem w ten sposób podziękować jej za te upojne chwile, ale nie chciało mi się nic mówić. Wolałem jeszcze powdychać perfum.
Nie trwało to długo. Nieoczekiwanie odwróciła się na bok, twarzą przy mojej i wyłożyła nogę mi na biodro.

- Jak się czujesz? – zapytała spokojnie, patrząc mi w oczy.
- Fizycznie czuję wysiłek – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – A psychicznie jestem szczęśliwy! I cieszę się, że to ty ze mną jesteś. Ale powiedz, jak ty?
Uśmiechnęła się leciutko.
- Dobrze mi było… Nie, źle mówię. Dobrze było i dobrze jest nadal! – objęła mnie ręką.

Przez kilka minut leżeliśmy blisko siebie, delikatnie dotykając swoich ciał i rozmawiając leniwie, ale żadnych ważnych tematów nie poruszaliśmy. Już wiedzieliśmy, że na pewno chcemy być razem. To łóżko dało nam potwierdzenie. Dlatego nie było się gdzie spieszyć. Ze wszystkim zdążymy.
- Wiesz co? – zapytałem. – Nie jesteś przypadkiem głodna?
- Jestem – odparła bez wahania. – Ale nie chce mi się wstawać.
Znowu przysunęła się, obejmując mnie rękami i nogami.

- Przez ponad rok nie leżałam w łóżku z mężczyzną i mam ot tak z tego zrezygnować? Nie doczekasz się!
- Ale ten mężczyzna, z głodu traci siły – protestowałem. – Gdyby tak coś zjadł, to może później ponowił by taki seansik, jaki odbył się przed chwilą? Co o tym myślisz?
Podniosła się i usiadła na łóżku, niemal w pozycji lotosu.
- Pomysł nie jest głupi, bo ja mam ochotę na szampana, a wtedy będzie ci ze mną jeszcze łatwiej. Ale poczekaj chwilę. Porozmawiajmy o sprawach zasadniczych. Możemy?
- Jak najbardziej. Tylko… kawy nawet nie ma…

- Za chwilę zrobię ci sama. A teraz powiedz mi, jak sobie wyobrażasz nasze życie? W sensie zwyczajnym. Jakiś przebłysk wyobraźni miałeś już?
- W jakim sensie zwyczajnym?
- Tak ogólnie, sprawy podstawowe. Gdzie będziemy mieszkać?
- U mnie. Teściowie wrócą do domu. Chociaż jeśli chcą Warszawę, to mieszkanie im kupię. Jednak z nami mieszkać nie będą.

- A będziesz w stanie wrócić do pracy?
- Odpada! – zdecydowanie zamachałem rękami. – Do żadnej pracy już nie pójdę.
- To czym się będziesz zajmował?
- Dziećmi – oznajmiłem z powagą. – Będę opiekował się dziećmi. Swoimi, twoimi, a może w końcu i naszymi.
- No właśnie, co zrobimy z dziećmi? Moje chodzą do normalnych placówek.
- Nie wiem jeszcze, ale twoje spróbowałbym zapisać do szkoły amerykańskiej. Musimy tak zrobić.

- Ale ja znowu jestem posłanką – mruknęła. – Więc nie wiem, czy wypada.
- Odpuść, nie teraz. Jutro się zastanowimy.
- Dobrze. Ale jest temat, który muszę poruszyć teraz. Tomek, możemy razem mieszkać, możemy ze sobą sypiać, ale na razie nie możemy mówić o jakimś związku formalnym. Czyli o ślubie.
- Dlaczego?
- Okres żałoby jeszcze się nie zakończył. Zrozum, na tym terenie mogłabym bardzo dużo stracić u wyborców, gdybym tę tradycję łamała. Nawet gdyby był to ślub z tobą. Tobie by wybaczyli, facetom zawsze wolno więcej. Ale na mnie by sarkali. Szczególnie kobiety.

- Ale bez ślubu możesz?
- No wiesz… Każdy orze jak może. Oni rozumieją, że czasami trzeba. Ale nie może to być jawnym łamaniem zasad. Tego by nie ścierpieli. Formalny akt małżeństwa w okresie żałoby uznaliby za podeptanie tradycji ojców.
- Niech będzie tak, jak chcesz. Dla mnie i tak jesteś już żoną i będziesz nią w przyszłości. Powiedziałem! Howgh!
- Więc chodź do kuchni, mój Indianinie. Zrobię ci kawę. I zadzwonimy do Baśki, żeby podesłała kolację. Taką z szampanem. Bo dzisiaj jest ostatni dzień, kiedy mogę się coś napić.

- Dlaczego ostatni? – zapytałem ze zdziwieniem, rozglądając się za szlafrokami. Przecież należało się w coś odziać.
- Od jutra będę w ciąży! – śmiała się na głos. – Musisz taki wariant brać pod uwagę.
- Dlaczego dopiero od jutra? – dociekałem, nie załapawszy dowcipu.
- Taka jest biologia kobiet – wyjaśniła krótko, a wtedy doszło do mnie co miała na myśli.
- Jasne. Gapa ze mnie – przyznałem, podając jej szlafroczek.

Nie bez powodu wspomniała o dzwonieniu do Baśki z kuchni domowej. Bo tam był aparat, połączony z hotelową siecią wewnętrzną. I przez hotelową centralkę, dawał szybkie i pewne połączenie z Barbarą. Co z sieci ogólnie dostępnej, było raczej niemożliwe.
Baśka nie lubiła w kuchni aparatu komórkowego, gdyż przeszkadzał jej w pracy, a i mógł wpaść do jakiegoś garnka. Dlatego stosowano telefony stacjonarne, do których trzeba było podejść. A w miejscach przyrządzania posiłków, znajdował się jedynie dodatkowy głośnik, z sygnałem dzwonienia.
Poza tym, bezpośredni numer nie był ogólnie znany, nawet w samym hotelu. Szefostwo dbało, by nikt jej głupstwami nie rozpraszał. Baśka sama uzgodniła tak z Lidką.

Ale dzisiaj słuchawkę podniosła niemal od razu, jakby przy aparacie dyżurowała.

wykrot
04-12-2021, 21:38
- Słucham! – rozległ się jej pewny i zdecydowany głos. Zrozumiałem, że Lidka zapewne dla mnie nacisnęła wersję głośnomówiącą.
- Priviet’, dziewoja! – w odpowiedzi zaszczebiotała wesoło Lidka. – Masz tam jeszcze coś do jedzenia? Czy wszystko wtłoczyłaś głodomorom?
- Wszelki duch!... Lidka! Jesteś! A wszyscy cię szukają!
- Jacy wszyscy? Zlot komorników? Jeśli tak, to ja nie dzwoniłam.
- Nie dworuj sobie ze mnie! – Barbara lekko się obruszyła. – Ludzie z Warszawy. Byli w Czyżynach, pytali nawet twoich rodziców… Gdzie ty jesteś? No i jeszcze pani wicepremier o ciebie pytała.

- Anka? – Lidka niespodziewanie wyglądała na oszołomioną. – Skąd ona tutaj? Była może w strefie? I jeszcze nie pojechała do domu?
Wydęła wargi, usilnie analizując potok słów Barbary. A ta nie próżnowała.
- Ta sama, co bywała u nas. I w domu sypiała. Lidka! Mówią mi tutaj, że w domu znowu pali się światło. Gdzie ty jesteś?
- No to co, że się pali? Światła po to zainstalowano, żeby coś oświetlały. Po to one są. Więc się uspokój.
- Ale ludzie się boją! Ty, poczekaj…
Rozmowa umilkła na kilkanaście sekund. Po czym Baśka znowu przemówiła.

- Lidka, jesteś tam?
- Jestem.
- Ta delegacja z panią wicepremier, jest jeszcze u nas, na sali. Ona nie może się do ciebie dodzwonić. Dać jej sygnał, że się znalazłaś?
- Poczekaj. Mówisz, że to naprawdę coś ważnego?
- Tak sądzę. Była naprawdę podekscytowana i wyglądała na zmartwioną.
- A czym się zmartwiła, nie wiesz?
- Nie. Ale coś… poczekaj…

- Ona była dzisiaj w strefie…
- Chwila, mówię! – Baśka chyba zniecierpliwiła się, że Lidka jej przerywa.
Telefon znowu umilkł. Tym razem na dłużej niż kilkanaście sekund.
- Ona zaraz tu podejdzie – usłyszeliśmy głos Barbary. – Ale wróćmy do korzeni. Pytałaś o jedzenie. Co to ma być?

- Kolacja z najlepszych rzeczy jakie masz. I najlepszy szampan.
- O kur…cza chata! – Baśce wyraźnie poprawił się humor. – Na ile osób? Ile czasu mi dajesz? – zapytała bez namysłu
- Osoby są na razie dwie. A ile ich będzie za dziesięć minut… tego nie wiem. Sytuacja robi się dynamiczna, więc plany będą się zmieniały.
- No dobrze. Za pół godziny będą gotowa.
- Baśka, ale to ma być z dostawą i z obsługą. Zresztą, możesz sama z nią przyjechać. To jest kolacja po-zaręczynowa!
- O, cholera!...

- Tak, kochana! Jestem po słowie z narzeczonym, a on mi zgłodniał, maleńki. Muszę go więc nakarmić. No i musimy napić się szampana, bo dzisiaj jest ostatni dzień swobody. Od jutra będę w ciąży, więc i pić nie będę mogła.
- Jasny gwint!... Ty… Nie drwisz sobie teraz ze mnie?
- Baśka… Nie! Naprawdę! – Lidka zmieniła ton na poważny. – Zupełnie serio potrzebuję wykwintną kolację i szampana. A na ile osób… Pewnie kilka. Przygotuj się na niespodzianki.

- O kurna… A gdzie mam to w końcu dowieźć?
- Do domu.
- Co??? Ty chyba szaleju się najadłaś!
- Przecież mówię wyraźnie – Lidka miała bardzo pewny i spokojny głos. – I żebyś nie była zaskoczona, to ja tu jestem i ja świecę światło. Znaczy, my świecimy! – dodała po spojrzeniu na mnie. – Obydwoje.

- Ty, a kto jest tym twoim narzeczonym? Zdradzisz mi?
- Przyjedziesz to zobaczysz. Na razie niczego więcej się nie dowiesz.
- Cholera… O, jest już pani premier. Oddaję słuchawkę.

- Halo? – usłyszeliśmy głos Anny.
- Jestem! - odezwała się Lidka. – Witaj w naszych skromnych progach!
- Cześć! Gdzie ty jesteś? Musimy bardzo pilnie się spotkać. Mamy problem.
- Co się stało?
- Mamy wakat w resorcie rozwoju. Profesor Jachimiak miał zawał. Nie żyje.
- O kurwa… – wyrwało mi się na głos.

Anna usłyszała inny głos, gdyż Lidka milczała.
- Sama jesteś?
Obrzuciła mnie spojrzeniem, ale pokręciłem głową przecząco.
- Nie…
- Ale możemy rozmawiać swobodnie?
- Pewnie, że tak. Anka, wiesz co? Jadłaś już kolację?

- Nie, chyba zostawię… Odechciało mi się jeść, kiedy otrzymałam wiadomość.
- To z kim tam jeszcze jesteś? Możesz się uwolnić?
- Oczywiście, że mogę. A jestem z pewnym dziennikarzem i jego znajomymi…
- Więc podjedź do nas.
- Do was, czyli gdzie?
- Do domu nad jeziorem.

- Tam gdzie straszy?
- Nigdzie nie straszy, ale tak. Tutaj.
- A mogę wiedzieć z kim jesteś?
- Zobaczysz.
- Mam zadzwonić do pana Rafała?
- Możesz nie dzwonić. Podjedź!
- Dobrze. Zaraz będę.

- Kim jest Rafał? – zapytałem, kiedy zakończyła rozmowę.
- Senatorem. Tym, o którym ci wspomniałam.
- To Anka już wie?

- A jakże! On się zupełnie z tym nie krył, że spotkanie ze mną było jego marzeniem. Że od początku tamtej kadencji śledził moje parlamentarne losy. Zobaczył mnie w telewizyjnej migawce, z tego mojego pożegnania w Czyżynach. Pamiętasz tę hecę jaką mi zrobili?
- No pewnie! – uśmiechnąłem się. – Ja też byłem wtedy zaskoczony…
- A jego tak to zainteresowało, że kilka razy był nawet tutaj, w Limanie. Ale tylko raz mnie widział. Nie podszedł wtedy, bo mi tłumaczył, że po prostu się krępował. Nie chciał też zrazić mnie natarczywością, bo byłam mężatką. Ale kiedy zostałam wdową, mocno zaangażował się w kampanię wyborczą. Z nadzieją, że go wybiorą i mną spotka. Co zresztą się stało.

- I tak od razu planowałaś z nim życie?
- Jakie życie? – spojrzała na mnie sprawdzając, czy czasem z niej nie żartuję. – Miły pan, sympatyczny, a poza tym inteligentny i wolny. A ja też potrzebowałam już odskoczni od tego codziennego kieratu. I byłam wściekła na ciebie, że zupełnie zapomniałeś o firmie.
- Nie zapomniałem, ale…

Nie powiedziałem jej, dlaczego nie miałem serca do Limana, gdyż rozległ się dzwonek przy drzwiach od tarasu.

wykrot
05-12-2021, 17:30
Obydwoje założyliśmy milcząco, że to jest Anna. A ponieważ widoczność przez szyby była obustronnie zakryta, nie protestowałem, gdy Lidka bez namysłu otwierała drzwi. Ja się nie ruszałem, gdyż moja obecność miała być dla niej niespodzianką.

Jednak zamiast Anny, w drzwiach pojawiła się sylwetka okazałego mężczyzny.
- Dobry wieczór, pani posłanko! – pozdrowił ją i okazał jakiś dokument, od razu go chowając do kieszonki. – Kapitan Wojciech Janczar, Biuro Ochrony Rządu. Przepraszam za najście, ale to mój obowiązek. Czy mogę wejść?
- Proszę! – gestem dłoni wskazała mu wnętrze salonu.
Mężczyzna postąpił kilka kroków, po czym się zatrzymał, obrzucając mnie wzrokiem.
- Pan… – zawahał się odrobinę. – Pan minister Barycki, tak?

Siedziałem w fotelu, odziany wyłącznie w szlafrok, z gołymi nogami wyciągniętymi przed siebie, to i musiałem głupio wyglądać. Stąd się chyba brała jego niepewność.
- Nie wiem, czy jeszcze minister, ale prawdopodobnie to ja – odburknąłem. – A co za wiatry pana tutaj przygnały?
Uśmiechnął się lekko. – Służba, panie ministrze! Miło pana widzieć!
- Dziękuję! Kogo pan dzisiaj ochrania, panią Annę?
- Tak jest! I nie tylko dzisiaj. Pani premier Lechowicz została objęta ochroną stałą.

- O! Nie wiedziałem tego.
- Bywa i tak – westchnął jakoś, po czym zmienił temat. – Rozumiem, że państwo są sami? Nikogo więcej nie ma w domu?
- Nie ma – wtrąciła Lidka. – Sprawdzaliśmy to jakąś godzinę temu. Może nawet dwie godziny.
- W porządku. Czyli dłużej nie przeszkadzam. Do widzenia państwu i dobrej nocy życzę!
- Wzajemnie! – odpowiedzieliśmy.

Kiedy wychodził, zrobił pewnie jakiś znak, bo dopiero wtedy z samochodu stojącego przed tarasem wysiadł drugi mężczyzna i otworzył Annie drzwi, pozwalając jej wysiąść.
Po chwili Lidka witała ją w drzwiach.

Anna ujrzała mnie dopiero wtedy, gdy wstawałem, by się z nią przywitać. Najpierw przystanęła na sekundę, sprawiając wrażenie zaskoczonej, a potem podeszła, zanim jeszcze ja się ruszyłem.
- Bardzo się cieszę, że cię widzę! Dobry wieczór! – uśmiechnęła się, wyciągając dłoń do powitania. – Jak się masz? Jak drogocenne zdrowie?
- Witaj, Aniu! – odpowiedziałem pewnym głosem, również się uśmiechając. – Coś dawno cię nie widziałem! A zdrowie… dziękuję, na razie znacznie lepiej.
- To „na razie” wyrzuć ze słownika! – zażądała, grożąc mi palcem.

- Przepraszam cię za ten mało wizytowy strój, ale jakoś… nie zdążyłem się przebrać – kontynuowałem, pomijając milczeniem jej słowa.
- Chorzy mają prawo do szlafroków nawet w salonie – rozgrzeszyła mnie od razu. – Ale… – demonstracyjnie spojrzała na Lidkę. – Czyżby pana Rafała jednak tutaj nie było?
- Sama go wymyśliłaś, to i sama go szukaj! – odburknęła Lidka, gestem wskazując jej fotel. – Siadaj, proszę! I przestawaj się czemukolwiek dziwić, bo ja tak samo jestem bardzo zdziwiona tym, co się dzisiaj dzieje. Napijesz się kawy?
- Od ciebie zawsze. Poproszę!

Lidka ruszyła do kuchni a my usiedliśmy w fotelach.
- Przyznam się bez bicia, że mnie dzisiaj zaskoczyłeś – zagaiła bezpośrednią rozmowę.
- Nie spodziewałaś się mojego widoku?
- Absolutnie! Ale bardzo się cieszę, że jesteś. I wyglądasz całkiem fajnie. Naprawdę!
- Dziękuję. Tylko daj już spokój, bo się zacznę rumienić. Prawisz mi komplementy niczym panience…

- No nie! – zaśmiała się. – Na panienkę zdecydowanie nie wyglądasz. Powiem nawet więcej. Naocznie chyba widzę, że jesteś osobnikiem rodzaju męskiego – spojrzeniem wskazała dół mojego brzucha. Pewnie poły szlafroka mi się rozchyliły.
- Tak jakbyś tego nie wiedziała – spokojnie wtrąciła Lidka, stawiając na stoliku tacę z kawowymi dodatkami. – Ale co prawda, to prawda – spojrzała na mnie. – Majtki mogliśmy jednak założyć.
- Nawet nie pomyślałem o tym…

Poczułem się jednak głupio. Annę, co prawda, w myślach traktowałem mało oficjalnie, a bardziej rodzinnie, ale jednak. Była oficjalną personą, no i kobietą. Z którą wprawdzie kiedyś sypiałem, ale to było kiedyś.

- Mam wrażenie… że dzisiaj dowiem się od was czegoś nowego, prawda li to? – zapytała tonem, czekającym jedynie na potwierdzenie swoich domysłów.
Zanim jednak wymyśliłem słowa odpowiedzi, Lidka bezceremonialnie mnie wyręczyła.
- Przecież chyba widzisz! – odpowiedziała z kuchni. – Obydwoje chodzimy bez bielizny. A swoją drogą… – zawiesiła głos na chwilę, zbliżając się z kolejną tacką, tym razem z filiżankami. Kiedy je ustawiała, mogła już kontynuować. – A swoją drogą, muszę ci dzisiaj podziękować…
- Za co?
Odpowiedziała dopiero wtedy, kiedy wszystko już ustawiła i wyprostowała się.

- Tomek kiedyś przyznał, że dopiero ty nauczyłaś go prawdziwego seksu. Nie wiedziałam co to oznacza, bo dopiero dzisiaj, pierwszy raz w życiu, poszłam z nim do łóżka. I dopiero dzisiaj zrozumiałam, że byłaś dobrą nauczycielką!
- No wiesz co… – bąknąłem tylko, zaskoczony zupełnie.
Anna wlepiła we mnie spojrzenie.
- Wiedziałam, że kiedyś opowiadałeś o mnie swojej zmarłej żonie, bo sama mi to mówiła. Ale że jeszcze…

Wzruszyłem ramionami. Jej oburzenie było udawane. Doskonale wiedziała, że Lidka bardzo dobrze zna nasze dawne relacje.
- Lidka też będzie moją żoną! – odpowiedziałem zdecydowanie. – Dlatego nie mogę mieć przed nią tajemnic.
Anna kolejny raz tego wieczoru wahadłowo uruchomiła głowę, na przemian obrzucając nas spojrzeniem. Chyba sprawdzała, czy Lidka nie zaprzeczy.
- Naprawdę? Czyli tylko pogratulować! Bardzo fajnie!
- A my dziękujemy! – Lidka odpowiedziała za nas obydwoje i nieoczekiwanie podniosła się z fotela. – Anula, wybacz nam, jednak pójdziemy się przebrać. To zejdzie minutkę! Przepraszam, że tak wyszło…

- Jak chcesz – Anna wzruszyła ramionami. – Może jednak dopijemy kawę? W waszym towarzystwie czuję się bardzo swobodnie, więc i wasz ubiór mi nie przeszkadza. A usłyszeć, że planujecie związek… Przecież to świetna wiadomość! Wreszcie dzisiaj coś przyjemnego. A Tomka przetrawiłam już dawno i darowałam mu winy, mogę więc bardzo szczerze obojgu wam życzyć szczęścia!
- Dziękuję, szefowo! – schwyciłem jej dłoń i podniosłem do ust. – Wiedziałem, że można na ciebie liczyć!
- Bardzo mi miło, że mnie tak nazywasz – uśmiechała się, zadowolona. – Bo to oznacza, że wracasz do rzeczywistości. A ona skrzeczy…

- No właśnie – Lidka zmieniła temat. – Co się stało z ministrem Jachimiakiem?
- Nie teraz! – Anna zaprotestowała. – Spokojnie! Jemu życia nic już nie wróci, dlatego wypijmy kawę i rozmawiajmy o was. A potem się przebierzecie i dopiero wtedy zaczniemy poważne rozmowy.
- Tylko, że mamy mieć kolację…
- Tym bardziej musimy się wcześniej przebrać – zdecydowała Lidka.

wykrot
06-12-2021, 17:10
Baśka nie zjawiła się z kolacją. Przywiozło ją dwóch, chyba nowych, bo nieznanych mi kelnerów. W ich obecności nie rozmawialiśmy na poważne tematy, bo nie umieli ukryć, że strzygą oczami na wszystkie strony. Jeszcze tutaj nie byli, czy co? Albo mój widok ich tak dziwił. Na koniec zapytali tylko, czy mamy jeszcze jakieś życzenia i zapowiedzieli późniejsze przybycie Baśki we własnej osobie.

Kiedy zostaliśmy sami, Anna narzuciła temat rozmowy.
- Słuchajcie, jedzcie sobie spokojnie, a ja w międzyczasie nakreślę sytuację, która dzisiaj się wytworzyła. I powiem wam prawdę…
- Powiedz dlaczego mnie szukałaś – przerwała jej Lidka.
- Właśnie dlatego – Anna odpowiedziała z grymasem na twarzy. – Jedz i nie przerywaj. Po południu, kiedy byłam jeszcze na spotkaniu w strefie, otrzymałam informację o śmierci profesora. Ministra Jachimiaka. Miał zawał i to w domu.
- A mnie przestrzegał, że muszę zwolnić w pracy, bo mnie to spotka… – westchnąłem.

- Widzisz więc, jak to nasze życie się plącze i plecie – westchnęła Anna. – Był w domu dlatego, bo źle się czuł. Dzwonił do mnie rano, że go nie będzie w resorcie, ale do lekarza nie pojechał, chociaż mu zaleciłam. No i nikogo więcej w domu nie było. Jak go schwyciło, to pewnie nie dał rady zadzwonić.
- A kto go znalazł? – zaciekawiła się Lidka.
- Pani, która u niego sprzątała. Miała swoje klucze, otworzyła i narobiła alarmu, ale było już za późno. Dlatego szukałam ciebie – spojrzała na Lidkę – żeby skonsultować sytuację, jaka się wytworzyła. No i szukałam informacji o stanie Tomka, bo on chyba telefon wyrzucił. Prawda?
- Tylko wyłączyłem – odparłem bez skruchy w głosie.

- No właśnie. Wyłączyłeś i już. A reszta twoich domowników w ogóle nie chce na żadne telefony odpowiadać.
- Dziwisz im się? – wtrąciła Lidka.
- Raczej nie. Ale dobrze, było i minęło. Tomek wrócił do grona żywych, a to nam bardzo ułatwia sytuację. W końcu wciąż jesteś sekretarzem stanu w resorcie rozwoju…
- Nic z tego! – przerwałem jeść i odłożyłem sztućce. – Aniu, mówiłem ci kiedyś, że do pracy już nie wrócę. I nic się nie zmieniło, chociaż mój stan jest znacznie lepszy.

- Nie opowiadaj! – skrzywiła się. – Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, ale wciąż jesteś osobą dość popularną w narodzie. Ludzie o tobie nie zapomnieli! A poza tym, czeka nas rządowy pogrzeb w twoim resorcie. Nie lekceważ tego.
- Na pogrzeb pójdę, przecież Jachimiak stał się moim najbliższym współpracownikiem…
- No właśnie. Najpierw zrobiłeś go swoim pierwszym zastępcą, a potem on takim zastępcą in spe uczynił ciebie. I czekał na twój powrót do zdrowia.
- Ja nie wrócę do resortu… – powtórzyłem.

- Dlaczego? – zapytała Lidka.
- Nie mogę…
- Dlaczego? – powtórzyła Anna. – Chcesz zostać pełnym ministrem?
- Coś ty… – zacisnąłem usta. – Nie wrócę do rządu i już! Nie mogę! I proszę, nie mówmy już o tym. Lepiej opowiedzcie mi jak wygląda sytuacja po wyborach.
Na chwilę zapadła cisza. Obydwie jakoś nie rwały się do opowiadania.
- Lidka powiedz mu coś…
- Później. Opowiadaj o ustaleniach.
- Dobrze. Od czego zacząć?
- Od wyborów – zaproponowałem.

- Wygraliśmy je, ale rządu bez koalicji nie stworzymy. Mamy zbyt mało szabel. Koalicja będzie ta sama, ale nie taka sama, bo umowę podpisaliśmy na trochę innych warunkach. Na szczęście, my z Lidką nie miałyśmy najmniejszych problemów z ponownym dostaniem się do parlamentu. Także jako partia, zachowaliśmy stan posiadania w okręgu. Dlatego pozycję mamy umocnioną. A w ogóle, nowy rząd będzie nieco inaczej zorganizowany…
- No pochwal się, że zostałaś wiceprzewodniczącą w partii – wtrąciła Lidka.
- Tak. Zostałam. To ważne, bo w związku z tym, w rządzie otrzymałam kuratelę nad całym sektorem ekonomiczno – gospodarczym.

To stwierdzenie trochę mnie zainteresowało.
- Na czym to polega?
- Teraz ja rozdaję w nim karty. Wiktor, znaczy szef, będzie pełnił nadzór właściwie tylko formalny. Natomiast decyzje, w tym kadrowe, będą po mojej stronie.
- To dlatego masz teraz ochronę?
Anna pokiwała głową.

- I dlatego, i nie dlatego. Są jeszcze inne przyczyny, ale o nich później. Na razie skończę z podstawami. Oczywiście, osobowy skład rządu nie jest tylko moim pomysłem, ale miałam poważny wpływ na jego skład. Bo przynajmniej mogłam stawiać weto na poszczególnych kandydatów. Dlatego na przykład zablokowałam ponowne objęcie fotela szefa dyplomacji przez Czaplickiego.
- Chwała ci za to! – zawołałem, a ona uśmiechnęła się.

- Jest jeszcze jedna nominacja, z której pewnie się ucieszysz.
- Jaka?
- Jurek Domagała obejmuje resort spraw wewnętrznych i nadzór nad służbami. Wiktor sprawnie przeforsował pozbycie się z rządu dawnych, jawnych oponentów, pod pretekstem ich kiepskich wyników wyborczych. Może wreszcie przestaniemy się rozdrabniać na gierki i podchody pomiędzy frakcjami. Prezydium rządu z naszej strony jest jednolite. A jak się ustawi koalicjant, to zobaczymy.

- To znaczy, skład rządu jest już ustalony?
- Szkielet tak. Ale reszta nie do końca.
- To co wam pozostało?
- A chociażby rozwój! – wlepiła we mnie spojrzenie. – Planowałam Jachimiaka, bo ty byłeś wciąż chory. No i widzisz jak wyszło. Nie ma jego, ty nie chcesz, no i mam kłopot. Dlatego chciałam pogadać z Lidką. Może coś wymyśli?

- A czemu nie chcesz Lidki? – zapytałem otwarcie.
- Ja nie chcę? – usłyszałem w odpowiedzi.
- Ja mam Limana – twardo odrzekła Lidka. – Z sejmowych pieniędzy przyszłości dzieciom nie zapewnię.
- Ale to są rządowe, nie sejmowe – zauważyłem.

- Poprowadzisz Limana za mnie? – zapytała lekko podniesionym głosem.
- Nie. Powiedziałem ci, że mam zamiar zająć się dziećmi.
- Ty chcesz być teraz niańką? – Anna aż odwróciła się w moja stronę.
- A co, nie mogę? – odpowiedziałem hardo. – Dzieci nam przybyło, bo mieliśmy po dwoje, a teraz będziemy mieć czwórkę. No i Lidka obiecuje, że od jutra piąte będzie dojrzewało.

- To tak od pierwszego razu się postarałeś?
- Nie wiem, ale tak obiecuje.
- Cholera, głowę zawracacie, a ja jeszcze tylko dzisiaj mogę się napić szampana! – Lidka przypomniała sobie wcześniejsze postanowienie. – Nawet nie ma kto kieliszków napełnić.

Niespodziewanie rozległ się sygnał Anny telefonu. Wzięła go w dłonie, spojrzała na ekran, a potem przeniosła spojrzenie na nas.
- Szef! – rzuciła krótko i dotknąwszy ikonę, podniosła aparat do ucha.

wykrot
07-12-2021, 16:44
- Jestem! – zgłosiła się krótko.
Przez chwilę słuchała, ale nic z tych słów do nas nie docierało. Telefony rządowe tak były ustawione.
- Właśnie jestem tutaj z Tomkiem i Lidką Dalerską – powiedziała cicho. – Tak, tak, z Tomkiem Baryckim – powtórzyła. Potem spojrzała na mnie. – Jak się czuje? Mówi, że nieźle… No i myśli o nowym ożenku – wypaplała. Zaraz też kontynuowała. – Nie! Wcale nie żartuję! Wiktor… Nie… Tak! Dobrze… Jestem ostrożna… Dobrze… Dobrze… Tak jest! Masz to załatwione… Za ile?... Ale na którą? Tak… W porządku… Dobrze… Do zobaczenia zatem!
Odłożyła telefon i z wesolutkim uśmiechem na twarzy, spojrzała mi w oczy.

- Będziesz… będziecie! – poprawiła się – Będziecie mieli gości! – wydukała wreszcie.
- Jakich znowu gości? – zapytała Lidka smętnie. – Znamy ich?
- Chyba tak – odpowiedziała spokojnie i powoli. – Wybiera się do was pan premier Wiktor Kowalewicz. Wraz z małżonką. I będą tutaj w ciągu godziny. Chyba nie zamkniecie przed nimi drzwi?

- A pieprzysz! – zawołała Lidka. – Jakim cudem?
- Lecą śmigłowcem z Gdańska. Byli w drodze do Warszawy, ale Wiktor nakazał zmianę kursu i chce spotkać się z Tomkiem.
- Ze mną? A po co?
- Teraz to poleciałeś… – zgasiła mnie Lidka. – Ale zadajesz pytania, gospodarzu. Anka, ty to mówisz poważnie?
- Tak. Chce Tomkowi pogratulować powrotu do zdrowia i zapytać o samopoczucie.

- A ja taki nieuczesany… – rzuciłem sentencją ze starego dowcipu o gejach.
- Bez obaw, jest z żoną. Czyli nic ci nie grozi – Annie humor wyraźnie się poprawił. – Słuchajcie! Wiktor już kilka razy słyszał ode mnie o Limanie…
- Ode mnie też – wtrąciła Lidka.
- No właśnie. Więc usłyszawszy, że jestem tu z wami, postanowił zobaczyć, co to jest. I jak wygląda ten wasz dom…
- Ty, a gdzie on chce wylądować? – Lidka po raz kolejny jej przerwała.
- Nie wiem, ale przecież masz lądowisko. I to najnowsze.
- O kurczę! Ale w takim razie muszę ogłosić gotowość! Ja nie mogę…

Lidka musiała zająć się telefonem i rozmowami nie wiem nawet z kim, a ja tymczasem próbowałem docisnąć Annę.
- Powiedz mi prawdę, po co on tu przylatuje?
- Mówię poważnie, chce rozmawiać z tobą.
- O czym, o rządzie? Nie idę na to.

- Uspokój się! Przecież nikt cię do niczego nie zmusi. Ale argumentów chyba możesz wysłuchać, prawda? Jesteś już w stanie?
- Aniu… Ja się dzisiaj czuję dobrze, wiesz dlaczego. Lidka jest taką osobą, z którą mogę normalnie porozmawiać o Dorotce. I która mnie rozumie…
- Sądzisz, że ja ciebie nie rozumiem? Wiem więcej niż myślisz.
- Tak? A niby skąd?
- Od Niej. Od Doroty. Twojej zmarłej żony.

- Ja… jakim cudem? – nie kryłem zdziwienia.
Anna pokiwała głową. – Miałyśmy kilka rozmów… Kiedyś opowiem ci o nich dokładniej. Pierwsza była jeszcze wtedy, kiedy świętowaliście zawarcie małżeństwa. I nie chciałam z tobą tańczyć. Chyba nie zapomniałeś?
- Nie… Ale o tym wiem.
- Widzisz… Wtedy jej nie znałam, ale od razu mocno mnie zaintrygowała. Jak umiejętnie i zdecydowanie ciebie broniła. A potem miałyśmy jeszcze kilka spotkań…

- Kiedy, bo ja o niczym nie wiem?
- Zapewniam cię, że nie było w nich niczego nagannego. Ale rozmawiałyśmy o wielu sprawach, w tym również o tobie.
- Ale kiedy, w jakim okresie?
- W różnych. Nie mam ich w notatkach, więc daty teraz już nie odtworzę. Mogę ci tylko powiedzieć, że moim zastępcą zostałeś niedługo po jednej z naszych rozmów.

- Co??? Dorotka namówiła cię, żebyś mnie awansowała?
- Nie! – zawołała twardo. – Nigdy, do niczego mnie nie namawiała. To nie ten styl. W ogóle, inaczej rozmawiałyśmy ze sobą. Natomiast zwróciła moją uwagę na twoje cechy. Tak samo zresztą, jak podczas naszej pierwszej rozmowy o tobie. Już na wstępie powiedziała, że na pewno z ciebie nie zrezygnuje, więc żebym właściwe pojmowała jej argumenty. No i że wszystko dokładnie wie o naszej przeszłości, o twoim zachowaniu w końcówce związku, ale że dorosłeś i dawno chciałeś mnie za to przeprosić.
- Jednak mnie nie uwierzyłaś…

- Tobie nie bardzo, ale kiedy Ona mi to powiedziała… Wiesz co? Co by nie mówić, Dorota była postacią naprawdę wybitną! Kiedyś o tym dłużej porozmawiamy, teraz jednak muszę cię przeprosić.
- Gdzie się wybierasz?
- Nigdzie, jedynie do oficerów. Muszę sprawdzić, czy już wiedzą o przylocie szefa i może trzeba ich zwolnić do pomocy. Sorry, sprawy organizacyjne czekać nie mogą.
- W porządku. Ja jeszcze nie jestem w kursie, nie pomogę…
- Wiem. Siedź spokojnie.

wykrot
10-12-2021, 00:18
Zamieszanie, jakie w powstałej sytuacji wytworzyło się po kilku, kilkunastu minutach, skutecznie zdemolowało mój spokój i przekonanie, że skoro jestem we własnym domu, to ja powinienem mieć decydujący wpływ na rzeczywistość. Nic z tych rzeczy. Okazało się, że od dnia śmierci Dorotki, moja własna egzystencja, tak bardzo rozminęła się z realnym życiem otoczenia, że gdyby teraz dano mi władzę, narobiłbym szkód jak słoń w składzie porcelany.

Nie wiedziałem nawet, że po drugiej stronie hotelu, wybudowane zostało lądowisko dla śmigłowców. Żeby prezes Sławek Zielonik nie musiał tracić czasu, na dojazdy do hotelu z lotniska.
Zazwyczaj ono spało, niewielu hotelowych gości przylatywało śmigłowcami. Ale istniały procedury, pozwalające na jego ożywienie i teraz musiały zostać uruchomione. Co w nagłym przypadku, okazało się nie takie proste. .

Przez prawie godzinę, mogłem tylko trzymać się blisko Lidki i obserwować, jak ad hoc organizowany jest przylot premiera polskiego rządu. I do niczego się nie wtrącałem, gdyż wiele spraw, było teraz dla mnie niejasnych. Chociażby troska o bezpieczeństwo. Czegoś tak drobiazgowego, dawniej nie spotkałem. Dzisiaj natomiast stało się kwestią pierwszoplanową.

I nawet nie Anna, w końcu wicepremier polskiego rządu, rozdawała teraz karty. Nic z tych rzeczy. Dowodzenie całością przygotowań bezwzględnie przejęli oficerowie jej ochrony i wszyscy musieli się im podporządkować. Anna, Lidka i ja też. Nie mówiąc nawet o ściągniętych awaryjnie funkcjonariuszach policji i personelu hotelowym.

Okazało się bowiem, że nawet tak, wydawałoby się prozaiczna sprawa, jak transport szefa rządu z lądowiska do naszego domu, był dużym problemem logistycznym! Raptem kilkaset metrów, a jednak. Premier nie mógł skorzystać z niesprawdzonego przez służby samochodu. Na to ich zgody nie było. Niezależnie od tego, kto taki pojazd oferował. Natomiast jedynym samochodem w okolicy, spełniającym te warunki, był służbowy wóz Anny. Musiała się w nim zmieścić wraz z szefem rządu i jego żoną.

Do tego doszły zadania, związane z osobami, które premierowi towarzyszyły. Po część z nich musiał przylecieć drugi śmigłowiec z Warszawy, który miał też dostarczyć nową zmianę oficerów ochrony. A wszystkim trzeba było zapewnić wyżywienie i miejsca w hotelu…
Wszystko to sprawiło, że o żadnych osobistych rozmowach nie było mowy. Wszelkie działania zostały podporządkowane przygotowaniom. Aż do przylotu premiera i jego żony.

Na imię miała Agnieszka. Szef rządu przedstawił mnie jej, jeszcze na lądowisku, kiedy służby pozwoliły nam podejść, aby ich powitać.
- Cieszę się, że w końcu pana poznałam! – oburącz ściskała mi dłoń, spoglądając przy tym otwarcie w oczy. – Przyznam się też, że to ja namówiłam Wiktora, aby zmienił kierunek lotu, byśmy mogli do państwa zaglądnąć.
- Mnie również jest bardzo miło państwa gościć, ale jestem zaskoczony tymi słowami – odpowiedziałem, lekko zażenowany. – Nie wiem czym zasłużyłem sobie na pani uwagę.
- Och, mam nadzieję, że jeszcze o tym porozmawiamy. Panie Tomaszu, mogę się tak do pana zwracać?
- Ależ oczywiście, bardzo proszę!
- Dziękuję. No cóż, na razie musimy przerwać rozmowę, jednak nie ucieknie mi pan dzisiaj, dobrze?
- Nie mam takich zamiarów – odparłem zdecydowanie, chociaż coraz bardziej zdumiony. Czego ta kobieta ode mnie chciała?

Była z tego samego pokolenia, co i szef rządu, a także Grzegorz, oraz moja była teściowa. Warstwa sześćdziesięciolatków. Okres, kiedy siły fizyczne jeszcze niewiele upadły, natomiast sprawność umysłowa została wzbogacona doświadczeniem i pozbyła się hurra optymizmu.
Nie tak dawno był to czas optymalnej skuteczności życiowej człowieka, chociaż dzisiaj, ze względu na coraz szybszy postęp techniczny, utrzymanie tych atutów wymagało śledzenia nowości na bieżąco i stałego dokształcania się. A nie wszyscy na taki wysiłek się decydowali.

Pani Agnieszka jednak, raczej do wątpiących nie należała. Już na pierwszy rzut oka było widać, że preferuje aktywność. Na pewno nie była kurą domową. Co do tego, nie miałem żadnych wątpliwości od samego początku naszej znajomości.

Co to był za dzień! Jeszcze w południe stałem skiśnięty na leśnej ambonie i podziwiałem powolne zasypianie przyrody, szykującej się do zimowego snu, a teraz, zanim tak naprawdę nastał wieczór, siedziałem z moją nową, przyszłą żoną, w salonie domu nad jeziorem, gdzie gościliśmy samego premiera polskiego rządu wraz z małżonką oraz panią wicepremier. Co za odmiana! Co za ekwilibrystyka losu! Już samo to było kuriozalne!

Ale dzień się jeszcze nie zakończył.

wykrot
11-12-2021, 20:57
Już podczas zajmowania miejsc w samochodach, nastąpiło pierwsze odstępstwo od ustalonego planu wieczoru. Żona premiera wybrała przejazd w moim towarzystwie. A że byłem wtedy jedynie pasażerem Lidki, więc przesiadłem się z przedniego fotela na tylną kanapę i pojechaliśmy we trójkę. Premier musiał jechać z Anną, w towarzystwie ochrony. On nie miał innego wyjścia.

Spotkaliśmy się na ponownie na parkingu, przed schodami tarasu. Gdzie ze zdziwieniem ujrzałem, iż otoczenia domu pilnują umundurowani funkcjonariusze policji. A z drzwi salonu wygląda pani Helena.
- A cóż to za zwyczaje? – zapytałem oficera ochrony, który wysiadł zza kierownicy wozu Anny.
- Tak musi być – odrzekł krótko i wskazał brodą na panią Helenę. – A kim jest ta pani?
- Opoką naszego domu – rozłożyłem ręce w geście bezradności. – Nawet ja muszę jej słuchać!
- Tak? – zapytał zdziwiony, zupełnie poważnym tonem. Zrozumiałem, że na żarty nie ma tu miejsca.
- Pani Helena jest naszym domownikiem od zawsze – wyjaśniłem, nie siląc się więcej na dowcipy.
- Rozumiem – skinął głową i odszedł na bok, mówiąc coś do swojego radiotelefonu. Ale treści nie zrozumiałem.

- Bardzo ładny dom – pochwaliła pani Agnieszka, ale spoglądała na mnie. – A co jest tam dalej, gdzie palą się te latarnie? – skierowała wzrok w stronę wiaty pod strzechą.
- Brzegowa infrastruktura rekreacyjno – wypoczynkowa nad jeziorem – wtrąciła Lidka. – Byłe, ulubione miejsce wypoczynku Tomka.
- Dlaczego byłe? – zapytała z rozpędu, ale wraz z pytajnikiem zrozumiała niezręczność pytania i od razu kontynuowała, zmieniając nieco temat. – A moglibyśmy podejść tam bliżej? Wiktor, chodźmy zobaczyć jezioro!

- Może później podejdziemy, co? – premier zapewne nie miał zgody ochrony na spacer po nieznanym terenie. Ale głos zabrała Anna, zwracając się do oficera.
- To jest bezpieczny teren. Z tamtej strony wody nie ma ani dojazdu. ani dojścia.
- Potem trzeba by się znowu ubierać, chodźmy teraz! – nalegała pani Agnieszka.
- Co pan na to? – premier zwrócił się do mnie.
- Nie widzę przeszkód – wzruszyłem ramionami. – Zapraszamy do zwiedzania!

Nawet kiedy jeszcze byliśmy pod strzechą, nie wyczułem niebezpieczeństwa. Nie było tu już letniego wyposażenia w szafy chłodnicze i dymiącego grilla. Nie było też gości z hotelu. Październikowe wieczory nad wodą nie wzbudzały niczyjego zainteresowania. Chyba, że takich nadzwyczajnych gości, jak my. Którym to miejsce się kojarzyło. Mnie, niestety, zbyt mocno wryło się w pamięć.

Pod strzechą jeszcze się trzymałem, kiedy Lidka z Anną opowiadały premierostwu jak czasami wyglądały tutaj nasze dni i wieczory. Jeszcze posiedzieliśmy z minutę na ławach, jeszcze Lidka opowiedziała im nawet o tym dawnym, pamiętnym kankanie, tańczonym na stołach…
I chyba te właśnie wspomnienia rozkołysały moją pamięć. Bo kiedy podeszliśmy nad jezioro i spojrzałem w stronę nawisu przy brzegu, pod którym kochaliśmy się przecież nie jeden raz… Wszystko mi się w głowie zakręciło.
Całkiem nie po męsku, z oczu poleciały mi łzy, a ciałem zaczął wstrząsać spazm. Po czym rozryczałem się na głos. Na szczęście Lidka była blisko, więc wsparłem się na niej, a potem ją objąłem i mocno przycisnąłem do siebie.

Niczego nie powiedziała. Na całe szczęście. Chyba wszystko zrozumiała. Tak samo wtuliła nos gdzieś pod moje ucho i tylko delikatnie gładziła dłonią policzek.

Wszyscy milczeli, dopóki się nie uspokoiłem. Ile to trwało? Nie wiem. Minutę, dwie, pięć? Bez znaczenia. W milczeniu też, panie podawały mi chusteczki, bo miałem tylko jedną, a tego było zdecydowanie za mało. I dopiero kiedy wyrównałem oddech, pani Agnieszka zapytała.
- Długo pana tu nie było?
- Rok niemal… Jestem tu pierwszy raz od śmierci żony…
- Może nie ruszajmy tych tematów, co? – zwrócił się do niej premier.

- Wiktor, nie! – głos pani Agnieszki zabrzmiał bardzo zdecydowanie. Zaraz też zwróciła się do mnie. – Proszę mi wybaczyć, ja naprawdę nie chciałabym być impertynencka, ale proszę mi uwierzyć… pan musi nauczyć się o tym mówić! – podkreśliła. – Panie Tomaszu! – kontynuowała. – Ja jestem psychologiem, czy też psycholożką, jak teraz mawiają. Zarówno z wykształcenia, jak też zawodu uprawianego. Wprawdzie tylko w poradni, nazwijmy szkolnej, i już na emeryturze, ale jednak. I u nas mawia się, przyznam, że dość nieładnie, że takie stany musi się „przepracować”! Jeśli będą trwały w zawieszeniu, one nie miną! Musi pan nauczyć się o tym mówić! Oczywiście, nie szybko, nie na hura, ale to konieczne!
Wypowiedziawszy pouczenie, błyskawicznie zmieniła temat.

- A co to za obiekt? – wskazała wzrokiem budynek sauny.
- Gabinety odnowy – odpowiedziała Lidka.
- Lideczka, pokaż pani saunę i basen. Bardzo cię proszę! Ja muszę teraz pójść do domu – oznajmiłem niespodziewanie.
- To może wszyscy już pójdziemy? – zaproponował premier.
- Nie, nie! – zaoponowałem. – Lidka zna tutaj każdy kąt…
- Ja pójdę z tobą. Mogę? – wtrąciła Anna.
- Proszę bardzo – zgodziłem się.
- A mogę cię wziąć pod rękę?
- Ależ proszę! – nadstawiłem ramię.

Już po kilkunastu metrach, Anna przerwała ciszę.
- Nie musisz się niczego wstydzić, ani nikogo z nas przepraszać. Masz prawo do swoich własnych, osobistych reakcji i nikomu z nas nic do tego. W ogóle, to ani ja, ani oni, nie przyjechaliśmy tu po to, aby ci szkodzić. Czy szkodzić wam. Taka opcja nie istnieje.
- Dziękuję. Wiesz co? Myślałem, że dam radę. Że skoro wytrzymałem w domu i nic się nie działo, to i tutaj…
- Wcale ci się nie dziwię. Dorota była kobietą ze wszech miar wartą miłości, a wy przecież nie zdążyliście być ze sobą bardzo długo…
- Zdecydowanie zbyt krótko.
- Zdecydowanie…

Przez chwilę trwała cisza.
- Aniu…
- Tak?
- Nie masz do mnie pretensji o… Lidkę?
- Dlaczego miałabym mieć? To jest wasz wybór.
- Lidki nie widziałem bardzo długo. I jeszcze rano w ogóle o niej nie myślałem…
- I co cię naszło?

- Dobrze nazwałaś. Naszło. Przyszła do mnie na leśną ambonę w sprawie Limana. Ale po niezbyt długiej dyskusji zrozumiałem, że tylko z nią mogę wrócić do równowagi. A i ona chyba też doszła do takiego wniosku. Bardzo szybko. I postanowiliśmy być już razem.
- A powiedz mi prawdę. Nigdy dotąd z nią nie spałeś? Jak długo się znacie?
- Poznaliśmy się w tym dniu, kiedy spotkałem Dorotkę. Parę godzin później. A więc długo. I w łóżku bywaliśmy razem, ale nie po to by się pieprzyć, lecz spać. Jak brat z siostrą. W tym sensie Lidki do dzisiaj nie tknąłem. Nigdy! Naprawdę.
- To masz u mnie plusa. Też naprawdę! I coś ci powiem, chcesz?
- Mów!

- Mam partnera, chociaż nie męża.

wykrot
13-12-2021, 23:14
Aż przystanąłem i na nią spojrzałem.
- Znam go?
- Chyba nie… Nie, raczej nie znasz.
- A kim jest?
- Krytykiem muzycznym. Polityka niewiele go interesuje. Tylko o tyle, o ile wpływa na muzykę.
- Sypiasz z nim?

- Czasami. Słuchaj, w tym wieku nie seks jest najważniejszy. Tym bardziej, że on nie ma twojego temperamentu, a poza tym często go w Warszawie nie ma. Dlatego spotykamy się najczęściej po jakichś wydarzeniach muzycznych, a nie w domu.
Pokręciłem głową.
- Nie wiem, czy dałbym radę tak na odległość…
- Ja byłam przyzwyczajona do samotności, chyba wiesz – odpowiedziała.

- Aniu, a kim jest ojciec Beatki? Powiesz mi to w końcu?
Teraz ona się zatrzymała.
- On nie żyje. Po co ci więc ta wiedza? Nawet nie wiem, gdzie został pochowany. A tego dziecka nie chciał i się wtedy na nas wypiął. Dlatego zerwałam kontakty i postanowiłam, że Beata dostanie moje nazwisko, a nie jego.

- Patrz, inaczej niż ze mną i z Dorotką…
- Ona chciała mieć z tobą dziecko, ja z nim nie chciałam. To był przypadek. Ale skoro zaszłam w ciążę, to oczekiwałam od niego odpowiedzialności. No i się nie udało…
- Tak to się wszystko plącze… – westchnąłem.

Podchodziliśmy już pod taras. Na nim stał policjant, a przed schodami parkował wózek hotelowy. Pewnie przywieźli kolację dla premierostwa. A my znowu przystanęliśmy.
- Będziesz spała u nas, czy w hotelu? Zostań w domu, co?
- Pewnie, że wolałabym tutaj. W hotelu byłabym sama, a z wami przynajmniej można wieczorem posiedzieć. Mało mamy czasu i okazji na swobodne pogawędki.
- Tylko pokój masz wysprzątany. Nie ma tam niczego co zostawiałaś.
- Lidka mi znajdzie coś z kosmetyków, poradzimy sobie. Wiesz, przy tej drugiej kampanii przed wyborami, bardziej zbliżyłyśmy się do siebie, niż wcześniej. Obydwie samotne…

- Przecież dopiero mówiłaś, że masz faceta.
- Ale nie doszliśmy jeszcze do etapu, żeby to on układał mi kalendarz zajęć. I nie dojdzie. Więc niczego nie musiałam z nim uzgadniać. A z Lidką i owszem – zaśmiała się. – Dlatego też, z nią spędzałam o wiele więcej czasu niż z nim.
- Ją powinnaś wziąć na ministra – wypaliłem. – Byłaby świetna!
- Zrobię to bez wahania, tylko namów ją, żeby zechciała! – dobitnie potrząsała rękami pod moim nosem. – Już jej to kilka razy proponowałam. Ale odpowiedź jest zawsze taka sama. Liman!

- Limana musimy sprzedać.
- O! To coś nowego! A dom?
- Dom jest mój. Nie wchodzi w skład Limana.
- A czemu chcesz sprzedać Limana?
- Bo stał się taką krową singielką u biednego chłopa. Niby trochę mleka daje, ale za to masz codzienne obowiązki jej pasania i dojenia. I nawet zachorować nie możesz, bo nie ma cię kto zastąpić. I za cały dzień poświęcony krowie masz tylko odrobinę mleka.
Podobnie Liman, doszedł już chyba do kresu. Jeszcze można coś kombinować, dosypać jakiejś nowej karmy, ale nie wiadomo czy to się opłaci i co dalej. Poza tym, żeby się w coś zaangażować na poważnie, musi być nowa motywacja. Natomiast Lidka od lat nie zaznała wypoczynku. Jej potrzebna jest odmiana.
- Bardzo fajnie, że o niej myślisz. Ale pogadamy później. Chodźmy już do środka.


Helena, nadzorująca w kuchni pracę kelnerek z hotelu, powitała Annę bardzo ciepło.
- Miło panią widzieć, pani premier! Dawno już pani u nas nie było!
- Dziękuję za miłe słowa! I ja jestem rada, że pani nadal w zdrowiu i pogodzie ducha. Tym bardziej, że ja do pani chyba będę musiała po prośbie…
Spojrzałem na nią podejrzliwie, ale się nie zmieszała.
- Jeśli temat z mojego zakresu zadań, to nie będzie kłopotu – Helena miała dobry nastrój.

- Coś dobrego na rozgrzewkę…
- Och! To zdecydowanie moja dziedzina! – Helena zakrzątnęła się niemal błyskawicznie. – Pan Tomasz pewnie tak samo? – zapytała jeszcze niemal w biegu i już niosła jedną ze swoich pękatych butelek. – Proszę siadać do stołu! A gdzie reszta gości?
- Zaraz będą – odpowiedziałem za Annę. – Poszli jeszcze z Lidką oglądać saunę. A my tak na chybcika i w tajemnicy, dobrze?
- Jak pan sobie życzy – odpowiedziała Helena, napełniając kieliszki.

Wpadliśmy przy poprawce „na drugą nóżkę”. Drzwi otworzyły się dokładnie wtedy, kiedy już trzymaliśmy kieliszki w górze. A Helena planowała je od razu uprzątnąć, aby nie było śladów.
- No tak! – Lidka kwaśno skomentowała zastany obraz. – Tylko na chwilę odwrócić od nich wzrok, a tu już…
Anna ze śmiechu nie mogła złapać tchu. A i mnie rozbawiło wyraźne zakłopotanie premiera i jego żony. Obydwoje stali teraz nieruchomo, nie wiedząc jak się zachować.

Potem było jeszcze lepiej, bo przedstawiając Helenę, Lidka nie mogła znaleźć określenia właściwie oddającego jej rolę w naszym domu.
- Tomek, pomóż mi! – zawołała wreszcie.
- Pani Helena jest nie tylko domownikiem, ale też przytomnym recenzentem różnych naszych życiowych decyzji. A dzięki nim, znaczy tym opiniom, możemy zachować trzeźwość umysłu w dzisiejszym, tak skomplikowanym świecie! – wyrzuciłem z siebie. – Nie pozwala nam ani zwariować, ani zachłystnąć się skrawkami powodzenia, mówiąc kolokwialnie.
- Nie wiedziałam właśnie jak do tej waszej trzeźwości nawiązać – poprawiła mnie Lidka, rozbawiając nawet panienki w kuchni. – Bo rzeczywiście, żadne z was, ani trochę się nie zachłystnęło!

Nic więc dziwnego, że po takim debiucie, atmosfera spotkania była bardzo rozluźniona. Helena musiała zwrócić butelkę na stół i teraz już wszyscy mogli pochwalić nalewkę z głogu. Co nie pozostało bez wpływu na ożywienie. Zarówno nasze, jak i gości.
Z tego też powodu, kolacja przebiegła zupełnie pogodnie i bez napięć. Rozmawialiśmy o domu, o remoncie wykonanym według pomysłów pana Andrzeja, o Limanie i jak wygląda w tym miejscu letni sezon, o jeziorach i okolicznych lasach… Nawet gdy pani Agnieszka ponownie sprowokowała rozmowę o Dorotce, byliśmy pogodni i wspomnienia nie sprawiały mi bólu.

Byliśmy właściwie już po kolacji. Kelnerki opuściły dom, a po kuchni krzątała się jedynie Helena, która nawet nie udawała, że naszych dialogów nie słucha. Czasami nawet przystawała obok stołu wyspy, jakby zamierzała wziąć udział w dyskusji. Ale milczała.
Spostrzegłem też, że premier rzuca okiem w tamtą stronę. Najwyraźniej nie rozumiał roli Heleny w tym domu i sądził, że powinna opuścić kuchnię. Pomyślałem, że dzisiaj się tego nie doczeka. Prędzej Helena podejdzie do nas i oficjalnie zajmie miejsce przy stole. A ja na pewno bym się wtedy nie skrzywił.

- Czyli w tym domu spędzaliście państwo urlopy i niektóre weekendy… – westchnęła pani Agnieszka, jakby chciała ponownego potwierdzenia informacji, którymi karmiliśmy jej ciekawość od dobrych kilkunastu minut. – Bardzo żałuję, że nie zdążyłam poznać pani Warwick osobiście.
Przeprosiłem wtedy gości i wstałem z krzesła, ale Helena natychmiast zareagowała.
- Panie Tomaszu, czy trzeba coś podać?
- Nie. Chciałem tylko przynieść ostatni kalendarz z Dorotką. Podarować pani premierowej.
- Ja przyniosę, proszę zostać.

wykrot
19-12-2021, 11:18
Cóż było zrobić, usiadłem na swoim miejscu i zaraz zauważyłem, że mój gest wywołał mały niepokój. Zarówno u Lidki, jak i u gości.
- Przepraszam państwa…
- Nic się stało, ale nie reaguj tak niespodziewanie, bo będę się bała – poprosiła Lidka.
- Dobrze, nie będę! – obiecałem.

Premier od razu wykorzystał okazję, że Helena wyszła do naszej części sypialnej i zadał mi pytanie.
- Czy ta pani jest osobą pewną? Czy w jej obecności możemy rozmawiać o sprawach poufnych?
- Jak najbardziej – odparłem zdecydowanie, potakując głową. – Pani Helena zawsze była pierwszym recenzentem naszych postanowień. Znaczy Dorotki i moich. Zarówno wtedy, kiedy obydwoje pracowaliśmy w banku, jak i później, kiedy rozpocząłem pracę w resorcie.
Stało się taką tradycją, że po powrocie z pracy do domu, obydwoje z Dorotą i dziećmi siadaliśmy przy stole, by omówić to, co ciekawego działo się tego dnia. A także usłyszeć od pani Heleny to, co mówią ludzie na mieście. Dostawaliśmy informacje prawdziwe, bez upiększeń, a czasami też ocenę naszych słów czy działań. Bywało, że surową.

- I nie baliście się państwo przesłodzenia wiadomości? – wątpiła pani Agnieszka.
- Pani nie rozumie tych relacji – wtrąciła Lidka, zdecydowanie mnie wspierając. – Bo rzeczywiście, są raczej niespotykane. Dorota, tak samo zresztą jak i ja, znałyśmy panią Helenę od dzieciństwa. A Dorota dogadywała się z nią lepiej, niż z własną matką. Nic więc dziwnego, że traktowała ją jak członka rodziny. I to takiego ważnego!
- Pani Helena prowadziła nasz dom w sensie nie tylko kuchni – potwierdziłem. – Dbała o wszystko. Oczywiście, prace porządkowe czy drobne remonty były zlecane, ale to Helena je nadzorowała. A także opłacała.
- Z własnych pieniędzy?
- Nie, z pieniędzy Dorotki. Jedno z jej kont było przeznaczone na domowe wydatki bieżące i wszyscy troje mogliśmy nim dysponować. Bez ograniczeń.
- I nie brakowało na nim pieniędzy?
- Dlaczego miało brakować? – zrobiłem zdziwioną minę. – Przecież pani Helena sama jest milionerką!
- Naprawdę? – premier nie dowierzał.

Helena właśnie nadchodziła i chyba coś usłyszała. – A o kim rozmawiacie?
- O pani – odpowiedziałem bez wahania. – Pan premier do dzisiaj nie wiedział, że pani jest milionerką.
- A jestem, jestem – potwierdziła spokojnie, potakując głową. – I to milionerką dolarową! Od dawna nią jestem. Zanim jeszcze pan Tomasz zamieszkał z Dorotką.
- Tego mi pani nie mówiła – spojrzałem na nią z wyrzutem.
Wzruszyła ramionami.
- Nie mówiłam, bo i po co? Sam pan już wie, że same pieniądze szczęścia nie dają. Proszę! – wręczyła mi kilka sztuk kalendarzy, a wtedy dałem po jednym egzemplarzu pani Agnieszce i samemu premierowi.

- Taką pamiątkę mogę państwu podarować. Wprawdzie jest już październik, czyli sam kalendarz długo nie posłuży, ale niech będzie śladem państwa pobytu w Jej letnim domu. Bo Dorotka lubiła tu przebywać. Tutaj poznaliśmy się, tutaj też spędziliśmy pierwsze dwa miesiące znajomości. Ten dom był wtedy trochę inny, kto inny był jego właścicielem. Ale sentyment pozostał, dlatego go odkupiła. I ja wierzę, że jej duch opiekuńczy będzie nad tym miejscem czuwał.
- Amen! – Helena dopowiedziała już z kuchni, gdzie zdążyła wrócić. – I nie wierzcie państwo, że tu coś straszy! Tu nic nie straszy! Dobrzy ludzie nie muszą się niczego obawiać! A źli niech sobie mówią co chcą. I w co chcą, niech wierzą. Ich sprawa. A państwo możecie wypić po kropelce, czcząc pamięć Tej, której z nami już nie ma. I ja się też napiję, bo była dla mnie więcej niż córką. Ale cóż! Takie jest życie…

Cały czas mówiąc, Helena podeszła do stołu i napełniła wszystkim kieliszki. Dla siebie również. I prawie tak jak przewidywałem, podeszła do wolnego krzesła, wspierając dłonie na jego oparciu. Ale nie usiadła, chociaż kontynuowała przemowę.
- Czasami siadaliśmy sobie tak we trójkę. Czyli Ona, pan Tomasz i ja. Tutaj, albo nawet w kuchni. Niejedną też butelkę nalewki z wami napoczęłam… – spojrzała na mnie. – I w takich sytuacjach, często przecież zapadały ważne decyzje. Także te najważniejsze. Chyba pan nie zaprzeczy, prawda? – spojrzała na mnie.
- Nie mam takiego zamiaru – oświadczyłem zdecydowanie
- Dlatego też, uczcijmy pamięć poprzedniej Gospodyni tego domu, która odeszła już w inny wymiar czasowy. Niech wspomnienie o niej trwa wiecznie!

Na takie dictum wszyscy zerwaliśmy się niemal na baczność, po czym wznieśliśmy toast, pod dyktando jej słów.

Nie do wiary, z jaką łatwością Helena narzuciła nam wszystkim swoje widzenie tego zdarzenia, oraz wprowadziła w salonie dziwny nastrój. Uroczysty, ale też na swój sposób kojarzący mi się z zapachem znicza i wieńca, uplecionego z gałązek jodły. Zapach cmentarza z moich dziecięcych lat.
Nie wiem czy tylko ja się tak poczułem, czy inni też, ale nikt nawet słowem się nie odezwał. A Helena jakby niczego nie zauważyła. Spokojnie odstawiła kieliszek na stół i kontynuowała.

- A teraz wybaczcie mi państwo tę moją prywatę. Chciałam jednak, by uroczysty toast z tak ważnymi osobami, zakończył żałobę w tym domu. Bo jest już jego nowa pani, która tak samo jak pan Tomasz, dopiero teraz odzyskuje równowagę. A dowodzenie bieżącymi sprawami musi przejąć prawie w biegu. Bo życie nie znosi próżni. Ja już uciekam i nie będę państwu dłużej przeszkadzała. Ale jeśli trzeba by było coś podać, to gospodarze wiedzą jak mnie wezwać.
- Chwileczkę! – Lidka ją zatrzymała, ale spojrzała na premiera. – Dla państwa, tak z rozpędu, przewidzieliśmy nocleg w hotelu…

- A tutaj się nie da? – wtrąciła pani Agnieszka. – Pani gdzie się zatrzymała? – zapytała Annę, która tylko się uśmiechnęła.
- Ja mam już tutaj ulubiony pokój, który Tomek rzadko udostępnia komuś innemu.
- A są jeszcze jakieś wolne? Bo widziałam, że dom jest duży…
- Oczywiście, że są – Lidka zaczynała wczuwać się w rolę. – Tylko, że państwa bagaże, zdaje się, zostały odniesione do hotelu.
- Z tym sobie poradzimy – wtrącił premier. – Ja również optowałbym za pozostaniem, jeśli nie sprawimy państwu nadmiernych kłopotów. Bo jednak trochę do porozmawiania jeszcze mamy…

- Jakich kłopotów? – tym razem ja zabrałem głos. – Dom wprawdzie stał nieużytkowany, ale był regularnie sprzątany i odkurzany. Oraz sprawdzany. I pomieszczenia dla gości są w zasadzie gotowe. Na wszelki wypadek pani Helena jeszcze je sprawdzi…
- Wiktor! Pójdę teraz, załatwię temat bagaży – zadeklarowała pani Agnieszka, powstając z krzesła. – Przepraszam państwa…
- Przekaż informację kapitanowi Bojarskiemu – zalecił premier.
- Oczywiście – skinęła głową.
- To ja pani pomogę – zadeklarowała Lidka i obydwie panie wyszły.

Zostaliśmy w salonie tylko we trójkę. Premier, Anna i ja.

wykrot
20-12-2021, 21:26
- Jak samopoczucie? – zwrócił się do mnie premier. – Już daje pan radę?
- Jakoś… – uśmiechnąłem się raczej niepewnie. – Wie pan co? Jeszcze po południu byłem w lesie. Na ambonie służącej jedynie do obserwacji przyrody. I przez myśl mi nie przyszło, że jeszcze dzisiaj, w moim życiu zajdą tak kolosalne zmiany…
- A powinieneś już w tym wieku mieć z tyłu głowy świadomość, że w życiu tak się właśnie dzieje – wtrąciła Anna. – Myślisz, że moje życie przebiegało inaczej? Sam zresztą byłeś w nim kiedyś powodem nagłej i nieoczekiwanej zmiany. Prawda?
- Prawda, prawda… Aniu! Nie męcz mnie, proszę!

- Tomek, przepraszam! – Anna gwałtownie wstała z krzesła i niemal podbiegła, by mnie uścisnąć. – Przepraszam, to nie były pretensje, a spostrzeżenie. Że takie nagłe przypadki nami rządzą. Pomyśl sam! Czy twoje życie się nie zmieniło, kiedy na jego ścieżce spotkałeś Dorotę? Trochę mi ona o tym opowiadała, trochę również ty.
- Aniu, wiem o tym! Tak samo dzisiaj… Jeszcze w południe nie pomyślałem nawet o Lidce, a wieczorem zajmuje dużą część moich myśli…
- Rozumiem, że państwo podjęliście już decyzję? – upewniał się premier.

- Ależ zdecydowanie! – potwierdziłem bez wahania. – Wprawdzie niewiele szczegółów technicznych naszego wspólnego życia zdołaliśmy uzgodnić, jednak weszliśmy już na tę drogę. Będzie dobrze, ja w to wierzę. Lidka tchnęła we mnie nowe życie. A przecież ona sama także potrzebowała wsparcia. I to od kogoś, kto właściwie rozumie jej ból. Dlatego my we dwoje będziemy w stanie rozumieć się nawet bez słów.
- To jest doskonała wiadomość! – premier wyglądał na naprawdę uradowanego. – Bo nie da się ukryć, że te oficjalne wiadomości o panu, jakie otrzymywaliśmy z kliniki, wciąż nie napawały optymizmem.

- Żebyś się w razie nie doszukiwał w tym czegoś podejrzliwego – uzupełniła Anna. – Interesowaliśmy się twoim stanem zarówno oficjalnie, jak i też zwyczajnie, jako znajomi. Czasami nawet udało się nam wyciągnąć od lekarzy coś więcej niż przewidują przepisy. Ale te sprawy pozostawały do naszej wiadomości. Bo chyba wiesz o tym, że rokowań nie miałeś nadzwyczajnych.
- Coś wiem od Grzegorza – przyznałem. – Tylko niewiele mnie ta sprawa interesowała. Ja naprawdę przestałem stosować jakąś gradację ważności zdarzeń. Wszystko stało się równie nieważne i obojętne. Wyzerowane. Brrr…

- A o jakim Grzegorzu mowa? – dopytywał premier.
- Doktor Grzegorz Tarnawa. Dorotki ojciec, a mój teść. Wprawdzie nie psychiatra, ale to on przejął rolę mojego medycznego opiekuna i nadzorcy w imieniu specjalistów. Inaczej nie chcieli mi pozwolić na pobyt w domu.
- Aha, już wiem – skinął głową. – Oczywiście, że pamiętam… – spojrzał na mnie jakoś tak specyficznie. – Nie chciałbym teraz pana w czymkolwiek urazić… Czy mogę powiedzieć coś o dniach po tej katastrofie? – przyglądał mi się z uwagą. – Nie sprawi to panu przykrości?
- Nie wiem… Mam nadzieję, że nie…

- Wie pan co się wtedy działo?
- Mam jedynie mgliste pojęcie.
Szef rządu pokiwał głową. – Niestety, będzie pan musiał do tego wrócić.
- Po co? – zapytałem i zanim to pytanie wybrzmiało, zrozumiałem jego bezsens. – Przepraszam pana… Oczywiście, że będę musiał dowiedzieć się o wszystkich reperkusjach. Lidka zresztą przyszła dzisiaj do mnie w sprawie kredytu bankowego, który kiedyś Dorotka jej gwarantowała. Czasy się zmieniły…
- Macie jakieś problemy finansowe? – wyraźnie się zdziwił.
- Wydumane – odparłem bez wahania. – Poradzę sobie z nimi małym palcem lewej ręki.

Drzwi się otwarły i do salonu powróciły panie. Zmarznięte. Od razu też obydwie weszły do aneksu kuchennego.
- Tomek, zauważyłeś gdzie Helena przechowuje nalewkę? – zawołała Lidka.
- Tak, oczywiście – wskazałem jej chłodniczą szafkę.
- Jesteś niezastąpiony! – wołała, wydobywając butelkę, po czym obydwie zabawiły się w personel pokładowy i dostarczyły na stół zaopatrzenie.
Również po to, aby same z tego skorzystać.

- Co zostało uchwalone podczas naszej nieobecności? – Lidka sygnalizowała, że trzyma rękę na pulsie.
- Powiedz najpierw, co zostało załatwione – skontrowała ją Anna.
- Wszystko co należy. Personel pomocniczy odleciał do Warszawy, a za dwie godziny na lądowisku zamelduje się drugi śmigłowiec. I będzie do dyspozycji. Poza tym hotelowe służby są w stanie alertu, policja też… co cię jeszcze interesuje?
- Wystarczy – odezwał się premier. – Służby również mi sygnalizują, że wszystko jest w porządku. Pani posłanko! Proszę się już wyluzować!
- Panie premierze! Władza rządowa jest władzą, ale nad całością czuwam ja! Bo ktoś to robić musi! Technika Maliniaka chyba pan pamięta? Był pracowitym pomocnikiem inżyniera Karwowskiego…

I w takim stylu pożartowaliśmy chyba z godzinę, nie rozmawiając o niczym szczególnym. Zwykła, swobodna wymiana zdań o rzeczach nieważnych. Niewiele przy tym piliśmy, nie jedliśmy prawie wcale, a jednak nastrój stworzył się niezły. Przynajmniej dla mnie. Czułem się całkiem swobodnie. Tym bardziej, że Lidka o mnie nie zapominała. Nawet w ferworze zapalonej dyskusji, w której brałem mniejszy udział, zawsze jakimś gestem pokazywała, że nie zapomina. Było to dotknięcie dłoni, przelotne spojrzenie z uśmiechem, a czasem takie zwyczajne zwrócenie się wprost, abym w jakiejś kwestii zabrał głos.
Oczywiście, tematami wiodącymi były wspomnienia. Bo o czym ludzie w naszym wieku mogą rozmawiać? Kochamy przecież porównania. I temu służą wspomnienia. Jacy kiedyś byliśmy wspaniali, a teraz to już nie to. No i świat jest inny. Oczywiście, wspomnienia nie dotyczyły mojej osoby, ale i tak mnie znudziły. A może właśnie dlatego?

Premier chyba też poczuł podobny nastrój, bo jednoznacznie zmienił temat na bardziej bieżący.
- A co pan myśli na temat powrotu do pracy? – zaatakował mnie dość niespodzianie. – Nie to, żebym teraz na pana naciskał, proszę tak nie sądzić. Ale przecież pan wie, że profesor Jachimiak nie żyje i znowu mamy nagłe problemy w resorcie rozwoju. I to z rodzaju tych, które spadają jak grom z nieba.

Nie chciałem go zniechęcać, dlatego sprawę zlekceważyłem.
- Panie premierze, a moje ewentualne uczestnictwo, nie byłoby obciążeniem dla rządu?
- Nie… – roześmiał się.
- Tomek! – odezwała się Anna. – Pamiętasz naszą rozmowę? W marcu, o ile dobrze sobie przypominam.
- Chyba tak – potwierdziłem.
- Już wtedy ci mówiłam, że miałeś wysokie notowania w badaniach opinii społecznej.

- No i co z tego? Jacek Kuroń też miał wysokie notowania. Ale gdy przyszło do wyborów, ono zupełnie nie przełożyło się na poparcie w głosowaniu.
- Tak było – potwierdziła. – Ale w twoim przypadku, oprócz wysokiego współczynnika tak zwanego współczucia, występuje również wysoki indeks zaufania. Co z kolei oznacza, że dla społeczeństwa jesteś osoba wiarygodną! Społecznie wiarygodną! Czyli społeczeństwo nie tylko ci wierzy, ale też uważa ciebie za osobę ze swojej sfery. Zauważasz to? Ludzie się z tobą identyfikują! Twój ból sprowadził ciebie do ich poziomu! Oni w ciebie wierzą! Rozumiesz to?
- Nie…

wykrot
06-01-2022, 23:26
Bardzo dobrze rozumiałem do czego zmierza, ale nie mogłem pozwolić by się łudziła. Powrót do rządu miałem odcięty. Przez zabiegi Dorotki. Barierą, którą mi stworzyła, były jej pieniądze. Teraz już moje. Olbrzymi majątek, złożony poza polskimi granicami. Nikt nie powinien o nich wiedzieć. Tak jak nikt nie wiedział, jak oraz ile, Dorotka naprawdę zarabiała.

- Aniu, a robił ktoś badania jak społeczeństwo ocenia moją chorobę? Czy ktokolwiek ludzi o to pytał? Przecież będą teraz pisać, że Barycki wrócił z wariatkowa…
- Nie było takiej potrzeby – wtrącił premier. – Nigdy nie było dyskusji o stanie pańskiego zdrowia. Zaakceptowano powszechnie pierwsze wyjaśnienia lekarzy o tak zwanym szoku powypadkowym i tyle. Ludzie przyjęli do wiadomości, że czasami się tak zdarza i wszystko. Był chory, ale wyzdrowieje. Koniec tematu.
- Z tego co opowiadał mi Grzegorz, powodów do optymizmu tak wiele nie było.
- Może i tak. Ale przecież nigdy nie podawaliśmy do publicznej wiadomości informacji tak szczegółowych! Nawet kiedy musiałem pana odwołać z funkcji kierownika resortu, poleciłem w komunikacie podkreślić, iż sekretarzem stanu wciąż pan pozostaje. To był taki przekaz dla społeczeństwa, że my pana nie skreślamy. Może nawet dlatego nie podnoszono wątpliwości odnośnie pana przyszłości. Ludzie przecież żyją w przeświadczeniu, że my wiemy więcej. I w sumie dobrze, że byliśmy powściągliwi.

- Tylko nie mów, że nie pojedziesz na pogrzeb profesora – Anna wreszcie doszła do głosu.
- A kiedy będzie, wiadomo coś? – zapytała Lidka.
- Jeszcze nie – premier pokręcił głową. – Trzymamy rękę na pulsie, ale najwięcej zależy od jego rodziny. Z naszej strony tematu pilnuje jeden z moich dyrektorów w Kancelarii. Prawdopodobnie wypadnie na środek tygodnia, mamy więc kilka dni czasu.
- Ale do poniedziałku wypadałoby podjąć decyzję o obsadzie resortu – zauważyła Anna.
- Pełna zgoda – potwierdził szef. – Stąd też wzięła się decyzja o przylocie tutaj. Musimy wiedzieć na czym stoimy.
- A jak wygląda teraz sytuacja w resorcie? – zapytałem wreszcie. – Jakim ministrem był profesor?

Wciąż nie chciałem czynić im nadziei, ale miałem wrażenie, że tak ostentacyjne omijanie tematu mogą wziąć za złośliwość z mojej strony. Dlatego pytanie wypowiedziałem bardziej grzecznościowo niż powodowany ciekawością.
- No właśnie… – Anna westchnęła, kiwając głową. – Tak czekałam, czy wspomnisz chociaż to, co kiedyś niosło nam codzienne życie… Ech, posypało się, posypało. A tak się dobrze zaczynało…
- Tomek zaczynał już nawet wracać do domu przed północą – ironicznie podpowiedziała Lidka.
- A skąd ty to wiesz? – zainteresowała się Anna.
- Z opowiadań ludowych – Lidki nie można było zaskoczyć.

Anna nie kontynuowała tematu, lecz zwróciła się do mnie.
- Powiem ci tak. Byłeś lepszym ministrem niż profesor, chociaż i on nie był zły. Ale nie chciałabym tego wątku kontynuować, nie teraz.
- A kto w tej chwili dowodzi ministerstwem? – dociekałem.
- Nikt – odparł spokojnie premier. – To znaczy, jest przecież dyrektor generalny resortu i tu się nic nie zmieniło. On odpowiada za pracę formalną. Ale przez weekend musimy mieć przynajmniej jakieś wskazówki odnośnie przewidywanej obsady kierowniczej…
- A na kiedy planowane jest powołanie nowego rządu? – przerwałem mu.
- Tak wstępnie, cała uroczystość miała odbyć się w przyszły piątek. Jednak, ze względu na pogrzeb, chyba będziemy musieli ją nieco opóźnić. Zobaczymy.

- Ania mi wspominała, że skład rządu jest w zasadzie ustalony…
- Bardziej szkielet niż skład – premier przytaknął głową, chociaż słowa mówiły co innego. – Na razie więcej wiemy o tym kogo w rządzie nie chcemy, niż kto w nim będzie na pewno. Ale najważniejsze mamy ustalone i zatwierdzone. Umowę koalicyjną. A to oznacza, że ramy, w których możemy się poruszać, zostały już określone i prezydium naszej partii je zaklepało. A o reszcie zadecydujemy obydwoje z panią Anną – skłonił głową w jej kierunku.
- Lidka się przyznała, że weszła w skład zarządu partii? – to pytanie Anna skierowała do mnie.
- Nie…

- A kiedy miałam to zrobić? – Lidka wzruszyła ramionami. – Ostatni raz, dzisiaj, mogę napić się szampana i nawet na to nie mam czasu…
- A czemu ostatni raz? – zdumiał się premier.
Anna roześmiała się w głos.
- Lidka od jutra planuje ciążę, więc o alkoholu musi zapomnieć.
- O! Moje gratulacje! – premier rzucił się do ściskania rąk, ale Lidka szybko go osadziła.
- Przepraszam bardzo! Plany, planami, na razie pewności nie mam, więc i na gratulacje jest za wcześnie. Ale szampana możemy się napić, bo a nuż?

Po krótkiej przerwie, oraz kilkuminutowej rozmowie na tematy nieważne, premier wrócił do wątku rządowego.
- No i tak wygląda życie – westchnął. – Liczyłem na to, a właściwie liczyliśmy obydwoje z panią Anią, że wróci pan do ministerstwa i wspomoże profesora Jachimiaka, a tu masz ci los! Profesora nie ma, a i pan kręci nosem, że pan nie chce wracać…
Głupio mi się zrobiło. Premier rozgrywał mnie świadomie i celowo, zdawałem sobie z tego sprawę, ale i tak poczułem zażenowanie, a nawet zawstydzenie.
- To nie tak… – próbowałem się tłumaczyć, ale mi przerwał.
- Panie Tomaszu, proszę mi powiedzieć prawdę. Ma pan do nas żal o to, że nie został pan powołany na ministra konstytucyjnego?
- A skądże! – zaprzeczyłem. – Powiedziałem przecież otwarcie, że będę pracował z Anną, jeśli ona tego zechce i już! Nieważne za ile i pod jakim mianem. To było bez znaczenia.
- Więc czemu nie chcesz teraz kontynuacji? – odezwała się Anna.

To już wyglądało na ostrzał w dwa ognie. Niezbyt mi się to spodobało.
- Aniu… Przecież wiesz, że nie o to chodzi.
- A o co? Powiedz, jeśli coś do mnie masz, albo do Wiktora. Nie duś tego w sobie!
Roześmiałem się smutno.
- Nie mam żadnych zastrzeżeń, ani żadnych pretensji, daj spokój. Ani do was imiennie, ani do partii, ani do rządu. I nie wy jesteście przyczyną mojej niechęci, uwierz mi! Ani nikt inny. Bo to ja sam jestem tą przyczyną! Naprawdę!
- W jakim sensie? A mógłbyś powiedzieć coś więcej? Może potrafilibyśmy ci pomóc?
- Nie sądzę – pokręciłem głową.

- Twoje panienki pytały mnie niedawno o twoje zdrowie i o to, kiedy wrócisz – odezwała się Lidka.
- Jakie „moje”? – żachnąłem się. – Nigdy, żadna z nich nie była moja i nawet blisko tego „mojenia” się nie znalazła.
- A może właśnie dlatego cię lubią i szanują? – dociekała retorycznie Anna. – Do mnie też dotarła opinia, że byłeś najlepszym szefem jakiego miały w życiu.
- Miło to słyszeć – odburknąłem, ale przy okazji pociągnąłem temat. – A co, profesor tej bandy nie rozgonił?

- Nie – wyjaśniła. – Tylko że Jachimiak nie potrafił wykorzystać ich potencjału. On się z nimi nie umiał dogadać tak jak ty. Coś tam wprawdzie próbował, ale to się nie układało w sensowną całość. Na szczęście zespołu nie zlikwidował, bo wierzył, że wrócisz. I wiedział jak długo budowaliście tę ekipę. Chciał ją dla ciebie zachować. Zresztą, zmian kadrowych było niewiele i potencjał resortu został zachowany. A jednak mam wrażenie, że ty wycisnąłbyś z niego przez ten rok, co najmniej pięćdziesiąt procent więcej.
- Chyba przesadzasz – nie dałem się złapać na pochlebstwa.
- Nie! – Anna nawet się nie uśmiechnęła. – Profesor był świetnym doradcą, ale dowódcą raczej przeciętnym.

wykrot
11-01-2022, 21:08
- Widzisz, sama wiedza to nie wszystko. Jeśli nie potrafisz analizować, krytycznie myśleć i zestawiać wszystkiego z tak zwanym życiem, to wtedy jest bieda.
- To są ogólniki…
- Niekoniecznie – wtrącił premier. – Widzi pan, panie Tomaszu, wszyscy wiedzieliśmy o tym, że algorytm jest niesprawiedliwy, ale to pan go zmienił, a nie my. Profesor też wiedział, a jednak gdyby nie pan, nie ruszyłby w tej kwestii palcem. Tak to działa!
- Tak… – mruknąłem. – Trafił się w końcu taki, który nie wiedział, że nie wolno tego robić, więc zrobił!

- A mądra przełożona zupełnie ci w tym nie przeszkadzała – uzupełniła Lidka. – Musisz to doceniać, bo głupi szefowie nie tolerują w swoim otoczeniu osób myślących.
- Ależ doceniam! – oświadczyłem. – Sam zresztą starałem się nie popełniać tego błędu, czego dowodem jest wspomniany zespół asystencki w resorcie.
- Czyli pański fraucymer, jak go niektórzy zamianowali – dorzucił premier, u wszystkich wywołując wesołość.
- No nie… – próbowałem zaprotestować, jednak bezskutecznie.
- Co byś nie powiedział, to niejedna z tych kobiet chciała by ci koszulę wyprasować – Anna pokiwała głową. – Rozmawiałam kiedyś z Kingą na ten temat. I ona sama to przyznała.

- A co, jak pan minister jeszcze pracował, to miewał z nimi problemy? – odezwała się pani premierowa, dotychczas będąca jedynie milczącym świadkiem naszych dysput.
- Nie, to nie tak – zaprzeczyłem. Ale o szczegółach nie zdążyłem, bo Anna dołożyła z wysokiego C.
- Nasz wieszcz mawiał to samo o szlachetnym zdrowiu. One wtedy podobnie, czasami wręcz narzekały na duże obciążenie pracą, ale gdy Tomka nie stało, przyszła refleksja. Wtedy zrozumiały, że straciły dobrego szefa.

- Bo tak słucham państwa rozmowy i wygląda na to, że pan minister jest ulubieńcem kobiet. Prawda?
- E, tam… – skrzywiłem się ironicznie. – Zaraz „ulubieńcem”. Przecież nawet Ania, znaczy pani wicepremier, niespecjalnie mnie lubi…
Anna spojrzała na mnie uważnie.
- Mam iść po lód, żeby zrobić ci okład na czoło?
- Sam pan słyszy! – pani Agnieszka roześmiała się. – I mówi to w obecności pani, z którą jest pan już po słowie…

Nie dokończyła, gdyż nagle rozległ się donośny odgłos dzwonka. Byłem tym tak bardzo zaskoczony, że zanim zdążyłem zareagować, Lidka już otwierała drzwi na taras, a w nich ukazał się… Kolejna niespodzianka! Jurek Cichocki, we własnej osobie.
Dopiero wtedy do mnie dotarło, że dla nikogo, oczywiście oprócz mnie, ten dzwonek nie był zaskoczeniem. Dla Lidki również. Czyli Jurek nie zjawił się tutaj przypadkiem. Chociaż kiedy witał się ze mną, wspomniał o dawnym zaproszeniu.

- Jak dobrze cię widzieć w normalnej formie! – ściskał mi dłonie. – Słuchaj, kiedy tylko dowiedziałem się, że przyjmujesz gości, przypomniałem sobie, że i mnie kiedyś zapraszałeś do tej chatki. Mam nadzieję, że nie sprawiam ci nierozwiązywalnych kłopotów?
- Ależ proszę! Prosimy! – poprawiłem się, gdyż Lidka pojawiła się obok.
- Proszę z nami usiąść, panie ministrze! – dodała i zaraz przeszła do konkretów. – Czy podać coś do jedzenia?
- Ministrem to dopiero mam być, pani posłanko – odparował Cichocki. – A za posiłek dziękuję, jestem po kolacji. Natomiast poproszę o kawę.
- Z ekspresu może być?
- Bardzo proszę!

Jak na zawołanie, pojawiła się pani Helena i przejęła zamówienie, więc Lidka spokojnie wróciła do stołu. Ja natomiast skorzystałem z okazji, żeby Jurka zaatakować.
- Nie to, żebym się nie ucieszył z twojego przyjazdu, ale powiedz mi, skąd wiedziałeś, że mój stan zdrowia trochę się poprawił i przyjmujemy dzisiaj gości?
Uśmiechnął się tajemniczo i wzniósł oczy ku niebu, ale nie powiedział słowa. Dlatego kontynuowałem.
- Przecież jeszcze w południe, nawet ja nie przewidywałem zmiany tej pogody. O niczym nie wie też rodzina…
- Już wie – spokojnie wtrąciła Helena, stawiając na stole filiżankę. – Zaraz też będzie miał pan swój telefon.
- Jakim cudem?
- Odbyło się bez cudu. Najpierw porozmawiałam z panem Grzegorzem, a potem wysłałam do leśniczówki policjanta, żeby go przywiózł.
- Miejscowego? – zapytał Cichocki.
- Tak, inny miałby problemy z odnalezieniem drogi. Za kilka minut powinien już wrócić.
- Bardzo dobrze – podsumował, po czym spojrzał na mnie. – Powiem ci tak. Gdybym nie miał własnych źródeł informacji, byłoby źle. Jestem przecież od tego, żeby wiedzieć. Dlatego mów co słychać u ciebie, jak się sprawy mają?

Wspomagany dopowiedzeniami Lidki, a potem również Anny, znowu musiałem zdawać relację z wydarzeń dzisiejszego dnia. Cichocki wysłuchał, zadał kilka pytań uzupełniających, a następnie przeniósł uwagę na premiera. Wymienili kilka szybkich tekstów, niezbyt dla mnie zrozumiałych. Rzecz dotyczyła zapewne wydarzeń zewnętrznych, im tylko wiadomych. Trwało to minutę, dwie najwyżej, a potem wrócili do rozmowy ogólnej, Ze mną, jako tematem wiodącym.
Premier od razu przeszedł do ataku.
- Właśnie mamy tutaj problem. Pan Tomasz wprawdzie wraca do zdrowia, ale do rządu wrócić nie chce. Postanowił zająć się bawieniem dzieci…
- I robieniem nowych – wtrąciła Anna.

- Powiedziałbym, że drugie z tych planowanych zajęć jest w sumie całkiem przyjemne – skomentował filozoficznie Jurek. – Ale tego nie da się robić w pojedynkę, potrzebna jest współpraca.
- Współpraca siedzi z nami – Anna ponownie zrobiła wrzutkę.
Cichocki skierował spojrzenie na Lidkę.
- To i przewodnicząca nam wypadnie? – zapytał retorycznie.
- A niby dlaczego? – odezwała się Lidka. – Ciąża nie jest stanem chorobowo przewlekłym.
- Jaka przewodnicząca? – nie zrozumiałem ich dialogu.

To wszystko zaczynało mi się nie podobać. Coraz bardziej zdawałem sobie sprawę, że ten nalot na Pokrzywno nie jest przypadkowy. I odbywa się w sytuacji, kiedy ja mam zbyt małą wiedzę o sprawach bieżących. W dodatku to są ludzie, których nie da się zbyć żartem czy dąsem. Będę musiał wyłożyć kawę na ławę. I to bez owijania w bawełnę.
Na razie wyjaśnień udzieliła mi Anna.

- Lidka jest przewidziana na przewodniczącą sejmowej komisji inwestycji i rozwoju.
- I znowu nic nie wiedziałem… – pokiwałem smętnie głową.
- Nadrobi pan, głowa do góry! – premier próbował podnieść mnie na duchu.
- No właśnie! – Cichocki udowadniał, że nie jest tu przypadkowo. – Co się stało, że nie chcesz wracać do nas? – zwrócił się do mnie otwartym tekstem. Z intonacji głosu wynikało, że żarty się skończyły.

- To nie jest kwestia, że nie chcę – jeszcze próbowałem się wykręcać. – Nie czuję się na siłach, nie wiem, czy dam radę…
Nie skończyłem wypowiedzi, bo przerwała mi Anna.
- Tomek, teraz coś kręcisz! Skoro planujesz powiększanie rodziny, to wypadałoby również tworzyć jej korzystniejsze warunki do życia, prawda? A gdzie będziesz miał na to lepszą okazję niż w rządzie?
- Dobrze. Powiem wam całą prawdę… – w jednej chwili zrezygnowałem z oporu. Już wiedziałem, że tego nie uniknę.

wykrot
13-01-2022, 15:03
- Jaką prawdę? – zapytał jeszcze Jurek, ale podniosłem rękę.
- Nie przerywaj mi, proszę! Ja tę kwestię przemyślałem i to nie jest nastrój chwili. Otóż sprawa wygląda tak. Jako polski obywatel, do końca kwietnia powinienem złożyć zeznanie podatkowe. I ktoś je za mnie złożył. Ktoś upoważniony, więc tutaj nie ma tematu. Ale jako członek polskiego rządu, również do końca kwietnia, powinienem złożyć deklarację o stanie majątku, czego nie zrobiłem. I o ile wiem, nikt mi w tym zastępstwa nie zapewnił…
- Sprawa jest znana i wyjaśniona – zauważył premier. – Nieobecny w pracy ze względu na stan zdrowia, jest pan usprawiedliwiony.
- Tak, wiem, ale deklarację musiałbym jednak złożyć po powrocie do rządu, a tego robić nie chcę.

- O! – zdziwił się Cichocki. – Możesz wyjaśnić dlaczego?
- Mogę. Otóż moja zmarła żona posiadała pewne zasoby za granicą. Domyślałem się tego, zresztą, ona niczego nie ukrywała. Ale mieliśmy rozdzielność majątkową, więc nie miałem do nich dostępu i nie znałem szczegółów. Dlatego też, moje deklaracje składałem zgodnie ze stanem faktycznym. Jednak na około dwa miesiące przed swoją śmiercią, przy czym bez mojej wiedzy, Dorotka zmieniła naszą sytuację prawno – finansową. Otóż utworzyła fundusz Doroty Warwick i umieściła na nim wszystkie walory, które posiadała jako osoba fizyczna. Z tym, że mnie uczyniła jednym z dysponentów tego funduszu. Drugim, oczywiście, była ona sama.

- Jak to bez pana wiedzy? – dociekał premier.
- Wykorzystała moją kartę podpisu elektronicznego.
- Ale to było ubiegłej jesieni, tak? – zapytał Jurek.
- Tak.
- Przecież od tamtego czasu nie składałeś deklaracji, więc niczego nie musisz prostować. Złożysz nową, uwzględniając sytuację i po sprawie.
- Ale ja nie chcę składać deklaracji…

- Czemu nie chcesz? – odezwała się Lidka.
Westchnąłem głęboko.
- Bo tam jest sporo pieniędzy. Wolałbym aby fakt ten nie stał się wiedzą powszechną.
- Aż tak dużo? – zapytał premier. – Milion, dwa? – dociekał. – Nie… niemożliwe. Przecież było powszechnie wiadome, że wy przecież pieniądze mieliście. Cały temat tej, pamiętnej wizyty z panią Anią w Kopenhadze i niezapomnianej kolacji w najlepszej restauracji świata, został przez dziennikarzy przenicowany dogłębnie.
- Tomek chyba tego nie wie – zauważyła Anna.
- Nie wiem, rzeczywiście.
- W zespole prasowym u rzecznika rządu mamy materiały na ten temat, to przy okazji sobie przeglądniesz – mruknął Jerzy. – Powiedz jednak konkretnie, jaki jest rząd tych sum?

Nie miałem wyjścia.
- Więcej niż czterysta. Może nawet pięćset… Albo i więcej niż pięćset. Dawno tego nie sprawdzałem…
- Pięćset czego?
- Milionów. Dolarów – dodałem po chwili.

Zapadła cisza, którą przerwał wrzask Lidki.
- Cholera jasna! Wychodzi na to, że poszłam z tobą do łóżka dla pieniędzy!

Chóralny śmiech rozładował napięcie. Nikt nie potrafił utrzymać powagi. Śmialiśmy się serdecznie przez kilka minut. Ale dalsza rozmowa potoczyła się bardziej otwarcie i szczerze. Już nie musiałem niczego skrywać.
Pierwszy zadeklarował się premier.
- Panie Tomaszu, pana deklarację można utajnić. I zrobię to, jeśli pan tak zawnioskuje.
- W porządku, lecz abym mógł ją złożyć, to musiałbym wynająć prawnika biegłego zarówno jeśli chodzi o kwestie językowe, jak i amerykański system finansowy. I też będzie pracował niemało dni. To jest cała masa papierów.

- Gdzie to jest zdeponowane? – zapytał Cichocki.
- W Stanach. Przede wszystkim bank Solution Inc. Nie ma żadnych rajów podatkowych, nic takiego. Ale jest też złoto w Fort Knox i są akcje spółek giełdowych. Oraz walory specyficzne, w których orientuję się mniej niż średnio. Żeby to wycenić, albo chociaż prawidłowo nazwać, trzeba mieć wiedzę co najmniej amerykańskiego maklera giełdowego. Ja nie dam rady, chociaż w bankach pracowałem.
- Z tym byśmy sobie poradzili – odpowiedział bez wahania. – Nie musisz niczego wyceniać. Wystarczy nam wykaz, nawet zwyczajne ksero. Całość damy do tajnej kancelarii i zostanie odnotowane, że deklaracja jest. Temat zakończony. Coś jeszcze?
- Mimo wszystko, ja bym proponował, żeby w to miejsce rządu weszła Lidka – wypaliłem niespodziewanie.

- Co??? – zawołała. – I ty, Brutusie, przeciwko mnie? – poderwała się z krzesła, po czym wsunęła mi na kolana. – Staniesz na czele Limana?
- Sprzedajmy Limana – powiedziałem, patrząc jej w oczy.
Anna tylko się uśmiechnęła. Lidka natomiast przez chwilę milczała.
- Mówisz poważnie? – zapytała, bez ogników w oczach. Zrozumiała, że to koniec żartów.
- Całkowicie – potwierdziłem.
- A wiesz może komu sprzedać? – dociekała.

- Wiem, ale nie musimy się spieszyć. Na razie przepiszesz go na tatę i gotowe. Możesz obejmować ministerialny fotel.
- Prędzej na mamę, tata już nie chce.
- Niech będzie mama – zgodziłem się. – Kochanie, jesteś świetną menadżerką, z szerokimi horyzontami, unikalną wiedzą i nietuzinkowym doświadczeniem. I tak zwyczajnie, przerosłaś Limana, wraz z jego możliwościami. Wycisnęłaś z niego wszystko. Dlatego szkoda by było, gdybyś zarówno swojej wiedzy, jak też talentów, nie wykorzystała w innym miejscu. Bo masz znacznie większe umiejętności, niż wymaga tego Liman. Nie marnuj ich!

Przez chwilę panowała cisza. Wszyscy patrzyli na nas, jak mocujemy się wzrokiem. Lidka jeszcze raz próbowała się upewnić.
- Naprawdę tak sądzisz?
- Tak! – potwierdziłem bez wahania. – I deklaruję, że będę cię wspierał zarówno swoją wiedzą, jak i pomocą w domu. Dasz radę!
Objęła mnie za szyję i cmoknęła w policzek, a potem wróciła na swoje krzesło i niepewnie przesunęła wzrokiem dookoła stołu.
- Nie wiem co mam powiedzieć…

- Więc może ja to zrobię – przemówiła Anna. – Uważam, że jesteś kandydatką znakomitą. Jeśli wyrazisz zgodę na objęcie urzędu, to deklaruję ci swoje pełne poparcie.
- Ja nie mam nic przeciwko – zadeklarował premier.
- Ja tym bardziej nie widzę przeszkód – dodał Jurek. – Pani Lidio! Czekamy jeszcze na panią. Udzielam pani głosu!
Lidka kolejny raz przeskanowała wszystkich wzrokiem i na końcu spojrzała w moją stronę.
- Chcesz tego? – jeszcze się upewniała.
- Tak!

Odwróciła się wtedy w stronę premiera i głośno oznajmiła.
- Dobrze. Wyrażam zgodę.

wykrot
15-01-2022, 11:53
Poderwałem się z krzesła i podskoczyłem, żeby ją ucałować wraz ze złożeniem gratulacji. To było świetne posunięcie! Lidka zasługiwała na taki awans i wierzyłem, że będzie dobrą szefową resortu. A mnie przestaną naciskać, przy czym nikt nie będzie się czuł obrażony odmową. I zachowam z władzą dobre relacje.

Zapomniałem tylko o jednym. Gdy przed pierwszymi wyborami podpowiedziałem Lidce, żeby zażądała ostatniego miejsca na liście kandydatów, wtedy też wydawało mi się, że złapie dwie sroki za ogon. I nikomu nie odmówi, i zapewni sobie spokój. A wyszło tak jak wyszło…

Przez kilkanaście minut fetowaliśmy nową, przyszłą panią minister, Były też przymiarki kandydatów do fotela przewodniczącego komisji, bo skoro Lidka miała zostać ministrem, to z kolei na nim powstawał wakat. Nie brałem udziału w tej dyskusji, bo zwyczajnie, brakowało mi bieżących informacji o sytuacji w kraju. A poza tym, w ogóle mało znałem partyjne układy, czy też nazwiska regionalnych, tak zwanych ważnych osób. Wolałem się więc nie odzywać. W sumie żadna ostateczna decyzja nie zapadła, bo premier zwrócił uwagę na moje milczenie.

- Nie bardzo mam o czym mówić – wyjaśniałem sytuację. – Moja wiedza o sprawach bieżących w kraju jest dość nikła. Ja to nadrobię, oczywiście, ale potrzebuję nieco czasu.
- Tomek, no dobrze – zabrał głos Jurek. – A spróbuj teraz ocenić sytuację na podstawie doświadczeń życiowych, a nie wiedzy bieżącej.
- Jaką sytuację?
- Już mówię. Dostajemy informacje, że związki górnicze porozumiały się i przygotowują strajk generalny. Co byś z tym fantem zrobił jako minister? Podpowiedz mi.

Nic mi wtedy nie powiedziało, że właśnie zostaję wpuszczony w maliny. Absolutnie nic! Pytanie postawił takim tonem, jakim rozmawia się ot tak, ze znajomymi przy drinku. Nikt też niczego nie dorzucił. Ani Anna, ani premier… Oni podobnie sprawiali wrażenie jakby zaskoczonych. Nikt nie zrobił żadnego ruchu, najmniejszego gestu, który mógłby zdradzić, że to wszystko jest ukartowane.
Bo tego wieczoru nic przypadkiem się nie działo.

- A jak w ciągu roku zmieniła się sytuacja w górnictwie i dookoła górnictwa? – zapytałem ze spokojem.
- Niewiele, ale zakładaj sytuację dawną. Taką, którą jeszcze znasz.
- Dobrze. Więc postępowanie może być dwojakie. Jeśli chodzi o zwykłe podwyżki płac, to od rozmów są dyrekcje i zarządy. Minister absolutnie nie może dać się wciągnąć w jakieś deklaracje czy negocjacje. Jeśli natomiast chodziłoby o zmiany spowodowane decyzjami Unii czy też programami rządowymi, wtedy minister musi przejąć dowodzenie rozmowami. Ale nie tylko z samymi górnikami, czy ich związkami.

- A z kim jeszcze? – zapytał premier.
- Przede wszystkim z żonami górników, oraz ich dziećmi. Bo to o ich następców chodzi. Oczywiście, do tanga należy również zaprosić samorządy. Wojewódzki i miejscowe. Minister musi mieć pełną wiedzę o planach rozwojowych władzy lokalnej. Dlatego nie można tej kwestii lekceważyć, a później robić na łapu-capu. Do tego tematu winien być powołany stały zespół, dysponujący dostępem do informacji, a także znający na bieżąco zamiary Brukseli. Gdyż podejmowane na ich podstawie decyzje, mogą mieć, a raczej na pewno będą miały skutki dalekosiężne. To co, górnicy naprawdę grożą strajkiem na przełomie kadencji? – zwróciłem się do Jurka, ale spojrzałem też w stronę Anny.

- Nie, teraz są spokojni – odpowiedział. – Mam jednak informację, że stu spokojnych dni raczej nie będzie. Tak długo czekać nie chcą.
- Ale chyba nie na decyzje, lecz na podjęcie rozmów? – próbowałem się upewnić.
- Nie no, przecież są realistami – wtrącił premier. – Chociaż trzeba przyznać otwarcie, że ze względu na upływ kadencji, wybory i całą sytuację powstałą w resorcie rozwoju, temat został nieco zaniedbany…
- I ja mam to teraz odkręcać? – przerwała mu Lidka, nieco podniesionym głosem. – Tak zostałam umoczona?
- Nie, nie! – premier zaprotestował, gwałtownie wymachując rękami. – Pani Lidio, nic z tych rzeczy! Sprawy górnictwa wyłączamy z resortu rozwoju.
- Aż tak? – zapytałem z ciekawością.

Ale to Jurek mi odpowiedział, wzruszając ramionami.
- Po to, abyś już nigdy ministerstwa rozwoju nie nazywał ministerstwem stagnacji. Aniu, tak to leciało?
- Mniej więcej – odpowiedziała z uśmiechem.
Aż westchnąłem.
- Ładnie! Musiałaś naskarżyć? – rzuciłem pod jej adresem.
- Wcale nie skarżyłam! – zaprotestowała. – Tylko w rozmowie posłużyłam się podobnym argumentem i później przyznałam, że nie mam do niego praw autorskich. Nie mogłam ciebie pozbawiać tantiem!
- No tak, musiałaś o to zadbać… – byłem pokonany, dlatego nie ciągnąłem dłużej wątku. – Czyli gdzie teraz pójdzie górnictwo?

- Nie podjęliśmy jeszcze ostatecznej decyzji – przyznał premier. – Widzi pan, temat ten rozważamy już od ponad roku. Pamięta pan rozmowę po waszym przylocie z Kopenhagi, w grudniu ubiegłego roku?
- Na pewno nie zapomniałem i nie zapomnę – mruknąłem z niechęcią, bo znowu nieco późniejsze wydarzenia stanęły mi przed oczami i ciśnienie nagle podskoczyło, aż schwyciłem się za głowę. Premier błyskawicznie skojarzył fakty.
- Przepraszam pana, to nie było zamierzone. Zapomniałem…
- Nie, nic się nie stało… – westchnąłem, posapując. Po chwili milczenia dodałem. – Jeszcze długo niczego nie zapomnę, jeśli w ogóle. Pewne wydarzenia, pewne miejsca czy sytuacje, zawsze mogą mi się skojarzyć. I przypominać. Już to wiem…

Lidka wstała i podchodząc, objęła mnie za szyję. Widzowie jej nie krępowali.
- Musimy to przetrwać, mamy dzieci. I ty, i ja! – pocałowała mnie w policzek. – Może chcesz chwilę odpocząć?
- Nie, nie – zaprzeczyłem. – To było chwilowe, już mi lepiej.
- Może chcesz coś do picia?
- Najwyżej wody z lodem. Niczego więcej. I możemy kontynuować rozmowę.
- Dasz radę? – zatroskał się Cichocki.
- Spokojnie! – zapewniłem. – Wracamy do normalności.

- Dobrze – zaakceptował premier i od razu kontynuował. – Chciałem wcześniej jedynie powiedzieć, że pańskie wnioski po powrocie z Kopenhagi, w zasadzie wpisywały się w nasze plany i strategiczne zamierzenia. Pracowaliśmy nad tymi zagadnieniami już jakiś czas. Nie zostały one zrealizowane głównie ze względu na upływ kadencji. Aby coś sensownego z tych przekształceń wyszło, należałoby wprowadzić dość istotne zmiany organizacyjne w kilku obszarach gospodarki. A tuż przed wyborami, nie mając gwarancji na kontynuację zamierzeń, bo sondaże zwycięstwa nam nie gwarantowały, nie warto było ryzykować pozostawienia po sobie chaosu. Bo w ciągu roku, tym bardziej roku wyborczego, nie da się takich zmian przeprowadzić, to jest oczywiste.
- Jakie zmiany ma pan na myśli?
- Chociażby to, co pan wtedy w rozmowie sugerował. Czyli powołanie pełnomocnika do spraw strategii energetycznej. Musi powstać urząd, który będzie koordynował zagadnienia wszystkich rodzajów źródeł energii, gdyż inaczej się nie da. Ani w przyszłości, ani nawet już dzisiaj. Taka potrzeba staje się paląca.

wykrot
16-01-2022, 15:43
- Górnictwo też ma obejmować? – dociekałem.
- Wszystko – potwierdził. – Ropa, gaz, węgiel, słońce, wiatr, i tak dalej. Łącznie z badaniami naukowymi, nowymi technologiami oraz atomem.
Pokręciłem głową przecząco.
- To się nie uda – oznajmiłem.
- Dlaczego tak sądzisz? – zapytał Jurek.
- Ty znasz treść naszej tamtej rozmowy? – zapytałem.
- Tak, odsłuchałem ją – przyznał spokojnie. – I to kilka razy.

- Czyli wiesz na czym polegała moja propozycja. Mówiłem wtedy o pełnomocniku rządu do spraw gazu. Fachowcu, odpowiednio wynagradzanym. Natomiast w propozycji, którą przedstawił pan premier, nie widzę możliwości powołania na pełnomocnika osoby, będącej znawcą wszystkich tych dziedzin. Bo takich ludzi nie ma! Czyli to nie jest kontynuacja mojej myśli.
- Od szczegółów branżowych, szefowie mają specjalistów – wtrąciła Anna.
- Aniu! Ale to wydłuża proces decyzyjny i rozwadnia odpowiedzialność. Poza tym mam jeszcze jedno pytanie. Jakie ma być usytuowanie urzędu pełnomocnika? Jaki zakres zadań i podporządkowanie? Przecież jeśli będzie musiał każdą duperelę uzgadniać z ministrami, to bardzo szybko podziękuje za współpracę. Fachowiec nawet pieniędzmi nie da się skusić. A sama wiesz bardzo dobrze, jak długo trwało uzgodnienie zmiany podległości służbowej ataszatów. Prawda?
- Masz zupełną rację – przyznała z zupełnym spokojem.

I nawet wtedy umysł mi nie zazębił. Nie zdziwiło mnie jej opanowanie. Jakby wszystko miała przygotowane…
- Dlatego nasza strategia przewiduje usytuowanie urzędu i osoby pełnomocnika w składzie rady ministrów – dodała.
- To już wygląda lepiej – przyznałem. – Bo przez chwilę sądziłem, że najwięcej czasu pełnomocnik spędzi w poczekalniach u ministrów. A winno być wręcz odwrotnie!

- Czyli, tak naprawdę, mówimy teraz jednym głosem – ucieszył się premier. Wyraźnie wyglądał na zadowolonego. – My również, bardzo podobnie jak pan, doszliśmy do wniosku, że inaczej się nie da. Decyzyjność musi zostać skupiona w jednym miejscu i powierzona jednej osobie. W przeciwnym wypadku nie nadążymy za Europą.
- Według mnie, jest to konieczne i rozsądne – potwierdziłem. – Pozwala wyważyć i skupić zadania energetyki całościowo. Przede wszystkim na przyszłość. Bez podziału na branże i bez rywalizacji między nimi. Czyli nasza strategia energetyczna będzie wreszcie uwzględniała nie tylko węgiel ropę i gaz, ale także wiatraki i panele słoneczne. Wszystko w jednym miejscu!
- W tym resorcie widzę też co najmniej jeden, dwa departamenty z ministerstwa ochrony środowiska – dołożyła Anna. – Zresztą, kwestia zakresu działania będzie jeszcze uzgodniona z przyszłym ministrem. To jest temat do przedyskutowania.

- A to nie ty nim będziesz? – zapytałem naiwnie.
- Ja? – Anna była naprawdę zdumiona. – Uważasz, że mam mało zajęcia?
- Niekoniecznie. Ale wpadło mi do głowy, że ty byś dała radę.
- Ja, proszę pana Tomasza, zostaję tam, gdzie byłam ostatnio. Więc nie próbuj mi dokładać zajęć. Mam ich po uszy.
Zbiła mnie nieco z pantałyku, ale próbowałem wybrnąć z sytuacji.
- No tak, ale jest przecież umowa koalicyjna, prawda?

Premier westchnął.
- Umowa koalicyjna ten dział pozostawiła do naszej decyzji. Mówię w tej chwili o partii. Natomiast prezydium zarządu, scedowało podjęcie ostatecznej decyzji na nasz triumwirat – spojrzał na Annę, potem na Jurka i wreszcie na mnie. – A my, po namyśle – znowu przejechał spojrzeniem dookoła – postanowiliśmy pełnienie tej odpowiedzialnej funkcji zaproponować panu, panie Tomaszu. Co pan na to?

W pierwszej chwili nie zrozumiałem.
- Co?... Jak… Mnie??? – byłem totalnie zaskoczony. – Dlaczego mnie? – zapytałem, trzeba przyznać, że dość głupio. – Ja się na tym nie znam! – niemal wykrzyczałem.
- Spokojnie! – głos Jurka był opanowany i zdradzał pewność siebie. – Znasz się o wiele lepiej, niż się do tego przyznajesz. Ja rozumiem, że jesteś zaskoczony, ale chcę usłyszeć, że się zgadzasz, a potem idziesz przynieść szampana.

W mojej głowie wszystko się powoli porządkowało. Nagle uświadomiłem sobie, że ich przyjazd wcale nie był przypadkowy! I musieli mieć to wszystko przygotowane. Czekali jedynie na sygnał, że wracam do zdrowia. Ale dlaczego? Dlaczego ja? Co stało się tak ważne? Tutaj nie miałem żadnej wiedzy.
- Ależ panowie… przepraszam, panie również… Jak to? Przecież Lidka ma zostać ministrem…
- Panie Tomaszu! – przerwał mi premier. – Pani Lidia to jedno, a pan to drugie – kręcił głową. – Na razie nie jesteście małżeństwem, prawda?

- Nie jesteśmy, ale planujemy razem zamieszkać. I to od zaraz – do rozmowy dołączyła Lidka.
- Ale oficjalny związek planujecie, tak? – pytał Jurek.
- Tak, chociaż dopiero za jakiś czas. Na razie obydwoje jesteśmy w okresie żałoby, a w tym regionie otwarte jej złamanie byłoby źle społecznie odbierane.
- Znaczy… bez ślubu można?
- Życie jest życiem, ludzie to wiedzą.
- Czyli podobnie jak my – roześmiał się premier. – Sytuacja wprawdzie niecodzienna, ale po paru miesiącach ludzie przywykną. Mieszkać możecie razem, nam wystarczy, że oficjalnie małżeństwem nie jesteście. Przynajmniej w czasie mianowania.

- Ale ja miałem inne plany… – zawołałem niemal rozpaczliwie.
Oni wszyscy byli wręcz przekonani, że ja tę ofertę przyjmę. Ich psychiczny nacisk czułem wręcz fizycznie! A ja miałem uczucie, że osuwa mi się grunt pod nogami. Nie chciałem do rządu!
- Tomek, poczekaj! – Jurek nadal prezentował olimpijski spokój. – Nie podejmuj decyzji pochopnie, pod wpływem chwili. Wszystko można rozważyć. Powiedz tylko jakie miałeś inne plany? Co zamierzałeś robić?
- Zajmować się wychowaniem dzieci, przecież mówiłem o tym. Ja mam bliźniaki, Lidka ma dwójkę, będzie co robić.

Byłem już spokojny, tętno wracało do normy.
- A nie uważasz, że osoba z twoimi kwalifikacjami nie powinna rozmieniać się na drobne? Co mówiłeś swojej dziewczynie, kiedy namawiałeś ją na sprzedaż Limana? Pamiętasz?
- Nie męcz mnie, proszę! Mój stan psychiczny jest gorszy niż Lidki. Ona da sobie radę, ja niekoniecznie.

- Wie pan co? – niespodziewanie do rozmowy włączyła się pani Agnieszka. – Pozwolę sobie udzielić panu rady. I proszę, aby również pani jej wysłuchała – spojrzała na Lidkę. – W pewnym sensie, również pani to dotyczy, gdyż część życiowych decyzji będziecie państwo podejmowali wspólnie. Otóż po takiej traumie jak u państwa, lepiej jest rzucić się w wir obowiązków, niż postawać w sytuacji sprzyjającej rozmyślaniom. Pani była zmuszona działać i dlatego jest pani w innym miejscu niż pan. Pan wciąż jeszcze bardzo mocno to przeżywa…
- Nie tylko z tego powodu jesteśmy w różnych miejscach – przerwałem jej, ale się nie dała.
- Oczywiście, zgadzam się z panem, tu nic nie jest zero jedynkowe. Mówimy o wpływie, a nie o zdarzeniu. To wpływa korzystnie, to mniej korzystnie, a coś innego wręcz negatywnie. Dlatego panu radziłabym jednak mniej zajmowania się sprawami ułatwiającymi rozmyślania. Pamięć o tych naszych bliskich, którzy odeszli, jest cenna. Ale nie może przesłaniać świata żywych. Pan sam wie najlepiej ile czasu panu zabrała. Również tego czasu, przeznaczonego dla dzieci.
- Ja to wszystko rozumiem… Ale ja naprawdę… Dlaczego ja? – spojrzałem na premiera. – Proszę mi powiedzieć. Ja nawet członkiem partii nie jestem…

wykrot
18-01-2022, 10:03
- Mogę? – zapytała Anna, a szef rządu skinął głową przyzwalająco. – Powiem to ja, bo chyba najlepiej cię znam. Oczywiście, z wyjątkiem Lidki. Ale ona została dopiero członkiem zarządu, a tę sprawę omawialiśmy na prezydium, więc jej nie zna. Otóż mieliśmy dylemat, co w tej sprawie postanowić. Bo kiedy uzgodniliśmy już wstępnie zakres niezbędnych zmian i kształt urzędu, o czym wspominał ci Wiktor, wynikła kwestia obsady personalnej. I tu wynikł dylemat. Nie potrafiliśmy wyłonić odpowiedniego kandydata.

Zdajemy sobie sprawę, że wprowadzane zmiany będą niemałe i być może, nie wszystkim się spodobają. To będzie niewiele mniej, niż na początku transformacji. Wtedy społeczeństwo zacisnęło zęby i wytrzymało, bo miało zaufanie do pierwszych rządów Solidarności. A więc i teraz potrzebny jest ktoś, komu ludzie zaufają chociażby nieco więcej niż przeciętnie. Komu? Szukaliśmy wśród naszych, partyjnych działaczy, ale nikt nas jakoś nie przekonał. Za duże ryzyko.

Wtedy pomyśleliśmy o specjalistach. Profesorach. Jednak casus chociażby profesora Jachimiaka nie zachęcał do powtórki. Sam go przecież znałeś. Świetny jako doradca, ale na czele resortu nie potrafił pozbyć się wąskiego, specjalistycznego spojrzenia. Więc i tutaj była bariera. Wtedy pomyślałam o tobie i wcale nie będę ukrywała, że to za moją przyczyną przenicowaliśmy twoją kandydaturę. Była w porządku, ale miałeś też poważny feler. Nie nadawałeś się do pracy i nie wiadomo było jak długo to potrwa. Na szczęście obudziłeś się w porę i dlatego tu jesteśmy.

Mogłabym jeszcze chwilę opowiadać, że właśnie ty pokazałeś jak podejmować decyzje z wykorzystaniem wiedzy profesorów. Bo przecież algorytmu nie zmieniłeś pochopnie, ot tak sobie, prawda? Negocjować też potrafisz, dawnych umiejętności nie zapomniałeś. A dodając do tego świetne relacje z Amerykanami, znajomość Rosji i Rosjan, oraz posiadanie pieniędzy, które pozwoli ci czuć się swobodnie w kontaktach z szejkami, jesteś kandydatem wręcz idealnym.
No i wcale nie ostatni argument. Owszem, jesteś bezpartyjny. Ale tak samo nie jesteś też opozycyjny! Ponadto pamiętam twoją deklarację, że ze mną będziesz lojalnie współpracował, a nad to masz jeszcze Lidkę, która weszła w skład zarządu. Dlatego w całej tej sytuacji, najważniejszym jest byś nie był opozycyjny. Czy takie wyjaśnienie ci wystarczy?

Pokręciłem głową, że nie.
- Nadal nie wiem dlaczego. Ja bym znalazł setkę takich osób…
- To jest tak jak z profesorami – włączył się premier. – Nam wszystkim imponują swoją specjalistyczną wiedzą, kiedy pytamy ich o konkretne sprawy. Ale rzadko potrafią sprytnie połączyć tę wiedzę z dziedziną, na której się nie znają. Dlatego zostawmy tę setkę na boku, a ja uzupełnię wypowiedź Ani. Otóż, panie Tomaszu, bardzo nam zależy na dobrej marce tego ministra, a pan cieszy się dużym poparciem społecznym. Już wcześniej, w sondażach opinii publicznej miewał pan mało ocen negatywnych, a tragedia, która pana spotkała, jeszcze je ukróciła. W całym tym zamieszaniu, ludzie lepiej poznali pana postać, natomiast późniejsze wydarzenia tylko tę dobrą opinię umocniły.

- O jakich wydarzeniach mowa? – zdziwiłem się.
- To są sprawy, oczywiście w pewnym sensie, związane z waszą kolacją w Kopenhadze – podpowiedział Jurek. – Ktoś chciał zyskać parę punktów i puścił plotkę, więc w odpowiedzi podaliśmy informację, że służbowej karty kredytowej w ogóle nie odebrałeś i jej nie posiadasz. Zresztą, już w ostatnim wywiadzie który udzielałeś, sam poruszałeś te sprawy. Poza tym przeprowadzono kontrolę twoich prywatnych wydatków z funduszy resortu.
- I ile wyszło?
- Nie znaleziono ani jednego rachunku z twoim podpisem. A wtedy informację, że jesteś ministrem, który nie ma służbowej karty kredytowej, podała za naszym PAP-em większość światowych agencji.
- Tak mnie Dorotka nauczyła. Wszystkie wydatki pokrywałem z jej osobistego konta. Bo tak chciała.
- A wiesz jaka to była sensacja na konferencji prasowej NIK? Zostałeś niewinną ofiarą bezpodstawnych oskarżeń. I wtedy role się odwróciły. Ci, którzy sugerowali twoją prywatę, mieli postępowanie przed sądem dziennikarskim.

- Zostawmy dziennikarzy – premier ponownie zabrał głos. – W każdym razie, cieszy się pan dużym poparciem, bo wszystkie te wydarzenia wzmocniły zainteresowanie pana pracą w resorcie. I zmianę algorytmu też przypomniano. A wtedy się okazało, że ma pan dużo plusów nawet u posłów opozycji, co w dużej części przekłada się bezpośrednio na brak krytyki ze strony ich wyborców. Czyli w efekcie duży odsetek ocen pozytywnych i bardzo mało negatywnych. Ludzie deklarują do pana zaufanie. A to jest bardzo ważne.

Teraz następna sprawa, czas. Zależy nam na czasie. Natomiast ministerstwo trzeba będzie dopiero zorganizować. Pan przynajmniej wie, jak taki organizm działa i czego wymagać. Tu nie można postawić kogoś zielonego, bo straci rok albo dwa. A my chcemy, żeby całość ożyła po trzech miesiącach. Tak po upływie karnawału w przyszłym roku. To mało czasu, wiemy o tym. Ale takie cele musimy sobie stawiać. I wierzę, że pan temu podoła.
O pana cechach osobistych nie będę mówił, Ania lepiej pana zna i już o nich wspomniała. Ale ogólną opinię wśród pracowników resortu rozwoju ma pan bardzo dobrą. Oczywiście, nie wszystkim podobały się pana wymagania, nie czarujmy się. Jednak tak samo nawet pana krytycy w naszej partii przycichli i nikt już teraz nie wyciąga tematu, że do partii pan nie należy.

Poza tym wszystkim, jest jeszcze pewna sprawa, o której koniecznie muszę wspomnieć. Otóż resort strategii energetycznej…
- Lepsza byłaby nazwa ministerstwo przekształceń energetycznych – wtrąciłem.
- Jeśli stanie pan na jego czele, to będzie się nazywało tak jak pan zechce – premier nawet się nie skrzywił i kontynuował poprzednią myśl. – W każdym razie, w nowo powstałym resorcie, planujemy skupienie wszelkich praw właścicielskich państwa w stosunku do przedsiębiorstw związanych z energią. Czyli to pan przejąłby nadzór nad sektorem naftowym, gazowniczym, ale też górnictwem. Również nadzór kadrowy. Tak samo będzie z instytucjami i organami państwa.
Czyli zarówno pełna nadbudowa teoretyczna, jak i sfera wykonawcza, wszystko będzie złożone w ręce jednego ministra. Rozumie pan teraz dlaczego wybór kandydata był taki trudny? To jest ogromna władza, a przecież nie możemy dać brzytwy małpie! Chętnych na pewno byłoby wielu, co do tego nie mam wątpliwości. W tych sektorach są ogromne pieniądze, ale pan udowodnił, że potrafi panować nad pokusami. Czas więc najwyższy, aby prywata ich zarządców przestała brać górę nad interesem społecznym. Tym też przyszły minister będzie musiał się zająć.

- Musiałby mieć rozwiązane ręce w sprawach kadrowych – zauważyłem. – A niełatwo jest uwolnić się od gorsetu nacisków politycznych, coś o tym wiem z praktyki.
- Możemy to panu zagwarantować – podkreślił. – Owszem, zastrzegamy sobie sugestie i podpowiedzi, ale ostateczne decyzje zawsze będą należały do pana. Łącznie z nominacjami wiceministrów. Czyli swoboda dobierania współpracowników w resorcie i sprawowanie polityki kadrowej poza nim.
- Z jednym wyjątkiem – wtrącił Jurek.

- Jakim? – zapytałem odruchowo.
- Jeden z podsekretarzy stanu będzie tam oddelegowany przeze mnie. Chyba rozumiesz dlaczego.
- Tak, rozumiem. Ale mógłbyś chociaż tak po koleżeńsku uzgodnić kandydata wcześniej.
- Jasne, bez obaw. Na to mogę przystać w pełni. Czyli zgadzasz się na nominację? – rzucił lekkim tonem, jakby od niechcenia. A mnie opadły ręce.
- No nie… To jest kwestia o wiele poważniejsza niż zakup samochodu, a nad autem ludzie debatują czasem tygodniami…

- Ba! Gdyby tylko było to możliwe… – bezradnie rozłożył ręce. – Ja bym ci i miesiąc dał do namysłu. Jednak aż tyle czasu to my nie mamy, dlatego możemy ci dać… – spojrzał na zegarek – powiedzmy pięć minut.
- Bardzo pan łaskawy! – zauważyła kwaśno Lidka.

wykrot
29-01-2022, 23:39
- Pani Lidio… – Jurek rozłożył ręce. – Szanowna pani minister, to nie ja, to sytuacja. Właściwie to jesteśmy w przymusie, ot co. Nie będę tego ukrywał – wzruszył ramionami. – Brak zgody ze strony Tomka stworzy kolejną komplikację sytuacji. Szef tego nie mówił, ale jego osoba, znaczy Tomka a nie szefa, jest równo oddalona od koterii i układzików w naszej partii. Żadna i żaden z sojuszy nie wygrywa, więc łatwiej będzie im pogodzić się z rzeczywistością. Zresztą, podobnie było wtedy, kiedy Tomek został nominowany na sekretarza stanu. Udało się, bo nikt nie czuł, że rywal zwyciężył.
Natomiast jeśli któryś z obozów wygra, bo Tomek odmówi, to dla nas, oprócz niepewności jak sobie z tym tematem nowy człowiek poradzi, oznacza również fundowanie sobie tlącej się wojenki podjazdowej. Co niekoniecznie pozwoli nam na spokojny sen.
A tak właściwie, to jak pani podchodzi do tej propozycji? Bo skoro macie prowadzić wspólne życie…

- Nie wiem, to już Tomek musi sam zdecydować – spojrzała na mnie. – Ja mogę zadeklarować jedynie, że jeśli jego decyzja będzie na tak, to użyję wszystkich swoich możliwości, aby dzieci miały zapewniony dom i domową opiekę. Z tym sobie poradzimy.
- Ciekawe jak to zapewnisz, przebywając od rana do nocy w ministerstwie – mruknąłem, próbując ją skontrować. Znałem przecież ogrom ministerialnych obowiązków. Łatwo na pewno miała nie będzie.
- Tego jeszcze nie wiem – odparła spokojnie, nie wahając się ani sekundy. – Ale nie takie problemy udawało mi się rozwiązać.

- Brawo, Lidka! – w sukurs przyszła jej Anna. – Szef zechce zwrócić uwagę na tok myślenia nowej pani minister.
- Podoba mi się, podoba! Takich nam potrzeba! – Kowalewicz lekko się uśmiechnął, ale nie kontynuował przemowy, wyraźnie czekając na moją reakcję. Ta jednak nie nastąpiła, gdyż znowu odezwała się Anna.
- Tomek, ja jeszcze do ciebie – spojrzała mi w oczy.
- Bardzo proszę! – skinąłem głową.

- Bo wiesz… Zanim podejmiesz ostateczną decyzję, chciałabym ci przypomnieć sytuację na naszej pierwszej kolacji. Kiedy zaproponowałam ci stanowisko sekretarza stanu. Pamiętasz co mi wtedy powiedziałeś?
- Nie… Nie pamiętam.
- Jak się wtedy zachowałeś, nie pamiętasz?
- Nie wiem, co masz na myśli.
- Przecież też nie podjąłeś decyzji od razu.
- Owszem, powiedziałem, że muszę skontaktować się z Dorotką.
- Właśnie! O to mi chodzi.
- Nie rozumiem kontekstu…
- A teraz zastanów się, co by powiedziała twoja zmarła żona, gdybyś przyszedł do niej po poradę w sprawie dzisiejszej propozycji. Czy namawiałaby do jej przyjęcia czy do odrzucenia? Zastanów się. Ona ciebie najlepiej znała i miała wyrobione zdanie, to wiesz na pewno.

Zastrzeliła mnie. I miała rację. Siebie nie musiałem okłamywać. Dorotka powiedziałaby to samo co Lidka. Albo i więcej. Że nie jestem gorszy od innych, a z domem i dziećmi damy sobie radę.
Tym niemniej, wciąż się wahałem.
- Mam taką propozycję – rozejrzałem się dookoła stołu i kontynuowałem, nie dopuszczając nikogo do głosu. – Czy moglibyśmy z Lidką przeprosić państwa na kilka minut? Chciałbym z nią zamienić parę słów…
- Ależ oczywiście! – posypały się słowa aprobaty, wywołując jednocześnie wyraźny spadek napięcia. Bo przynamniej nie odmówiłem. Zdawali sobie sprawę, że Anna wystrzeliła celnie i teraz musiałbym na odmowę przygotować argumenty mocniejsze niż bawienie dzieci.

Lidka przekazała jeszcze Annie pełnienie obowiązków gospodyni w sytuacji awaryjnej, łącznie z prawem przeglądania zawartości szafek kuchennych, po czym obydwoje skierowaliśmy się w stronę sypialni. Ale jeszcze w korytarzu zaproponowałem, żeby poprosiła do nas Helenę. Po chwili wszyscy troje siedzieliśmy w sypialni na pufach.
- Pani Heleno – zagaiłem. – Goście zaproponowali mi posadę ministra w polskim rządzie. Co pani o tym myśli?
- A co mam myśleć? – odpowiedziała pytaniem, nawet nie mruknąwszy powieką. Jakby posady ministerialne rozdawano na każdym rogu ulicy. – Przecież pan jest mądrym człowiekiem, sroce spod ogona pan nie wypadł! Da pan sobie radę!

Pokiwałem głową.
- Dziękuję za dobre słowo, ale Lidce także zaproponowano fotel ministra i już się zgodziła. Za moją namową, zresztą.
- Tak? – Helena spojrzała na nią. – Moje gratulacje! No… Tego jeszcze nie było! – zawołała. – Dwoje ministrów z jednego domu… No, no! Takiej chwili dożyć!
- Ale ja jeszcze nie wyraziłem zgody…
- Dlaczego się pan waha? – spojrzała na mnie z twarzą pełną powagi. Zachwyt nad awansem ministerialnym Lidki na chwilę przygasł.
- Boję się, że nie poradzimy sobie z dziećmi – przyznałem.

Helena przysunęła pufa i usiadła naprzeciwko, spoglądając mi w oczy. – A o swoje zdrowie się pan nie martwi?
- Raczej nie – odparłem niezbyt pewnym głosem. – Lidka daje mi oparcie… Dzisiaj myślę już inaczej niż wczoraj.
- No właśnie. A wczoraj i przedwczoraj dzieci też były. I potrzebowały opieki.
- Pani Heleno wiem… I wiem, że mało się nimi zajmowałem…

- Ja nie o tym – pokręciła głową. – Nie stawiam panu zarzutów, bo choroba jest chorobą. Proszę tylko zwrócić uwagę, że przecież dzieci nie były same. Wszyscy po trochu sprawowali opiekę. My nad chłopcami, a pani Maryla nad maluchami Lidki… Więc to się da zrobić i nadal! Tym bardziej, że mnie łatwiej się dogadać z panią Marylą niż z pańską teściową. A pan, czy też Lidka, ważne, że jesteście.

Ja pamiętam, co panu mówiłam kiedyś o chłopcach. Że potrzebują ojca. Ale sytuacja nieco się zmieniła. Oni bardzo dojrzeli przez ten rok. Nadzwyczaj! I są wręcz przekonani, że to nad panem sprawowali opiekę…
- Naprawdę? – Lidka nie wytrzymała.
- Bezwzględnie! Kiedyś, wspólnie z doktorem Grzegorzem, rozmawialiśmy z nimi i sami mówili, że chcieliby, aby tatuś chodził już do pracy. Może nawet późno wracać, ale żeby był już zdrowy! Oni pana potrzebują, ale inaczej niż pan myśli. Nie wymagają stałej obecności. Ba! To jest zupełnie zbędne. To by była nadopiekuńczość! Oni chcą być z pana dumni i tego potrzebują! Bo mamy już nie mają, więc całe uczucia przelali właśnie na pana. Dlatego jestem pewna, że gdyby to ich zapytał pan o zdanie, na pewno by zachęcali do podjęcia wyzwania.

Westchnąłem. Helena nie kłamała. Czułem, że chłopcy by się zgodzili. Ale przecież oni nie mają pojęcia, jak trudna jest ta praca. Więc ich zdanie nie może być decydujące. Czas było porozmawiać z Lidką.

wykrot
10-02-2022, 22:24
- A ty co powiesz? Tylko bez tych wszystkich okrągłych słów, które padały w salonie – poprosiłem. – Planujemy powiększenie rodziny i namawiając ciebie na przyjęcie propozycji, byłem przekonany, że będę ci pomagał ze wszystkich sił. A tu się wcale na to nie zanosi…
- Tomek, mam wrażenie, że jesteś zbytnio przestraszony – odpowiedziała spokojnie. – Spróbuj jednak zauważyć, że tak naprawdę my się różnimy od tak zwanych przeciętnych ludzi. Chociażby o wiele większymi możliwościami zapewnienia sobie dodatkowych usług. Przecież ani ty, ani ja, sami nie gotujemy posiłków, prawda? A ludzie sami muszą sobie radzić ze wszystkim. Z pracą i dziećmi też, ze sprzątaniem i gotowaniem…

- Skarbie, znam nasze możliwości finansowe.
- Oprócz pieniędzy mamy coś jeszcze. Ty miałeś panią Helenę, ja mam rodziców, bo jestem jedynaczką. Obydwoje jeszcze w niezłej formie…
- Ściągnięcie dodatkowej pomocy od zagranicznych krajanów, nie będzie żadnym problemem – dodała Helena. – Takiej, jaka będzie potrzebna. I męska, i kobieca. Chętnych jest dostatek.

- Nie jestem pewna czy będzie to tak proste jak dotychczas – wtrąciła Lidka, ale zanim zdążyłem zareagować na te słowa, nieoczekiwanie zmieniła temat. – Tomek, powiedz mi kogo miałeś na myśli, kiedy mówiłeś o sprzedaży Limana?
- Zielonika.
- Rozmawiałeś już z nim?
- Na taki temat nigdy.
- Więc skąd ten pomysł?
- Z przemyśleń – wyjaśniłem. – Dla niego ten hotel jest bardzo przydatny. A twój ośrodek to nie wiem komu, ale naprawdę uważam, że wyrosłaś już z organizowania ludziom wakacji.

- Powiem ci prawdę – oznajmiła, kiwając głową. – Mnie to już dawno przychodziło do głowy, ale sentyment nie chciał opuścić, no i trochę się bałam. Jednak kiedy ty to powiedziałeś… – zrobiła pauzę, spoglądając mi w oczy – poczułam, że to jest właściwy krok. Chyba potrzebowałam takiego impulsu, jaki mi dzisiaj dałeś.
- Ale miejscowych ludzi chyba nie zwolnisz? – Helena spoglądała na nią z niepokojem.
- Nie. Tomek zaproponował żebym na razie przepisała swoje udziały na mamę, a sprzedaż to już zorganizujemy na spokojnie. Myślę, że Damian się tym zajmie? – spojrzała na mnie.

Skinąłem głową.
- Pewnie tak. Damian, albo ktoś od niego. Ale wracajmy do tematu, bo goście są sami. Więc waszym zdaniem, powinienem przyjąć tę ofertę?
- Na pewno nie może pan odmawiać pod pretekstem konieczności sprawowania opieki nad dziećmi – Helena nie odpuszczała. – Ten problem da się rozwiązać inaczej.
- Ja natomiast uważam, że pani premierowa ma rację – zauważyła Lidka. – Tobie jest potrzebny taki kołowrót, jaki ci oferują. Żebyś zmienił temat rozmyślań. Poza tym Anka tak samo miała rację – pokiwała głową. – Dorota na pewno by chciała, żebyś tę propozycję przyjął.
- Tak powiedziała? – dociekała Helena.
- Zasugerowała Tomkowi by sam pomyślał, jakie byłoby jej zdanie.

Helena pokiwała głową w zadumaniu. – Dobrze myśli, będzie miała u mnie zasługę. Ja to potwierdzę, bo moim zdaniem Dorotka na pewno by pana zachęcała. I powiem panu jeszcze jedno. Jak rozmawiałam kiedyś z tymi aktorkami, które u nas były, to one powiedziały, że pan to ma potencjał prezydencki…
- Co to za bajanie! – wtrąciłem, przerywając jej wywód.
- To nie jest bajanie! – Lidka oznajmiła to głośno i zdecydowanie. – Ten termin ukuł jakiś dziennikarz i podsunął pomysł naszym posłom. A teraz żyje on już swoim życiem i najwyraźniej poszedł między strzechy. Zarząd partii zleca poufne badania opinii publicznej i chociaż wyników nie publikuje, to ja je znam. Gdybyś za dwa lata został naszym kandydatem na prezydenta, to masz wielkie szanse na zwycięstwo w wyborach już w pierwszej rundzie. Słyszałeś o tym?

- Nie. Ale to są czcze spekulacje. I co, obecną nominacją chcą mnie sprowadzić na ziemię? Żebym w kraju narobił trochę bałaganu? Żeby ludzie się ode mnie odwrócili?
- Nie sądzę. Inni nasi potencjalni kandydaci przegrywają z opozycją zdecydowanie, a obecny szef państwa nie może przecież już kandydować. Wpuszczanie ciebie w maliny oznaczałoby strzał w stopę. To im się zupełnie nie opłaca. Jest dokładnie na odwrót. Byłoby korzystnie dla partii, gdyby ten scenariusz został zrealizowany.
- Nie boją się, że ich wygryzę? – uśmiechnąłem się krzywo. Ale Lidka kręciła głową.
- Nie masz partyjnego aparatu do dyspozycji, więc partii nie przejmiesz. Tu są spokojni. Tomek! Oni to wszystko analizowali na zimno! Jeszcze przed wyborami! I nie kłamią, że zależy im na twojej zgodzie, naprawdę! Zostałeś przez media wykreowany na męczennika i już! Ludzie ci wierzą i uwierzą, dlatego dla każdej grupy, dla każdej organizacji, jesteś teraz bezcenny. Tym bardziej, że twój sprzeciw też byłby dla ludzi oczywistym wyznacznikiem. Musisz to brać pod uwagę.

Umilkłem i na chwilę zapadła cisza. Niby rozumiałem co do mnie mówią, ale jakoś niewiele mnie te rewelacje podniecały. Tętno raczej mi nie wzrosło, emocji nadzwyczajnych nie odczuwałem. Byłem spokojny i opanowany. Pomyślałem o Dorotce i o tym, co mogłaby mi w takiej chwili powiedzieć…
- Czyli, waszym zdaniem, powinien propozycję przyjąć, tak? Lidka, jakie jest twoje ostateczne zdanie?
Tym razem skinęła głową.
- Tak. Jestem za tym, abyś ją przyjął.
- Pani Heleno? – spojrzałem w jej kierunku.
- Dorotka by pana zachęcała, a więc i ja to zrobię.
- Dobrze – westchnąłem, bo podjąłem decyzję. – Przyjmę propozycję, jeśli pani powie mi wszystko o Dorotce, czego dotąd nie wiem. Zgadza się pani?

Helena pokręciła głową na różne strony. – Skoro pan musi… Proszę pytać.
- Skąd Dorotka wiedziała, że zginie?
Tym razem aż się żachnęła. – Nie wiedziała. Źle pan to rozumuje.
- Ale wszystko przygotowała na swoją śmierć, chociażby testament i sprawy majątkowe.
- Brała jedynie pod uwagę taką możliwość – Helena była nieugięta. – W sytuacji, kiedy jej decyzje zaczęły trafiać w pustkę, musiała się asekurować.
- Ale dlaczego?
- Taka była przepowiednia.
- Czyja?

- Mnicha, który leczył jej siniaki – wtrąciła Lidka. – I który dał jej perfumy. Opowiadałam ci o nim, jeszcze wtedy, kiedy się poznaliśmy…
- O siniakach opowiadałaś, o perfumach też, ale nie o przepowiedni.
- Ona była bardzo nieskładna i niezrozumiała – Helena odzyskała głos. – Po pierwsze, mówił to cudzoziemiec. Buddyjski mnich, który język polski znał słabo. Po drugie, jak każda przepowiednia, jego słowa wymagały interpretacji. Jakiej? Ano właśnie. W tym był problem. Można je było rozumieć różnie.
- No dobrze, ale jak one brzmiały konkretnie? Dowiem się wreszcie?

wykrot
09-03-2022, 23:05
- Panie Tomaszu, jutro! Naprawdę jutro! To dłuższa historia, a goście czekają – Helena spoglądała na mnie błagalnie. – Porozmawiamy jutro po śniadaniu. Powiem panu wszystko to, co sama wiem.
- Dobrze, wierzę pani – westchnąłem. – Czyli co, idziemy?
- Ja idę z wami – zażądała Helena. – I pierwsza zabiorę głos.
- Mówiłem, że to pani w tym domu rządzi, ale mi nie wierzyli – mruknąłem, jednak one tylko się uśmiechnęły. – Chwileczkę! – zastopowałem je, bo już się podniosły. – Potrzebuję duży kieliszek czegoś mocniejszego. A wy jak chcecie.
- Przecież barek ma pan pełny, a chłodziarka sprawna… – Helena wzruszyła tylko ramionami.

Salon zamilkł na nasz widok. I zanim zdążyliśmy zająć miejsca oraz uzasadnić obecność Heleny, ona sama, zgodnie z zapowiedzią, zatroszczyła się o to.
- Chciałam państwu oznajmić, że przekaz pana Tomasza o konieczności sprawowania osobistej opieki nad dziećmi właśnie upadł. Rozważaliśmy różne za i przeciw, mierzyliśmy siły na zamiary, a w efekcie uzyskaliśmy niemal pewność, że pan Tomasz, dniem, nie jest dzieciom niezbędny. One są wtedy w szkole. A pan Tomasz, gdyby podjął się jakichś zadań, przecież na wieczór by wracał. Prawda? – spojrzała na mnie.
- Pytanie niemal jak do menela – skomentowałem luźno, bo ta kwiecista tyrada nieco mnie rozdrażniła. Ale gości rozbawiła i na chwilę rozluźniła atmosferę.

Byłem w tej chwili niesamowicie skupiony gdyż rozumiałem, że jest to chwila, która decyduje o tym co będę mógł, a czego już nie dosięgnę. Póki nie wyrażę zgody, to ja będę miał przewagę. Natomiast kiedy klamka zapadnie, na stawianie warunków będzie za późno.
- Oj tam, oj tam, przybliżam jedynie pańską przyszłą sytuację codzienną – Helena w odpowiedzi bez najmniejszego zażenowania obdarzała wszystkich swoim uśmiechem. – A teraz oddaję panu głos.
- Dziękuję serdecznie! – oddałem jej uśmiech i obrzuciłem wzrokiem gości. Miałem wrażenie, że spoglądają na mnie z sympatią.
Spożyty kieliszek żubrówki wlał mi do żył sporo adrenaliny, lub czegoś podobnego i zachęcony takim wrażeniem, poczułem się gotowy do rozmowy.

- Jak państwo pewnie zauważyli, naszych rodzinnych problemów nie da się rozwiązywać bez udziału pani Heleny…
- Znam to od dawna – zaśmiała się Anna, kiwając głową najpierw w moim kierunku, a potem w stronę Lidki.
- A ja przyznam, że wygląda to dość ciekawie i niecodziennie – uśmiechnął się premier.
- Prawda wygląda tak, że obcowanie z panią Heleną zapobiegało naszemu odlotowi od rzeczywistości – wyjaśniłem. – Mam teraz na myśli zarówno mnie, jak i Dorotkę, oraz jej pieniądze. One mogły nam przewrócić w głowach, na szczęście pani Helena do tego nie dopuściła. I wierzę, że dzięki pani obecności, również obydwoje z Lidką nigdzie nie odlecimy.
- Oj, proszę przestać! – zaprotestowała. – Zacznę się rumienić…
Śmiechy przerwały moją wypowiedź, ale na krótko.

- Wracając natomiast do kwestii zasadniczej, czyli przed przyjęciem propozycji, chciałbym od państwa uzyskać wcześniej odpowiedź na kilka pytań, które z mojego punktu widzenia wydają się warunkować zgodę. Chociaż niczego tu nie przesądzam, ani żadnych warunków nie stawiam na ostrzu noża. Muszę tylko wiedzieć, w jakich realiach będę mógł się poruszać.
- Proszę pytać! – zadeklarował premier. – Na ile będę mógł, na tyle odpowiem.
- Wspominał pan premier o moich ewentualnych uprawnieniach w doborze kadr. Czy obejmują możliwość wznowienia służby czynnej dla funkcjonariuszy w stanie spoczynku?

- Kogo masz na myśli? – wtrącił Jurek.
- Pytam ogólnie.
- Więc odpowiadam ogólnie. To zależy.
- Od czego?
- Od tego, kogo to dotyczy. Tomek! Ja ciebie doskonale rozumiem. Ale nie mogę się zgodzić na wszystko z góry. To jest podobnie, jak z twoją i nie tylko twoją perspektywę działania. Możesz sobie ustalać co tylko zamarzysz, ale i tak musisz na to uzyskać akceptację rządu i sejmu. Przecież wiesz, ciebie nie muszę tego uczyć.

- Wiem i nie musisz. Ale skoro masz być szefem służb, to powinieneś wiedzieć, że krąg moich znajomych, który biorę pod uwagę, jest dość ograniczony. A ponieważ tym ludziom ufam, to ich potrzebuję, aby móc cokolwiek zrobić. Bo na kim mam się opierać? Na partyjnych działaczach? Nie da rady. Jeśli mam stworzyć resort, to potrzebuję naprawdę nietuzinkowych rozwiązań. Podobnych do tych, jakie tworzyłem w resorcie rozwoju.
- Przecież możesz sobie zabrać z resortu rozwoju swój stary fraucymer – wtrąciła Anna. – Też mamy z Lidką grono swoich współpracowników wyborczych, którzy tak samo będą świetnymi pracownikami.

Pokręciłem głową przecząco.
- Aniu, to nie tak.
- Czemu nie tak?
- Jakby ci to powiedzieć… Ja inaczej widzę pracę tego resortu. Ten fraucymer, jak byłaś uprzejma nazwać, trzeba by podzielić na bardziej sprofesjonalizowane zespoły do spraw obsługi zadań ministra. Tych problemów będzie zbyt dużo i będą zbyt rozległe, aby można je obsługiwać entuzjazmem. Tak się nie da!
- To prawda, ale ty ten zespół nieźle wyszkoliłeś w różnych zadaniach.
- Dlatego miałbym zamiar wziąć tylko jego część, żeby Lidka nie weszła w pustkę. A teraz pytanie do ciebie. Dasz mi do resortu Beatkę?
- Nie ma mowy! – zawołała w odpowiedzi. – Skąd masz takie pomysły?
W odpowiedzi jedynie westchnąłem.

- Kim jest Beatka? – cicho zapytała premiera pani Agnieszka. Anna usłyszała.
- Chodzi o moją córkę – głośno westchnęła. – Nosi inne nazwisko, ale wszyscy ciekawscy i tak wszystko wiedzą. Pracowała z Tomkiem w banku Solution Poland S.A., a potem zajęła jego miejsce, kiedy Tomek przyszedł do mnie, do resortu rozwoju.
- Czego się boisz?
- Tomek, nie! Ja cię proszę!
- Dobrze. W takim razie niezbędna będzie mi Kinga i ją będę chciał zabrać.

- Kinga jest w ciąży i to dość zaawansowanej – oświeciła mnie Lidka. – Powiedziałabym, że to około szósty miesiąc.
- O, kurczę… Ale to tym bardziej… Lidka, będziesz potrzebowała nowej szefowej personelu wg prawideł administracji amerykańskiego prezydenta…
- Pan takie zasady stosował? – zapytała zdziwiona premierowa.
- Może nie dokładnie takie, ale próbowałem. One nie są głupie! – wyjaśniłem. – Kinga w ciąży… – myślałem głośno. – To może i dobrze. Pomoże mi zrobić przetasowania… Panie premierze, czy taką młodą dziewczynę mianowałby pan podsekretarzem stanu?
- Na pana wniosek to zrobię – zapewnił. – Ale żeby taka nominacja miała sens, musi jeszcze uzyskać certyfikat dostępu, a to już nie ode mnie zależy.
Spojrzałem w stronę nowego, przyszłego szefa służb.
- Jurek, ty teraz będziesz rozdawał certyfikaty, prawda?

- Widzę, że zdrowie ci wraca i zaczynasz być dowcipny – skrzywił się nieznacznie. – To dobrze świadczy o twoich możliwościach, ale nie przeginaj. Dla twoich ludzi nie przewiduję ulg.
- No to musisz zrewidować swoje twarde postanowienia – wypaliłem.
- W jakim sensie?
- Ja zaakceptowałem twojego kandydata w resorcie, a ty zgodzisz się na przywrócenie moich ludzi do służby.
- Kogo? Nazwiska proszę.
- Paweł Dedejko, oraz Zbyszek Rybacki.
Premier westchnął bardzo głośno.
- Kurwa, może jeszcze Agatkę Romaniuk zechcesz powołać na stanowisko swojego rzecznika? – pieprznął Jurek i w tym momencie kurtyna opadła.
- Dobry jesteś, nadajesz się na szefa służb – przyznałem z ukłonem w jego stronę. – Odgadłeś mój warunek! Taki on i jest! Sami mówiliście, że będę miał swobodę doboru współpracowników.

wykrot
04-04-2022, 14:36
- Panie Tomaszu… – zaczął premier, ale przez jakiś czas międlił w myśli słowa i wszyscy czekali co w końcu powie. – A gdyby tak zaczął pan już teraz grać z nami w jednej drużynie? Co pan o tym myśli?
- Nie, szefie, Tomek co innego ma na myśli – odpowiedział Jurek, machając rękami.
- Masz rację – wtrąciłem. – Przecież wejście do rządu oznacza akceptację rządowej polityki, dla mnie nie podlega to dyskusji.
- Ale ty usiłujesz sobie wykroić z rządu takie udzielne księstwo…

- Stop! – zawołałem. – Jurek, do cholery! Albo obdarzacie mnie odrobiną zaufania, albo nie. Nie piszę się więcej na takie rozmowy, jakie prowadziliśmy z Anną po powrocie z Kopenhagi. Albo będę miał moc sprawczą, albo szkoda mojego czasu. Jedno mogę wam obiecać i w zasadzie przyrzec. Jeśli zostanę członkiem rządu, to nigdy nie będę się wypowiadał krytycznie o pracy innych resortów i rządu jako całości. Będę lojalnym członkiem drużyny, chociaż nie chcę, aby ktoś mnie naciskał na akces do partii. Jestem już na to za stary. Dlatego członkostwo w partii pozostawiam Lidce, ona będzie reprezentowała nas obydwoje.
- Nie pytałeś czy się zgodzę – wtrąciła Lidka.
- Owszem, ale mam nadzieję, że tak będzie. Ba! Jestem o tym przekonany. Dlatego zostawmy temat, inne są ważniejsze. Otóż będę potrzebował… chyba z Kancelarii pana premiera…

- Zostaw teraz te szczegóły! – przerwała mi Anna. – Jeszcze nie wyraziłeś zgody, a już wchodzisz w sprawy techniczne. Spokojnie! Dostaniesz to co będzie możliwe, gdyż wszyscy jesteśmy zainteresowani powodzeniem twojej misji, jeśli ją podejmujesz. To są zbyt ważne sprawy, żeby ktokolwiek miał cię zbywać. A teraz podejmij decyzję.
- Decyzja jest na tak. Podejmę się tego zadania.

Premier wstał z fotela i zrobił krok w moją stronę, więc i ja musiałem wstać.
- Dziękuję panu i gratuluję! – uścisnął mi dłoń. – To jest ważny dzień i ważny wieczór! Nasze plany i zamierzenia zaczynają się zazębiać i materializować. Ze swojej strony potwierdzam, że będziemy robić wszystko aby ułatwić panu pracę i maksymalnie skrócić okres organizacyjny. Żeby resort pod pana kierownictwem jak najwcześniej zajął się kwestiami merytorycznymi.
- Dziękuję, panie premierze i cieszę się, że mamy zbieżne poglądy w tej kwestii – uśmiechnąłem się do niego.

W międzyczasie podeszła Anna i też złożyła mi gratulacje, a po niej reszta zgromadzonych, pani Heleny nie wyłączając.
Ostatnią osobą była Lidka, która po prostu przytuliła się do mnie.
- Wpadliśmy obydwoje – uśmiechnęła się. – Jak dwie śliwki…
- Będę sypiał z panią minister, no, no… – odpowiedziałem jej do ucha przekornie.
- Później sobie pogruchacie – Jurek wyraźnie się niecierpliwił. – Będzie jakiś szampan?
- Oczywiście! – odparłem i rozejrzałem się za panią Heleną, ale niepotrzebnie, bo szampan już docierał do stołu.

Zanim na dobre ochłonęliśmy po toaście, odezwał się Jurek.
- Niestety, szanowni państwo. Zwracam się teraz do obydwojga nowych, przyszłych ministrów. W tej beczce miodu jest łyżka dziegciu i z przykrością muszę wam zakomunikować, że nie da się jej usunąć.
Lidka skrzywiła się, uważnie wsłuchana w jego słowa.
- O czym pan teraz mówi?
- O tym, że w związku z waszym spodziewanym wejściem w skład rady ministrów, obydwoje, już od jutra, zostajecie objęci całodobową ochroną Biura Ochrony Rządu. Przy czym odmowa nie wchodzi w grę.

- Co??? – zawołałem. – Nie przesadzasz aby?
Premier pokręcił głową.
- Nie! Pani Lidio, panie Tomaszu, nie ma takiej możliwości! Chociaż od jutra będzie to zapewne tylko policja, kierowana przez naszego człowieka. Jednak już w poniedziałek poznacie państwo oficerów, którzy będą za ten temat odpowiadać i dograją z wami szczegóły, gdyż ochronie będą podlegały również państwa dzieci. Podobne zalecenia dostaliśmy też poufnie od strony amerykańskiej, dlatego nie możemy od nich odstąpić.
- Gdybym wcześniej o tym wiedział… – westchnąłem, kręcąc głową.
- Nie opowiadaj! – Jurek bezceremonialnie mi przerwał. – Ania też się początkowo krzywiła, ale daje radę, prawda?
- Da się wytrzymać – potwierdziła. – Tomek… – westchnęła. – Uwierz mi, to konieczność. Pogadamy o tym innym razem, na razie przyjmij taki fakt do wiadomości.
- Przyjmuję, bo co innego mam zrobić? – wzruszyłem ramionami. – Problem jednak w tym, że na razie nie podjęliśmy jeszcze decyzji odnośnie maluchów Lidki.

- A w czym macie państwo problem? – zainteresował się premier.
- Tomek proponuje, aby zaczęły uczęszczać do szkoły amerykańskiej – wyjaśniła.
- I co, nie przyjmą ich?
- Nie o to chodzi – zamachałem rękami. – One nie znają języka angielskiego na takim poziomie, żeby z marszu uczestniczyć w zajęciach. Musimy najpierw porozmawiać z wychowawcami i dyrekcją. Pomogą nam, jednak czy to będzie od razu, czy nieco później, tego jeszcze nie wiemy.
- To jest pięć i siedem lat – tłumaczyła Lidka. – Dzieci na razie chodzą do szkoły polskiej…

- Musicie państwo załatwić ten temat jak najwcześniej – ton premiera nie pozostawiał wątpliwości. Nie chciał już komplikacji. – W ogóle, to jutro w godzinach porannych chciałbym aby pan Tomasz spotkał się z moim sekretarzem…
- To będzie bardzo trudne – wpadłem mu w słowo i nie dałem dojść do słowa. – Wręcz niemożliwe. Niedaleko stąd mam dzieci, które jeszcze nie wiedzą, że tatuś chce zamieszkać z ciocią – spojrzałem na Lidkę. – To samo jest u Lidki. Więc najpierw musimy doprowadzić do ładu sprawy rodzinne, a dopiero potem myśleć o zadaniach na przyszłość.

- No to macie na to dwa dni, sobotę i niedzielę – do rozmowy dołączył Jurek. – Spotkanie z sekretarzem, o którym wspomina szef, to tylko w kwestiach technicznych, czyli nawiązania i utrzymania niezawodnej łączności z wami. Tak samo będzie wyglądało spotkanie z oficerem, którego do was oddeleguję. Dużo czasu wam nie zabiorą, a pewne sprawy organizacyjne muszą się dziać już od teraz zaraz.
- No dobrze, niech będzie – zrezygnowałem z dalszej dyskusji.
- Spokojnie, nie zamęczymy was.
- Całe szczęście, bo wrażeń dzisiaj mam co niemiara…
- My też, nie przejmuj się – uśmiechnął się wyrozumiale. – I daj jakiejś wódki, bo wzmocnienie nam się przyda.

Jeszcze przez ponad godzinę rozmawialiśmy o różnych sprawach, związanych z naszą przyszłą pracą, a ja przy okazji przechodziłem przyspieszony kurs zapoznawania się z bieżącą sytuację polityczną, ekonomiczno – gospodarczą i społeczną w naszym kraju. Przy czym dostawałem te informacje z pierwszej ręki. I debatowalibyśmy jeszcze dłużej, ale kiedy minęła północ, pani Agnieszka najpierw delikatnie i dyskretnie, a później już stanowczo poprosiła premiera o udanie się na spoczynek.

Pobudzony nieco alkoholem, w pierwszej chwili miałem zamiar protestować, że jeszcze tyle tematów pozostało do omówienia, ale szybko się zreflektowałem. Przecież jutro też jest dzień, a spraw do załatwienia będzie masa. Trzeba było odpocząć. Rozprowadziliśmy więc gości po ich pokojach i na koniec sami powędrowaliśmy do naszej, wydzielonej enklawy, pozostawiając w salonie jedynie Helenę.

W sypialni przeżyłem zaskoczenie. Znużenie bogatym w wydarzenia dniem dało o sobie znać i zachowywałem się dość pasywnie, jednak Lidka miała inny pomysł na zakończenie dnia. Wprawdzie zapowiedziała, że to w drodze wyjątku, ale obsłużyła mnie doskonale i do końca. A potem okazało się, że sen nam gdzieś odleciał. Leżałem na wznak, z Lidką przytuloną do boku, gładziłem dłonią jej nagie biodro i rozmyślałem o przebiegu ostatniego dnia. Więcej się w nim wydarzyło, niż przez wszystkie miesiące od początku roku.

- Co się tak rozgadałeś? – ironicznie naruszyła ciszę. Przycisnąłem ją mocniej do siebie.
- Nie wiem czy się nie obrazisz, bo przed chwilą kochałem się z tobą, ale teraz nie myślę o tobie, lecz o Niej…
- Nie obrażam się, rozumiem. Tak zresztą przypuszczałam.
Odwróciłem się na bok, rozchyliłem jej kolana, wsunąłem się między nogi i przylgnąłem do całego ciała.
- Tak sobie myślę… że Dorotka nawet ciebie mi dała. Nie tylko pieniądze i pozycję. Od samego początku, każdy jej krok, każdy postępek, był przybliżeniem naszego związku…

- Jak to rozumiesz?
- Zwyczajnie. Przecież poznaliśmy się dzięki Dorotce, prawda? Potem mieliśmy możliwość poznawania się bliżej, bez tego obciążenia, które miewają na przykład zakochani. Nam spojrzenia na siebie nic nie zaślepiało. Dlatego wiesz dokładnie jaki ja jestem, a ja wiem jaką jesteś ty. I nie miałem wahania, kiedy w głowie powstała pierwsza myśl, żeby ci się oświadczyć. Wiem, że zrobiłem dobry wybór. Dorotka by tego chciała.
- Nie zamęczaj się – pogładziła mnie po głowie i pocałowała. – Masz rację, że znamy się doskonale. I wierzę, że czeka mnie trochę bardziej stabilne życie niż dotychczas.
- Ale nie masz na myśli pracy? – zażartowałem.
Wyczuła żart i roześmiała się. – Nie, ale wiesz co? Jakoś jestem spokojna, kiedy o tym myślę. Fakt, że Anka urabiała mnie już przez jakiś czas, bym weszła w skład rządu, ale nie widziałam możliwości. A teraz nagle wszystko stało się proste…

- A kto wpadł na pomysł, żeby mnie wrobić w ten resort?
- To też jest pomysł Anki. Od dawna, jeszcze przed wyborami nakręcała premiera i resztę władz partii, żeby właśnie ciebie w to zaangażować. I wykorzystać to ogromne poparcie sondażowe, jakie masz w społeczeństwie. Miałeś i masz w niej lobbystkę nie z tej ziemi. Urobiła niemal wszystkich.
- Dziwne… Kiedy jej dzisiaj powiedziałem, że jesteśmy razem, nie zauważyłem niechęci do mnie. Przeciwnie, oznajmiła, że też nie jest sama. I że z nim sypia…
- Nie tak całkiem – Lidka zaprotestowała. – To bardziej teoria niż praktyka. Ale nich jej będzie. W każdym razie na ciebie polować nie ma zamiaru.
- Wiem. Kiedy wiosną przyszła do mnie, jeszcze przed nominacją Jachimiaka, nie było żadnej chwili, która mogłaby coś takiego sugerować. Z mojej strony zresztą też. W ogóle, ten czas do dzisiaj, u mnie był zupełnie pozbawiony seksu i nawet myśli o nim. Z jednym wyjątkiem.
- O! Na kogo miałeś ochotę?