PDA

Zobacz pełną wersję : Mazurska chałupa komtura



Strony : [1] 2

tomek1950
17-10-2005, 23:11
Jak wszyscy, to wszyscy, więc i dziadek też
Historia chałupy komtura mazurskiego jest długa. Sięga czasów gdy wielu szanownych forumowiczów nie było jeszcze na świecie. Nie chodzi tu o to, że remontowana z wielkim trudem chałupa ma jakieś 100 lat, ale że mnie, warszawiaka z dziada pradziada koleżanka małżonka namówiła by jesień naszego życia spędzić nie w mieście a zdala od zgiełku wielkiego miasta.

tomek1950
17-10-2005, 23:22
Dawno dawno temu, gdy moje dzieci były całkiem małe, a na mojej brodzie nie było siwych włosów i czaszka szczyciła się kompletem owłosienia przy pomocy peerelowskich zz spedziliśmy 2 tygodnie na zakładowych wczasach, blisko granicy z ZSRR, nad samym Bugiem. Pomijając KO i estetykę ośrodka (wczesny Gierek) okolica była bardzo ładna.

tomek1950
17-10-2005, 23:47
Po 2 tygodniach wypoczynku w ośrodku zakładowym zamieszkaliśmy w wiejskiej chałupie za płotem. Posiłki w ośrodku, ale spanie za płotem i KO już nas nie męczył. Odkrylismy, że w miejscowym GSie są produkty których w Warszawie brak, zaprzyjaźniliśmy się z gospodarzami. Gdy moja żona powiedziała, że chciałaby mieć tu domek letniskowy, gospodyni zaoferowała sprzedaż kawałka swojej łąki. :o Nie, to było dla mnie za dużo. Ja warszawiak, mam posiadać jakąś łąkę :evil: Coś wybudować? Eeeeeee.
Pod koniec pobytu dowiedzieliśmy się, że cukier sprzedawany będzie wyłącznie na kupony, czyli kartki. W miejscowym GSie kupiliśmy kilka kilogramów, podobnie jak i miejscowi, bez kartek. Herbaty nie słodziliśmy, ale może się przyda.
I to w zasadzie koniec pierwszego rozdziału. Sprawa gruntu i chałupy na wsi ucichła na wiele lat. W tamtych latach, to informacja dla młodszych forumowiczów, by nabyć kawałek rolnego gruntu trzeba było być rolnikiem. "Miastowy" by nabyć ziemię musiał zdać egzamin na rolnika.
Mnie się nie chciało, a różne sprawy rodzinne spowodowały, że sprawa domu na wsi ucichła na wiele lat

tomek1950
18-10-2005, 00:26
Skoro zacząłem pisać, to będę pisał nie robiąc przerw tak długich jakie były.
Sprawa domu na wsi wróciła po kilkunastu latach. Mimo moich oporów: a po co, nie, chałupa na wsi? Zaczeliśmy szukać. Te wycieczki z ogłoszeniami w ręku były nawet ciekawe. Zjeździliśmy podlasie i suwalszczyznę. Ale albo cena była nie taka, albo położenie nam nie odpowiadało, albo spadkobierców było tak dużo, że nie sposób było sie dogadać w sprawie zakupu, o cenie nie wspominając.
Pewnego razu wylądowaliśmy na końcu świata. We wsi Jagłowo kończy się droga. Drewniana chałupa stała jako ostatnia w rzędzie. Nad brzegiem Biebrzy, na w srodku Biebrzańskiego Parku Narodowego. Drewniana, kryta dachówką. Biebrza 10 m za domem. Przed domem wspaniały widok ba biebrzańskie bagna. W skład siedliska wchodziła jeszcze kapliczka z napisem: (cytuję z pamieci) "Panie, pobłogosław te nasze pola, te nasze łąki, krowy, nasze konie, kury i kaczki..."
Sam dom był w stanie nazwijmy agonalnym. Belki ścian wprawdzie jeszcze trzymały sie nieźle, ale kilka krokwi niewytrzymało ciężaru dachówek i zapadło się. Środek tez nie wyglądał zachęcająco. Podłogi nie było, ziała dziura będąca kiedyś piwnicą, ściany działowe zostały rozebrane i użyte jako opał przez zapobiegliwego sąsiada. W dobrym stanie był budynek gospodarczy zbudowany z pustaków. Po przeanalizowaniu "za" i "przeciw" byliśmy zdecydowani kupić tę ruinę. Miejsce było naprawdę wspaniałe. Koniec świata. To nas fascynowało.

tomek1950
18-10-2005, 19:17
We wsi mieszkał jeden ze spadkobierców. Niestety tylko jeden. On to pomału rozbierał starą chałupę na opał. A pozostali? Szczecin, Śląsk, Stany Zjednoczone. Nie było sposobu by do wszystkich dotrzeć. Po paru miesiącach starań musieliśmy zrezygnować.
I znów sprawa zakupu siedliska ucichła na jakiś czas.
Jednak nie na długo. Nasz sąsiad i przyjaciel kupił niewielką zagrodę na Mazurach w powiecie giżyckim. Domek nieduży, gliniany, około 60 m2, jakaś drewniana szopa, murowany budynek gospodarczy i zaniedbany wiśniowy sad. Kilka starych jabłoni, ogromna grusza. Koniec wsi, cisza i spokój. Kiedy moja żona się o tym dowiedziała dostałem delegację. "Jedź i nie wracaj póki nie znajdziesz czegos podobnego."
Pojechałem dalej nieprzekonany do sensowności bycia rolnikiem.
U kolegi było fajnie, jezioro niedaleko, piwco, wieczorem ognisko. Żyć nie umierać. Dla świętego spokoju sumienia zrobiliśmy jakąś wycieczkę po okolicy. Nic nie było na sprzedaż.
Po kilku dniach przyjechała moja żona i zaczęła mnie rozliczać. Dowody mego lenistwa były. Piękna opalenizna, wypoczęta mina, trochę puszek po piwie. W opowieść że to zeszłoroczne puszki nie uwierzyła.
Od następnego ranka zaczęło sie intensywne szukanie.
Był rok 1994. Opuszczonych gospodarstw było sporo. Niektóre nawet w dobrym stanie. Problemem było odszukanie właścicieli. Szwagierka naszego sąsiada pokazała nam przepiękny dom. Z klinkierowej cegły, z gankiem. Stał na uboczu ponad kilometr od wsi. Okna były wyrwane, przepiękne kaflowe piece zrujnowane. Widoczne były jeszcze ślady przedwojennej instalacji CO. Właściciel mieszkał niedaleko. Nie chciał sprzedać. (Po kilku latach ten dom, a włąściwie to co z niego zostało, został rozebrany i sprzedany na cegłę).
Drugi dom, położony na wzgórzu nad jeziorem wzbudził nasz zachwyt. Ruina była to straszliwa, ale miejsce wspaniałe. Niestety właściciel burknął tylko, że "trzyma to dla Niemca" i tyle.
Moja żona to nadaje się na "Herloka Szolmsa" :wink: Nie wiem w jaki sposób, ale dowiedziała się o chałupinie stojącej pod lasem. Trudno było trafić. O wjechaniu na działkę nie było mowy. Chwasty na 2 metry wysokie.
Cdn.

tomek1950
19-10-2005, 17:33
Chałupa stała jakieś 50 m od drogi, zasłonieta kamienną, walącą się stodołą. Przedarliśmy sie przez gąszcz pokrzyw i innych nadzwyczaj dorodnych chwastów. Naszym oczom ukazał się obraz nędzy i rozpaczy. Resztki okien bez szyb, krzywe drzwi zamknięte na ogromniastą kłódkę. Po krótkim zastanowieniu się weszliśmy do środka przez okno. Na podłodze leżaly śmiecie w ilościach niewyobrażlnych. Papiery, opakowania po lekach, sztuczna szczęka, widać już niepotrzebna, sznurki, stare ubrania, buty, puszki po konserwach, butelki itp.
W 2 pomieszczeniach były kaflowe piece które lata swej świetności miały już za sobą. W kuchni węglowy trzon o popękanej płycie, bez kilku fajerek.
Brak licznika elektrycznego, powyrywane kontakty. Pełna demolka. Na strychu gruba warstwa gliny, wędzatnia przy kominie i podobne "skarby" jak na dole. Przez otwory w dachu sączyły się promienie słońca. Co większe dziury pozatykane były szmatami i gazetami.

tomek1950
19-10-2005, 17:47
Obok domu stał budynek gospodarczy. Chlewik, co rozpoznaliśmy po korytach, zbudowany z kamienia i dobudowana w 1969 roku (napis wyryty w tynku) obora. Dookoła pusto. Najbliższe zabudowania jakieś 500 m dalej. Następne ledwo widoczne gdzieś daleko. Do lasu 200m, a może nawet mniej.
Kiedy wchodziliśmy na podwórko nadleciał bocian, siadł na dachu obory i siedział tam przez cały czas naszego pobytu obserwując nas z góry. Zajęliśmy jego teren łowiecki?
Obok domu, w odległości niecałego metra od ściany rosła potężna lipa Obwód pnia ponad 2 m. Obok lipy pompa, która o dziwo działała, ale woda leciała jakaś dziwna. Kolor miała jak mocna kawa z mlekiem.
Druga lipa, trochę o trochę skromniejszym pniu, ale za to podwójnym rosła obok stodoły.
Nie wiem co zadziałało. Lipa jak z Czarnolasu, bocian, a może odludzie i bliskość lasu? Postanowiliśmy odszukać właściciela i wiedzieliśmy, że to jest to, czego szukamy.
Cdn

tomek1950
19-10-2005, 23:07
Właściciel mał ponad 90 lat i mieszkał w tej samej wsi z córką i zięciem. Chałupa stała od czasu śmierci jego żony, tj od siedmiu lat niezamieszkała.
Negocjacje w sprawie zakupu prowadził zięć. Staruszek siedząc pod piecem tylko przytakiwał. Był już niewidomy i rozpoznał nas przy następnej wizycie po głosie. Mieliśmy dużo szczęścia. Wieś prawie w 100% została zasiedlona w ramach Akcji "Wisła". Niektórzy dostali akty własności od ludowej władzy, niektórzy tylko prawo mieszkania w określonym domu. Masz gospodarz akt własności, starannie złożony i ukryty za ramą ikony posiadał. Upraszczało to znacznie formalności związane z zakupem.
Trochę strachu przeżyliśmy przy negocjowaniu ceny, kiedy towarzysząca nam znajoma w pierwszym zdaniu wygadała się ile mamy kasy. Ale cena została zaakceptowana. Uff!
Pojechałem do Giżycka umówić się z notariuszem. Z uwagi na wiek sprzedającego i jego stan zdrowia pani notariusz zaproponowała, że przyjedzie na miejsce, by staruszka nie męczyć. Akt podpisany miał być w piątek.
Dostaliśmy klucz od wielgachnej kłódki strzegącej chałupę i zaczeliśmy robić porządki.
Cdn

tomek1950
20-10-2005, 16:18
Zaprosiliśmy szwagra, inżyniera budowlanego z dużym doświadczeniem zawodowym by obejrzał chylącą się do upadku chałupę i ocenił, czy da się ją jeszcze wyremontować. Opinia była pozytywna, choć nie krył on, że czeka nas wiele pracy i sporo niespodzianek. O kosztach wolał się nie wypowiadać, a my woleliśmy nie pytać. Po co psuć sobie humor?
W czwartek rano przyjechał do nas zięć staruszka z wieścią, że dziadka zabrało w nocy pogotowie i że niestety teść zmarł...
Pojechałem do notariusza odwołać piątkowe podpisanie aktu notarialnego. Szczęście w nieszczęściu struszek zostawił testament w którym zapisał chałupę wraz działką córce u której mieszkał. Pomogłem napisać pismo do sądu o stwierdzenie nabycia spadku. Nowi właściciele potwierdzili chęć sprzedaży siedliska, ale zarządali zadatku. 25% umówionej ceny. Miałem opory. Dać albo nie dać, to było pytanie. Dałem. Przez kilka nocy nie mogłem spać. Gospodarze pozwolili nam zatrzymać klucze od kłódki i przyjeżdżać do chałupy kiedy tylko chcemy.
Najtragiczniej wyglądały okna, a właściwie to co z nich zostało. Kupiłem kilka opakowań grubej polietylenowej folii i resztki ram owinąłem folią. Ponieważ okna były podwójne, były cztery warstwy folii. Na strychu, w miejscach największych przecieków istawiłem przeróżne naczynia. Garnki, miski, wiaderka, puszki. Codziennie sprawdzałem jaka pogoda nad Mazurami i w razie silnych opadów deszczu wsiadałem w samochód by opróżnić naczynia.

tomek1950
20-10-2005, 18:32
Do grudnia udało nam się sprzątnąć zastane pobojowisko. Wraz z chałupą mieliśmy kupić drewniany kredens pomalowany wieloma warstwami olejnej farby i trochę obniżony bo poprzedni właściciele byli niskiego wzrostu, niewielką drewnianą półkę i ciekawostka niewielki regał mocno nadgryziony zębem czasu, ale kształtem przypominający do złudzenia stolik na sprzęt RTV.
Do Bożego Narodzenia nic się nie działo. W pierwszy dzień po świętach listonosz przyniósł telegram: "Sprawa spadku załatwiona STOP Prosze przyjechac podpisac umowe. STOP"
Natychmiast pojechałem zaopatrzony w notarialne pełnomocnictwo żony do zawarcia transakcji, gotówkę i błogosławieństwo całej rodziny by się udało. Podjechałem do gospodarzy. Mieli już prawomocne postanowienie o nabyciu spadku. Pozostało tylko ustalić termin u notariusza.
Z tym nie było kłopotu. W okresie między świętami a nowym rokiem Kancelarie notarialne nie cierpią na nadmiar klientów. Podyktowałem dane sprzedającej i kupujących niezbędne do wypisania aktu i padło pytanie o księgę wieczystą...
Nie była założona.
Cdn

tomek1950
22-10-2005, 23:22
Tak się szczęśliwie składało, że wydział ksiąg wieczystych znajdował się w pobliżu. W małych miejscowościach wszystko jest w pobliżu. Wpadłem do pokoju z kompletem dokumentów ciągnąc sprzedającą za sobą. Trochę się zasapała bo było po schodach do góry. "Założenie księgi to 2 tygodnie" Niejeden z forumowiczów byłby zachwycony tak krótkim terminem, ale mnie zależało na przyspieszeniu. Chciałem być posiadaczem chałupy JUŻ.
Do Sylwestra pozostało tylko kilka dni. Bieg do najbliższego sklepu z tym co na Sylwestra otwieramy o północy. 3 panie w pokoju, 3 opakowania tego co trzeba i bieg powrotny. "A czy nie można by na jutro?" Tu św. Mikołaj. Sylwester. "Będzie za 15 minut gotowe, zaniesiemy do kancelarii notarialnej osobiście." To są uroki małych miejscowości.
Następnego dnia jedziemy w komplecie do notariusza. Komplet to znaczy sprzedająca i jej mąż oraz ja. Płacę z duszą na ramieniu przed wejściem do biura umówioną kwotę. A jak powiedzą nie?
Akt (notarialny już czekał.) Sprawdzenie tożsamości, dokumentów i małe zaskoczenie. Oni chcą mi sprzedać nie tylko siedlisko, ale i przyległą łąkę. Razem prawie hektar. Po jaką cholerę mi łąka? Nie zamierzam chodować krów bo syn ma uczulenie na te zwierzaki, a ja się ich boję. Zaczynam dyskutować odmawiając, ale mąż sprzedającej nalega. Bierz. Chciał, nie chciał, biorę. Cena bez zmian. Kupuję wszystko co zostawił dziadek.
W drodze powrotnej dowiaduję się, że to nie jest koniec transakcji. Transakcję należy uczcić. Stajemy pod sklepem monopolowym.
Cdn.

tomek1950
23-10-2005, 10:08
"Dobre Twoje, dobre moje". Czciliśmy zawarcie umowy kupna sprzedaży. Rano, skoro świt około 13 obudziłem się z potwornym bólem głowy. Po stwierdzeniu, że jeśli boli to znaczy, że jeszcze żyję rozpoznałem u siebie objawy 100% "gląkwy".
Powlokłem się od domu miłych gospodarzy do MOJEJ chałupy. 3 kilometry żwirową drogą. "Ze spuszczoną głową, powoli." Nie sądziłem, że kupno małej walącej się chatki może przyprawić o taki ból głowy. Pocieszałem się myślą, że nie kupiłem jakiejś okazałej rezydencji, bo pewnie wtedy ból byłby nie do wytrzymania.
Chałupa stała dokładnie w tym samym miejscu, w jej otoczeniu nic się nie zmieniło, ale była moja. Tak prawdę powiedziawszy, to nawet nie wiedziałem dokładnie gdzie są granice mojej posiadłości. Ot sprzedający machnął ręką, że tu jest granica. Ważniejszą informacją było to, że roczne opłaty (podatki lokalne) to tylko 70 zł i to rozłożone na 4 kwartalne raty.
W sylwestrowy poranek czułem się już dobrze i wróciłem do Warszawy.

tomek1950
23-10-2005, 11:50
Nadeszły ferie zimowe. Syn chodził jeszcze do szkoły, żona - oświata. Wziąłem kilka dni zaległego urlopu, załadowaliśmy do samochodu trochę żarcia, turystyczną butlę z gazem, świece, lampę gazową, ciepłe ubrania, grube śpiwory i w drogę.
Mróz był solidny, śniegu mało. Ale co to znaczy mróz na wschodnich Mazurach w pobliżu suwalszczyzny - polskiego bieguna zimna mieliśmy dopiero zobaczyć.
W nocy temperatura spadała do około -27 stopni. W chałupie były wprawdzie 2 piece i trzon kuchenny, ale po pierwsze nie mieliśmy opału, a po drugie jak się okazało jeden piec był kompletnie zawalony w środku.
Temperatura w domu była taka jak i na zewnątrz. Rozpoczęliśmy poszukiwania opału. W starej walącej się drewutni było trochę porąbanych gałęzi, w stodole znalazłem kilka wiaderek węgla. Starczyło to na dwa pierwsze dni. Temperatura w domu zaczęła się podnosić i mniej więcej po dobie intensywnego palenia była już dodatnia. Z pobliskiego lasu ściągneliśmy trochę gałęzi, ale ręce marzły. Obok domu w wysokiej trawie leżał płotek. Poszedł do pieca. Wióry z drewutni wybraliśmy do czysta. I odkryliśmy skarb w oborze. Suche krowie "placki". Jak to się świetnie paliło! Naprawdę dawało dużo ciepła. Kuchnia i jedyny mały piec rozgrzane były prawie do czerwoności. Pod koniec pobytu można było zdjąć kurtki i zniknął "chuch". Piec był bardzo ciekawy. Jak kominek. przez szpary pomiędzy kaflami można było podziwiać płomienie. Placki skończyły się w dniu naszego powrotu. To były fantastyczne ferie. A jakie widoki! Oszronione drzewa, zające i sarny podchodzące pod dom. Tego w mieście nie ma.
Uznaliśmy zakup za bardzo udany. Trochę przerażał nas zakres prac do wykonania i związane z tym koszty. Ustaliliśmy priorytety. Okna, dach, prąd. Kolejność obojętna. Miałem się tym zająć z nadejściem wiosny. Zostawiliśmy trochę rzeczy by nie wozić wszystkiego za każdym razem i żegnaj chałupo. Do wiosny.

tomek1950
23-10-2005, 13:08
Zbyt długo nie może być pięknie. W marcu dostaliśmy pisemko z Urzędu Gminy o wymiarze podatku za rok 1995. Nie kilkadziesiąt, jak mówili sprzedający, ale prawie 1000 polskich złotych. Za co!
Cóż było robić. Postanowiłem złożyć reklamację. Może urzędnik w gminie się pomylił i doliczył nam kilkadziesiąt hektarów?
Miła pani w Urzędzie zaczęła sprawdzać i ... "niestety panie Tomaszu. Ma pan mniej niż hektar, nie jest pan rolnikiem, więc podatek jak od działki rekreacyjnej." To co ja mam robić." W myślach przeklinałem moment, że zgodziłem się wziąć te pół ha łąki dodatkowo. "Trzeba dokupić lub dodzierżawić od gminy kawałek ziemi, będzie powyżej hektara i policzymy jak rolnika." Powędrowałem do Wydziału Gruntowego. Rzut oka na mapę i jest. Paseczek ziemi przy mojej łące oddany za rentę. Można wydzierżawić. Bedzie ogłoszony przetarg, kto wygra ten bierze. Termin przetargu za kilka tygodni.
Skoro już byłem na Mazurach zacząłem rozglądać się za możliwością zrobienia nowych okien. Chciałem, by to były zwykłe wiejskie okna, skrzynkowe. Nie zamierzaliśmy robić z chałupy pałacu. Była od stu lat wiejską chałupą i taką miała pozostać. Oczywiście marzyliśmy o bieżącej wodzie, ciepłej i zimnej, toalecie, łazience i innych udogodnieniach cywilizacyjnych. Miały być, ale charakter wiejskiego domu miał pozostać.

tomek1950
23-10-2005, 23:02
Objechałem okoliczne wsie w poszukiwaniu stolarza który mógłby zrobić okna. Jednemu się nie opłacało, drugi własnie wyjechał, trzeci nie miał czasu, czwarty dopiero we wrześniu... Zacząłem się zastanawiać, czy bezrobocie na terenach popegieerowskich to prawda, czy mit. Skwaszony wracałem do chałupy na nocleg, gdy zobaczyłem niezachęcający napis "Stolarz" wykonany czarną farbą na kawałku deski. Tonący brzytwy się chwyta, więc bez obaw chwyciłem się tej deski.
Rozmowa była krótka i rzeczowa. Okna - oczywiście, Gdzie? Jaki rozmiar? Przyjadę, zmierzę wszystkie, bo w starych domach to może być różnie. Czy mają być oszklone? Kit czy silikon? Jaki kolor?
:o :o :o :o :o :o
Prawie zapomniałem języka w gębie.
Nieśmiało spytałem czy dać zaliczkę. ZALICZKĘ? Jak zamontuję to pan zapłaci. Na kiedy zrobić? Połowa czerwca? Będzie zrobione.
Po całym dniu poszukiwań miałem wrażenie, że Pana Boga złapałem za nogi.
Cdn

tomek1950
23-10-2005, 23:44
Ogłoszenie o dzierżawie działki wisiało odpowiednio długo na tablicy i nadzedł dzień przetargu. Przyjechałem do chałupy poprzedniego dnia wieczorem, a że palić nie miałem czym, skuliłem się w śpiworze i wytrzymałem jakoś do rana. Działka 17 arów kieskiej ziemi. Cena wywoławcza 0,2q pszenicy za rok.
Godzine przed przetargiem byłem już w UG, wpłaciłem wadium (50 zł) i spokojnie czekałem na godzinę 11.30 kiedy przetarg miał się rozpocząć. innych chętnych nie było.
Zaczął się przetarg. Już miałem zrobić postąpienie o 0,1 q pszenicy czyli 10 kg, gdy nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł jakiś miejscowy jegomość. "A Ty co chcesz?" Spytał prowadzący przetarg. "No ja w sprawie przetargu, pasuje mi ten kawałek, obok mojego pola" "S........., warszawiak kupuje" Drzwi zamknęły się z drugiej strony nim zdążyłem zaproponować nieznanemu sąsiadowi zaoranie tego kawałka i ciągnięcie z niego wszelkich korzyści. Przetarg oczywiście wygrałem. Jako rolnik całą gębą miałem ponad hektar we władaniu. Wiedziałem, że zielonym do góry.

tomek1950
24-10-2005, 18:47
Lata 1994 - 1996 były dla mojej rodziny wyjątkowo przykre. Pogrzeb za pogrzebem. Łącznie 17 wizyt na cmentarzach gdzie żegnaliśmy najbliższych. A później w wielu przypadkach musiałem opróżniać mieszkania z tego co bliscy gromadzili przez życie.
Wiele sprzętów i drobnego wyposażenia mieszkań lądował w chałupie. Sztućce, talerze, meble, pościel. Chałupa zaczęła się zapełniać tym co żywym do życia potrzebne. Wiele z tych sprzętów przypominało nam tych co już odeszli. Do czasu.
Wynajętą furgonetką zrobiłem kilka kursów na Mazury wożąc to, co się jeszcze mogło przydać w okresie remontu i korzystania z chałupy jako miejsca rekreacji. Również mieszkanie odchudziło się trochę o sprzęty, które jak życie pokazywało niezbędne nie były.
Niedługo cieszyliśmy się nowymi nabytkami. Złodzieje musieli podjechać traktorem z przyczepą. Wszystko co się dało załadowali i odjechali w siną dal. Zgłosiłem kradzież na posterunku policji. (Nie był to 13 posterunek tylko jedyny w gminie)

tomek1950
25-10-2005, 21:31
Zgłoszenie o włamaniu przyjęto. Przesłuchano mnie w charakterze świadka, pouczono o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań. Musiałem opisać co zginęło i jaką miało wartość. Jaką wartość może mieć wyszczerbiony kubek po cioci? Nie wiedziałem, a skłamać nie chciałem bo groiło to ciężkim więzieniem. Byłem bardziej zestresowany niż w momencie odkrycia kradzieży.
Ekipa dochodzeniowo-śledcza przyjechała tego samego dnia na miejsce zdarzenia czyli do mojej chałupy. Z walizeczki pan inspektor wyjął pojemnik z proszkiem którym opylił na czarno co tylko się dało, popędzlował mięciusieńkim pędzelkiem po proszku i przy pomocy folii samoprzylepnej zjął dużą ilość odcisków palcy. Do plastikowej torebli schował znalezionego peta. Miał to być materiał dowodowy. Następnie przy pomocy aparatu fotograficznego Praktica wykonał masę zdjęć i odjechał. Zastanawiałem się czyje odciski zdjęto. Włamywaczy, moje, a może któregoś z naszych gości? Moich odcisków nie wziął do porównania.
Zebranego materiału było tak dużo, że zakład kryminalistyki miał pracę na parę miesięcy. Byłem przekonany, że sprawa złapania złodzieja to kwestia dni.
Cdn

tomek1950
27-10-2005, 15:11
Wiadomo, że w takiej sytuacji płacz nic nie pomoże. Przedmioty rzecz nabyta. Były, nie ma. Należało raczej pomyśleć nad zabezpieczeniem chałupy przed następnymi "wizytami".
Zostałem zaproszony przez gospodarzy od których kupiona została chałupa na wesele. Dobra okazja by zbratać się z miejscową społecznością, poznać ludzi. Przyznam się, że pierwszy raz byłem na weselu na wsi. Było super. Obserwowałem uważnie zwyczaje, obyczaje i zachowanie biesiadników. Książkę by można napisać. Zaskoczony byłem, że dla "zmęczonych" przygotowane specjalne pomieszczenie wypoczynkowe. Obok mnie siedziało młode małżeństwo. Kiedy nasz sąsiad zbyt pofolgował i wyglądał na naprawdę zmęczonego z "twarzą w kotlecie panierowanym" gdy orkiestra zaczęła grać, dziewczyna wstała i jak gdyby biorąc go do tańca wyniosła sali. Musiała być krzepka, bo chłopak nie był drobnej postury.
Z sąsiadami rozmawiałem o życiu na wsi, o chęci wyniesienia się na stare lata z miasta, o problemach jakie to stwarza i oczywiście o niedawnym włamaniu. Doradzono mi założenie okiennic. Sąsiad przy stole był stolarzem, więc po 5 minutach ubiliśmy interes. Zrobi solidne okiennice, materiał jest, a pracy brak więc spadam im z nieba bo kasa będzie. Mieszkali kilkanaście kilometrów dalej, samochodu nie mieli więc umówiłem się, że zmierzę okna i podrzucę kartkę z wymiarami jemu do domu. Zadowolony z takiego obrotu sprawy nad ranem wróciłem do chałupy i zapadłem w głęboki sen. Wesele kończyło się przed 6 rano, bo trzeba wydoić krowy! To było dla mnie nowe.

tomek1950
27-10-2005, 22:17
Jesśi ktoś myślał, że coś się tragicznego stało to sorry. Obudziłem się skoro świt o jedenastej, a może nawet później. I w zasadzie do połowy czerwca nic ciekawego się nie działo. Zadnych włamań.
W połowie czerwca, ledwie wróciłem do domu z pracy - telefon. K..... mówi okna gotowe! Zaraz zaraz, jaki K......, Jakie okna? No zamawiał pan? W tym momencie przypomniałem sobie rozmowę z sympatycznym stolarzem od okien. Kiedy przyjadę? W sobotę. Przyjadę z oknami w południe usłyszałem.
Faktycznie samochód z przyczepką pełną okien zaparkował na mojej działce około 12 w sobotę. Padło tylko jedno pytanie - kiedy zamontować?
Umówiłem się, że sam polakieruję okna, a mistrz zamontuje, oczywiście dodając szyby!
Jeśli chodzi o tego człowieka to na priwa mogę każdemu podać jego namiary i wiem, że nie będę wstydził się tej rekomendacji. Jemu chce się chcieć, a to co mu się chce, to robi dobrze.

tomek1950
28-10-2005, 23:34
Mąłżonka chciała ramy zielone, ale tak by było widać strukturę drewna. Polecono nam specjalną zieloną bejcę stosowaną przez PKZ do renowacji zabytkowych detali drewnianych. Bejca, preparat zabezpieczający przed wszelkim robactwem i innymi grzybami i na to wszystko dobry lakier bezbarwny (najlepszy jaki udało się kupić). Kilka dni roboty. Okna powieszone w przen=myślny sposób schły po nałożeniu kolejnych warstw. Kiedy już wszystko wyschło podjechałem do stolarza by umówić termin montażu. Sobota rano. Przyjechał z bratem. Robota paliła im się w rękach. Chwila i stare okna jedno po drugim wylatywało... za okno. A tak się natrudziłem by te okniane zwłoki okleić folią!
Nowe skrzynkowe okna prezentowały się wspaniale.
Chałupa zaczęła nabierać wyglądu domu, i nie wyglądała już jak opuszczona przez Boga i ludzi rudera.
Następny zaplanowany etap remontu to dach. Do dziś nie wiem dlaczego nie spytałem pana Romka czy by nie podjął tego zadania.
Zacząłem szukać wykonawcy. W tym celu zacząłem objeżdżać pobliskie wsie stopniowo oddalając się od naszej posiadłości. Rozglądałem się, czy gdzieś, ktoś nie buduje, rozpytywałem miejscowych.

tomek1950
02-11-2005, 18:28
Znalazłem w odległości 20 km ekipę kończącą budowę dachu na niewielkim chlewiku. Dochodziło południe a obaj cieśle byli trzźwi. Dach wprawdzie prosty, jednospadowy wyglądał na zrobiony starannie. Spytałem, czy nie mogli by zrobić dachu na mojej chałupie. Owszem, chętnie, ale najpierw muszą skończyć to co zaczęli. Zrozumiałe. Umówiliśmy się, że przyjadę po nich za kilka dni. Obejrzą, ocenią, wycenią i jak się zgodzę zaczną pracę.
Należało tylko zakupić materiały. Podjechałem z listą potrzeb do pobliskiego tartaku. Krokwie, deski, belki. W hurtowni zakupiłem odpowiednie gwoździe oraz papę do przykrycia dachu. Rolki papy przywiozłem w 2 ratach. Golf nie dał rady na raz.
Materiały drewniane miały być przygotowane przez tartak za dwa dni. Problem transportu. Moje autko do przewożenia krokwi długości 6 m nie było specjalnie przystosowane. Ale ja jestem dzieckiem szczęścia. Kiedy opuszczałem tartak wjechał na teren ciężarowy Star. Krótka rozmowa z kierowcą i byliśmy umówieni.
Cdn.

tomek1950
02-11-2005, 18:55
Do tartaku, po odbiór zamówionego drewna stawiłem się pół godziny przed umówionym z kierowcą Stara terminem. Materiał na dach był przygotowany. W kasie tartaku stałem się lżejszy o wysokość rachunku i dotarło do mnie w tym momencie, że doprowadzenie chałupy do stanu zgodnego z obecnymi wymaganiami będzie dość kosztowne.
Nadeszła godzina załadunku, a Stara i kierowcy nie było. Minęło pół godziny, bez zmian. Godzina po czasie. Na plac wjeżdża Star. Inny wprawdzie samochód, inny kierowca, ale Star to Star.
Krótka męska rozmowa i za niewielką opłatą mistrz kierownicy godzi się wykonać usługę transportową. Nawet o kilka zł taniej niż jego niesłowny kolega. Rusza wózek widłowy z moimi krokwiami..... Operarator okazuje się być tak pijany, że prawie przestawia kanciapę majstra przy pomocy moich krokwi. Wreszcie krokwie znajdują się na samochodzie. Teraz deski. Operator wózka podchodzi do mnie i tłumaczy: "szefie, hyp, te deseczki, hyp, są hyp super. Zaraz je, hyp, załaaaadujemu, hyp. Szef da na flaszke i będzie zrobione." I co miałem robić? Ja, walczący z pijaństwem w miejscu pracy. Wstyd mi do dziś, ale poległem. Moje deski, zapłacone, a nie ja tu szefem. "ale szefie, ja deski, hyp, to z kolegą. Dałem na dwie flaszki.
Zaczęło się ładowanie. Ładują, ładują, ładują. Palę papierosa za papierosem bo nerwy zżerają mnie. Jak ja mogłem tak postąpić? Sumienie tłumaczy: ty tu jesteś klientem, a nie szefem. Ale niesmak pozostaje. Z filozoficznych rozważań nad marnością tego świata wyrywa mnie zdenerwowany głos Kierowcy Stara: "panie, pan mówił, że to tylko kilka desek, a mnie się już opony rozpłaszczyły" Faktycznie Star załadowany jest jakąś nieprawdopodobną ilością dech. Idę do majstra i pytam się co robić. Dopłacić, zwalać? Ten też jest w stanie mocno wskazującym i mówi, że wszystko w porządku. Można jechać, chyba, że chcę więcej desek. Gdzie ja jestem? Dom wariatów lub Izba Wytrzeźwień.
Innego wytłumaczenia nie ma.

tomek1950
03-11-2005, 14:42
Kiedy Star został rozładowany na podwórku piętrzyła się sterta desek. Układanie ich w sensowną stertę, z przekładkami bo były mokre, zajęło nam cały dzień. Pogoda była jak marzenie. Ciepło, słonecznie. Prowizoryczne pomiary i obliczenia wykazały, że mamy kilka m3 więcej desek niż kupiłem. . Podjechałem jeszcze raz do tartaku, ale moją "reklamację" skwitowano krótko: a czym się pan przejmuje.
Pojechałem do stolarza który miał zrobić okiennice. Zastałem go zdrowego, wylegującego się na kocyku przed domem. Okiennice? Tak robią się i pokazał kilka przyciętych desek. Widać było, że praca sprawia mu ogromną przykrość. Obiecał, że niedługo skończy. Niewierzyłem.

tomek1950
03-11-2005, 14:58
W umówiony dzień przywiozłem majstra od dachu. Obejrzał dokładnie to co zbudowano pewnie za czasów Bismarcka, obmierzył podumał i podał cenę na którą przystałem bez targowania zastrzegając jedynie, że jeśli w trakcie prac wyjdzie coś nieprzewidzianego to robi za tę umówioną teraz kwotę. Cena według mojego rozeznania była niewysoka, ale doliczyć sobie musiałem codzienne dowożenie i odwożenie ekipy. 20 km w jedną stronę. Pracować mieli od 6 rano do 6 wieczorem. W dwa tygodnie dach miał być skończony. Zacząć mieli za kilka dni w poniedziałek.
Perspektywa codziennego wstawania o 5 rano przez dwa tygodnie podziałała na mnie zniechęcająco. Ale cóż było robić. Lepiej pomęczyć się przez jakiś czas i mieć pewność, że chałupa nie rozpływa się na deszczu. Dom w znacznej części zbudowany jest z ubitej z sieczką gliny i zaciekający deszcz mógł wyrządzić straty nie do naprawienia. Na strychu leżała gruba warstwa gliny. Miejscami miała około 20 cm. Miałem nadzieję, że w przypadku deszczu przy zdjętym dachu da to jakąś osłonę i na nos kapać nie będzie. Pogoda dalej była wspaniała.

tomek1950
03-11-2005, 17:45
W poniedziałek o 6 rano, cóż za pogańska godzina, witałem się z majstrem, panem Heniem i jego pomocnikiem. Byli gotowi, wyglądali na wypoczętych. Załadowali do samochodu narzędzia i pojechaliśmy. Robota można powiedzieć paliła im się w rękach. Zbudowali z kilku desek rynnę którą spuszczali na dół zdejmowane dachówki. Znakomita ich większość była popękana, z urwanymi "noskami". Dachówkowy złom. Pewnym utrudnieniem i niebezpieczeństwem był maszt z przewodami elektrycznymi, ale zaprzyjaźniony z cieślą elektryk poradził sobie z tym problemem. Prace rozbiórkowe posuwały się w imponującym tempie. Byliśmy pełni optymizmu. Tak jak przewidywaliśmy wszystkie elementy drewniane nadawały się co najwyżej na opał. Była też i nieprzyjemna niespodzianka. Zaciekająca przez lata woda spowodowała "zanik" kawałka murłaty. Zamiast solidnej belki było coś co po usunięciu próchna wyglądało jak bożonarodzeniowa choinka porzucona pod śmietnikiem.
W tartaku belki o takich wymiarach nie mieli, albo nie chcieli sprzedać z obawy, że znów wywiozę pół tartaku.
Po dokładnych oględzinach walącej się niestety stodoły wchodzącej w skład siedliska zdecydowałem o częściowej rozbiórce i pozyskaniu w ten sposób pasującej belki. Była zdrowa, z niemieckimi stemplami na końcu, podpisem leśniczego (?) i chyba datą 1924.

tomek1950
03-11-2005, 21:05
Przygotowania do rozbiórki polegały na zdjęciu dachówek z części dachu, ich jakość była podobna, odcięciu deskowania i po przymocowaniu odpowiednio mocnej i długiej liny do jednej z belek mocnym pociągnięciu...
Raaz, dwaa, trzyyyyyyyy. Zaskrzypiało, huknęło i za chwilę kawałek dachu w tumanach kurzu leżał na ziemi. Potrzebna belka była cała. Jej długość była większa niż nasze potrzeby. Cieśle odmierzyli potrzebny kawałek i piła "twoja moja" poszła w ruch. Stal zazgrzytała na powierzchni starego drewna. Cieśle pracowali ile sił w ramionach, ale piła prawie się nie zaglębiała. Piła się stępiła? Nie, stare drewno było tak nasycone żywicą, że zęby ślizgały się jak po kamieniu. Czy są jeszcze takie drzewa, czy można gdzieś kupić takie drewno?

tomek1950
07-11-2005, 20:18
Na wszelki wypadek zabezpieczyłem belkę osobiście by mieć pewność, wytrzyna dłużej na tym swiecie niż ja sam.
Pan Henio z pomocnikiem zabrali się do pracy raźno. Szło im całkiem dobrze, aż przyszedł moment ustawienia pierwszej pary krokwi.
Krokwie oparte o murłatę i stołek za nic w świecie nie chciały się zetknąć w kalenicy. Pan Henio długo kombinował co zrobić. W końcu zaczął podcinać... Zrobił to zbyt dobrze. Krokwie skrzyżowały się na szczycie. Miałem tego dość, bo podcięta krokiew (krokiew czy krokwia? Oto jest pytanie) w miejscu oparcia miała już tylko grubość cienkiej deski.
Na szczęście dysponowałem jedną parą krokwi ekstra. Następne osobiście wymierzałem i pokazywałem majstrowi gdzie i ile zaciąć. Dobrze, że jestem techniczny.
Pan Henio przybijał krokwie do belek potężnymi gwoździami. To robił naprawdę po mistrzowsku. Ale w pewnym momencie zauważyłem, że po zmierzeniu odległości między krokwiami usiłuje kolanem nagiąć belkę o ładnych kilka centymetrów. Zanim zdążyłem spytrać co robi belka była umocowana potężnym gwoździem. Wygięta była w łuk. Zmierzyłem odległość. Pan Henio raz mierzył odległość pomiędzy krokwiami a w innym miejscu, dwa metry dalej, odległość między krokwiami + grubość jednej. I właśnie o grubość krokwi przesunął końcówkę.

tomek1950
08-11-2005, 21:32
Do soboty pan Henio postawił wszystkie krokwie na rozebranej części dachu i nawet jedną połać obił deskami. Na drugiej połaci przybite było kilka desek. Trójkątny szczyt budynku był rozebrany, bo zaciekający przez lata deszcz spowodował, że ściana z gliny zmiękła i odpłynęła. Trzeba było ją wymurować na nowo, a na razie nie było z czego. W sobote pan Henio, zgodnie z umową poprosił o zapłatę za wykonaną dotychczas pracę. Wypłaciłem. Ponieważ jechałe właśnie na zakupy do miasta, majster i pomocnik zabrali się ze mną. Mieli zrobić zakupy do domu. "Wie pan żona się ucieszy". Pojechaliśmy. Miałem się z nimi spotkać za dwie godziny i zawieźć ich do domu. Po dwóch godzinach spotkałem ich kompletnie pijanych. W siatkach targali jeszcze trochę "zakupów". Nie wiem czy ich żony też chciały tak wydatkować zarobione pieniądze, ale może?
Pan Henio wybełkotał na pożegnanie, że oni to dziś trochę tego, ale jutro wróca do formy i będą w poniedziałek robić dalej.
Słońce świeciło pięknie, na niebie ani jednej chmurki. Prognoza radiowa też nie zapowiadała opadów.
Cdn

tomek1950
09-11-2005, 23:10
Niedzielę miałem na zastanawianie się co robić dalej. Przymknąć oko na zachowanie pana Henia czy zmienić ekipę. Ale na co?
Stan chałupy w tym momencie gwarantował, że każdy może do chałupy wejść bez większego wysiłku, a byle deszcz dokona spustoszeń o jakich mi się nie śniło. Został mi ostatni tydzień urlopu. W normalnych warunkach, przy sprawnej ekipie praca była do wykonania. Postanowiłem, że w poniedziałek pojadę jednak po pana Henia. Nic lepszego nie przychodziło mi do głowy. W poniedziałek o swicie odpoliłem autko i pojechałem. Jednak pan Henio nie nadawał się zupełnie do pracy. Musiał ostro świętować nie tylko sobotnie popołudnie, ale i całą niedzielę.
Na odchodne powiedziałem mu, że jak wytrzeźwieje niech przyjedzie po swoje narzędzia. Chyba nie był w stanie zrozumieć co do niego mówię i nie pamietał gdzie ostatnio pracował, bo narzędzi nigdy nie odebrał. Przez kilka dni szukałem naprawdę bardzo intensywnie kogoś kto by skończył rozbabrany dach. Daremnie.
Zacząłem więc kombinować jak, zabezpieczyć dom przed deszczem i ewentualnymi "wizytami".
Byłem sam z 15 letnim synem. Wtargaliśmy na górę stare deski i z nich zrobiliśmy szczytową ścianę. Przybiliśmy dechy na niedokończonej połaci i jak tylko się dało osłoniliśmy wszystko folią. Została "tylko" półmetrowa szpara między starym i nowym dachem. Prace zakończyliśmy o 2 w nocy. Żal mi było dziecka, ale sam nie dałbym rady. Wsiedliśmy do samochodu i dałem radę dojechać do Radzymina. Jakieś 20 km od domu musiałem stanąć i trochę pospać. Droga mi się rozdwajała i wyglądała jak nieistniejąca wtedy obwodnica tego miasta. Prosto z trasy pojechałem do pracy.
Cdn

tomek1950
14-11-2005, 22:40
Pogoda dalej była wspaniała. Słonecznie, ciepło bez deszczu. Udało mi się "urwać" z pracy - czasami dobrze być szefem i pojechałem szukać nowej ekipy. O pomoc poprosiłem gospodarzy od których kupiłem chałupę. Był jeden majster we wsi, ale chwilowo zajęty. Wiadomo sezon. Umówiłem się z nim, że jak tylko skończy, za jakieś dwa, góra trzy tygodnie, to przyjdzie do mnie. Zostawiłem mu klucze, a miłych gospodarzy poprosiłem tylko by zakupili i przywieźli bloczki betonu komórkowego potrzebne do wymurowania ściany szczytowej. Tej samej którą pracowicie w nocy budowałem z synem ze starych desek.
Piękna pogoda się niestety kończyła.
Glinianą polepę na strychu okryłem jak tylko się dało folią. postawiłem wszystkie dostępne naczynia typu garnki, wiaderka, wanienkę, słoiki w newralgicznych miejscach i pojechałem do Warszawy.
Czy miałe inne wyjście? Chyba nie.
Cdn

tomek1950
15-11-2005, 19:00
Przez cały tydzień miałem ból głowy z powodu pogody. Deszcz, ulewa, mżawka, deszcz "i tak w koło Macieju".
W piątek po pracy w samochód i na Mazury. Lało, ale jakby mniej. Chałupa stała. Otworzyłem drzwi. Gdyby chałupa była piętrowym domem z mieszkającym na piętrze sąsiadem o imieniu Paweł to ja byłbym Gawłem. Z sufitu kapały krople wody, ściany mokre, na podłodze we wszystkich pomieszczeniach do wysokości progów stała woda. Zapaliłem światło. W puszce elektrycznej pod sufitem zaczęlo coś bulgotać, a zachwilę zaczęła z niej wydobywać się para. Na szczęście instalacja była stara, zabezpieczona jednym bezpiecznikiem który wytrzymał dodatkowe obciążenie.
Jak usunąć 3 centymetrową warstwę wody z domu o powierzchni ponad 80 m2? Ścierką zbierałbym pewnie ze dwa tygodnie. Wpadłem na prosty, choć trochę ryzykowny pomysł. Prąd był, wiertarkę miałem, grube wiertło też. Deski podłogi i tak były do wymiany. Nawierciłem w każdym pomieszczeniu po kilkanaście otworów. Woda zaczęła powoli ściekać. Prąd przy tej akcji mnie "nie popieścił".
Cdn

tomek1950
17-11-2005, 00:07
Będąc na Mazurach podjechałem do facia który miał zrobić okiennice. zastałem tylko jego żonę i gromadkę dzieci. Okiennice byłu "częściowo" gotowe. Zupełnie jak w dowcipie o krawcu i Żydzie. "Panie krawiec, pan już pół roku tworzysz te spodnie, a Pan Bóg w 7 dni stworzył świat. To popatrz pan na te spodnie i na ten świat". Na okiennice patrzeć nie było specjalnie warto. W tym przypadku świat był lepszy.
Zabezpieczyłem dodatkowo, czym się tylko dało, chałupę ustawiając resztę naczyń na strychu i pełen obaw o całość budynku wróciłem do Warszawy. Nowa ekipa "od dachu" miała zacząć prace od poniedziałku, o ile przestanie padać.
Prognozy były pomyślne.
Bloczki BK były już przywiezione i ułożone w oborze, w najsuchszym pomieszczeniu. Cement, z uwagi na opady, miał być dowożony w miare postępu robót. Piasek był na miejscu.
Cdn

tomek1950
17-11-2005, 18:34
Na szczęście przestało lać. i prognozy na najbliższe dni były dość optymistyczne. W następny weekend oczywiście pojechałem. Ta rozgrzebana połowa dachy była prawie skończona. Wyglądało nawet nieźle. Ekipa oczywiście zaczęła dopominać się o częściową zapłatę. Odmówiłem mając w pamięci czym skończyło wypłacenie kasy panu Heniowi. Jakoś to przyjęli ze zrozumieniem, choć zachwyceni nie byli. Obiecałem wiechę jak bedą kończyć co spotkało się prawie z entuzjazmem. Z hurtowni, na raty, przywiozłem papę. Nie sądziłem, że rolka papy jest taka ciężka.
I znów powrót do Warszawy i śledzenie pogody. Ale nie było źle, tylko zaczęło się robić zimno.
Na drugiej połowie dachu była podobna sprawa z wygniłą murłatą. Jednak tu zniknął niewielki kawałek. Resztka "stodołowej" belki wystarczyła. Po dwóch tygodniach pracy ekipa meldowała telefonicznie, że zbliża się do końca prac i liczy na wypłatę i wiechę. "Słowo się rzekło, kobyłka u płota".

tomek1950
18-11-2005, 19:43
Jednym z problemów jakie mieliśmy w trakcie pobytu w chałupie była woda, a własciwie jej brak. Obok domu była wprawdzie pompa i jak się popracowało z 15 minut to nawet z rury coś leciało, ale trudno było te ciecz nazwać woda. Najpierw kilkanaście litrów rudej cieczy, później o dziwo krystalicznie czysta, ale po kilkunastu minutach rudziała i przypominała z wyglądu mocną herbatę z niewielkim dodatkiem mleka. Po długim, ponad godzinnym pompowaniu zaczynało lecieć czarne błoto. Studnia podobno wywiercona była pod koniec lat '60 i miała ponad 34 m głębokości.
Latem mycie można załatwić było w pobliskim jeziorze. Pić jednak trzeba, a jeziorowa woda do najdrowszych nie należy. Początkowo woziliśmy wodę z Warszawy! po jakimś czasie zaprzyjaźniliśmy się z miejscowymi, że nabieraliśmy ile tylko się dało w plastikowe pojemniki i butelki. Picie, gotowanie i zmywanie, i przywieziona woda znikała jak kamfora.

tomek1950
20-11-2005, 00:40
Powyżej to był jeden problem, wody. Drugi problem to Anglicy nazywali kiedyś: "Night soil".
Za stodołę biegać nie dało rady. Po pierwsze "primo" zbyt blisko domu, po drugie "primo" za stodołą droga. :D
Przy pierwszym wyjeździe kupiliśmy odpowiedni, 15l. zestaw do umieszczenia w domu. Zawsze to cieplej i czyściej. Problem był tylko z opróżnianianiem. Trzeba było jechać parę kilometrów z tym co zostało zrobione. Może to co piszę, jest trochę obsceniczne, ale ludzkie. "Nic co ludzkie, nie jest mi obce".
Taką toaletę mieliśmy przez kilka lat.

tomek1950
20-11-2005, 20:53
Trochę zboczyłem od tematu dachu. No, tak prawdę powiedziawszy, to ekipa nie miała się czym chwalić. Oczywiście zwalili całą odpowiedzialność na pania Henia i to że część która oni robili wygląda jak śmigło samolotu to nie ich wina, tylko poprzednika. Gdyby oni robili od samego początku to dach byłby prosty jak stół bilardowy.
Chciał, nie chciał musiałem uwierzyć. Zakupiłem trochę kiełbasy by ja trochę podsmażyć i podać jako zakąskę oraz oczywiście stosowną ilość trunków. Stosowną nie do wielkości dachu który został zrobiony, ale do ilosci biesiadników czyli majster z pomocnikiem i ja. Przyznać się muszę, że za czystą nie przepadam, wymyśliłem więc historię, że lekarz mi zabronił ze względu na wrzody żołądka. Kupiłem więc, mimo ostrzeżeń w miejscowym sklepie, że: "Uwaga klienci, wino wytrawne jest kwaśne" butelkę czerwonego wytrawnego wina. Jest to trunek, o ile jest w niezłym gatunku, przy czym nie chodzi tu o cenę, a o smak i bukiet, który bardzo lubię. Biesiadnicy w osobach majstra i pomocnika trochę się dziwowali, ale flaszka była na dwóch, a nie na trzech więc byli "do przodu".

tomek1950
20-11-2005, 21:01
Jeszcze zakończenie tej uczty. Dach był, lepszy, niecieknący, a że trochę krzywy. No, to nie jest pałac. W połowie uczty przybył gość. Dawny mieszkaniec sąsiedniego siedliska obecnie mieszkający oczywiście na zachód od Odry. Mimo znacznie zaanwasowanego wieku machnął szklanę, wsadził moich majstrów do samochodu i zawiózł ich do domu.
Dowiedziałem się od niego, że przed wojną w mojej chałupie mieszkał krawiec. Niestety nie pamiętał jego nazwiska.
W sumie cieszyłem się, że mam nieprzeciekający dach. Efekty wizualne były w tym momencie drugorzędne.
C.d.n.

tomek1950
23-11-2005, 17:08
Pozostała sprawa zabezpieczenia domu przed odwiedzinami nieproszonych gości podczas naszej nieobecności. Pojechałem do do tego który miał ponad pół roku na zrobienie okiennic do 6 okien. I sukces wielki, bo wziął się za robotę. Nie znaczy to, ze skończył. Nie, przyciął tylko trochę desek. Zagroziłem, że bedzie tymi deskami palił w piecu jak nie skończy w ciągu kilku dni, bo zrezygnuję z zamówienia. Miałem kilka dni wolnego (końcówka urlopu) i przystąpiłem do montowania w ścianach odpowiednich zawias. W części budynku, gdzie ściany wykonane były z wypalanej cegły na zaprawie glinianej nie było kłopotu. Gorzej było osadzić zawiasy do trzech okiennic w glinianej ścianie. Zmuszony byłem wykuć wzdłuż okien bruzdy tak, by wymurować zaraz przy oknie kawałek ścianki z cegieł i w nich dopiero osadzić zawiasy. Potworna praca. Duży przecinak, kilogramowy młot. Pot lał się ze mnie strumieniami, a efektów katorżniczej pracy prawie nie było widać. Wyschnięta przez lata glina twarda była jak skała. W weekend przyjechali goście, a wśród nich kilku młodych, silnych chętnych do pomocy. Jeden z nich tak się przyłożył do pracy, że zaraz na początku złamał trzonek młotka. Ech, ta dzisiejsza młodzież, nawet młotkiem nie potrafi się posługiwać. Czego oni w tych szkołach uczą? :wink:
W końcu bruzdy zostały wykute, zawiasy wmurowane, czas było jechać po okiennice. Były zrobione. Co wprawiło mnie w ogromne zdumienie. Wprawdzie tylko 6 tyle ile było okien, ale miał zrobić siedem, bo w jednym pomieszczeniu nie było okna. To znaczy było, tylko jak się kompletnie rozpadło, to poprzedni właściciel je dość prymitywnie zamurował.
I tu się muszę przyznać do pewnej pomyłki w tym dzienniku. O rok! Pisząc początkowe rozdzialiki opierałem się na pamięci. Byłem przekonany, że pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy była wymiana okien, a następnie dach. Było odwrotnie. Dach zrobiliśmy dopiero w czerwcu 1996 r. Okiennice montowane były rok wcześniej do jeszcze starych okien.
Przepraszam. Pisząc dalej starannie sprawdzę posiadaną dokumentację by uniknąć takich pomyłek.

tomek1950
23-11-2005, 17:17
Okiennice zostały zabezpieczone preparatami przeciw grzybom, robakom UV i innym szkodnikom z wyjątkiem nocnych gości. Szkoda, że nie ma takiego preparatu!
Założenie ich na zawiasy to była pestka w porównaniu do kucia.
Pięknie się prezentowały. Ciemnozielone. Najładniejszy element domu.
Czy wytrzymają? Zadawałem sobie to pytanie. Odpowiedź była tylko jedna: poczekamy zobaczymy.
Zaprzyjaźniliśmy się z samotnie mieszkającym najbliższym sąsiadem panem Janem. Zamieszkał tu zaraz po wojnie, wysiedlony z Bieszczad w ramach Akcji "Wisła". Opowiadał, jak wyglądały te tereny zaraz po wojnie, jak wysiedlono go wraz z rodzicami z ich wsi. Mazurskie domy były większe i wygodniejsze od tych w których mieszkali w Bieszczadach, ale słyszałem w jego głosie tęsknotę do rodzinnych stron.
Pan Jan obiecał, że będzie przy każdej okazji zaglądał na nasze podwórko i w razie włamania powiadomi nas. Na nic lepszego nie mogłem liczyć.
Cdn

tomek1950
27-11-2005, 10:39
Chałupa służyła nam za miesce weekendowych wyjazdów. Jeździliśmy i do tej pory jeździmy tam często. Problem opału mieliśmy na jakiś czas rozwiązany. Sąsiad pan Jan odsprzedał nam trochę swojego porąbanego i wysuszonego drewna. Paliło się świetnie. Było suche jak pierz. przebywając tam zastanawialiśmy się jak dostosować chałupę do naszych potrzeb, jednocześnie maksymalnie zachowując jej charakter. Gdzie urządzić łazienkę, jak dużą. Jak zagospodarować poddasze? Z czego wykonać podłogi? Osobnym tematem były koszty.
Jeśli w sprawach co i jak urządzić, jak zagospodarować poszczególne pomieszczenia nie było między nami większych rozbieżności, to sprawa finansowania remontu była przedmiotem długich i burzliwych dyskusji. Ja byłem zwolennikiem finansowania z własnych środków, niewielkich i rozciągnięcia remontu na lata, moja żona optowała za zaciągnięciem kredytu i kończenia remontu tak szybko jak tylko się da. Każde z nas miało swoje uzasadnienie.

tomek1950
27-11-2005, 11:34
Na złe wiadomości od pana Jana nie musieliśmy długo czekać. Późną jesienią przyszed telegram: "Wiatr zerwał papę z dachu". Silne wiatry na Mazurach to nie jest jakieś wyjątkowe wydarzenie. Dach był pokryty jedną warstwą papy. Ostateczne pokrycie miało powstać w przyszłości.
Pogoda była fatalna. Zimno i silny wiatr. Na południowej połaci dachu wiatr oderwał jeden pas papy. Kilka m kwadratowych. Wszystko co było potrzebne do naprawy miałem. Papę, gwoździe, lepik i drabinę. Do naprawy musiałe zabrać się osobiście bo miałem tylko jeden dzień, a szukanie ekipy mogło sie zakończyć niepowodzeniem. Wiał bardzo silny, lodowaty wiatr który prawie zwiewał mnie z dachu. Po 15 minutach pracy byłem tak przemarznięty, że musiałem iść do środka by się ogrzać.
Powoli, bo dach jest dość stromy odcinałem stojąc na drabinie powiewające jak czarne chorągiewki strzępy papy. Drabina sięgała trochę ponad krawędź dachu. W tej pozycji nie byłem w stanie sięgnąć dostatecznie wysoko. Musiałem wejść na dach. Wiatr nie ustawał.
W przerwie na ogrzanie zastanawiałem jak to zrobić w miarę bezpiecznie. Upadek z dachu, z wysokości kilku metrów, nie jest tym co lubię, a po drugie byłem sam i nie mogłem liczyć na czyjąś ewentualną pomoc.

tomek1950
27-11-2005, 13:14
Pijąc gorącą herbatę dumałem nad rozwiązaniem problemu. Musiałem wciągnąć na dach kilka m kwadratowych ciężkiej, sztywnej papy. Przybić ją do dachu tak by nie było szpar, a łączenia posmarować lepikiem. Musiałem mieć wolne obie ręce. Normalnie dekarze mają taką drabinę zahaczoną o kalenicę. Moja drabina, aluminiowa, trójelementowa była po pierwsze zbyt krótka, a prowadnice którymi można by próbować zahaczyć drabinę o kalenice nie dawały pewności, że nie zsuną się.
Po rozbióce zostały łaty i kontrłaty. Beleczki o przekroju mniej więcej 5 x 5 cm. Postamowiłem odciąć kilka kawałków i przybić do dachu wzdłuż naprawianego pasa. Dawało to pewne podparcie dla nóg.
Mimo pewnego podparcia nóg wiatr nie pozwalał na stanie. Właściwie to leżałem na dachu. Nie byłem też w stanie wciągnąć na raz całego potrzebnego kawałka papy. Wiatr wyrywał go z rąk. Musiałem pociąć papę na mniejsze odcinki. Udało się. Przymocowane papiakami kawałki pokrycia posmarowałem grubo lepikiem na wszystkich złaczach. Nie odrywałem przybitych szczebelków. Posmarowałem tylko je również lepikiem. Skończyłem jak było prawie ciemno. Byłem wykończony.

tomek1950
03-12-2005, 08:45
Przez zimę chałupa stała nieodwiedzana. Byliśmy bardzo zajęci, w chałupie nie było opału, a po ostatniej ekipie pozostał taki bałagan jak po ubeckim "kipiszu". Pojechaliśmy dopiero w długi majowy weekend by uporządkować dom i otoczenie. Pogoda była piękna, ciepło, słoneczko grzało wspaniale. Przykrą niespodzianką był brak światła. Zimą złomiarze złodzieje zdemontowali przewody elektryczne od transformatora do naszej chałupy. Z jedenastu słupów zwisały końcówki kabli.
Na pierwszy ogień poszło wnętrze. Sporo zalanych wodą rzeczy trzeba było wurzucić. Wietrzyliśmy chałupę usuwając przykry zapach stęchlizny. Nieprzyjemna praca. Pociechą za trud były posiłki na świeżym powietrzu.
Pod naszą olbrzymią lipę postawiliśmy niewielki, odziedziczony po poprzednich właścicielach, kulawy stół. Ech, panie Kochanowski, pan wiedział co dobre! Poranna jajecznica miała zupełnie inny smak.
Po doprowadzenia wnętrza domu do porządku zajęliśmy się terenem wokół domu. Wszędzie porozrzucane były kawałki papy, ścinki desek. Stare dachówki ułożone były w stosy. Zaczęliśmy je zwozić pod dach, czyli do starej walącej się stodoły. Noszenie dachówek to nie jest praca którą lubie najbardziej. Plecy bolą. Ładowaliśmy więc dachówki na stare sanki i po wyschniętej trawie obciążone sanki dawały się ciągnąć. Pomiędzy dachówkami leżącymi na ziemi, mimo pięknej słonecznej pogody, było jeszcze sporo lodu. Te okolice to jednak polska syberia. Pod koniec pracy byłem zdumiony ile tego było w stodole piętrzył się okazały prostopadłościan ze starannie ułożonych dachówek. Zastanawiałem się, czy one się jeszcze do czegoś przydadzą. Żona chciała by w przyszłości wróciły na dach. Fajnie by było, ale miałem obawy, czy dom wytrzyma ponowne tak wielkie obciążenie. Niech leżą pomyślałem, jeść nie wołają.

tomek1950
11-12-2005, 10:32
Trochę się ostatnio opuściłem.
Odbiegnę dzisiaj od chronologii wydarzeń, nie ma bowiem znaczenia, czy dzisiejsza opowieść działa się wcześniej czy później. Taka oderwana od czasu przygoda która mogła się zdarzyć w każdym momencie, a bedzie to historia z morałem.
Nasz sąsiad, pan Jan, przysłał kolejny telegram o włamamniu.
Wściekły zwolniłem się z pracy, zabrałem z domu narzędzia, wsiadłem w samochód i po 4 godzinach byłem na miejscu. Było zimno, wiał silny wiatr. Chałupa była wprawdzie nienaruszona, ale jakiś idiota włamał się do chlewika. W chlewiku nie było nic cennego. Poprzedni właściciele trzymali tam jakieś stare deski, puste butelki i masę śmieci. Wszystko to czekało na wywiezienie na gminne wysypisko. Drzwi zamknięte były na kłódkę. Przez dwa niewielkie okienka można było zobaczyć całą zawartość tego śmietnika. Złodziejowi to nie wystarczyło. Nie wiem jaką "cenność" ujrzał, pustą flaszkę po winie, starą deskę, a może kawałek zardzewiałej blachy bo rozwalił siekierą drewniane drzwi i wlazł do środka. Chyba nic nie wyniósł, a jeśli nawet to mnie zostało mniej do wywiezienia, a było tego jak się okazało 3 przyczepy. Kilka desek z pokrycia dachu miałem, gwoździe były przystąpiłem do naprawy uszkodzonych drzwi. Poszło nawet szybko mimo, że drzwi nie dały się zjąć z zawias i utrudniało to pracę. Wiejący silny wiatr także nie ułatwiał. Znalazłem nawet trochę farby olejnej w kolorze orzech ciemny i pomalowałem całość. Otrożnie by się nie pobrudzić farbą zamykałem drzwi gdy nagły podmuch wiatru zatrzasnął je dociskając mój palec wskazujący do metalowego skobla wmurowanego w ścianę chlewika.
W pierwszej chwili myślałem, że straciłem koniec palca, ale gdy spojrzałem okazało się, że trochę wprawdzie zdeformowany i zakrwawiony jest na swoim miejscu. Ból był okropny.
Wiedziałem, że w chałupie żadnych środków opatrunkowych nie ma. W samochodzie miałem jednak dobrze wyposażoną apteckę. Brocząc krwią, skąd w palcu taka ilość krwi? otworzyłem jedną ręką bagażnik i wyjąłem apteczkę. Plaster z opatrunkiem. Tak jak plasterek pojeździ kilka lat, pogrzeje się na słoneczku w samochodzie, to jego klej przestaje posiadać jakiekolwiek właściwości klejące. Pozostał bandaż. Jedną ręką, pomagając sobie zębami zawiązałem na palcu wskazującym prawej ręki dość niezgrabną kukiełkę. Z bólu który pulsował robiło mi się ciemno przed oczami. Miałem do przejechania 265 km. Najbliższą otwartą aptekę w której kupiłem jakiś środek przeciwbólowy miałem dopiero po 40 km.
Morał? Nawet dwa. Na budowie powinna być apteczka, a w apteczce samochodowej trzeba sprawdzać co jakiś czas zawartość i w miarę potrzeby wymieniać to co straciło własności użytkowe.
Na palcu do dziś, choć minęło od tamtego czasu kilka lat mam dość duże zgrubienie i bliznę. Ruchomość stawu pozostała na szczęście bez zmiany.

tomek1950
11-12-2005, 11:13
Napisałem powyżej, że chałupa pozostała nienaruszona.
Wprawdzie założone z dużym trudem okiennice okazały się nie dość wystarczającym zabezpieczeniem (raz odcięto zawiasy, innym razem brutalnie połamano grube dechy dostając się do środka). Po założeniu nowych okien przez pana Romka zastosowałem inne rozwiązanie. Brzydkie, ale skuteczne. Kupiłem kilka arkuszy blachy stalowej o wymiarach okien i wyjeżdżając zakładam je na okna mocując śrubami od środka. Chamskie zabezpieczenie, ale jak dotychczas skuteczne. Cholera mnie tylko bierze, bo zdjęcie i założenie wszystkich blach zabiera dość dużo czasu i w przypadku weekendowego przyjazdu ograniczam się do demontażu tylko kilku blach. Chałupa wygląda jak pancernik.

tomek1950
18-12-2005, 13:40
Zima minęła, nadeszła wiosna. Pamiętając co się stało z jedną warstwą papy przy silniejszym wietrze postanowiliśmy wzmocnić pokrycie dachu drugą warstwą. Oczywiście problemem było znalezienie wykonawcy. Z poprzednich nie chciałem korzystać. Jednak teraz byliśmy w znacznie lepszej sytuacji. Nasze wielokrotne przyjazdy, zakupy w sklepach, wizyty na poczcie pozwoliły nam poznać miejscowych. My też byliśmy znani. Rozpuściliśmy wiadomości w zaprzyjaźnionych sklepach że szukamy dekarza i po paru dniach dekarz był. Młody sympatyczny chłopak. Wprawdzie pracował ostatnio jako kierowca miał dobrą opinię klienta któremu jakiś czas wcześniej ułożył na dachu dachówki. Obejrzał dach, powiedział ile papy, lepiku, gwoździ i podkładek potrzeba i podał niewygórowaną cenę. Do pracy miał się stawić w sobotę po 13, a skończyć w niedzielę, o ile żona mu pozwoli w dzień świątecny pracować. Do pokrycia było około 170 m dwuspadowego dachu.
Wszystkie potrzebne materiały zakupiłem i przywiozłem oczywiście na raty swoim samochodem. Byliśmy ciekawi czy wykonawca się stawi i czy wykona pracę w tak krótkim czasie. Pracować miał sam. Ja z synem mieliśmy tylko pomagać.
Przyjechał punktualnie i od razu zabrał się do pracy. Po dość stromym dachu (pochylenie połaci 45 stopni) biegał jak wiewiórka. Robota rzeczywiście paliła mu się w rękach. Z politowaniem patrzył na dach w kształcie śmigła - efekt pracy poprzednich ekip. Pogoda była dobra, bez wiatru, dość ciepło, ale nie upalnie.
W niedzię też się stawił. Żona pozwoliła, bo mieli jakiś pilny, nieplanowany wydatek. Późnym popołudniem skończył. Dobra robota.

tomek1950
27-12-2005, 16:20
http://users.cjb.net/komtur/widok%20od%20strony%20lasu.jpg
Tak wygląda moja "komturia" :D

tomek1950
28-12-2005, 15:37
http://tkepka.photosite.com/~photos/tn/28_104.ts1133989378437.jpg

Wjeżdżamy na działkę :D Z tej strony wjazd jest tymczasowy z powodu utwardzania właściwego wjazdu. Prace jednak zostały przerwane do wiosny.

tomek1950
28-12-2005, 15:40
Jeszcze raz to samo, ale powiększone.

http://tkepka.photosite.com/~photos/tn/28_348.ts1133989378437.jpg

tomek1950
28-12-2005, 15:44
Widok od strony zachodniej z drogi prowadzącej do najbliższych sąsiadów (1 km)

http://tkepka.photosite.com/~photos/tn/29_348.ts1133989397250.jpg

tomek1950
28-12-2005, 15:49
Widok z działki w kierunku północnym. W krzakach jest niezamieszkały dom. Widać fragment dachu.
http://tkepka.photosite.com/~photos/tn/15_348.ts1133989428593.jpg

tomek1950
01-01-2006, 19:16
Opowiesci z Sywestrowych Nocy. Oczywiście w naszej mazurskiej komturii.
Od cczasu kiedy staliśmy się włascicielami chałupy prawie każdego Sylwestra spędzaliśmy na Mazurach. Wyjazd następował przeważnie w I Dzień Świąt, bo Wigilia u nas w domu. Oczywiście wyjazd poprzedzało gruntowne studiowanie dostępnych prognoz pogodowych zwłaszcza jeśli chodzi o opady. Wymrożony dom, brak wody w pierwszych latach i inne niedogodności nagradzany był wspaniałą przyrodą. Oszronionymi drzewami, podchodzącymi pod okna sarnami, zającem kicającym po podwórku. Przeweażnie byliśmy sami, ale czasami zabierało się z nami któreś z naszych dzieci.
Sylwester we dwójkę też ma swoje zalety. Raz zaproszeni zostaliśmy do najbliższych miejscowych sąsiadów. Było bardzo sympatycznie.
Dwa lata temu zaprosiliśmy do chałupy sąsiada Niemca. Kilka lat temu kupił sąsiednie zrujnowane gospodarstwo i pomalutku je remontuje. Jest on emerytowanym lekarzem, więc na budowaniu zna się tak jak ja.
Przy okazji mogliśmy nawzajem szlifować język. Ja niemiecki, on polski.
Za każdym razem żal było wyjeżdżać i wracać do Warszawy.
W tym roku wyjątkowo zostaliśmy w mieście. Takie były plany, ale z powodu opadów śniegu gdybyśmy pojechali to mógłby być problem z powrotem.

tomek1950
05-01-2006, 18:11
Kilka lat które upłynęły od chwili zakupu chałupy poświęciliśmy głównie na zabezpieczanie "substancji" i planowanie co i jak urządzić. Dom był kilkakrotnie przebudowywany przez kolejnych włascicieli. W trakccie remontu dachu okazało się, że deski podłogi na strychu w części wschodniej są mocno zmurszałe. Ekipa dekarzy zerwała je i przybiła nowe. Mieli ich dużo. Przy okazji zerwali w jednym pomiszczeniu dechy z trzcinową matą przybite do belek od spodu. Belka która odkryli nie była zbyt ciekawa. Pochlapana wieloma warstwami wapna (podejrzewam, że w tym pomieszczeniu kiedyć trzymano jakieś zwierzę. Może krowę albo świnki by w chałupie było cieplej?
Postanowiłem dokonać oględzin stropu w następnych pomieszczeniach. Razem z synem zaczeliśmy odrywać sufit. Kurzu było przy tym co nie miara, bo przez szpary w glinianej polepie i szczeliny pomiedzy deskami przestrzeń między belkami wypełniona była resztkami ziarna, plewami i mysimi odchodami w dużej ilości. Ale trud nasz został nagrodzony. Pozostałe belki wyglądały znacznie ciekawiej, były w dobrym stanie z wyjątkiem jednej. Natomiast deski podłogi na strychu, przykryte tam grubą, siegającą miejscami 20 centymetrową warstwą gliny miały szerokość ponad 50 cm. W każdą belkę wbite były dziesiątki gwoździ. Niektóre jeszcze wykute przez kowala. Niestety okazało się, że jeszcze dwa pomieszczenia wymagają wymiany desek stropu.

tomek1950
15-01-2006, 13:57
Tych nadmiarowych desek z dachu zostało już niewiele, a specjalnie ładne też nie były. Pojechałem do innego, prywatnego tartaku kilkanascie km dalej. Tartak prowadzony był przez kobietę. Robił naprawdę dobre wrażenie. Deski ułożone równo. Porządek. Kilkunastu pracowników. Wszyscy trzeźwi. Powiedziałem jakie deski mi potrzebne. Były. Pracownik dociął je na wymiar, pomógł załadować. Super. Ten tartak był opisany przez kogoś kilka lat temu w Muratorze, jako najlepszy na Mazurach. Niestety, matka przekazała kilka lat temu zakład dzieciom, a ci doprowadzili go do upadku i likwidacji, Szkoda.
Deseczki przybiłem z synem, ale w jednym miejscu stwierdziliśmy, że końcówka belki oparta na ścianie trzyma się wyłacznie siłą przyzwyczajenia. Samo próchno. Zdecydowałem, że tę belkę zastąpimy ostatnimi , jakie pozostały, dwoma krokwiami sklejonymi i skręconymi śrubami. Przekrój tak złączonych krokwi był taki sam jak wycinanej belki. Najtrudniejsze było wypoziomowanie. Bardzo przydatny okazał się mały podnośnik hydrauliczny. Pozwolił na precyzyjne umieszczenie belki.
Przy okazji zwaliliśmy ze strychu resztę polepy glinianej i uformowaliśmy z niej małą skarpę w szczycie domu. Jałową glinę, która dziesiątki lat leżała na strychu przykryłem cienką warstwą żyznej ziemi i... posiałem trawkę. Nie była to odmiana Canabis tylko zwykła trawa trawnikowa. To tak dla wyjaśnienia. Trawnik ma 8 m długosci i 1,5 szerokości. Reszta działki do dziś jest w stanie pierwotnym. Niektóre chwasty ją porastające mają ponad 2 m wysokości. Ale ten kawałek czasami nawet koszę wygraną na loterii fantowej elektryczną podkaszarką.

tomek1950
17-01-2006, 18:00
Mam dziś wisielczy humor więc troche kryminału. Mordestwa wprawdzie nie było, ale nocne odwiedziny pod naszą nieobecność.
Było ich kilka, ale chcę opisać jeszcze dwie które dobrze zapamietałem.
Dom był już "opancerzony". Blachy na oknach, dodatkowe drzwi wykonane z kątownika 50 mm i stalowej blachy. założyłem trzy kłódki do spawanych, krytych uchwytach i uspokojony o bezpieczeństwo dóbr rychomych zrezygnowałem z wożenia co cenniejszych rzeczy. Od kolegi dostałem starą pralkę "Frania", wprawdzie bez wyrzymaczki, ale darowanemu koniowi w zęby sie nie zagląda. Szczęście nie trwało długo. Listonosz przyniósł telegram od sąsiada. "W domku było włamanie". Wyjechałem z Warszawy wieczorem. Podjechałem najpierw do Komendy Powiatowej policji by zgłosić włamanie i poprosić o asystę policjanta. Kilkakrotnie pozostawione przez włamywaczy ślady wskazywały, że udane włamanie kończone było pijacką libacją. Naprawdę miałem obawy, że w chałupie mogłem zastać jakiegoś biesiadnika. "Włamanie zgłosi pan rano, teraz późno. Asysta? Ja nie mam ludzi ani samochodu. Zadzwoni pan co i jak i w razie czego przyjedziemy." Trzasnąłem drzwiami, choć to niegrzecznie, i pełen obaw pojechałem. Przejechałem obok chałupy, ale nie dostrzegłem żadnych śladów ludzkiej obecności. Zawróciłem i wjechałem na podwórko. Moim oczom ukazał się obraz nędzy i rozpaczy. Stalowe drzwi, przekrzywione wisiały na jednym zawiasie. Drugie, drewniane, kupione wraz z chałupą porąbane siekierą. W środku bałagan nie do opisania. Co tylko się dało wywalone na podłogę. Potłuczone naczynia, puszka po konserwie wieprzowej w sosie własnym na stole obok opróżnionej flaszki po wódce. Pety na podłodze. Myślę, że wystarczy tego opisu.
Była już późna noc. Prowizorycznie zabezpieczyłem drzwi by zbyt nie wiało. Była zima i temperatura ujemna. Napaliłem solidnie w piecu i zmęczony przeżyciami zasnąłem snem sprawiedliwego.

tomek1950
17-01-2006, 22:21
Rankiem, w dziennym swietle obejrzałem dokładnie szkody. Drzwi zostały wyrwabe z zawiasów. Kłódki wytrzymały. Ponieważ w nocy trochę zmarzłem bo wiał wiatr(?) a właściwie przeciąg, co kładłem na karb uszkodzonych, a niezbyt dokładnie uszczelnionych drzwi, obejrzałem swoją nocną robotę i stwierdziłem, że źródło przeciągu znajduje się... dokładnie pod moim łóżkiem. Chłopaki chcieli się przekuć przez glinianą ścianę o grubości 80 cm. Udało im się wybić otwór o średnicy około 5 cm. Ta dziura była przyczyną mojego nocnego dyskomfortu. Wysuszona na kamień glina jest twarda jak skała. Wykucie otworu którym można by wejść do środka to ciężka praca. Głupole nie włamywacze.
Ponieważ licznik EE był jeszcze w środku chałupy za każdym razem kiedy wyjeżdżałem zostawiałem w umówionym miejscu dla pane inkasenta informację o stanie licznika. Na podstawie ostatniego zapisu i mocy zapalonych przez złodziei żarówek obliczyłem, że weszli do chałupy ok. 4 nad ranem. Nie zdziwiły mnie więc ślady, wybaczcie czytający, dwie potężne kupy na środku podwórka. Parę godzin sforsowanie moich zabezpieczeń chłopcom zajęło.
Pojechałem na posterunek i zgłosiłem włamanie. Znów przesłuchanie w charakterze świadka, pytanie czy wiem o odpowiedzialności karnej za złożenie fałszywych zeznań, ile warte były skradzione przedmioty i temu podobne d....... Cywilny inspektor z walizeczką pełną proszków, pędzelków i folii do zbierania odcisków, wyposażony w aparat Practika przyjechał i zrobił co należało. Opylił, przykleił, opisał, zrobił zdjęcia. Znów zakład kryminalistyki miał zajęcie. Przyjechał też sam Komendant. Sympatyczny facet. Zrobiłem kawę, ale bez cukru, bo torebkę z cukrem też ukradli. Szczęśliwie, że wyjeżdżając nie pozmywaliśmy kilku kubków i łyżeczek. Złodzieje brudnych nie brali. Podałem kawę, oczywiście w umytych kubkach i zaczęliśmy sobie gaworzyć o d.... Maryni, a technik uwijał się ja w ukropie. Kawę też dostał, ale pił z doskoku zajęty dokumentowaniem śladów pozostawionych przez włamywaczy.
CDN

tomek1950
18-01-2006, 18:33
Śladów było dużo. Pety, odciśnięte palce, ślady butów. Technik zwijał się jak w ukropie. Wypstrykał chyba 2 filmy. Wkurzony włamaniem rozmawiałem z Komendantem o miejscowych bandziorach. Znał mieszkańców gminy dobrze, ale nie wierzyłem by złapał złodzieji. Na pożegnanie dał mi radę jak dodatkowo zabezpieczyć dobytek. Obejrzał zdemolowane drzwi, popukał w blachę i powiedział: Tiaaa, drzwi metalowe. A prąd ma pan w chałupie? (Niezauważył, że w domu swieciły się żarówki). No, rozumie pan. Drzwi metalowe... zawiesił głos. Ale wie pan ja tego nie mówiłem.
Teraz mam różnicówkę więc i ten sposób zabezpieczenia odpada.

Oczywiście po ustawowym okresie dostałem z prokuratury kolejne już postanowienie u umożeniu dochodzenia z powodu niewykrycia sprawców.

tomek1950
02-02-2006, 20:05
Skoro jestem "w temacie" kryminalnym to postaram się odtworzyć trochę późniejsze zdarzenie. W zasadzie to było ostatnie wielkie włamanie do komturii. Ostatnie ale chyba najciekawsze.
Była wiosna. Zaprzyjaźniony już z nami sąsiad robił wylewki pod podłogę, układał kable nowej instalacji elektrycznej (podłaczeniem miałem się zająć osobiście) Osadzał nowe drzwi. Jednym słowem prace wrzały, co kilka dni dzwonił, składał meldunek co jest wykonane i składał zamówienie na potrzebne materiały. Niektóre zamawiałem w pobliskiej hurtowni, a niektóre, jeśli miejscowa cena odbiegała znacznie w górę od średniej krajowej kupowałem w Warszawie i dowoziłem przy okazji weekendowych wypadów. Pewnego weekendu zawiozłem dwa zwoje kabla elektrycznego i kilka puszek pianki poliuretanowej. Obejrzałem wykonane prace, tu pochwaliłem, tam prosiłem o poprawkę, w innym miejscu wykłócałem się o to by majster zrobił tak jak ja chcę, a nie tak jak robią wszyscy w tej wsi.
Zadowolony z postępu robót wróciłem do Warszawy w niedzielę wieczorem. Rano w poniedziałek, ledwo zdążyłem zrobić sobie w pracy poranną kawę telefon. Dzwoni majster. Włamanie. Rozwalone okiennice i okno. Są wyraźne ślady. Dzwonię do KP Policji i proszę o przysłanie ekipy. Sam zwalniam się na dwa dni, wsiadam w samochód i lecę do komturii.

tomek1950
02-02-2006, 21:11
Prosiłem oczywiscie by ekipa zabrała psa, bo slady były tak wyraźne, że wiadomo było w którym kierunku uciekli sprawcy..
Kiedy dojechałem do komturii ekipy już nie było. Majster powiedział, że psa nie przywieźli. Pewnie dlatego by nie mieć kłopotów z aresztowaniem złodziei. Zebrali jednak ponownie całą masę śladów. Zrobili nawet odlewy śladów butów odciśniętych w miękkiej glinie.
Pomyślałem, że tym razem to łobuzów złapią.
Skradziono niewiele. Tylko to co dzień wcześniej przywiozłem - 200 m kabla i 5 pianek poliuretanowych.
Ciąg dalszy jeszcze dziś nastąpi, ale muszę "odcedzić" psa.

tomek1950
02-02-2006, 21:38
Wróciłem do Warszawy, a następnego dnia majster znów dzwoni. Tym razem z lepszą wiadomością. W sklepie zaczepił go miejscowy menel i za pół litra + na zakąskę miejscowa "Arizona" powiedział mu kto mnie "obrobił". Majster, nie ujawniając się z nazwiska ze względów bezpieczeństwa, przekazał uzyskaną w ten sposób wiadomość policji.
Zdziwiłem się i to bardzo, gdy po trzech miesiącach dostałem z miejscowej prokuratury zawiadomienie o umorzeniu postępowania z powodu niewykrycia sprawców. Ponieważ jako poszkodowanemu przysługiwało mi prawo przejrzenia akt sprawy i odwołania się do wyższej instancji od tej decyzji pojechałem do prokuratury i zarządałem akt. Wywołało to powszechne zdumienie i prawie histerię. Jakto? Przecież sprawa została zakończona umorzeniem! Byłem twardy i nieustępliwy. Dostałem w końcu dość grubą teczkę.

tomek1950
02-02-2006, 22:29
Wszystko w niej było dokładnie opisane, strony ponumerowane, ładny album ze zdjęciami zrobionymi wokół mojej chałupy, zapis z rozmowy z anonimowym informatorem czyli moim majstrem (zapisane były też podane nazwiska). Jak wynikało ze studiowania dalszej części akt, policja wystąpiła o nakaz rewizji. Dostała go już po 2 tygodniach. Przez ten czas i cztery tygodnie po otrzymaniu zezwolenia na przeprowadzenie rewizji u potencjalnych sprawców nie próżnowano. Rozpytywano mieszkańców wioski co wiedzą o tej sprawie i kto ukradł kable i 5 puszek pianki. Dokładnie w 6 tygodni po włamaniu ekipa zaczaiła się, dorwała wskazanych i również ich zapytała co o tym wiedzą. Niestety, wiedza tych facetów była niewielka. Można powiedzieć żadna. Jeden to nawet nie kojarzył imnie, i chałupy. Nigdy tam nie był. Mieszka na drugim końcu wsi.
A buty i ich gipsowe odlewy. Czy je porównano? Takiej informacji w aktach nie znalazłem.
Wqurzony do ostatnich granic walnąłem pismo do wyższej instancji. W życiu imałem się wielu zawodów. Jakiś czas pracowałem w sądzie jako pisarz, więc spłodzenie odwołanie nie sprawiło mi kłopotu. Przejechałem się na prowadzących sprawę do 7 pokolenia, wytykając wszystkie, mam nadzieję błędy. Jaki był tego efekt?
Ano w mojej obecności na posiedzeniu sądu zarówno prokuratorowi jak i komendantowi dostało się od sędziego. Zawsze myślałemże prawnicy to wygadana grupa, ale pierwszy raz widziałem prokuratora który wił się jak piskorz i jąkał.
Tyle mojej satysfakcji. Inna sprawa, że od tamtego czasu nocni goście omijają moją chałupę szerokim łukiem.
Ja jednak jestem czujny.

tomek1950
06-02-2006, 16:13
Mam nominację w kategorii najmniej budowlany dziennik, a że jestem z natury przekorny to dziś będzie o budowaniu.
W jednym pokoju w naszej mazurskiej chałupie nie było żadnego ogrzewania. W ścianie ziała tylko czarna dziura w miejscu gdzie był wymurowany komin. Prawdopodobnie gospodarze dogrzewali się "kozą", ale ślad po niej nie pozostał. Wpadliśmy na pomysł wybudowania w tym miejscu kominka. Bo to i ogrzeje, i na płomienie można popatrzeć. Przyjemne z pożytecznym. Dwa w jednym.
Z wykształcenia jestem mechanikiem, pracuję od prawie 20 lat jako skrzyżowanie technologa żywności dietetycznej z dietetykiem, a kielni w życiu wcześniej nie miałem. Kominki owszem widziałem, ale jak są zbudowane w środku, jakie powinny mieć wymiary i proporcje, by dawały ciepło a nie dymiły...
Zacząłem wędrówkę po księgarniach. Znalazłem 3 książki w których wyjaśniano zasady prawidłowego wybudowania kominka. No tak, ale każdy z autorów podawał inne proporcje i wymiary poszczególnych elementów kominka. Postanowiłem z tych trzech najlepszych przepisów wyciągnąć średnią.

tomek1950
06-02-2006, 16:57
Zakupiłem narzędzia niezbędne do wybudowania kominka wedle spisu zamieszczonego w jednej z książek. Nie były drogie, bo kupowałem u "kupców ze wschodu". Jakość może nie była najwyższa, ale miałem nadzieję, że do wybudowania kominka wystarczą.
Najpierw w mieścu gdzie miał być wybudowany kominek i spory kawałek przed nim wyciąłem spróchniałe deski podłogowe. Webrałem kilkanascie wiaderek piasku króry był pod nimi i zacząłem budować mocny fundament. Przepisu na odpowieniej mocy beton wyrabiany w wiaderku autorzy nie podali. Gdzieś po głowie kołatała się myśl, że 1:3... 1 piasku 3 cementu, a może odwrotnie? Na wagę czy na objętość? A może na oko? A ile wody? Mogłem zadzwonić do szwagra inżyniera budowlanego, ale wstyd mi trochę było, że łapię się za remont domu, a nie mam tak podstawowej wiedzy. Po drugie miałem wprawdzie telefon komórkowy, ale w tamtym czasie sygnał kończył się 20 km przed moją chałupą.
Wagi nie miałem, więc pozostał system odmierzania objetościowego. Ponieważ piasek miałem gratis, 100 m od chałupy jest wiejskie wyrobisko, dałem 1 część cementu na 3 części piasku i jeszcze trochę cementu na wszelki wypadek. Wynik był dobry, bo kilka lat później trzeba było skuć kawałek przy wkonywaniu wylewki. Twarde to było i mocne jak...

tomek1950
06-02-2006, 17:21
Początkowo murowanie szło dość szybko. Rozrysowałem sobie cały kominek warstwa po warstwie. Cegły miałem własne. Nawet udawało mi się rozbijać młotkiem cegłę w tym miejscu gdzie chciałem. Schody zaczęły się z chwilą murowania czopucha. Ściany miały być pochylone. Po kilku próbach wymyśliłem "urządzenie: Dwie listwy drewniane ustawione pod odpowiednim kątem, a na nich przesuwana w miare potrzeb blacha. Cegły do czasu stwardnienia zaprawy miały mocne oparcie. Najgorzej było murować ostatnie rzędy. Przecież blachę i listwy musiałem jakoś usunąć!
Kiedy Kominek stanął w stanie surowym zatknąłem wiechę i upomniałem się u żony o należne murarzowi piwo. Niestety, wszystko wypiłem w trakcie pracy. Pewnie dzięki mojemu brakowi wprawy, a może wypitemu piwu kominek zawdzięczał niepowtarzalny kształt. Nazwałbym go orientalnym ponieważ przypominał trochę chiński dach.

tomek1950
06-02-2006, 19:03
Palenisko, zgodnie z zaleceniami autorów wszystkich trzech poradników, wymurowałem z cegły szamotowej. Kiedy kominek wysechł odbyło się pierwsze, bardzo delikatne palenie.
Paliło się i dym tak jak należy wylatywał kominem.
Może powinienem napisać poradnik?
Kominek służy do dziś. Krzywość pochyłych ścian udało się wyrównać częściowo podczas tynkowania. Nie obłożyłem go piaskowcem. Nie ma kolumienek. To jest skromny kominek, w skromnej wiejskiej chacie. A że chata jest "komturią", to już zupełnie inna historia.

tomek1950
07-02-2006, 19:41
No tak, pobiegać i poczytać na forum nie mogę zbyt długo, bo odganiają i każą dziennik uzupełniać. Dobrze, napiszę. Nic tak nie dopinguje mnie jak pochwały.
Zastanawialiśmy się nad przeznaczeniem i rozkładem pomieszczeń w chałupie. Był koniec XX wieku i brakowało nam łazienki (woda bieżąca miała być w jakiejś nieokreślonej przyszłości, ale miała być). Ponieważ nawet na emeryturze nie zamierzamy siąść przy piecu i wspominać dawne dobre czasy, dobre bo w kościach nie strzykało na zmianę pogody, tylko ile sił starczy pracować, nawet dla czystej przyjemności bycia potrzebnym, to potrzebny nam był pokój do pracy. Duża kuchnia, rodzina jest dość liczna z tendencją do powiększania się, a i przyjaciół mamy spore grono. Sypialnia też wydawała nam się niezbędna. A chałupa nie z gumy. Raptem 80 m2 na parterze. Na górze, 40 m w miejscu gdzie człowiek słusznego wzrostu może się wyprostować. No i układ.
Rozrysowałem chałupę, zwymiarowałem i zaczęliśmy się zastanawiać jak to zrobić by było w miarę wygodnie. Pomysłów było wiele. Lepsze i gorsze. Niektóre niestety niewykonalne z różnych powodów. Zastanawiam się dlaczego niewykonalne były te najlepsze. Np. powiększenie chałupy przez rozsunięcie ścian zewnętrznych.

tomek1950
07-02-2006, 21:44
Kiedy juz ustaliliśmy, że pewnych zmian nie można wprowadzić bo to niewykonalne z przyczyn technicznych, finansowych, zdrowotnych, estetycznych, itd. Postanowiwiliśmy zamurować jeden otwór drzwiowy. W tej chałupie było strasznie dużo drzwi, znacznie więcej niż pomieszczeń. Z kuchni zrobić dwie łazienki, małą - WC, umywalka i prysznic i dużą z oknem, dużą wanną, umywalką WC i miejscem na pralkę. W dawnym pomieszczeniu które było chyba jakąś spiżarnią zrobić maleńki pokój do pracy, za to z pięknym widokiem na niedaleki las. Pokój który kiedyś był kuchnią przywrócić do poprzedniej funkcji. Zmienić kierunek schodów na górę. Rozebrać jakąś ściankę działową. Wybudować trzon kuchenny z piecem chlebowym. Prądu może nie być, gazu zabraknie, a będzie można zagotować wodę na herbatę i chlebek upiec jak śniegi i mrozy odetną nas od cywilizacji.

tomek1950
13-02-2006, 22:41
Ta powyższa lista życzeń to nie wszystko. Tynki, podłogi, instalacja elektryczna, woda...
Woda. Dowożenie wody było trudne i dość kosztowne. Jednak zaświtało światełko w tunelu. Któregoś dnia na nasze niewielkie podwórko zajechał Lanos. Odwiedził nas wójt!. Będzie we wsi wodociąg. Jeśli chcemy (?) to i nas mogą podłączyć. Czy chcemy? Głupie pytanie. OCZYWIŚCIE. Za chwilę przyszła refleksja - za ile. Do wsi 3 km. Najbliższa zagroda 500 m, następna kilometr od naszej "komturii". Opłata stała, niezależna od odległości 2000 zł. Resztę dopłaca UE. I jak tu Unii nie lubić?
Formalności trwały. Co jakiś czas dostawałem pocztą jakieś papiery do podpisania, że się zgadzam na podłączenie i nie wyrażam sprzeciwu itd.W ramach inwestycji przysługiwał jeden punkt czerpalny czyli kran. Do wyboru: w domu, w lub oborze. Wybraliśmy wersję - kran w domu. Po roku od wizyty wójta na horyzoncie zamajaczyła ekipa. Kilku robotników, koparko-spycharka, większa koparka, samochód z rolką plastikowej rury i drugi z resztą wyposażenia. Zbliżali się do naszej siedziby. Wprawdzie powoli, ale jednak systematycznie.

tomek1950
14-02-2006, 23:26
Najpierw podłączyć miano rurę do sasiada. To znaczy do jego domu,ale to też nieprecyzyjnie, bo sąsiad chałupę wraz z polem sprzedał... warszawiakowi. Nowy sąsiad był bardzo sympatyczny, zaprzyjaźniliśmy się szybko. Poprosił mnie bym ewentualnie dopilnował ekipy gdyby go nie było w tym czasie. Był to okres urlopowy. Pokazałem ekipie ciągnącej rurę do wody gdzie mają ją sąsiadowi podłączyć i problem. Koparka nie zmieści się pomiędzy domem a chlewikiem. Plan planem, a życie życiem. Ciekaw jestem, czy tę i pare innych zmian naniesiono na mapy. Pan koparkowy wykopał rów z drugiej strony, rure włożono, zasypano ziemią i już.
Przy każdej zagrodzie montowano też hydrant p.poż. Strzeżonego...
Jeszcze kilka dni i będę miał rurę w domu. A za kilka tygodni wodę. Musiałem jednak wrócić do pracy i dojeżdżałem tylko na weekendy.
jechałem zaraz po pracy. Najpierw przez całą Warszawę, później przeciskanie się do obwodnicy Radzymina, upiorny korek już parę km przed Lucynowem z powodu rondka w Wyszkowie, jakiś posiłek w przydrożnej restauracji i zamiast góra 4 godzin jazdy robiło się 6. Ciemno już było gdy dojechałem do chałupy. Wjeżdżam na działkę i STOP. W poprzek podjazdu stła koparka. I dobrze że stała bo władowałbym pewnie samochód w rów 2 m głęboki. Na podwórku stał jeszcze spychacz. Jak to ładnie wyglądało. Bogate obejście. Koparka, traktor. Tylko obora pusta.
W sobotę ekipa ułożyła rurę, przepuściła ją pod fundamentem, umocowała do ściany i zakończyła najlepszym kranem jaki mieli. Chromowanym!
Pod kranem ustawiliśmy wiaderko. To tak na wszelki wypadek bo prace miały być zakończone za tydzień. Zostało jeszcze 3,5 km wykopu do zrobienia i 3 gospodarstwa.

tomek1950
16-02-2006, 22:08
Ile wody do chałupy wpłynie, tyle samo musi i wypłynąć. Trzeba było pomyśleć o odprowadzeniu choć części tego, co miało przez chromowany kran sterczacy ze ściany wypłynąć. Przygotowany był stary zlewozmywak i jakiś blat, ale co zrobić z wodą ze zlewozmywaka? Najlogiczniej wyprowadzić poza obrę domu. Kanalizacja ma być w jakiejś nieokreślonej, dalekiej przyszłości. Jedyne rozwiązanie to szambo, ale czasu było mało należało doraźnie rozwiązać powstały problem.
Postanowiłem przekuś się przez ścianę zewnętrzną i rurę od zlewozmywaka wyprowadzić na dwór. Proste w założeniu, ale okazało się trudne w wykonaniu. Ściana zubitej gliny twarda jak skała, a grubość też niebagatelna 70 cm. Kupiłem długie wiertłodo betonu, takie z bardzo dolnej półki cenowej i rozpocząłem wiercenia. Nie chciałem rozkuwać ściany i postanowiłem wywiercić kilka otworów ułożonych w okrąg, wydłubać środek wstawić tam rurę odpływową, a na zewnątrz pod rurą umieścić duże naczynie do łapania tego co z rury wyleci.

tomek1950
18-02-2006, 10:29
Wiertło, co wiedziałem je kupując, było oczywiście zbyt krótkie. Nawierciłem nim kilkanaście otworów na kształt okręgu, wydłubałem środek i zrobiłem dłuższe wiertło z pręta zbrojeniowego. Końcówkę rozklepałem na kształt łopatki. Biło strasznie. Prawie wyrywało mi wiertarkę z rąk. Dobrze, że ściana z gliny, a nie z betonu lub nawet cegły. Udało się. Pręt wyszedł na drugą stronę. Reszta to była pestka. Za zbiornik odpływowy posłużyła stara metalowa wanienka.
Należało pomyśleć nad całą instalacją wodociągową, łazienką, podgrzewaniem wody. Stan podłóg groził katastrofą. Zdarzyło się, że dwie nogi od krzesła przebiły nadgryzione zębem czasu deski.
Była woda, więc można było bez problemu robić zaprawę.

tomek1950
23-02-2006, 18:39
I wtedy poznaliśmy sąsiada - Zdzicha. Był to prawdziwy murarz którego życie rzuciło wraz z całą rodziną do niewielkiej mazurskiej wioski. Dogadaliśmy sie szybko. Wylewka pod podłogi, tynki, terakota itd.
Załatwiłem materiały, ustaliliśmy zakres pierwszych robót i pojechałem do Warszawy. Gdy wróciłem po tygodniu to co było zaplanowane do wykonania było zrobione. Wnętrze chałupy zaczęło przypominać to, co było zaplanowane.
Na pierwszy ogień poszło wykonanie łazienki. Każdy potrzebuje od czasu do czasu iść tam gdzie nawet "król piechotą chodzi", umyć ręce pod kranem z cieplą wodą, a wieczorem stanąć pod prysznicem. Trzeba było kupić odpowiednie rurki, kolanka, trójniki, podgrzewacz wody - elektryczny oczywiście, krany itd. Umywalka była "socjalistyczna" wymontowana kilka lat wcześniej z naszego mieszkania. Trochę chropowata, armatura z czasów późnego socjalizmu, ale była! sposób wykonania wylewki w łażience, zwłaszcza w miejscu gdzie miał być prysznic dokładnie omówiłem z majstrem. Prysznic miał byc bez kabiny i brodzika, tylko odpływ w podłodze. Musiały byc wykonane spadki by woda jaknajkrótrzą drogą trawiała do kanalizacji i nie rozpływał asię po całej, niewielkiej łazience. To miała byc łazienka taka "na szybko". Wykonanie drugiej, z wanną, planowaliśmy na później.

tomek1950
26-02-2006, 13:49
Obie łazienki miały stanąć w pomieszczeniu dawnej kuchni. To znaczy jeszcze wcześniej był tam chyba jakiś składzik, a jako kuchnię zaczęto to pomieszczenie użytkować już po wojnie. Po pierwsze należało rozebrać rozpadający się trzon kuchenny, zbić resztę tynków i przedzielić pomieszczenie ścianką działową. Przy rozbiórce kuchni znaleźliśmy skarb!
Pod metalową płytą kuchenną w której brakowało fajerek, ukryty w rozsypującej się glinie był element pługa! Nie jeden, dwa. Takie ostrze wielkości męskiej dłoni wykute przez wiejskiego kowala. Powieszone na drucie i uderzone młotkiem wydaje czysty dźwięk. Będzie służyć za gong wzywający na obiad.
Nie był to jedyny znaleziony w tym pomieszczeniu skarb. Przy usuwaniu tynku, obok drzwi, odsłoniła się niewielka wneka w ścianie. Miała kształt sześcianu o boku ok. 15 cm. Początkowo wnętrze było niewidoczne bo zasłonięte było połówką cegły.
Za cegłą znaleźliśmy...
Ciąg dalszy nastąpi

tomek1950
26-02-2006, 15:21
Za cegłą, w tym wgłębieniu było drewniane jajko. Kiedyś pomalowane było jak Wielkanocna pisanka. Farba jednak prawie całkowicie się złuszczyła. Kto i kiedy je tam umieścił i dlaczego pozostało zagadką.

tomek1950
27-02-2006, 22:50
Co jest potrzebne do zrobienia betonu na budowie?
Cement - do kupienia w pobliskiej hurtowni
Piasek - kopalnia piasku w sąsiedniej wsi, dowożą
Woda - JEST
Potzebna jest jeszcze maszyna która to wymiesza. BETONIARKA. Niektórzy to nawet pamietnik w betoniarce znaleźli. Ja znalazłem betoniarkę. Nie, nie na Mazurach, ale w jednym s hipermarketów budowlanych. VAT 22%. Obok stała IDENTYCZNA z punktu widzenia technicznego maszyna i była sporo tańsza. Nazywała się MIESZALNIK PASZ. Zrobiłem rachunek sumienia - jestem rolnik całą gębą - hektar z okładem. Zwierzęta domowe mam. Wprawdzie tylko psa i kota, ale im też przecież mogę mieszać. A różnica w cenie? VAT!!! na maszyny rolnicze!!!!
Z czystym sumieniem postanowiłem nabyć drogą kupna mieszalni. Problemów nie było. Nikt mnie nie pytał, czy jestem rolnik i co bedę w nim mieszał. Uczynny pracownik hipermarketu ściąnął wielkie pudło z regału, sprawdził zawartość. Mieszalnik podobnie jak i betoniarka były sprzedawane w zestawach do samodzielnego montażu. Wyjaśniam, ten hipermarket to nie IKEA. Z sąsiedniego regału dołożył pudełko z silnikiem elektrycznym. Kasa i ładowanie do samochodu. Jak to dobrze mieć kobiaka. Betoniarka, przepraszam mieszalnik się zmiescił bez większego problemu i w drogę na Mazury. Kręcić zaprawy. A w planach tego kręcenia było sporo.
Ciąg dalszy zakupu mieszalnika - nastąpi

tomek1950
28-02-2006, 17:07
Mieszalnika ciąg dalszy.
Zakup maszyny wprawił mnie w doskonały humor. Jest maszyna, jest majster, od jutra od rana prace dostaną przyspieszenia.
Mieszalnik zapakowany był w wielkie kartonowe pudło. Wyciągnąłem je z pomocą syna z samochodu, udzieliłem instrukcji co i jak ma skręcać i oddałem się słodkiemu "nicnierobieniu". Było upalne popołudnie, piwo przyniesione z piwnicy zimne. "Chwilo trwaj wiecznie"
Z miłych rozmyślań jakie to życie jest piękne wyrwał mnie głos syna, że skończył skręcać mieszalnik. Pozostało przykręcenie silnika i będzie gotowe. Obejrzałem jego samodzielną pracę okiem fachowca i naprawdę nie miałem się do czego przyczepić. Moje geny. Wyjeliśmy z drugiego kartonu silnik i... No cóż musiałem się poddać. Wykształcenie mam techniczne, 5 lat pracy w service skomplikowanych maszyn zachodniej firmy, a głupiego silnika do mieszalnika nie potrafiłem zamontować. Doszedłem po kilku próbach do wniosku, że sprzedano mi albo silnik od innej maszyny, albo maszynę od innego silnika.
Ciąg dalszy przygód z betoniarką nastąpi.

tomek1950
28-02-2006, 23:51
Złapałem za komórkę i zadzwoniłem do hipermarketu. Niestety osoba która mogła zdecydować o ewentualnym przyjęciu reklamacji była nieobecna. "Proszę zadzwonić jutro rano."
Rano. Człowiek na urlopie, cóż że remont, spać snem sprawiedliwego mogę. Sumienie mnie nie gryzie. Wstałem rano i dzwonię. Tłumaczę co się stało. Odpowiedź jest błyskawiczna. "Przepraszamy. Proszę dostarczyć mieszalnik i silnik wymienimy na właściwy." Dostarczyć! 260 km w jedną stronę? Kto zapłaci za DOSTARCZENIE? Chwila ciszy w suchawce. "Spytam kierownika" Po kilku minutach ciszy pada propozycja ugody. Ile chcę za dowiezienie? 260 + 260 = 520 km x stawka za km wychodzi około 400 zł. Znów konsultacja z kierownikiem. "A czy może być w talonach naszego hipermarketu?" Może. Mam już dosyć tej przerywanej rozmowy. W końcu coś za te talony kupię.
Rozmontowujemy z synem mieszalnik, to chyba zemsta losu, że połaszczyłem się na mieszalnik, a nie kupiłem betoniarki z VATem 22%.
Pakuję pudła do samochodu i w drogę.
Przyznać muszę, że załatwiono mnie super. Nawet wysłano umyślnego na parking by pomógł wyładować mieszalnik i załadować nowy, sprawdzony, z silnikiem jak należy. talony na 400 zł wręczono mi i usłyszałem magiczne słowo "przepraszamy". Pełna kultura.
Z talonami w ręku, 400 zł, można zaszaleć. Postanowiłem nabyć piłę łańcuchową i to taką lepszej marki. Akurat była promocja. Nie załeżało mi na spalinowej, do lasu kraść drewna nie zamierzałem, tylko na pocięciu drewna do kominka i ewentualnie przycięcia czegoś.
Wybrałem. Dopłaciłem dwadzieścia kilka zł gotówką i piła obok nowego mieszalnika znalazła się w samochodzie.
Ciąg dalszy o mieszalniku... nastąpi.

tomek1950
01-03-2006, 17:45
Wróciłem na Mazury. dwa dni jednak zostały zmarnowane bezpowrotnie. Szybko, razem z synem montowaliśmy wieczorem betoniarkę, znów się pomyliłem, mieszalnik by od rana zacząć mieszać. Już wszystko było gotowe, tylko przykręcić silnik...
Silnik był inny, mieszalnik też.
Tym razem miałem mieszalnik od tamtego silnika, a silnik od mieszalnika który odwiozłem do Warszawy.

tomek1950
01-03-2006, 17:57
Ogłaszam konkurs na zakończenie perypetii z betoniarką.
Jak zakończyła się ta historia
Propozycje proszę wpisywać w komentarzach.

tomek1950
02-03-2006, 19:35
Widział ktoś spienionego faceta, który nie może zmontować betoniarki przez głupote pracowników hipermarketu? sądzę, że nie. Spieniłem się obficie jak "Radion" (to taki dawny proszek do prania). Niestety było zbyt późno na telefoniczne obsobaczenie hipermarketu. Wprawdzie do rana mi przeszło, ale jak połączyłem się z Bardzo Ważnym Osobnikiem Z hipermarketu nie wytrzymałem i wylałem na niego moje żale i pretensje. Efekt - następnego dnia po południu na odludzie gdzie jest moja "komturia" zajechał kurier od producenta. Przywiózł silnik. Tym razem pasujący do betoniarki. Sorry MIESZALNIKA.
A mieszalnik, mieszał i mieszał. Prosty w budowie jak budowa cepa. by nie powiedzieć prymitywny, służy do dziś bezawaryjnie.
I na tym kończy się ta historia.
A do czego służył mieszalnik?
Będzie w następnych odcinkach.

tomek1950
10-03-2006, 16:37
Zanim napiszę co mieszalnik mieszał chciałbym podziękować wszystkim którym zawdzięczam dyplom za najbardziej oczekiwany dziennik. Bardzo się wzruszyłem tym wyróżnieniem i jest mi naprawdę baaaaardzo miło. Dziękuję :D

tomek1950
14-04-2006, 11:33
Dyplom dostałem i przestałem pisać. Wybaczcie proszę, ale mam chwilowe, nienajmilsze zawirowania pracowe, to znaczy zostałem bezrobotnym. :evil: Wrócę do pisania dziennika niedługo. Obiecuję.
A na świeta życzę wszystkim wszystkiego najlepszego, pogody ducha, smacznego jajka, mokrego dyngusa, spełnienia marzeń i szybkiego zamieszkania we własnym domu z urządzonym ogrodem.

tomek1950
23-05-2006, 10:10
Bezrobotny wprawdzie jestem dalej, ale z realną szansą na ciekawą pracę w najbliższych dniach, więc i chęć do pisania wróciła.
Bycie bezrobotnym, ma nie tylko wady - brak dopływu gotówki ale i zalety. Oczywiście sytuacja bezrobocia stresuje, choć nie wszystkich, ale pozwala na zajęcie się sprawami na które normalnie jest czas tylko w weekendy i urlopy. W ramach walki z własnym stresem pojechałem więc do komturii wykonać pewne prace na które nie miałem dotychczas czasu. Przez okres kilku lat których jeszcze nie opisałem w komturii zmieniło się wiele. Opiszę. Dziś chciałbym podzielić się wrażeniami z ostatniego pobytu.Przyjemnymi.
Pierwszy raz byłem tam tak długo sam jak palec. Bez internetu i komputera, bez telewizora. Tylko małe radio i Trójka na okrągło. Byłem sam, ale nie osamotniony, Z tarasu w czasie przerw na posiłki mogłem obserwować przyrodę. Rozwijające się liście i kwiaty na kasztanowcu, kwitnącą jabłonkę. Uwijające się w powietrzu ptaki. Kilkanascie razy podchodziły na odległość kilkunastu metrów sarny, przekicał zając, na teren zapędził się, chyba w poszukiwaniu myszy rudy lis. Pod niedalekim lasem rozwijał się żółty dywan kwitnących mleczy. Pierwsze dni pobytu, korzystając z ładnej, słonecznej pogody poświęciłem na prace porządkowe.
Ogrodu jeszcze nie mam, to znaczy mam, ale... no... najdorodniejsze są w nim wysokie na dwa metry chwasty. Zebrałem suche, szpecące badyle i w bezpiecznej odległości od domu zrobiłem ognisko. Płomienie były wysokie na kilka metrów, ale trwało to tylko kilka minut.
CDN

tomek1950
23-05-2006, 16:37
Pogoda następnego dnia była również dobra, bo nie padało, a upału nie było. Postanowiłem poprawić wygląd mojego ogrodu. Miałem pryzmę humusu, tak kilka metrów szesciennych. Wymieszana była dwa lata temu z ziemią nasyconą kurzymi... kurzym guanem. Zawalił sie prymitywny, nieuzywany od 20 lat kurnik. Resztki kurnika zostały rozebrane, a to co było pod grzędami :) wymieszne z ziemią i tak sobie przeleżało prawie dwa lata.
Nie byłem w stanie wyciągnąć taczek, bo przywalone zostały różnymi rzeczami by ich nie ukradli. Wziąłem więc dwa wiaderka, łopatę i dalej nosić ziemię. Nosiłem, nosiłem, nosiłem. Z pryzmy ubywało, ale tam gdzie sypałem było jakby mniej. Podejrzewałem nawet, że ktoś, gdy zajęty jestem napełnianiem wiaderek podkrada, ale nie. Odległość od pryzmy była niewielka, jakieś 15 m. Wiadra były całe, po drodze nic nie rozsypałem. Cuda panie, cuda. :D
Przeniosłem tak około 200 wiader. . Zagrabiłem, podlałem i posiałem trawkę ydeptując nowopowstały trawnik włanymi nogami. Cudo. Kilka metrów działki bez chwastów, a i trawka będzie. Ręce po tej pracy wyciągnęły się do kostek. Grzbiet czułem. Siadłem na tarasie sam jeden przy dużym stole własnej roboty (2 m x 1,3 m z desek podłogowych) i popijając zimne piwo delektowałem się jego smakiem podziwiając jednocześnie efekty mojej całodziennej pracy.
CDN

tomek1950
24-05-2006, 13:53
Ciężko było wstać rano po dniu pracy jako ogrodnik :D Czułem, że żyję bo bolały mięśnie. Człek siedzi za biurkiem i do pracy fizycznej nieprzyzwyczajony :o .
Przedemną było zadanie, można powiedzieć, intelektualne. Instalacja elektryczna w wiatrołapie + żarówka na zewnątrz coby podwórzec komturii nieco oświetlić wieczorową porą. Bruzdy na kable byłu wyciete jeszcze w zeszłym roku. Tylko przeciągnąć kabelki, połączyć, zalepić bruzdy i będzie gotowe. :D Robota czysta, przyjemna.
Bez śniadania to ja do pracy nie idę. Niech się pali, niech się wali solidne sniadanko rano to podstawa.
A jajecznica z 4 jajek na kiełbasce jedzona na tarasie ma dodatkowy wspaniały smak i aromat :D
Zaczęło się ciągnięcie przewodów. Było tego trochę. 3 kontakty, podłączenie 2 mat grzewczych, oświetlenie wiatrołapu z wyłącznikami schodowymi przy obu drzwiach, oświetlenie przed domem. Góra, dół, góra, dół i tak w kółko. Wszystkie przewody wyciągnąłem ponad strop pod dach i tam w pozycji leżącej :D bo wyprostować się nie nie można zacząłem je łączyć w puszkach. Ciągnąc kable oczywiście zapomniałem ich oznaczyć i było z tym trochę kłopotu. To znaczy kłopot był taki, że musiałem wielokrotnie skakać po drabinie na dół i wdrapywać się po chwili na górę.
Żeby sobie utrudnić pracę zapomniałem zabrać szczypiec do ściągania izolacji z przewodów. Skleroza niegroźna choroba.

tomek1950
24-05-2006, 23:21
Jutro, a właściwie to już dziś :D jadę na kilka dni do "komturii". Może ktoś mnie odwiedzi?
http://images1.fotosik.pl/99/9735e813af4e170amed.jpg
Wjazd do komturii :D

tomek1950
04-06-2006, 10:21
Znów zaszyłem się w mazurskiej głuszy na kilka dni. Żadnych ludzi, tylko sprzedawczynie w sklepie i punkt LOTTO. 9.000.000 zł kumulacji robi wrażenie. Zapłaciłem podatek od marzeń. A co!
Koleżanka Małżonka, czyli żona komtura :D kupiła dwie róże które miałem zasadzić. Jedna pnąca, druga pomarszczona. No tak, ale ogród mam typowo angielski. Bujne chwasty, perz, pokrzywy i cała masa innych, pięknych roślinek. Zrobiony kilka dni wcześniej kawałek trawniczka nawet zaczął się zielenić, choć łyse placki były ciągle widoczne. Może jednak zarośnie? Postanowiłem przygotować kolejny kawałek trawnika z drugiej strony tarasu. Najpierw musiałem wykopać kilkanaście wiader nasypanego tam gruzu wszelkiej maści. I znów noszenie ziemi. Tym razem odległość była mniejsza. Zacząłem kombinować co zrobić by deszcz nie spłukał nasion i ziemi ze skarpy. Samo staranne ubicie okazało się niewystarczające. Na pierwszym, zrobionym kilkanaście dni wcześniej trawniku, skarpa podobna była do mojej fizjonomii - wysokie czoło i gęsta broda na dole. Różnica tylko taka, że moja broda siwawa, a nie zielona.
Siatka od ocieplenia. Może to być rozwiązanie pomyślałem, a ponieważ trochę jej zostało uciąłem odpowiedni kawałek, przyszpiliłem długimi gwoździami do ziemi, posiałem trawkę i staranie uklepując deseczką przykryłem cienką warstwą ziemi.
Nocny deszcz spłukał wprawdzie trochę ziemi i siatka w kilku miejscach "wyszła" na wierzch, ale nasiona pod nią pozostały. dosypałem ziemi, przyklepałem, a ponieważ deszcz nie padał podlewałem nowy trawniczek za pomocą ogrodowego rozpylacza.

tomek1950
04-06-2006, 16:31
W zełym roku latem zrobiłem prowizoryczny stół na taras. Blat wykonałem z odpadowych desek podłogowych. Krzywe były i nie chciałem ich kłaść na podłodze. Wyszedł całkiem duży 1,2 m x 2 m wygodnie mogło przy nim siąść 8 osób. Czasami jednak jest więcej i wtedy kłopot. Kilka najgorzych desek zostało. Postanowiłem przedłużyć stół o jakieś pół metra. Odkręciłem wszystkie wkręty i deseczki szybko wróciły do poprzedniego kształtu. :D Poprzesuwałem deski w obie strony i dociąłem piłą tarczową kupioną w hipermarkecie potrzebne kawałki. Blat leżał... do góry nogami... do góry dnem :o mówiąc obrazowo, góra blatu była na dole a dół na górze. Przy pomocy 4 taśm ścisnąłem go ponownie, dobiłem wstawki, przykręciłem poprzeczki i podniosłem cholerę do góry. Ważył teraz jakieś 70kg. Oniemiałem. szpary przy wstawkach miały szerokość centymetra. :evil: Załamka pełna. Ta wspaniała piła produkcji: "Import Chiny" krzywo cięła czego nie zauważyłem. Ponowna rozbiórka tak pracowicie skręconego blatu i jak teraz ciąć. Spróbowałem jakoś wyregulować kąt cięcia. Owszem mogłem sobie regulować dowoli, a pił cięła i tak jak jej się podobało. Przyczyną chyba była bardzo wiotka konstrukcja elementów regulacyjnych. Ciąć ręczną piłą nie miałem zamiaru. Wziąłem szlifierkę kątową z tarczą do cieńcia metalu (tylko taką miałem) i powolutku, prowadząc tarczę po narysowanej linii przyciąłem niezbędne kawałki. Dym z przypalanego drewna trochę wprawdzie szczypał w oczy, ale cięcie było o niebo bardziej precyzyjne.
I znów mozolne ściąganie krzywych dech grubości 3 cm. Znów blacik do góry, dobrze, że jestem w miarę krzepki. Szpary były do zaakceptowania. Da się trochę kitu i będzie OK.
Nogi. Nogi oczywiście stołu, a nie moje. Dotychczas blat wsparty był na cienkich nóżkach od stołu z lat '70. Tamten sół miał po rozłożeniu ok. 160 długości, blat był cienki i znacznie węższy. O wadze nie wspomnę. Obawiałem się czy nóżki wytrzymają zwiększony ciężar i czy naciśnięcie blatu z jednej strony nie spowoduje, że cały stół zachowa się jak huśtawka z placu zabaw. Na wszelki wypadek przykręciłem kilka desek do nóg usztywniając konstrukcję.
Byłem sam i wciągnięcie powiększonego blatu długości 2,6 na te nóżki nie było łatwe, ale się udało :D Próby stabilności wypadły też pomyślnie.
Pomalowałem wstawki lakierem bezbarwnym całość wygląda dość śmiesznie. Potężny blat wsparty na pajęczych nóżkach. :D
Kiedyś dorobię może jakąś solidniejszą podstawę. Na razie może być.

tomek1950
06-06-2006, 11:03
Pora wrócić do dawniejszych czasów i betoniarki.
Na pierwszy ogień poszły podłogi. Na szczęście nas przy tym nie było, bo to co opowiadał Zdzich budziło odruchy wymiotne. Pod deskami podłogi były pokłady mysich pozostałości. Kolejne pomieszczenia zmieniały swój wygląd. Cement, styropian i inne materiały dowożono na telefon z pobliskiej hurtowni. Ja dowoziłem od czasu do czasu tylko te elementy których na miejscu nie było, albo były znacznie droższe. Oczywiście takie dowożenie odbywało się przy okazji weekendowych wizyt.
Rozrysowałem Zdzichowi dokładnie instalację elektryczną. Miał przeciągnąć przewody, a łączeniem miałem się zająć osobiście. Zdzichu był dobryn fachowcem, ale lubił oszczędności. Uprościł sobie schemat, zamiast kilku obwodów w każdym pomieszczeniu zasilanych z różnych faz... ręce mi opadły jak to zobaczyłem. A on był szczęśliwy, że zaoszczędził mi kilkadziesiąt metrów przewodu. Instalacja była zaprojektowana na zaś, bo przyłącze było jednofazowe z jakimś małym bezpiecznikiem. Większość tej Zdzichowej oszczędności udało się na szczęście usunąć.
Problemen było tynkowanie ścian wykonanych z ubitej z sieczką gliny. Zaprawa jest mokra, glina nasiąka wodą i wszystko pięknie zjeżdża na dół, a jesli nawet się utrzyma na ścianie to na słowo honoru. Długo próbowałem znależć jakieś rozwiązanie. Pierwotnie tynk wapienny trzymał się na gęsto powtykanych w miękką jeszcze glinę kawałkach cegieł i dachówek. Te kawałki cegieł wypadły razem z usuwanym tynkiem. Najskuteczniejszą metodą jaką opracowałem, było spryskanie glinianych ścian gruntem, przyczepienie siatki za pomocą kleju do glazury i dopiero tynkowanie. Zdzichu robił jeszcze jakiś specjalny tynk z dużą ilością cementu. Twardy bardzo i trudny do zacierania. Ale się trzyma do dziś "na mur beton".

tomek1950
07-06-2006, 16:48
Jak już pisałem ze strychy usunieta została gliniana polepa. Gruba miejscami na 20 cm. Część desek trzeba było wymienić. A były to wspaniałe kiedyś dechy. Niektóre szerokości 60 cm długie na 12 m. Niestety, może i teraz można gdzieś takie kupić, ale czas naglił i musiałem przybijać to co było do kupienia w pobliskim tartaku. Niby suche, ale po kilku latach szpary na sufitach są widoczne. Czemu czas naglił? Kupiłem bardzo tanio wełnę mineralną do ocieplenia poddasza. Całkowicie oficjalnie, uczciwie, ale naprawdę baaaaardzo tanio. Fuks.
Wełenka przyjechała potężnym TIRem z naczepą i nie było siły by kierowca mógł podjechać pod dom. Musieliśmy nosić. Z wiadomych powodów chciałem by ta wełna została jak najszybciej wbudowana, a nie czekała bo mogła dostać nóżek.
Drut. W każdą krokwię dziesiątki gwożdzi do zamocowania drutów. A później mozolne naciąganie. Nie lubię pracować w rękawicach. Musiałem, a i tak piękne pęcherze porobiły mi się na dłoniach. O układaniu wełny wolę nie pisać. Robiliśmy to we dwóch. Mocując płaty wełny sznurkiem do wbitych wcześniej gwoździ. Po paru minutach pracy czułem się tak jak by mnie stado wszy oblazło i gryzło. Inną atrakcją były muchy! Na poddaszu nie było jeszcze stałego oświetlenia. Oświecaliśmy miejsce pracy jarzeniówką. I chyba te niewielkie ilości UV przyciągały na poddasze takie lości much, że czasmi robiło się ciemno. Był to sygnał by wyciągnąć spray na owady latające, psiknąć i zrobić sobie przerwę. Po kilkunastu minutach, i wietrzeniu mogliśmy podziwiać "pokot": setki, jeśli nie tysiące much leżących na podłodze. Póki nie nadleciały następne zastępy można było układać. Robota posuwała się dość szybko do przodu. Nabieraliśmy wprawy.

tomek1950
11-06-2006, 23:34
No i oczywiscie pochrzaniłem :oops: No nie, ocieplenie było położone starannie, "pańskie oko konia tuczy, nie wiem tylko, ty czy tam? Zapomniałem napisać, że przed położeniem ocieplenia wszystkie elementy drewniane zostały metodą natryskową zabezpieczone przed wszelkimi złośliwościami losu osobiscie przez mazurskiego komtura. Od zaprzyjaźnionych sąsiadów pożyczyłem ogrodowy opryskiwacz i starannie , centymetr po centymetrze opryskałem jakimiś solnymi roztworami całe poddasze. Próbka, wykonana na kawałku drewna, po wyschnięciu nie chciała się palić. Mam nadzieję, że żadne korniki i inne "gady" też tego nie ruszą. A po wyschnięciu wszystkie elementy drewniane skrzyły się kryształkami soli...

tomek1950
12-06-2006, 12:00
Ułożenie trwardych płyt z wełny mineralnej na stropie wydawało się fraszką, ale... Chałupa z gliny, stai jakieś 100 lat i osiadła. W jednym narożniku, od południowego wschodu podłoga była obniżona o 8 cm. Po drugie deski stropu kładzione na zakład. Pomiędzy górnymi deskami była dolinka szerokości około 20 cm, głęboka na grubość deski czyli 3 cm. Starannie, pomagając sobie długą poziomicą, czyli jak Zdzichu żartobliwie mówił "poziomką" wyrównaliśmy i wypoziomowaliśmy podłoże styropianem. Ułożenie płyt z wełny to była pestka. Przycinać płyt prawie nie trzeba było, zresztą cięcie nożem było łatwe, a twarde płyty tak strasznie nie pylą.
Tylko te chol.... muchy.
Kończąc te prace wybudowaliśmy jeszcze przy oknie w szczycie budynku "dźwig" do wciągania zaprawy na górę i następnego dnia planowaliśmy zrobienie na górze wylewki z keramzytem.

tomek1950
12-06-2006, 23:21
Następny dzień, jak i inne tego lata był pogodny i ciepły. Ciepły to może zbyt mało powiedziane. Był upalny. Zaczęliśmy wcześnie rano. No tak skoro świt około 9 bo to przecież czas urlopu. Ekipa w składzie Zdzichu na górze, miał odbierać wiadra i rozgarniać wylewkę, ja na dole miałem ją mieszać w mieszalniku do pasz. Receptura na tę miksture była: jeden worek cementu, trzy odpowiedniej wielkości, duże wiaderka keramzytu i małe wiaderko wody.
Start.
Keramzyt, woda, worek cementu sypany na raty by nie zrobiły sie "klumpy", pomarańczowy mieszalnik kręci się, że aż miło. Nagle z góry wychyla się z okna głowa Zdzicha. "Tomek, nie syp całego worka cementu. Pół, będzie dobrze. Dosyp trochę piachu. Worek kosztuje przecież 7 zł"
NIE, będę sypał i lał dokładnie jak stoi w piśmie: worek cementu, keramzyt i woda.
Mikstura gotowa. Wiaderko jedzie na linie do góry. Leciutkie. Jedno, drugie, trzecie. I znów do bębna keramzyt, woda, cement. I znów do góry.
Zdzichu nosi wiaderka w drugi koniec domu, rozgarnia, wyrównuje na ułożonych i wypoziomowanych rurkach.
Po jakimś czasie przerwa. Idę na górę. Hmm... niewiele tej wylewki.
CDN

tomek1950
19-06-2006, 10:07
Mieszalnik mieszał przez cztery dni. W sumie ponad 140 razy. Ponieważ wiaderka były lekkie to wciąganie ich na górę nie stanowiło problemu. Ponieważ jestem dociekliwy niewielką ilość tej mikstury wlałem do wiaderka po kiszonych ogórkach. Kiedy zastygło i wyschło wrzuciłem klocek do wody. Pływał! Rozbić go było ciężko. Poddasze wyglądało zupełnie inaczej. Zaczynało przypominać normalne domowe pomieszczenie. Był tylko problem z kuleczkami keramzytu. Wylewka nie była gładka. Znów mieszalnik, tym razem bez keramzytu tylko z piaskiem. Ciężej. I dla mieszalnika i dla wciągającego wiaderko na górę. Na szczęście był syn. Młody, wysportowany, silny. No i tych wiader nie było tak dużo. Zarówno mieszalnik jak i syn zdali trudny egzamin.
http://images2.fotosik.pl/112/625258db2da83c24m.jpg (http://www.fotosik.pl/showFullSize.php?id=625258db2da83c24)
Syn wciaga na górę wiaderko z keramzytem

tomek1950
21-06-2006, 14:04
Nie sądziłem, że mieszalnik to taka przydatna rzecz. Sporo już namieszał. Ale do rzeczy. Komturia, czyli jak ją w rodzinie nazywamy pieszczotliwie chałupka, służy nam jako miejsce wypadów weekendowych i miejsce do spędzania wakacji. W związku z tym wszystkie prace remontowe były planowane tak by mimo prowadzonych prac dało się w niej przebywać. Powstał w pewnym momencie problem po zrobieniu wylewki w kuchni. Stara drewniana podłoga była w takim stanie, że pewnego razu syn bujał się na krześle i ... nogi przebiły podłogę i oparły się na piasku. Wylewka była, zrobiona porządnie przez Zdzicha, oczywiście z izolacją, ale z wierzchu był tylko zatarty beton, a przyjechać miało małe dziecko. Kafelki były przewidziane do ułożenia, ale na razie ich nie było. Musiałem działać szybko. Kupiłem baniak dwuskładnikowej farby do malowania podłóg przemysłowych. Podłoże było suche, odkurzone. To znaczy ile razy je zamiatałem to zgarniałem nową porcję pyłu. Szybkie mieszanie zawartości obu pojemników przy pomocy wiertarki i lejemy rozgarniając dużą pacą przejeżdżając raz koło razu zębatym wałkiem. Udało się 16 m2 zrobić w takim tempie, że masa nie zdążyła zastygnąć. Ładnie to nawet wyglądało, gładkie było jak lustro, a śliskie... zwłaszcza na mokro.
Następnego dnia na swoje miejsce wróciły meble. Farba była jakaś niemiecka, trochę przeterminowana więc nie kosztowała dużo. Z reszty która została po pomalowaniu podłogi udało mi się jeszcze zrobić w małej łazience "gustowną" lamperię i podłogę w miejscu gdzie był prysznic. Taka prowizorka. Najtrwalsze są prowizorki.

tomek1950
22-06-2006, 14:49
Dawno nie opisywałem nic dramatycznego. Wiejskie życie toczy się w innym tempie niż w dużym mieście. Sielsko-anielsko. Tylko czasami nudę dnia powszedniego urozmaicić może jakieś włamanie, męska rozmowa na sztachety, albo wesele lub pogrzeb. O takich wydarzeniach wieczorami rozprawia się tygodniami. Czasami starzy ludzie wspominają jakieś fakty wyjątkowe z czasów swojej młodości.
Takie wyjątkowe wydarzenie miało miejsce mojej wsi, i okolicach 4 lipca 2002 r. Był to czwartek.
Muszę jednak cofnąć się o kilka dni. Poprzedzający wydarzenia wekend spędziłem oczywiści w komturii. Przywiozłem Zdzichowi niektóre materiały o które trudno było w okolicy i posiedziałem trochę dłużej. Wracałem do Warszawy dopiero we wtorek. Orzysz, Pisz, Łomża, Ostrów Mazowiecka, trasa znana na pamięć. Mogę wyliczać wszystkie miejscowości, znam każdy zakręt, prawie każde przydrożne drzewo, miejsca gdzie można spotkać "misie" z suszarkami. Kiedy wracałem wszystko było jak dawniej. Wszystko na swoim miejscu.
W czwartek wieczorem Fakty TVN, a w pół godziny później Wiadomości podały informację o huraganie który spustoszył Puszczę Piską, zrywał linie energetyczne, dachy. Opisywany rozmiar szkód był ogromny. Mieliśmy jechać na urlop w piątek po pracy. Obawiałem się, że droga może być nieprzejezdna. Wyruszyliśmy dopiero w sobotę około południa. Ja, moja żona czyli "komturowa", jedna córka i jej dwuletni syn, a mój wnuczek.
Ciąd dalszy nastąpi :D

tomek1950
05-07-2006, 18:34
Pierwsze ślady przejścia huraganu widoczne były już w okolicach Łomży. Połamane gałęzie, pochylone drzewa, ale nie wyglądało to tragicznie. Gdyby nie informacje w telewizji chyba nie zwróciłbym na to większej uwagi.
Zatrzymaliśmy się na obiad kilkanaście kilometrów przed Łomżą w zajeździe "Pod Topolami". Tak nawiasem, jedzenie świetne, porcje ogromne, ale ceny ostatnio znacznie podskoczyły.
Łomża, Piątnica, Kisielnica - skręt w lewo na Pisz, Orzysz i Giżycko. Las stoi jak stał. Mały Płock, Kolno nieliczne ślady zniszczeń. Pocieszamy się, że tę okolicę huragan jednak ominął. Dojeżdzamy do Wincenty. To ostatnia wieś przed przedwojenną granicą z Prusami Wschodnimi. Mijamy mostek na rzeczce Wincencie, fundamenty jakiś zabudowań, chyba bydynków dawnego przejścia granicznego i rampy kolejowej, mały cmentarzyk żołnierzy poległych w czasie I Wojny Światowej i jesteśmy w Jeżach. To już dawne Prusy Wschodnie. Obecnie Mazury, województwo Warmińsko-Mazurskie.
Wjeżdżamy w Puszczę Piską. Kilka zwalonych drzew. Nie wygląda to tragicznie. Takie jest życie. Narodziny, życie, śmierć. Śmierć naturalna w wyniku starości lub przerwana nagle nieszczęśliwym wypadkiem.
Dwa zakręty i wjeżdżamy na 8 km prosty odcinek szosy w kierunku Piszu.
C.d.n.

tomek1950
05-07-2006, 20:58
Połamanych drzew jest więcej, ale to jeszcze nie tragedia. Za "hopką", ci co znają tę trasę wiedzą o czym piszę :D , Zwalniam. jest już ustawiony znak ograniczenia szybkości. I bez tego znaku wszyscy by zwolnili, a właściwie od kilkunastu kilometrów jedziemy w kolumnie i jakoś nikt nie wyprzedza. Widok jest przerażający. Z obu stron szosy, na poboczu pietrżą się kilkumetrowe zwały połamanych i usuniętych z asfaltu pni. drobne gałęzie leżą jeszcze na jezdni. Tam gdzie był las... nie ma lasu. Sterczą tylko połamane kikuty drzew. Jedne wyrwane z korzeniami, inne złamane na wysokości kilku metrów. I taki widok jest po obu stronach szosy aż po horyzont.
C.d.n

tomek1950
05-07-2006, 21:15
Zniknął post Wilczy 75 - mojego imiennika Tomka. Może szkoda. On jechał tą trasą w tym samym czasie. Rozumiem jego przeoczenie, że wpisał się do dziennika, a nie do komentarzy. Ten widok był straszny.
Tomku pozdrawiam Cię i Moją moją, czyli Twoją twoją. :D

tomek1950
06-07-2006, 06:33
http://www.superfoto.pl/zdjecia/foto/h/2/7/8/14944437_d.jpg

To właśnie tak wyglądała Puszcza Piska :cry:
Zdjęcie dzieki uprzejmości Wilczy 75
Dziękuję Tomku :D

tomek1950
06-07-2006, 13:07
Uprzejmie informuję, że wreszcie... udało mi się założyć w internecie album :D Jestem niezmiernie z tego dumny i wreszcie okraszę mój dziennik fotkami.
A oto dowód:


http://images4.fotosik.pl/62/a46e22ea97d67a63med.jpg

Na kamiennych schodach tarasu komturii siedzi prawie cała moja rodzina + przyjaciele.

Niestety muszę dziś wracać do komturii, więc następne zdjęcia po powrocie.

Siły jakieś tajemne, a może duch mieszkający w komturii odwrócił to zdjęcie. :o W żaden sposób nie daje się ono "odkręcić" :D

tomek1950
02-08-2006, 13:54
Patrząc na to pozostało z Puszczy Piskiej chciało się płakać. Zwały usuniętych z szosy drzew ułożone na poboczach tworzyły coś na kształt wąwozu. Na jezdni leżały drobne gałęzie i igliwie.
Czasami tylko, pomiędzy sterczącymi kikutami stało jedno całe drzewo, mocno pochylone od wiatru. Nie cała Puszcza padła. Były miejsca, gdzie zniszczenia były znacznie mniejsze. Zwróciła na to uwagę córka. Huragan spustoszył głównie kwartały lasu porośnięte jednakowymi drzewami. Kwartał sosny - wycięty w pień, kwartał brzozy podobnie. Ale tam gdzie las był mieszany zniszczenia były dużo mniejsze.
Minęliśmy Pisz. W Jeglinie za mostkiem na kanale Jeglińskim, po prawej stronie stoi niewielki domek. Zawsze podziwiałem rosnące przed nim dwa duże, srebrne świerki. Stały, obcięte wiatrem do połowy. Równo z kalenicą.
Takie zniszczenia oglądaliśmy aż do Orzysza. W Kociołku Szl. naszym oczom ukazał się neogotycki kościół przysłoniety dotychczas potężnymi lipami. Wszędzie widać było też porwane przewody linii energetycznych.
Za Orzyszem zniszczeń już prawie nie było. Dopiero ostatnie 5 km prowadzące leśną drogą do "komturii" znów pokazało co huragan potrafi zrobić z lasem. Kilkanaście hektarów zostało powalone.
"Komturia" była nietknięta. Rosnące dwie wielkie lipy nie doznały uszkodzeń podobnie jak i trzy duże świerki.

tomek1950
30-08-2006, 13:09
Niektórzy moi czytelnicy domagają się więcej grozy. Dreszczyku. Może powinienem pisać kryminał bydowlany w odcinkach? "Kup pan cegłę za 100 zł, cegła tańsza od kapoty" (Ewa chce spać).
Dokończę jednak wątek o mazurskim huraganie który szczęśliwie ominął naszą komturię. Piszę to na podstawie relacji naszego sąsiada który w tym czasie był w naszej chałupie i tynkował ściany.

"W pewnej chwili, a było to koło południa, zaczęło się nagle ściemniać. Wyszedłem przed dom. Ciemno było jak późnym wieczorem. Cmury były dosłownie czarne. Nagle zerwał się silny wiatr. W powietrzu zawirowały liście i patyki. Wiatr wzmagał się przyginając drzewa do ziemi. Nigdy w życiu czegoś podobnego nie widziałem na własne oczy. Zamknąłem chałupę i pobiegłem do swojego samochodu. Ruszyłem w kierunku mojego domu bo bałem się o rodzinę. Było tak ciemno, że musiałem włączyć światła. Normalna noc. Wszystko wokół fruwało.

Tyle relacji naocznego świadka. Jego dom stojący w odległości kilometra od mojego też szczęśliwie ocalał, ale we wsi kilka budynków było zniszczonych. Niektóre stoją z pozrywanymi dachami do dziś.[/i]

tomek1950
13-09-2006, 21:41
Minęły od ostatniego wpisu dwa tygodnie i nic nie napisałem. Wybaczcie proszę. Siedzę w "komturii", daleko do cywilizacji. Ledwo komórka łapie sygnał. Czasami wpadnę do miasta. Jest tam jedna kawiarenka internetowa z 3 komputerami. Jak jest wolne miejsce, sprawdzam pocztę, czasami zajrzę na forum, ale tam nie ma warunków by coś sensownego napisać. Niedługo wrócę na dłuższy czas do cywilizacji i coś skrobnę oraz o ile mój komputer "zaprzyjaźni" się ze skanerem zacznę uzupełniać dotychczasowe wpisy zdjęciami.
Pozdrawiam.

tomek1950
20-09-2006, 18:30
Znów wpadłem na jeden dzień, zaległości domowych :evil: tyle, że nie wiem w co ręce wsadzić, a i koleżanka małżonka nie daje przy komputerze posiedzieć tylko woła: "Weź się Tomek za robotę czas (----) będzie potem" :wink: :D
Proszę więc o wybaczenie i wyrozumiałość. Na kilka dni wracam jeszcze do "komturii".
A grzybów w lesie :o

tomek1950
24-09-2006, 13:06
W ten piękny, niedzielny poranek... Zaraz, zaraz jest 14:30 :oops: No dobrze, zacznę od początku. :D
W ten piękny, niedzielny dzień siedzę na tarasie "komturii" i piję kawę. Wieje lekki wschodni wiatr. Niby nic dziwnego. Często, kiedy tylko jestem tutaj siadam na tarasie, piję kawę, patrzę na pobliski las, rosnącą przed tarasem jabłonkę, wsłuchuję się w odgłosy przyrody. Ale dziś stojący na stole laptop ma takiego "dingsa" umożliwiającego połączenie z internetem. Ten wpis do dziennika powstaje więc w miejscu które opisuję od kilku miesięcy.
Jak pisałem na początku dziennika jestem mieszczuchem od wielu pokoleń. Kontakt z przyrodą jaki miałem to wróble i gołębie przylatujące do wysypanych na parapet okruchów, wiewiórki w warszawskich Łazienkach i zbieranie grzybów w podwarszawskim lesie. Od czasu gdy stałem się posiadaczem wiejskiej chałupy kontakty z przyrodą stały się, mogę chyba tak napisać, codziennością. Widok spacerujacej za płotem sarny, polującego na gryzonie lisa czy przelatującego żurawia stał się widokiem codziennym.
A pory roku. Budząca się wiosną do życia przyroda. Pierwsze, jasnozielone listki na drzewach, krzyk żurawi, żółta od kwitnących mleczy łąka. Lato z zapachem kwitnącej lipy i poziomkami o niesamowitym aromacie. Jesień malująca drzewa brązem, żółcią i czerwienią. Sroga zima i skrząca się w słońcu pokrywa śniegu na zamarzniętym jeziorze.
Czy widzałbym to wszystko siedząc w Warszawie? Napewno nie.
I narazie tyle bezpośrednio z "komturii"

tomek1950
25-09-2006, 18:24
Kiedy tak siedzę sobie w "komturii" i patrzę na to co już zrobione, a nie wszystko dotychczas opisałem, widzę również to co jeszcze trzeba zrobić :evil: i chyba właśnie najgorsze są te "końcówki. W tym roku, z uwagi na brak kasy, w dalszym ciagu jestem bezrobotny, a spłacamy kredyt, prace właściwie ustały. Owszem, zrobiłem instalacje elektryczna w dwóch pomieszczeniach, pouzupełniałem tynki, wycyklinowałem podłogę w pokoju do pracy, ale to są drobiazgi które mogłem sam zrobić bez nakładu finansowego. Materiały były, robocizna własna. Myślę, że łatwiej jest budować nowe. To, że chałupka służy całej rodzinie jako miejsce wakacyjnego i weekendowego wypoczynku, utrudnia jednocześnie prowadzenie prac wiążących się z koniecznościa czasowego wyłączenia któregoś pomieszczenia z eksploatacji. A zrobić trzeba jeszcze niestety sporo. Nie sa to jakieś wielkie prace, w chałupie da się już mieszkać przez cały rok i to całkiem komfortowo, ale... To "ale" wstępnie podliczyłem na 50k zł. :evil:

tomek1950
26-09-2006, 17:46
Dziś na Mazurach piękna pogoda. Słonecznie, ciepło, na niebie ani jednej chmurki. Można sądzić, że to jeszcze lato. Tylko słońce jakoś niżej na niebie i drzewa zaczynają nabierać nowych barw. Rano pies znajomego wręcz wyciągnął mnie na spacer. Zabrałem go, bo znajomy wyjeżdżał na kilka dni nie miał z nim co zrobić. Pies jest uroczy. Poszliśmy drogą w kierunku lasu. Pies szalał z radości. Biegał po łąkach jak opętany. W lewo, w prawo, do przodu. Co chwila wracał machając przyjaźnie ogonem pewnie by okazać jak się cieszy. Szliśmy leśną drogą. Pies z nosem przy ziemi, ja wpatrzony w pobocze. Miałem nadzieję, że znajdę jakiegoś grzybka. I znalazłem. Na skraju lasu, przy samej drodze. Łącznie 42 koźlaki i to duże, jednego podgrzybka i jednego borowika. Spacer trwał niecałą godzinę. Zbierałem tylko przy drodze. Przykre było to, że przy drodze leżą puszki po piwie, plastikowe butelki, worki po nawozach i cała masa innych śmieci. W głębi lasu jest podobnie. Inna sprawa to chamstwo niektórych zbieraczy. Idzie taki bezmózgowiec, zobaczy muchomora i go kopnie. A te czerwone tak pięknie wyglądają w leśnej ściółce.[/quote]

tomek1950
26-09-2006, 21:08
Zacząłem dziś czytać ostatnie wpisy do... swojego dziennika. Co ja wypisuję! Przecież to dziennik budowlany ma być. A to wszystko się kupy nie trzyma. Pies, grzybki, słoneczko, zima, lato. Zaczynam sie obawiać czy nie dostanę bana od Redakcji za zaśmiecanie Forum.
Składam więc samokrytykę i obiecuję, że to się do natępnego razu nie powtórzy. Jutro postaram się napisać coś o budowaniu.

tomek1950
27-09-2006, 20:56
Zgodnie z obietnicą tym razem będzie o budowaniu. W końcu to forum budowlane i dzienniki budowy - dzień po dniu...
Staram się utrzymać chronologię wydarzeń i to co dziś opiszę miało miejsce już po zrobieniu wylewki na stropie.
Oczywiście kluczową rolę odgrywała zakupiona z przygodami betoniarka. Znów ten sam błąd. Zakupiony mieszalnik. Po prześledzeniu dyskusji na Forum o wadach i zaletach posiadania lub nie wiatrołapu, doszlismy do wniosku, że z uwagi na występujące zimą na Mazurach temperatury, takie "urządzenie" bedzie przydatne. Kolejnym powodem, wynikającym z naszego kilkuletniego doświadczenia było przekonanie, że jeśli tu zamieszkamy na emeryturze, to musimy zabezpieczyć się w żywność na kilka dni, gdy śniegi nas odetną od możliwości zaopatrzeniowych.
Zdzichu wykopał więc stosowną dziurę w ziemi, zazbroił i wymieszawszy odpowiednią miksturę w naszym mieszalniku zalał. Wiadomo, beton musi dojrzeć, więc Zdzichu na kilka dni wyjechał do rodziny na drugi koniec Polski. Minęły trzy dni, cztery, tydzień Zdzichu nie wracał.
Ciąg dalszy nastąpi. :wink:

tomek1950
28-09-2006, 13:39
Zdzichu nie wracał, bo nie tylko pojechał do Wałbrzycha spotkać się z dawno niewidzianym bratem, ale skoczył jeszcze do wujka. Do Francji.
Musiałem szukać nowego wykonawcy, bo czas naglił. Trafił sie gostek w średnim wieku, który właśnie wrócił z pracy w Niemczech. Wrócił na kilka dni, ale zgodził się podjąć pracę. Materiały były. Następnego dnia przyjechał z żoną, dużą butelką jakiejś różowej "orężady", swoimi narzędziami i... białym kombinezonem który był jego strojem roboczym. Pracował szybko, czysto i starannie. Pomocnikami byłem ja i mój syn. Dał nam popalić. Ledwo nadążaliśmy z mieszniem zaprawy docinaniem i podawaniem bloczków. Najciekawsze było to, że po zakończeniu pracy jego kombinezon był... nieskazitelnie biały. Nigdzie nie było też placków zaprawy. Zużył 100%. W czasie 8 godzin wypił 2 litry różowego płynu i to były jedyne przerwy na jakie sobie pozwolił. Prawie się nie odzywał. Natomiast jego żona prze 8 godzin mówiła. Co mówiła? Tego nie powiedziała.
Miał przyjechać następnego dnia rano.
Ciąg dalszy nastapi

tomek1950
29-09-2006, 01:59
Ciąg dalszy jutro, lub pojutrze :D

tomek1950
03-10-2006, 14:41
Chwilowo jestem dalej na Mazurach i nie mam możliwości uzupełniania dziennka. Przepraszam wszystkich zainteresowanych.
Ten wątek romantyczno romansowy z elementami kulinarnymi będzie. :wink: :D

tomek1950
04-10-2006, 08:11
Miał przyjechać i przyjechał o 8 rano. Oczywiście z żoną, białym strojem i "orężadą". Pracował jak robot. Tego dnia skończył murowanie i przygotował szalunek pod wylanie wieńca. Następnego dnia ułożył zbrojenie, zalał wieniec i poprosił o wypłatę. Zapłaciłem z przyjemnością. Do tempa i jakości pracy nie miałem najmniejszych zastrzeżeń. Tylko ta nawijająca bez przerwy jego żona...

tomek1950
04-10-2006, 08:34
Dokończenie wiatrołapu czyli wykonanie tynków podłogi, a zwłaszcza dachu odbyło się później. Więc zgodnie z obietnicą będzie teraz wspomniany wątek romantyczno-romansowy z nutą kulinarną.
W 2001 roku, jesienią, przyjechałem do "komturii" sam na cały tydzień. Pogoda była piękna, las 200 m od domu. Postanowiłem iść na grzyby. Przyznać się muszę, że grzybiarzem jestem od dziecka i jeśli grzyby są to je znajdę. Oczywiście dobrze jest znać nie tylko "zwyczaje" grzybów, czyli szukać je pod takimi drzewami z jakimi żyją w symbiozie, ale także miejsca w lesie gdzie często występują.
Trochę podgrzybków, jakiś koźlak - proza. Wyszedłem na małą trawiastą polankę otoczoną świerkami. W trawie zauważyłem bladopomarańczowy kapelusz. Pewnie wełnianka pomyślałem. Ale dlaczego lekko zzieleniała? Pochyliłem się i nie miałem wątpliwości. To był rydz! Na niewielkiej polance rosło ich ze trzydzieści. Kolacja była wyborna. Rydze smażone na masełku. Pycha. Może trochę ciężkostrawne i tuczące danie, ale baaaardzo smaczne.
Oczywiście zadzwoniłem do żony i podzieliłem się z nią tą pyszną wiadomością. Zazdrościła. Miała przyjechać dopiero za kilka dni, w piątek wieczorem.
Następne dni spędziłem w komturii wykonując różne drobne prace. W piątek rano nie wytrzymałem i popędziłem do lasu, a konkretnie na małą "rydzową" polankę. Widok jaki zastałem przyprawił mnie, starego grzybiarza o kołatanie serca. Cała polanka usiana była rydzami. Po obraniu było tego ponad 4 kg.
Wieczorem odebrałem żonę z autobusu. Nic nie mówiłem o rydzach. Kiedy weszliśmy do chałupy i zobaczyła górę pomarańczowych rydzy na stole oniemiała z wrażenia. Kolacja była wspaniała. Raczyliśmy się rydzami popijając winem. Uczta godna Lukkulusa. Czy było romantycznie? Tak, bowiem tego wieczoru wyłączono prąd i kolacja była przy świecach.
A później zamknęły się za nami drzwi sypialni.

tomek1950
07-10-2006, 22:47
4 kilogramów rydzy to i komtur z żoną nie zje podczas kolacji przy świecach :wink: :D
Mieliśmy te rydze na obiad następnego dnia i na kolację, dobrze, że w wioskowym sklepie było jeszcze czerwone, wytrawne wino po okresie urlopowym. Poza sezonem jest "Cycula", "Siedemnastka", "Byk, co zwala z nóg", ""Wśniowe mocne 18%" i parę innych wynalazków w skład których wchodzą: woda, spirytus, landrynki o odpowiednim kolorze i dużo dwutlenku siarki by to jakoś zakonserwować. Miejscowi mówią na te trunki... "mózgoje.y". :oops: Sorry. To był cytat.

tomek1950
09-10-2006, 17:13
Napisałem wczoraj jak to komtur z synem dach nad wiatrołapem budowali, ale zrządzeniem losu komputer się zbiesił i nim wysłałem wszystko zniknęło.
Spróbuję odtworzyć.
Jak pisałem wcześniej, cieśla to zawód zanikający, a dobry cieśla to unikat. Papraków i pijaków w rodzaju pana Henia miałem dość więc wziąłem sprawę dachu w ręce swoje i syna. Dach to przecież podstawa :wink:
Pobliska hurtownia dostarczyła materiały: belki, deski, papę, gwoździe różnej wielkości, podkładki i lepik. Zabraliśmy się raźno do dzieła. Obaj widzieliśmy jak robił dach pan Henio, ale doszliśmy do wniosku, że po pierwsze nie był on dobrym nauczycielem ciesielki, nauka picia trunków wychodziła mu znacznie lepiej, jak również stosowana przez niego metoda wyznaczania i zacinania krokwi nie była najlepsza, bo albo krokwie krzyżowały mu się w kalenicy, albo ich końcówki dzieliło pół metra.
Przypomniawszy sobie podstawy geometrii i funkcji trygonometrycznych, wymierzywszy bardzo dokładnie miejsce gdzie miał być postawiony dach, skonsultowawszy walory estetyczne z żoną komtura (zawsze lepiej skonsultować i mieć święty spokój, niż słyszeć, że dach odrobinę bardziej stromy, lub bardziej płaski lepiej by wyglądał) przystąpiliśmy do pracy.
Krokwie miały być łączone u dołu belką do której później mieliśmy przyczepić deski stanowiące strop wiatrołapu.
Postanowiłem, że każdą parę krokwi złączymy na dole i gotowe wciąniemy na górę. Wiatrołap wymurowany był bardzo precyzyjnie. odchyłki wynosiły zaledwie kilka milimetrów.
C.d.n

tomek1950
10-10-2006, 12:50
By dokładnie zmontować wszystkie pary krokwi wbiliśmy w ziemię pręty zbrojeniowe które ułatwiły dokładne ułożenie każdej kolejnej pary krokwii.
Dość trudne było wciągnięcie krokwi na górę. Były jednak dość ciężkie. Jeden z nas stał na górze i ciągnął drugi pchał od dołu. Udało się. Przymocowaliśmy krokwie do murłaty, usztywniliśmy jedną ukośną dechą by się nie kiwały i obiliśmy całość deskami.
Następnym etapem było pokrycie daszku papą i zasmarowanie połączeń. Łatwizna, tylko dlaczego tyle lepiku było na ubraniu? Stroje robocze stały się nieprzemakalne.
W czasie tych prac doznałem niewielkiego urazu. Wbite w ziemię pręty, cięte szlifierką miały bardzo ostre zadziory. Jeden z nich porządnie rozciął mi nogę. Cięcie było tak precyzyjne, że dłuższy czas nic nie czułem. Zorientowałem się dopiero gdy skarpetka stała się lepka od krwi. Blizna długości kilkunastu centymetrów została do dziś.

Strasznie się rozpisałem budowlano. Chyba kolejne odcinki trzeba będzie poświęcić jakieś niebudowlane tematy. Co o tym myślicie?

tomek1950
16-10-2006, 12:22
Do budowy potrzebne są nie tylko materiały i ekipa, ale głównie pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze. Do krezusów nie należę. Przez kilka lat prowadziliśmy remont na małą skalę, głównie wykonując prace zabezpieczające ładując w komturię wszystkie oszczędności. Ciągle były dyskusje - brać kredyt, czy nie, w złotych czy we frankach. Przyznam się, że bałem się kredytu. Moja żona była za. W końcu uległem i zaczęły się schody, a właściwie chodzenie po bankach. Zrobiłem analizę kosztów prac do wykonania, dorzuciłem 10% na nieprzewidziane, zaopatrzyłem się w zaświadczenia o wysokości zarobków i rozpocząłem zbieranie ofert. Już na samym początku dostałem pałką w łeb. Pierwszy bank "macie państwo zdolność kredytową, ale z uwagi na wiek :evil: możemy udzielić kredytu hipotecznego na 5 lat. Raty kosmiczne. To nic, że do emerytury pozostało 11 lat. Takie mamy przepisy"
Bank drugi, zaświadczenia te same. "Nie macie państwo zdolności kredytowej na taką kwotę. Gdyby zarobki były wyższe to tak, nawet na 15 lat"
Bank trzeci: "Zdolność kredytowa jest, możemy udzielić kredytu na 15 lat. Gdzie zamierzacie się państwo budować? Na wsi? Nie my udzielamy kredytów tylko na budowy w mieście"
Bank czwarty: "Udzielamy kredytów tylko na budowę nowego. Na remont nie"
I tak dalej i tak dalej.
Wreszcie udało się. Znalazłem bank który chciał dać kredyt na remont, uznał nas za wystarczająco młodych :D nie przeszkadzało mu, że budowa we wsi zabitej dechami na końcu świata, a spłatę był gotów rozłożyć na lat 15.
Oczywiście to nie jest koniec tej historii z bankiem.
C.d.n.

tomek1950
17-10-2006, 12:13
No i zaczęło się.
Zaświadczenia z pracy na bankowym druku. Niby informacje te same ale bank ma swój własny druczek i innych nie toleruje. Wypis z rejestru gruntów, wypis z księgi wieczystej, a więc wyprawa do powiatu, zaświadczenie o niezaleganiu z podatkami, PITy, Dowody osobiste - właśnie swój uprałem razem ze spodniami i zniknęły wszystkie pieczątki. Musiałem wyrobić nowy, a to trwa. Zbliżało się nasze wejscie do Unii i VAT 22%, zależało więc nam by kredyt był wcześniej. Szukanie na gwałt ekipy, co nie było takie proste.
Na bankowym druku musiałem zrobić dokładną rozpiskę co będzie robione, kiedy (dokładny termin) i za ile. Poszaleli. Wszystkiego nie byłem w stanie przewidzieć bo przecież wiele zależy od pogody, ekipy itd. Napisałem jak potrafiłem najlepiej wiedząc, że zycie zweryfikuje terminy, a pewnie i koszty.
Wycena "komturii". Rzeczoznawca z bankowej listy wpadł na 5 minut, rozejrzał się, wziął papiery, cyknął kilka zdjęć, spytał o odległość do jeziora i miasta i tyle go było. Wycenę zrobił nawet dość szybko. Rachunek przyprawił mnie o ból głowy. Na szczęście wycena była na poziomie takim, że bank nie miał wątpliwości, że zabezpieczenie jest solidne.
I wreszcie nadszedł ten dzień. Podpisanie umowy kredytowej. Ręce nas rozbolały od stawiania parafek i podpisów na niezliczonej ilości dokumentów. Jeszcze tylko weksle i za kilka dni pieniądze miały być na koncie. I faktycznie były. Mieliśmy trzy miesiące wakacji od spłacania rat, zero materiałów, zero ekipy...
cdn

tomek1950
19-10-2006, 23:11
Pierwszy maja zbliżął się dużymi krokami. Nie piszę tu o Święcie pracy i pochodzie - Partia, Gierek, Partia, Gierek... To se ne vrati. Chociaż obecnie niczego człowiek nie może być pewien. Skoro teoria ewolucji Darwina to tylko jedna z hipotez, a na dodatek kłamstwo, zalegalizowana pomyłka i opowieść o charakterze literackim... to wszystko możliwe. Ale wracam do "naszych baranów" jak mawiają nad Sekwaną czyli do otrzymanej pierwszej transzy kredytu. Jedyne rozwiązanie które nam się nasuwało, to kupić jak najwięcej materiałów przed wejściem 22% VATu.
Zawsze powinno trochę kasy sie zaoszczędzić.
Najpierw wyprawa po Warszawie. W hurtowniach oczywiscie wszystko wykupione. W hipermarketach tłumy. Ceny - chyba trochę wyższe niż wczesniej... Może to wina nowych okularów. Mocniejsze szkła to i ceny widać wyraźniej.
Kupuję co się da, oczywiście mając w ręku "papierową dyskietkę" z wypisanymi materiałami. Jadę do komturii. Brakuje podgrzewacza do wody. Elektrycznego bo gazu nie ma. Castorama, Praktiker, Obi Po drodze. Są, ale nie takie jak bym chciał. Jeszcze jeden Hipermarket budowlany. Też pudło. Do ostatniego muszę zboczyć kilka km. Ryzykuję. szukam takiego o pojemności 100 - 120 l. Jest, ale 80 l. Chwila zastanowienia i kupuję. Teraz wiem, że nie był to zły wybór. Ciepłej wody starcza, nawet jak kilka osób korzysta z prysznica po wyjściu z sauny. Może to dzięki termostatycznym bateriom? Bałem się, że będzie zbyt mały. Zbyt mały pojemnością, bo jeśli chodzi o objętość... Samochód combi, "trochę" załadowany wcześniej kupionymi dobrami. Karton z podgrzewaczem żadną miarą nie chciał się zmieścić w samochodzie. Ustna perswazja nie pomagała. Przemawianie do ambicji - też nie. Było już ciemno. Otworzyłem karton, wyjąłem kupiony baniak i wszystko to, co w kartonie znalazłem i z wielkim trudem wepchnąłem to do samochodu. A że człowiek jestem kulturalny, nie chciałem zostawiać pustego kartonu na parkingu. Pomyślałem, że musi być jakieś miejsce gdzie mogę to opakowanie złożyć. Spotkany pracownik sklepu zapytany o składowisko opakowań odparł.: "a walnij pan tu pod ścianę". Cóż miałem robić? Walnąłem.
C.d.n.

tomek1950
21-10-2006, 22:49
Dziś będzie zupełnie niebudowlanie, nie o "komturii", nie o Mazurach.
Będzie smutno, nie mam nastroju do pisania o wesołych, czy budujących sprawach.
Własnie wróciłem z pogrzebu znajomego, na drugim końcu Polski. Ta śmierć była chyba do uniknięcia. Była... nie wiem jak to nazwać. On powinien żyć.
Kilka dni temu, miał wysoką gorączkę, drętwiały mu dłonie. Zadzwonił na pogotowie. "Proszę wziąć dwie aspiryny i iść spać". Stan się pogarszał. O własnych siłach doszedł do szpitala. Położono go na korytarzu. Następnie przewieziono do innego szpitala. Tam też leżał na korytarzu. Zrobiono jakieś badania i karetką odesłano do innego szpitala. W karetce zmarł. Niedojechał. Przyczyną zgonu było bakteryjne zapalenie opon mózgowych.
Maciek miał 27 lat...

[']['][']['][']['][']['][']['][']['][']['][']['][']['][']['][']['][']

tomek1950
23-10-2006, 12:38
Samochód miałem załadowany zakupionymi dobrami z niższym VATem.
Zastanawiałem się całą drogę jak wydać resztę pieniędzy przed 1 maja.
Zastanawiałem się też skąd wziąć dobrą ekipę.
Myślałem również o tym czy po 1 maja ceny wzrosna, czy spadną bo popyt będzie mniejszy. Może trzeba było poczekać z zakupami?
Do odebrania z zakupionych rzeczy miałem jeszcze 100 m2 desek podłogowych kupionych naprawdę tanio w dwóch hipermarketach budowlanych tej samej sieci, bo żaden z nich nie miał takiej ilości. Trzeba będzie załatwić transport. Gdzieś te deski złożyć w suchym niejscu. Zabezpieczyć pozostałe dobra zgromadzone w chałupce tak by nie dostały nóżek. Wynająć kogoś by pilnował 24 godziny na dobę póki nie przyjedziemy na urlop?
Drzwi wejściowe kupione w Warszawie będą do odbioru w Olsztynie. Transport będzie ekipy montującej, ale trzeba pojechać do Olsztyna i dogadać się z nimi odnośnie ceny i terminu.
Trzeba jeszcze kupić materiały do ocieplenia, cement, zamówić piasek, kupić cegły na wymurowanie ścianki działowej, wapno do tynku, gwoździe, łaty i kontrłaty i blachodachówkę i tak dalej. Kiedy ja to załatwię? Po jaką chol... kupowałem te chałupę. I jeszcze ten kredyt do spłacania. Nic tylko się powiesić...

tomek1950
26-10-2006, 09:48
Przyjechawszy do chałupki, zacząłem od rozładowania samochodu. Najgorzej było oczywiscie z baniakiem. Ciężkie bydle i nieporęczne. Pojechałem do zaprzyjaźnionej hurtowni wypytać co potrzebnymi materiałami. W hurtowni pustki. W pierwszej chwili myślałem, że zlikwidowana, ale drzwi do "kanciapy" były uchylone. Za biurkiem siedział własciciel.
-Wszystko wykupione! Nic nie ma. A co szanowny klient sobie życzy. Może kawy?
-Chętnie odpowiedziałem, ale co z cementem, klejem, styropianem i innymi materiałami?
-Będą po pierwszym maja.
-A co z VATem?
-Będzie wyższy
-To wiem
-Hm, a zapłaci pan dziś gotówką?
-Za co?
- Za materiały z niższym Vatem
-Przecież nie ma?
-Ale będą.
- Po pierwszym.
-Ale fakturę wystawimy przed pierwszym
Jakiś ciężko myślący byłem, bo nieogarniałem sytuacji. Było wcześnie rano i dopiero wypita kawa rozjaśniła mi umysł. Kupno i sprzedaż w kwietniu, płatność w kwietniu, a dostawa w maju. Czego to ludziska nie wymyślą.
Zapytałem o jakąś ekipę. Szef hurtowni pokręcił przecząco głową. Jakiegoś miejscowego moczymordę to jeszcze da się załatwić, ale to bez sensu. Wszyscy lepsi albo wyjechali, albo planują wyjazd, albo już są zajęci.

tomek1950
28-10-2006, 10:47
Pomyślałem, że jestem "ugotowany". Kasa jest, materiały bedą, a ekipy zero. Kasę bankową trzeba wydawać zgodnie z ustalonymi terminami i rozliczać większość fakturami. Jedynym ratunkiem był tylko Zdzich sąsiada. Na szczęście zgodził się. Było to dla niego wygodne. Dojazdów zero, praca bez presji. Luksus. Jako pomocnika Zdzichu wziął swojego dorosłego syna, a przy niektórych pracach dodatkowo miał być jeszcze jeden sąsiad i ja z synem. My dwaj oczywiscie z doskoku w weekendy i oczywiście w czasie urlopu. Nie wyglądało to źle.
Zdzichu miał też w czasie naszej nieobecności nocować w chałupce i pilnować dobytku.
Trochę uspokojony wróciłem do Warszawy by zorganizować transport desek podłogowych. 100 m kwadratowych to naprawdę sporo. Udało się załatwić dość szybko tani transport. Dostawczy transit wyładowany został po dach. Wagowo to chyba było jakieś przekroczenie, ale kierowca nie nie robił z tego powodu problemu. Deski złozylismy w domu. Powstał z tego niezły "katafalk".
Nadszedł długi majowy weekend. Specjalnie długi to on nie był, bo 1 maja wypadał w sobotę, ale w piatek po południu wyruszyliśmy tak wcześnie, jak tylko się dało. Oczywiście nie tylko my. Kilka kilometrów przed Wyszkowem korek. Stoimy grzecznie w wężu samochodów i tylko krew mnie zalewa jak widzę przeważnie drogie samochody, chromowane terenówki z łysolami o grubych karkach prujących pod prąd lewą strona szosy. Na chamstwo chyba lekarstwa nie ma. Policja tego nie widzi. Woli stać za płotem z "suszarką" i walić mandaty za przekroczenie szybkości o kilkanascie km/h w miejscu i warunkach gdzie nie stanowi to żadnego zagrożenia.
Plan był taki, że w poniedziałek ja wracam do Warszawy, a komturowa zostaje by nadzorować prace. Miała dodatkowy urlop na cały maj.

tomek1950
29-10-2006, 22:09
Są takie dni w naszym życiu które zapamietujemy do grobowej deski. Takim dniem był wspomniany 4 maja 2004 roku dla mnie i mojej rodziny bowiem wiele zmienił w naszym życiu. Można powiedzieć, że coś się skonczyło i coś zaczęlo nowego tego dnia. Ale od początku. 3 maja późnym wieczorem, jak zwykle by uniknąć korków i jak najdłużej pobyć w komturii wyjechałem do Warszawy. Do domu dotatarłem bez problemów grubo po północy. Korków już nie było, a trasę znam jak właną kieszeń. Gorzej było rano. Niewyspany zwlokłem sie z łóżka i pojechałem do pracy. Nie było szansy by zdążyć na czas. Wpadłem więc po drodze do banku odebrać wyciąg. Zawsze to jakieś usprawiedliwienie spóźnienia. Kolejka po wyciągi po długim weekendzie była.
Jako szef, po spóźnionym przybyciu do pracy usprawiedliwiłem się przed soba samym.
Ach jak rozkosznie jest w domu gdy nikogo nie ma. Nie trzeba sprzątać, łóżko może zostać rozgrzebane i nikt nie ma o to pretensji, można piwa się napić bez informacji że brzuch rośnie, można posiedzieć na forum bez ponaglania: "kiedy wreszcie wyrzucisz śmiecie". Bycie "slomianym wdowcem" na pewne zalety...
O północy zadzwonił telefon. Dzwoniła żona z "komturii".
Zanim napiszę dlaczego, muszę przybliżyć Wam obraz "komturii". Znajduje sie ona na uboczu. Kilometr od najbliższych zabudowań. Wokól pola, łąki, las. Całkowite pustkowie. Wieczorem z naszego obejścia widać tylko światła 3 czy 4 zabudowań. Mamy dzieki temu wspaniały kontakt z przyrodą, odwiedzają nas dzikie zwierzęta lisy, sarny, jelenie czasami jenot. Ptaki w ilości wręcz niewyobrażalnej dla zwykłego mieszczucha.
Wiosna to taka pora roku, gdzie wszelka zwierzyna zakłada gniazda i no... że tak powiem... stara się o potomstwo.
Podglądaczami nie jesteśmy, ale zobaczyć żurawie zaloty...
Właśnie w tej sprawie dzwoniła żona. Wieczorem usłyszała w pobliżu wrzask żurawi. Postanowiła je wysledzić. Wzięła naszego psa "Kolesia" na smycz i poszli. Koleś niewielki, ale mieszaniec dwóch ras myśliwskich - teriera i jamnika prowadził. Krzyk żurawi niesie się daleko i para która było słychać tańczyła jakieś półtora kilometra od naszych zabudowań.
Podeszli całkiem blisko chowając sie za rosnacymi krzewami. Żurawie są bardzo płochliwe. I nagle w "Kolesiu" odezwały się myśliwskie geny. SZarpnął smycz chcąc pogonić tańczące ptaki. Komturowa straciła równowagę i zamiast puścić smycz i niech się dzieje co chce próbowała powstrzymać psa. Nie udało się. W jakimś obłędnym piruecie na krawędzi rowu melioracyjnego poślizgnęła się i upadła. Plusk błotnistej brei, szczek psa to ostatnie co zapamiętała. Straciła przytomność.
Cdn

tomek1950
30-10-2006, 12:33
Z dość chaotycznej relacji telefonicznej dowiedziałem się niewiele. Bolało ja bardzo kolano, była ogólnie potłuczona. Prosiła bym przyjechał z podstemplowaną legitymacją ubezpieczeniową. Ostatni wpis do legitymacji stracił wazność ponad pół roku temu.
Rano popędziłem do siebie do pracy informując, że nie bedzie mnie kilka dni, następnie do pracy żony podbić legitymację, krótka wizyta w aptece - banadaż, płyn Burowa, jakiś lek przeciw bólowy i w drogę ile tylko fabryka dała, bacząc jedynie na "suszarki" i fotoradary.
Zastałem żonę leżącą, co przy jej aktywności życiowej było co najmniej dziwne. Kolano wyglądało nieciekawie. Duże jakieś. Reszta potłuczeń to była pestka. Najgorsze było to, że na prawej nodze nie była w stanie stanąć, a chodzeniu nie było mowy. Zrobiłem kompres.
Zaczęliśmy sie zastanawiać co robić. Wracać do Warszawy i tam iść do lekarza, czy zaryzykować leczenie na miejscu. Z tym dylematem postanowiliśmy się przespać i decyzję podjąć rano.
A teraz co się działo od chwili wypadku do mojego przyjazdu.
Wypadek wydarzył się około 18. Jakieś 500 m od mało uczęszczanej polnej drogi w krzakach porastających łąkę. Komórka została w domu. Majka ocknęła się po jakimś czasie lizana przez psa. Ile czasu była nieprzytomna - nie wiedziała. Zegarek stanął. Do "komturii" był prawie kilometr. Jak przeszła ten odcinek nie pamiętała. Nie wiedziała, czy będąc w szoku szła, czy się czołgała. Kiedy doszła zadzwoniła do mnie. Ponad 6 godzin po wypadku.

tomek1950
31-10-2006, 19:15
Rano kolano wyglądało tak jak wieczorem poprzedniego dnia. Opuchnięte, bolesne. Postanowiliśmy pojechać do szpitala na miejscu i skonsultować sprawę. Pomogłem żonie zająć miejsce w samochodzie bo sama miała wielkie trudności z poruszaniem się. Na Izbie Przyjęć dyżurował stażysta. Jak zobaczył kolano zbladł i odrazu wytłumaczył, że to nie jego specjalność. Jednak przemógł się biedak i pomacał. Kolano oczywiście, a następnie jedną ręką trzymając kolano poruszył delikatnie stopą na boki... Nigdy wcześniej nie widziałem, a nawet nie przypuszczałem, że noga w kolanie może się wyginać na boki. Odginała się i to znacznie. O szerokość stopy w każdą stronę. Przywołany chirurg ortopeda gwizdnął z radością sadysty i stwierdził: zerwane więzadła, trzeba operować. Ortopeda był bardzo sympatyczny, wyjasnił nam co najprawdopodobniej stało się w kolanie i co trzeba zrobić by kolano odzyskało sprawność. Unikał odpowiedzi na pytanie czy sprawność wróci całkowita, częściowa czy kule i wózek do końca życia. Bardzo namawiał na zrobienie operacji na miejscu. Mieli bardzo nowoczesną aparaturę do operacji laparoskopowych. Najpierw w kolanko mieli wpuscić maleńką kamerę, obejrzeć co się porwało, a nastepnie zszyć przez dwia małe nacięcia z obu stron kolana.
Trochę formalności zwiazanych z przyjęciem i zostałem sam.
Zastanawiałem sie co mam robić. Wracać do Warszawy nie mogłem, bo jak tu zostawić żonę samą w obcym miescie. Wiadomo w szpitalach karmią dobrze, podają salami - jednego dnia jedna sala, następnego druga. Przecież mi kobita z głodu padnie i co wtedy zrobię? Zadzwoniłem do pracy. Koleżanka, jedyna osoba która była w stanie przejąć choć częściowo moje obowiązki powiedziała krótko. Siedź tam, nie wracaj, w razie potrzeby będę dzwonić i uzgadniać. Kamień spadł mi z serca.
Operacja miała sie odbyć następnego dnia rano.

tomek1950
02-11-2006, 00:02
Następmego dnia, tak wczesnie jak tylko byłem w stanie pojechałem do szpitala. Trochę musiałem poczekać, aż mi zone przywiozą na salę gdzie leżała. Obraz nędzy i rozpaczy. Oczy podkrążone, prawie mnie nie poznawała. Można się załamać. Po tylu latach wspólnego bycia razem i nie poznaje? Wiedziałem, że to efekt znieczulenia, ale wrażenie było. Na operowanej nodze miała piękny, gruby jak pancerz gips. Posiedziałem trochę koło biduli i wróciłem do "komturii".
Dzień później było znacznie lepiej. Kontakt normalny, a nawet wyraziła życzenie udania się do toalety. Moze nie powinienem takich rzeczy opisywać, ale to jest życie.
Pieszo, z gipsem na całej długości nogi było niemożliwe. Na korytarzu szpitalnym stał wózek inwalidzki z napisem "ORTOP". Postanowiłem wykorzystać ten sprzęt do przetransportowania małżonki w określony rewir. Wózek lata świetności miał już dawno za sobą. Krzywy, zdezelowany grat. Ostatnie smarowanie części tocznych miał pewnie w latach '50 ubiegłego wieku. Opory toczenia były naprawdę wielkie. Lewe koło zamiast toczyć się po gładkiej podłodze szpitalnego korytarza sunęło, powodując samoistnie skręcanie pojazdu w te strone. Na dodatek dźwięki jakie wydawał wehikół mogły co wrażliwszych pacjentów przyprawić jeśli nie o zawał to o palpitacje. Dociągnąłem, z dużym wysiłkiem wózek do sali na której leżała żona i... stop. Przez drzwi nie przejedzie. Dodatkowe łóżko blokuje wjazd. Brakuje, bagatela dobrych 10 cm. Cóż było robić, komtur ani pisnął, wziął żonę na ręce i zanióśł do wózka stojącego przed salą. Rany Julek tego gipsu to było chyba ze 20 kilogramów, albo ja osłabłem z powodu stresu.
Pod ciężarem żony, dociążonej gipsem wózek odzyskał właściwości jezdne. Sunął po szpitalnym korytarzu niczym bolid formuły 1. Trochę było kłopotów z zakrętami, bo sterowanie pojazdem nie miało wspomagania. Korytarze prowadzące do toalety przypominały tor wyścigowy. Lewy zakręt, prawa patelnia, prosta - pełny gaz, ostre hamowanie lewy nawrót, pit stop potrzebny do otwarcia drzwi wejściowych i jest, pięknie oznakowana kabina dla osób na wózkach. Otworzyłem szerokie, dostosowane do wymiarów wózka drzwi, złapałem za uchwyty sterujące ruchem pojazu i do przodu. Tiaaaa, Majka (żona komtura) siedziała na wózku z nogą opatuloną gipsem. Noga opatulona gipsem była w pozycji horyzontalnej, podparta odpowiedną konstrukcją. Najpierw do toalety wjechała więc wyprostowana noga, następnie wózek... wiecej się nie dało. Zagipsowana noga oparła sie o przeciwległą ścianę, a ja i rączki sterujące tym ustrojstwem zostały przed drzwiami toalety. Próbowałem troszkę wycofać i skręcić by móc wjechać całym wózkiem. Niemożliwe. Wycofałem, przeszedłem do przody wózka z którego jak gruby dyszel sterczała zagipsowana noga. Kiedy ja ciągnąłem za gips, Majka sterowała dużymi kołami napedowymi kręcąc jedno do przodu, a drugie do tyłu. Po kilku minutach udało się! Wózek z Majką i ja znależliśmy sie w środku, a drzwi udało się zamknąć. Droga powrotna była podobna, tylko lewe zakręty stały się prawymi, a prawe lewymi. Z drzwi do łóźka transport odbył się oczywiście na moich rękach.

tomek1950
04-11-2006, 12:58
Ta toaletowa przygoda to nie ostatnie zmagania z przestrzenią i zagipsowaną nogą. Majka leżała w szpitalu kilkanascie dni. Odwiedzałem ją codziennie dowożąc jedzenie, książki itp. Gips na całej nodze w upalne dni to tragedia. Swędzi okrutnie, a podrapać się nie można. Dostałem zadanie zakupu najdłuższych drutów do robienia swetrów. Taki drut wsadzany pod gips umożliwia drapanie, przyjamniej kawałka ciała. Obleciałem pobliskie sklepy, ale chyba moda na robienie sweterków minęła, bo wszędzie były tylko krótkie. Wreszcie w jednym sklepiku znalazłem. Pobiegłem do szpitala. Żona była szczęśliwa. Drapała się zawzięcie. Jak to niewiele do szczęścia potrzeba.
Zwykle jeździłem do szpitala wczesnym popołudniem. Jednak któregoś dnia zostałem wezwany rano. Na sali leżała starsza kobieta która spadła z roweru. Miała złamany obojczyk. problem był w tym, że była to turystka z Niemiec i grupa z która przyjechała nie wiedziała o jej wypadku. Salowe i pielęgniarki nie reagowały na jej prośby. Kiedy ją zagadnąłem ożywiła się. Spytała co się stało mojej żonie. Opisowo, bo jak po niemiecku jest "więzadło krzyżowe" albo "boczne" nie wiem do dziś. Starsza pani zaczęła nas pocieszać. Będzie Gut :) zademonstrowała swoje kolano w którym 20 lat wczesniej zerwała więzadła spadając z konia. Szatan nie kobieta. Nadgarstek też miała operowany po wypadku motocyklowym.
Nadszeł wreszcie upragniony dzień wypisu ze szpitala. Ponieważ gipsowy opatrunek miał być zmieniony poprosiliśmy o załozenie plastikowego. Gips był cholernie ciężki. takie fanaberie tryeba jednak yapaci y wasnej kiesyeni. O ile pamietam 400 zł.
Kulturalnie na szpitalnym wózeczku, nabrałem już wprawy w kierowaniu, podwiozłem żonę do samochodu. Umieszczenie jej na przednim siedzeniu nie wchodziło w rachubę. Jedynym rozwiązaniem było wciągnięcie jej na tylne z nogą na kanapie. Dobrze, że Majka jest dość niewielka (trucizna jest zawsze w małej buteleczce) więc po praktycznym rozwiązaniu problemu jak z wózka wtaszczyć ja do srodka samochodu, juz po pół godzinie siedziała na tylnej kanapie oparta plecami o drzwi. I w tym momencie pojawił się problem. Zagipsowana (?) zaplastikowana (?) noga wystawała z drugiej strony i drzwi nie dawały się zamknąć! Próby znalezienia innej pozycji nie dały rezultatu. Jak udało się domknąć drzwi, to plastik wbijał się boleśnie w ciało. Trzeba było poszukać innej możliwości transportowej. Karetką owszem można, ale cena była dość zaporowa. Szybko przeliczyłem ile to materiałów do remontu chałupy mozna za tę cenę kupić. Sknera jestem.
Wyciągnąłem więc małżonkę z auta, posadziłem ponownie na szpitalnym wózku i ruszyłem szukać rozwiazania.

tomek1950
07-11-2006, 00:12
Pierwsze co mi przyszło do głowy to taxi. Udałem się więc na pobliski postój. Niestety. Albo samochody były gabarytami (czytaj szerokością) podobne do mojego, albo własciciele szerszych "fur" mieli zbyt wygórowane wymagania finansowe. Zacząłem się zastanawiać nad tą filozofią. Czy lepiej jeść małą łyżeczką, ale często, czy lepiej dużą łychą raz na jakisz czas.
De gustibus non disputandum est.
Ponieważ w pewnym momencie żołądek zaczął upominać się o swoje prawa, czyli należąło wrzucić coś na "ruszt", ruszyłem w kierunku małej tureckiej knajpki. uwielbiam te chlebki nadziewane mięskiem. :) Wegetarianie wybaczcie.
Duuuuuuży na cienkim, na ostro!
A co dostałem?
Placek posypany pieczoną mielonką + trochę sałaty z kapustą! Zgroza!
Takie traumatyczne przeżycie ma jednak dobre strony. Zawsze warto widzieć pozytywy, a nie rozpamiętywać co złego się stało. W każdej sytuacji.
Międląc placek z mielonką i sałatą + kapusta przypomniałem sobie, jak to sąsiadce, krowy innego sąsiada, puszczone samopas kapustę zżarły. Na wsi takie wieści rozchodzą się migiem i trwają. To coś takiego jak informacje z kolorowych magazynów dla garkotłuków. Kiedyś powieści typu "Trędowata" Gabrieli Zapolskiej (nawiasem mówiąc piękne imię), a teraz (--------) Ustawa o cenzurze :) . Tytułów wymieniał nie będę.
Ale rozmawiałem z sąsiadem o tej kapuście :), A sąsiad ma DUUUUUŻY, SZEROKI samochód. Wiedziałem co zrobię. dokończyłem najszybciej, jak tylko to było możliwe niejadalne danie i co sił w 64 konnym silniku pomknąłem do sąsiada który miał szerokie auto.
CDN :)







Tylko proszę nie bić




























Bo oddam ;)

tomek1950
07-11-2006, 13:58
Sąsiada, przemiłego człowieka na szczęście zastałem w domu. Właśnie robił sobie herbatę, więc i mnie poczęstował. Po grilowanej na wolnym ogniu mielonce było to jak lek. Inaczej chyba wylądowałbym na bloku operacyjnym ze skomplikowanym skrętem kiszek. Rozmowa szła trochę powoli, bo sąsiad autentyczny Niemiec i po naszemu nie rozumie, a ja germanistyki nie kończyłem. Lubię z nim rozmawiać. Zawsze można trochę podszlifować język, a że sąsiad to człek kulturalny i wykształcony to tematów do miłych rozmów nie brakuje. Oczywiście bez wahania zgodził się i po dopiciu herbaty ruszyliśmy jego samochodem do szpitala.
Po wyboistej, gruntowej drodze jego "merola" sunęla prawie jak moja "knedliczka" po asfalcie. Bez problemu umieściliśmy mą małżonkę na tylnym siedzeniu oraz jej nogę i zostało nawet sporo miejsca.
Po dojechaniu do komturii sąsiad pomógł również wyładować mój cenny ładunek.
Oczywiście w domu żona poczuła się znacznie lepiej. Od razu zaczęła wytykać mi różne niedoróby. A to podłoga niezamieciona, a to kubek po kawie nieumyty, łóżko niezasłane... Pomyślałem, że może trzeba było zostawić ją w szpitalu. :oops:

tomek1950
12-11-2006, 09:46
Rozpisałem się o nodze, a to forum budowlane, a nie medyczne. Napisałem o kolanie, ponieważ bardzo zmieniło ono nasze życie. Oczywiście nie na lepsze. Była połowa maja i trzeba było podjąc decyzję co dalej. Majka miała nogę w gipsie, praktycznie wymagała stałej opieki, zwolnienie lekarskie miało być przedłużane systematycznie zapowiadało się, że potrwa kilka miesięcy. Po zdjęciu gipsu - rehabilitacja. Wracać do Warszawy - mieszkamy na III piętrze bez windy? Zostać w komturii - co dalej z moją pracą, bo przecież samej jej nie zostawię? Pytania bez odpowiedzi.
Na jej przyjazd przygotowałem odpowiednie łoże, wysokie by ewentualnie mogła łatwiej wstawać. Do belki stropowej przymocowałem mocną linkę na której można było powiesić nogę. Obok łóżka stały dwie kule "szwedki".
Decyzję postanowiliśmy podjąć za kilka dni. Pożyjemy zobaczymy.
W tym czasie oczywiście remont, choć nie pełną parą, trwał.
Zdzichu robił ocieplenie podłogi i wylewkę w wiatrołapie. Podczas wybierania ziemi dokonał ciekawego odkrycia. Znalazł nożyczki. Ale nie zwykłe. Były to duże krawieckie nożyce wykonane chyba przez kowala. Oczywiście mocno zardzewiałe. Potwierdziło to uzyskaną od autochtona informację, że w chałupie w dawnych czasach mieszkał krawiec.

tomek1950
13-11-2006, 21:40
No a teraz o remoncie. Zdzichu, miał w tym czasie ocieplić podłoge w wiatrołapie i zrobić wylewkę pod terakotę. Ja w wolnych od wizyt w szpitalu chwilach szukałem ekip. Do zrobienia był dach kryty papą na którym miała się pojawić blachodachówka, gruntowny remont pomieszczenia w którym był parnik na kartofle dla świń, a miała stanąć sauna i wykończenie dwóch pomieszczeń które były jeszcze "dziewicze".
W jednym miała powstać druga łazienka, a w drugim pokój do pracy. O tarasie nawet nie wspomnę, bo był w sferze marzeń. Dostałem obietnicę z mojej hurtowni, że ekipa do dachu będzie, jak skończy to co już zaczęła. Brzmiało to obiecująco. Narazie był tylko Zdzich z synem. Uwijali się przy robocie, miałem do nich pełne zaufanie. Musiałem tylko pilnować by do mego mieszalnika nie starali się wsypywać zbyt dużo piasku.

tomek1950
16-11-2006, 20:31
Zaufanie zaufaniem, ale przypilnować jednak trzeba. Wylewka zrównała się z już ułożoną w chałupie terakotą. :evil: Zdzichy porządny chłop, a nie pomyślał. Cement na wylewkę i piasek, że o wodzie i prądzie do mego mieszalnika nie wspomnę odżałowałem. Jednak skucie zbyt grubej wylewki to był ból Zdzicha.
Rozrysowałem instalację elektryczną. Każdą ścianę oddzielnie, puszki, grubości przewodów, a było tego trochę, bo w wiatrołapie jest wejście do garderoby i spiżarni. Docelowo stanąc mają lodówka i zamrażarka. Wyłacznik światła nad wejściem do domu, dwa schodowe oświetlenia wiatrołapu, elektryczne maty grzewcze w podłodze. Po skuciu zbyt grubej wylewki był bardzo uważny :) Nauka nie idzie w las.
Zrobienie stropu zostawiłem sobie na deser. Deski podłogowe, których dodatkową ilość uwzględniłem przy zakupie. Fajna to była robota, bo deseczki były troszkę krzywawe. Wiadomo bardzo tanie bardzo dobrym nie jest. Zaryzykowałem mocne dociąganie przy pomocy klinów. Albo będzie OK, albo z hukiem "wystrzelą". Minęły od tego czasu dwa lata i wszystko jest w porządku. Szpar w stropie nie ma, a deski trzymają się mocno. Od góry jest izolacja cieplna 20 cm.
A jeśli ktoś myślał, że strop jest skończony, to się myli. Zostało kawałek do ułożenia. Kombinuję jak to zrobić. Jak przykręcę wszystkie deski to... zostanę na górze jak księżniczka w wieży. :o A na górze ciasno, nawet wyprostować się nie ma jak.
No i do księżniczki raczej nie jestem podobny. Chociaż może... :wink:

tomek1950
18-11-2006, 09:08
Któregoś dnia zjawiła się ekipa od blachodachówki. Obejrzeli dach "śmigło" i pokiwali głowami nad fachowością tych co go robili. Dwóch wskoczyło na dach i zaczęło biegać z miarką jak wiewiórki. Trzeci zapisywał w kajeciku podawane z góry wymiary. Po zejściu z dachu oznajmili, że przyjdą za tydzień, a do tego czasu mam zorganizować łaty, kontrłaty, blachodachówkę i inne materiały według spisu. I tyle ich widziałem.
Karteczkę z wymiarami zawiozłem do hurtowni. Pan Krzysio popatrzył nań i zobowiązał się, że w ciągu kilku dni wszystko zostanie dowiezione.
Zdzichu kończył tynki w wiatrołapie.
Rokrocznie "Komturowa" ma spotkanie swojej grupy ze studiów. W tym roku spotkanie miało być po raz pierwszy w "komturii". Trzeba było przygotować się na przybycie 10 - 12 osób. Problemem było spanie, ponieważ nie mieliśmy tylu materacy.
Komturowa z nogą na wyciągu, a ja latający jak wariat po okolicy w poszukiwaniu materacy. Wreszcie udało się kupić brakującą ilość. Wtłoczyłem pozwijane w rulony do samochodu i tylko modliłem się by sznurki wytrzymały. Gdyby pękły podczas jazdy wnętrze samochodu wypełniłoby się całkowicie gąbką.
Jeszcze tylko zakupy grilowo napitkowe. Z tym było znacznie łatwiej. Goście, a właściwie gościówy, bo same dziewczyny, miały zjechać w piątek wieczorem. Ale wiadomo, wyjazd z Warszawy w kierunku Mazur w weekend do najszybszych nie należy. Pierwsze dziewczyny przyjechały dopiero około 22.

tomek1950
20-11-2006, 14:49
Przyjechały wszystkie po raz pierwszy. Trasę dojazdu miały dokładnie rozrysowaną i mimo zapadających ciemności trafiły bez błądzenia. Przyjechały i postawiły oczy w słup, bo Komturowa nie ponformowała, że przyjmuje w pozycji horyzontalnej z nogą podwieszoną do belki stropowej.
Ja robiłem za intendenta. Trzeba było przygotować spanie, jedzenie, napitki itd. Niby wszystko przygotowane czekało, ale jak w domu jest 10 osób to można się trochę pogubić jak się nie ma wprawy. Problemem było używanie prysznica. Mieliśmy wtedy zamontowany 15 litrowy podgrzewacz i mimo baterii termnostatycznej oraz oszczędnej słuchawki ciepłej wody starczało dla 2 osób. Później trzeba było czekać jakieś pół godziny.
W sobotę koło południa dojechały ostatnie koleżanki. Podobno i w sobotę wyjazd z Warszawy nie należał do przyjemności, a dojazd do Wyszkowa pozostawię bez komentarza. W tym roku zaczęto tam dłubać w ziemi celem wybudowania obwodnicy, jednak idzie to jakoś bardzo powoli.
Grubo po północy w "komturii" zapadła cisza nocna.

tomek1950
21-11-2006, 22:53
Sobotni dzień minął bardzo sympatycznie. Pogoda dopisała. Wprawdzie spotkania odbywają się co roku, ale zawsze kogoś brakuje. Tym razem brakowało tylko jednej osoby. Były więc i wspomnienia, i opowiadanie o dzieciach, w większości już dorosłych, i plany na przyszłość. Takie fajne koleżeńskie spotkanie. Zawsze odbywały się one rotacyjnie. Większość koleżanek żony mieszka w Warszawie. Była to pierwsza "sesja wyjazdowa" i uchwalono, że następne i następne, aż do końca świata, a może nawet dłużej odbywać się będą w "komturii". Termin następnego spotkania wyznaczony został na długi majowy weekend 2005.
I nadszedł czas pożegnania. W niedzielę zaczął się odwrót. Współczuliśmy im oboje. Powroty po weekendzie, zwłaszcza długim, z Mazur do Warszawy, po południu to tragedia. Sznur samochodów, "wspaniali" szybcy kierowcy, korki w kilku miejscach. Horror.
My, szczęśliwie :o zostawaliśmy na miejscu. To chyba był jedyny pozytywny efekt uszkodzonego kolana.
C.d.n.

I znów rozpisałem się niebudowlano :o , ale w sobotę tyko Zdzichu pracował do południa. Niewiele się działo. :wink: :D

tomek1950
22-11-2006, 14:37
Zdzichu był bardzo delikatny. Nie chciał nam przeszkadzać z samego rana zarówno swoją obecnością jak i hałasem pracującego mieszalnika. Rozpoczynał pracę około 9 rano. Nam to odpowiadało, nie czuliśmy się rano skrępowani obecnością obcej osoby.
Tymczasem w poniedziałek, bladym świtem czyli parę minut przed 8 obudził mnie warkot samochodu wjeżdżającego na naszą działkę. I nie był to "kaszlak" Zdzicha. Musiało to być coś znacznie większego. Cięższego.
Czołg? "Wojna będzie?" Zacząłem się trochę nerwowo ubierać. Usiłowałem wcisnąć obie nogi do jednej nogawki, który but jest lewy, a który prawy to zupełnie nie wiedziałem. Jak niektóre maluchy w przedszkolu. Ja tak zawsze mam jak muszę wstawać o świcie, Wybudzony z głębokiego snu nie wiem, czy ja to ja, czy ja to nie ja.
W końcu zdołałem się ubrać, ale warkot silnika ucichł. Usłyszałem jakieś głosy. Mówili po polsku. Więc to jednak nie wojna.
Wybiegłem przed dom.
CDN :D

Chef Paul
23-11-2006, 12:03
... przepraszam :(

tomek1950
23-11-2006, 23:26
A nie ma za co. Miły gość zawsze mile widziany. :D

Wracam więc do mego dziennika.
Wyskoczyłem jak z procy i cóż zobaczyłem? dużą ciężarówkę wyładowaną blachodachówką. Jeden ze stojących obok samochodu facetów, nie wyjmując z ust peta i nie mówiąc "dzień dobry" wyseplenił: "Dawaj przkładki"
?
Nie wiedziałem czy mówi do mnie czy do innego faceta. Patrzył jednak beznamiętnie w moją stronę.
"Nie bedziemy zwalać na ziemię. Musi być szczelina pomiędzy blachami. Dawaj jakieś listewki"
Listewek miałem zaledwie kilka, a blach na samochodzie było bardzo dużo.
Złapałem za telefon i zadzwoniłem do hurtowni. Nie spodziewałem się dostawy tak szybko i o takiej porze.
"Przekładki?, niech weźmie i pojedzie do stolarni, oni tam mają takie odpadowe" usłyszałem.

Forma bezosobowa: niech weźmie i pojedzie, weźmie itd jest w okolicach "komturii" bardzo popularna.

To wziął, odpalił autko i pojechałał bez śniadania: JA

Faktycznie, odpadowych listewek mieli w bród. Chętnie pozbyli się balastu załadowująć mój samochód do granic możliwości. Wiele listewek było dość grubych, jak zacznę chodować pomidory będą w sam raz.

Faciom rozładunek poszedł piorunem. Pół godziny i samochód był pusty.

tomek1950
24-11-2006, 23:51
Odjechali, a wokół domu stały piękne barykady z ułożonych na przekładkach arkuszy blachodachówki. Wojna będzie? :o :D
Serce zabiło mi mocniej, jest materiał, będzie dach. Niedługo, po blachodachówce, nadjechał kolejny samochód. Poznałem po charakterystycznym odgłosie kto zacz. Z hurtowni przywieźli łaty, kontrłaty, arkusze blachy na obróbki, uchwyty do rynien i same rynny. Było tego sporo. Kierowca poinformował mnie, że wkręty do blachodachówki będą dopiero jutro i żebym je sam odebrał z hurtowni.
Nie ma sprawy. W okolicach hurtowni bywam prawie codziennie.
Ekipy do dachu jednak niedowieźli. Trzeba czekać.
Tymczasem Zdzichu z synem kończyli tynkowanie wiatrołapu.

tomek1950
28-11-2006, 09:12
Wkręty oczywiście odebrałem następnego dnia. Ekipa miała się stawić... za kilka dni.
Zdzichu zaczął prace przy pomieszczeniu w którym poprzedni gospodarze parowali ziemniaki dla świn. Zaczeliśmy od... wynoszenia tego wszystkiego czym to pomieszczenie było zawalone. A czego tam nie było. Butelki wszyelkiej masci, potłuczone kafle, trochę złomu w postaci pogiętych gwoździ, popękanych fajerek, kołków różnej wielkości, worków po nawozach itp. Na podwórku zaczęła się piętrzyć spora górka tych różności. Postanowiłem zrobić generalne sprzątanie obejścia. Chlewik. Tak prawdę powiedziawszy to trochę wolnego miejsca tam było. Z prawej strony od wejścia zrobiłem sobie nawet mały kącik na trzymanie łopat, grabi i innych narzędzi. Za to z lewej strony była istna stajnia Augiasza. Wywalamy wszystko. Góra na podwórku powiększała się z każdą minutą osiągając na koniec imponujące rozmiary. Coś z tym należało zrobić. Udałem się do sąsiada, tego który przywoził moją żonę ze szpitala o pomoc. Oczywiście nie po jego wypieszczony samochód. Sąsiad dysponował również traktorem i przyczepą. Należało to całe badziewie przetransportować na wysypisko gminne. Żeby wywieźć te wszystkie skarby trzeba było zrobić trzy kursy. Pomieszczenie chlewika po opróżnieniu okazało się całkiem spore. Zaświtała mi w głowie myśl, by urządzić tam sobie warsztacik do majsterkowania. Wolałem jednak nie dzielić się tą myślą z komturową. Bo może ona wpadnie na inny pomysł i sama zagospodaruje odzyskaną przestrzeń?
A co zamierzaliśmy zrobić w pomieszczeniu po parowniku kartofli? Pomieszczenie to było kiedyś gorące. Naturalną rzeczą było wybudowanie w nim sauny.
Możecie pomyśleć, że zwariowaliśmy. Tyle innych rzeczy do zrobienia. Podstawowych. Tak, wiedzieliśmy, że mimo najlepszych chęci kredytu nie starczy na zrobienie całego remontu do końca. Sauna była naszym marzeniem od wielu lat. Trochę luksusu na który może nas nie stać, ale marzenia czasami trzeba spełniać. Dla lepszego samopoczucia.

tomek1950
29-11-2006, 16:58
Dziś będzie o niebudowaniu. Jestem w tej chwili w "komturii", czyli jak pieszczotliwie nazywamy w rodzinie to miejsce w "chałupce".
Już prawie 12 lat przyjeżdżamy tutaj i to często. Cała rodzina lubi to miejsce, chałupkę, lipy, pobliski las, łąkę przed domem. Sporo się zmieniło od naszego pierwszego przyjazdu tutaj latem 1994 roku, a jednocześnie mam nadzieję, że nie zniszczyliśmy klimatu tego miejsca.
Cały czas przyświecała nam myśl, i przyświeca nadal, by zachować niepowtarzalna atmosferę i urok tego miejsca na ziemi.
Nie wiem kto, kiedy, jak i dlaczego wybudował dom w tym miejscu, na odludziu. Samotnik jakiś? A może wieś go zbanowała ;)
Oczywiscie wiele się zmieniło. Jest prąd, woda, kibelki, prysznic i wanna, jest wydajne ogrzewanie, szczelne okna (skrzynkowe, wykonane przez miejscowego stolarza), jest szczelny dach, choć pewnie i na początku, po wybudowaniu domu dach był szczelny. Pewnie jak i przed 100 laty pod dom przychodzą dzikie zwierzęta, zlatują ptaki. Jest też łączność ze światem. Telefon komórkowy, internet. Takie połączenie dwóch światów. Tego z przed 100 (?) lat i obecnego. Tylko majestatyczne lipy rosnące obok domu chyba się zbyt wiele nie zmieniły. Tylko urosły.

tomek1950
01-12-2006, 21:28
No i doczekałem sie ekipy od dachu. Przyjechało 3 braci z pobliskiej wsi. Ci sami co już byli i obmierzyli dach. Wyładowali sprzęt, nawiasem mówiąc niewiele tego było. Z kilku listew które przygotowane były jako łaty i kontrłaty na dach zrobili sobie zgrabne drabinki i dwóch z nich wskoczyło na dach. Faceci byli niewysocy, ale widać było po tym jak się poruszaja po dachu, że wprawe maja solidną. Wyciądnęli miarki i z zapałem mierzyli podobnie jak poprzednio cały dach. Krecili przy tej czynności głowami, a kierunek kręcenia nie wskazywał, że są zachwyceni. wręcz przeciwnie. Po tej wstepnej inspekcji zeskoczyli z dachu i zadali jedno, ale jakże rzeczowe pytanie: Co za partacz (piiiii) robił ten dach (piiiiii).
Na odpowiedź żaden z nich nie czekał. Szefem był sredni brat. Już wydawał dyspozycje obu braciom, mnie bym dostarczył niezbędne gwoździe, sam z torby wyciągnął piłę i nim ruszyłem po gwoździe zdążył przyciąć na odpowiedni wymiar dwie łaty.
Wszyscy trzej pracowali bardzo szybko. przyjemnie było na ich pracę patrzeć. Wytaszczyłem więc koleżankę małżonkę przed dom, bo pogoda była piękna i ułożyłem wygodnie na przygotowanym posłaniu. Niech sobie popatrzy i pooddycha świeżym powietrzem, a sam zniknąłem w chałupie by pozmywać gary, kubki, talerze i przygotować obiad.

tomek1950
04-12-2006, 09:59
Podczas układania dachu najważniejszym narzędziem była zębata deska umożliwiająca szybkie i precyzyjne ustawianie na dachu kolejnych łat. Czy powodem była siła moich dekarzy, czy wada materiału nie wiem, ale po kilku godzinach pracy rozpadła się na trzy kawałki. Niezaplanowana przewrwa. Chłopaki zaczęli kombinować jak zrobić nowy wzornik. Ale świerkowe deski jakimi dysponowałem im nie odpowiadały. Miałem klej, taki z reklamy telewizyjnej :) Pomogło. Na wszelki wypadek wzmocniliśmy klejone połączenie kilkoma wkrętami i praca wrzała dalej. Do wieczora, a dni były coraz dłuższe Obili listwami prawie całą połać dachu.
W tym samym czasie niezawodny pan Romek przygotiwywał konstrukcję dachu nad tarasem i daszek nad drzwiami wejściowymi. Tak jak i obiecał zwiózł wszystkie elementy i następnego dnia rano miał wszystko zmontować. Pogoda dopisywała. Gdyby nie kolano Majki można było powiedzieć jest świetnie.

tomek1950
08-12-2006, 09:15
Szczęście rzadko kiedy trwa długo. Dekarze tak jak sie pojawili, tak i zniknęli, bez słowa na trzy dni. Dach straszył sterczącymi listwami. Tylko pan Romek jak obiecał tak się zjawił. Sprawnie przy pomocy Zdzicha i mojej przymocował daszek nad drzwiami wejściowymi, a następnie przymocował do przygotowanych przez Zdzicha kotew konstrukcję dachu nad tarasem. Chałupa wypiękniała. :) Do wieczora dach był obity deskami i pokryty papą. Szatan nie majster.
Jestem w tej chwili w "komturii" i niestety łączność z internetem jest tragiczna. Zrywa mi połączenie, a na załodowanie strony czekam po kilka kilkanaście minut. Dlatego tak krótko. Ciąg dalszy nastąpi jak się łączność poprawi.

tomek1950
20-12-2006, 12:22
Mimo, że ekipy nie należały do najsolidniejszych, to jednak prace, choć powoli posuwały się do przodu. Zdzichu remontował dawne pomieszczenie parnika do ziemniaków. W jakiejś nieokreślonej przyszłości miała tam być postawiona sauna. Nasze marzenie od lat. Trochę luksusu ponad stan.
Dekarze pojawili się po kilku dniach jak gdyby nigdy nic. Znów skakali po dachu jak wiewiórki i przez cały dzień słychać było stukanie młotków. Dni były bardzo upalne, południowa połać dachu rozgrzewała się nieprawdopodobnie. Zacząłem zastanawiać się, czy nie wykorzystać tego darmowego ciepła do podgrzewania wody. Z tego co znalazłem na forum i w innych opracowaniach wynika jednak, że taka inwestycja w zasadzie nigdy się nie zwróci. Jednak energia będzie drożeć, a darmowe podgrzewanie wody obniży koszty eksploatacji. Ponieważ na emeryturze zamierzamy osiąść w "komturii" na stałe to perspektywa zmniejszenia wydatków wydaje się być jednak interesująca. Z uwagi jednak na ograniczoną ilość środków płatniczych ta inwestycja została jak dotychczas skreślona. Poczekamy, zobaczymy.
Odwiedzili nas znajomi. Siedząc wieczorami na tarasie dyskutowaliśmy często o remoncie. Padł pomysł ułozenia pod blachodachówką miedzianej rury w której krążyłaby ciecz ogrzewająca wodę. Jednak koszt takiej miedzianej rury poprowadzonej między łatami na południowej połaci dachu był równy cenie kolektorów, a efekt grzewczy niewiadomy.
Oczywiście rozmowy często "schodziły" na nogę Komturowej, a własciwie co dalej. Komturowa nauczyła się dość sprawnie chodzić używając kul, Tylko wchodzenie do domu po dość prymitywnych (prowizorycznych) schodkach sprawiało problem. Postanowiliśmy, że dalsze leczenie i rehabilitacja bedzie w Warszawie. Tym razem problemów z transportem nie było. Znajomi którzy nas odwiedzili przyjechali baaaardzo dużym samochodem.

tomek1950
26-12-2006, 22:59
No i zaczęły się problemy z komputerami. Nie, nie wtedy, tylko teraz. Jeden wylądował w naprawie i nie wiadomo co mu dolega, nawet serwis nie jest w stanie się od niego dowiedzieć. Zaniosę go chyba do weterynarza, a nie do service komputerowego. Dlaczego? Weterynarz to taki lekarz, któremu pacjent nie mówi co i gdzie go boli, a jak mi mówiła kiedyś pani weterynarz co przed wojną była jedynym w Polsce weterynarzem pułkowym u ułanów, czasami musiała leczyć mieszkańców wiosek gdzie stawał pułk. Oficerowie na kwatery, ułani do stodoły, a lekarz i weterynarz pułkowy na obchód wsi.
Drugi komputer tez niedomaga i zawiesza się co kilka minut. Wprawdzie doraźna kuracja: penicylina, aspiryna, szczepionki, zamawianie, kadzidełka i przemawianie do ambicji zawodowych trochę pomogły, to jednak się dziad zawiesza nad zwyczaj skutecznie, tak że wciśnięcie świętej, komputerowej trójcy nie pomaga. A robi to nad wyraz często. tak często, że nie byłem w stanie napisać dwóch zdań.
A chciałem z okazji świąt i Sylwestra napisać kilka zdań o świętach i Sylwestrach spędzonych w "komturii" :(

tomek1950
28-12-2006, 18:43
Ponieważ komputer zawiesza się obecnie co kilkanaście minut spróbuję opisać te nasze Święta i Sylwestry w "komturii". Właściwie każdego roku w pierwszy dzień świąt jedziemy na Mazury i siedzimy tak długo jak tylko możemy. To znaczy tak długo, jak mamy wolne.
Oczywiście pierwszy dzień pobytu ogranicza się głównie do grzania chałupy, bo temperatura wewnątrz jest równa tej na dworze. Ale wkrótce robi się miłe ciepełko, mozna zdjąć kurtki, następnie swetry, a po kilku godzinach temperatura stabilizuje się na poziomie 20 stopni. Grube ściany są jednak często przemarznięte i grzać trzeba ostro nadal.
Jeden z Sylwestrów spędziliśmy u miejscowych sąsiadów. Było szalenie sympatycznie, kameralnie. Jedno wino + jedna butelka bąbelków na 4 osoby. A powrót do naszej "komturii"? Księżyc w pełni, śnieg skrzący się pod nogami i skrzypiący przy każdym kroku. Sarna przebiegająca obok. Tego w mieście się nie zobaczy. Tylko przez te kilka godzin w chałupie trochę się ochłodziło.
cdn

tomek1950
28-12-2006, 18:49
Innego roku, zaprosiliśmy do nas osiadłego na stałe Niemca - emerytowanego lekarza, który zamieszkał w naszym sąsiedztwie. Był sam. Zaproszenie przyjął z widoczną radością. Milej witać Nowy Rok w towarzystwie, a nie w samotności.
Przeważnie jednak jesteśmy sami. Cisza jaka nas otacza sprzyja zadumie. Zadumie nad przemijającym rokiem, rozważaniu planów na przyszłość, snuciu marzeń. A jak wybije północ to obie komórki milkną i wyświetla się komunikat, że sieć jest przepełniona.

tomek1950
01-01-2007, 10:40
Ten rok który minął jakiś złosliwy był. Wczoraj wieczorem opisałem jeszcze jeden sylwestrowy pobyt w "komturii" i nim zdążyłem wysłać wszystko zniknęło :evil:
Spróbuję napisać raz jeszcze.
Było to kilka lat temu. Pogoda podobna do obecnej, temperatura dodatnia, śniegu zero. Przywiezione narty biegówki stały smutno w kącie. Poszliśmy na spacer. Droga od naszej chałupy prowadzi w jedną stronę do wsi, w drugą do lasu. Oczywiście wybraliśmy kierunek las. Szliśmy ścieżkami znanymi z wcześniejszych spacerów, z moich wypraw na grzyby czy podchodów z aparatem by "ustrzelić" jakieś zwierzę. Las o kazdej porze roku wygląda inaczej.
Wiosną gdy zaczynają zielenić się liście i przyroda budzi się do życia jest jest pełen śpiewu ptaków budujących gniazda. Latem ospały w upalne dni, jesienią pomalowany złotem, brązem i czerwienią liści a ziemia przyozdobiona jest grzybami. Pięknie wyglądają czerwone muchomory rosnące często gromadnie, brązowe olszówki, pomarańczowe wełnianki, że o tych jadalnych borowikach, koźlakach innych smakowitościach nie wspomnę. Śnieżna zima to czas przyglądania się śladom na śniegu. Tropy zająca, dzika, sarny albo łosia krzyżują się ze sobą, wylądają jak drogi wyrysowane na wielkiej białej mapie. Ale sniegu nie było. Szliśmy powoli rozmawiając. Nagle Majka stanęła pokazując coś żółtego na środku dróżki. Zaniemówiłem. "Rodzinka" kurek. 30 grudnia. Było tego sporo. Zebtaliśmy je i na sylwestrowe śniadanie była jajecznica z kurkami. Pycha. :D

tomek1950
04-01-2007, 14:09
Rozpisałem sie o tematach pobocznych,a budowa stoi. No nie nie stoi praca, wprawdzie z małymi przerwami posuwała się dalej. Czasem dekarze znikali do innej roboty, czasami Zdzichu troche niedomagał, ale było do przodu. Majka jak pisałem wyjechała do Warszawy i zaczęła od konsultacji u warszawskich ortopedów. Co jeden to inna diagnoza i inna terapia.
Wszyscy jednak zalecili szybkie zdjęcie plastikowego gipsu i założenie usztywniającego aparatu. Oczywiście za nasze pieniądze. Aparacik bardzo zgrabny, dopasowany unieruchamiał całą nogę jak gips, ale można się było podrapać. Cena około 700 zł. Opieka zdrowotna jest... No dobra była jak jej nie było.
Kolejni specjaliści od nóg, a własciwie od kolan, a więzadeł w szczgólności zalecali: zostawić tak jak jest i rehabilitować, operować przykręcając specjalnymi śrubkami więzadła do kości, wykonać autotransplantację i rekonstrukcję więzadeł wykorzystując do tego celu kawałek ścięgna pobranego z uda. Również sam sposób przeprowadzenia ewentualnej operacji był różny.
Ja dzięki koleżance która mnie zastępowała w pracy siedziałem w komturii nadzorując prace. Wpadałem tylko od czasu do czasu do Warszawy by podpisać jakieś papiery, przelewy, albo załatwić coś czego ona nie była w stanie.
Z materiałami nie było problemu. Dowożono na telefon. Rozliczałem sie co kilka dni. Tylko stan konta się zmniejszał. Pogoda dopisywała.

tomek1950
08-01-2007, 16:49
Jakoś nie mogę oderwać się od problemów z kolanem komturowej zamiast pisać o remoncie. No niestety to kolano mocno dało się nam we znaki i do dzis jest tematem równie często poruszanym w rodzinie jak sprawy związane z "komturią".
Pokrycie dachu to był tylko jeden etap zaplanowanych prac na które wzięty był kredyt. Ekipa powoli kończyła. Nowe kominy prezentowały się świetnie. Na górze Zdzichu postawił sciankę, wmontował drzwi i były dwa spore pokoje.
Z ekipą od dachu umówiłem się, że zrobią jeszcze łazienkę (drugą większą, z wanną).
Ściany wewnętrzne zrobione były z niewypalanych cegieł. Łazienka miała powstać w części dawnej kuchni. W pomieszczeniu tym były dwa otwory drzwiowe. Jeden należało zamurować. Ale jak przymurować ceglę zaprawą do gliny? Prosciej było rozebrać ten kawałek ściany i wymurować porządnie na nowo całość. Jak się powiedziało tak i Zdzichu zrobił. Oczywiście by ocieplić podłoge należało wybrać ziemię. W tych pomieszczeniach podłoga była ze słabego, kruszącego się betonu, pod spodem były polne kamienie, a pod nimi dość gruba warstwa tłuczonego szkła :o I żadnych skarbów.
Podczas pobytu w Warszawie zakupiłem kibelek.. Był dużo tańszy niż w okolicznych sklepach. Również w Warszawie zakupiłem drzwi antywłamaniowe. Nie są piękne, ale nie na urodzie polega ich funkcja. Odbiór drzwi i ekipa montażowa miały być z Olsztyna. Zaliczyłem więc wycieczkę do miasta w którym byłem kiedyś na koloniach. Nawet trudno powiedzieć, że to wycieczka sentymentalna. Z tamtego pobytu pamiętam tylko duże boisko szkolne na którym odbywały się poranne i wieczorne apele.
Tomek, wracaj do remontu! To ja siebie przywołuję do porządku.
W porządku, wracam.
c.d.n.

tomek1950
09-01-2007, 11:18
Drzwi przyjechały po kilku dniach, tak jak to było umówione. Przywiozła je ekipa monterów. Ojciec i syn. Pracowali po cichu, prawie się nieodzywając. Wymagań żadnych nie mieli. Nawet odmówili kawy lub herbaty. Jednego dnia zamontowali drzwi wejściowe, drugiego drzwi na taras. Piękne to te drzwi nie są, ale wyglądają na solidne. Jak dotychczas "testowane" nie były. I oby tak dalej.
Do najpilniejszych prac do wykonania pozostała duża łazienka, gabinecik, ocieplenie, dokończenie tarasu, podest przed wejściem, podłoga na górze, sporo prac w wiatrołapie, dokończenie instalacji elektrycznej wew. i wiele innych drobnych prac.
Chciałem by ekipy zrobiły jak najwięcej. Z elektryką wiedziałem, że sobie poradzę, jak równiez z wieloma drobnymi pracami.
Zamówiony w kwietniu styropian przyjechał. Gorzej było z kotwami. Były kupione i ... zniknęły. Poszukiwania nie dawały rezultatu. Podobnie było z ekipą która miała to wykonać.
Pomału zaczęla nabierać kształtu łazienka. Pojawiły się rurki do ciepłej i zimnej wody. Na ścianie na solidnych prętach przechodzących przez ścianę na wylot zawisł kupiony w kwietniu boiler.

tomek1950
12-01-2007, 12:23
Prace posuwały się dość szybko. Przestojów nie było, a pogoda dopisywała. Wspominany pan Romek wymienił dechy na górze obory, przy okazji usunąl dużą ilość starego siana. Na górze obory powstało olbrzymie 80 metrowe pomieszczenie. Trzeba by tylko ocieplić dach, bo jak słoneczko przygrzewa to jest ogromie gorąco. Taka wielka sala. Może by zrobić tam jakąś impezkę? Tylko wejście nieciekawe bo po drabinie. Wejść to się da, ale ewakuacja po imprezce może być problemem :wink:
Oczywiście musiałem wrócić do pracy. Dojeżdżałem tylko praktycznie w każdy weekend. Dowieziono z hurtowni wannę. Nie będę ukrywał dużą. Nareszcie będę mógł się wyciągnąć, bo w mieszkaniu warszawskim jest maleńka 1,4 m. Od ściany do ściany.No i wspólna kąpiel stanie się możliwa na stare lata. A jaka oszczędność wody. Miałem tylko obawy, czy gorącej wody z boilera 80 l starczy by ją zapełnić. Pożyjemy, zobaczymy. W małej łazience zawisła nowa, trochę mniejsza umywalka i zamontowana została bateria termostatyczna. Również wymieniłem na termostatyczną baterię przy prysznicu. Fajnie działa. Dopóki jest w boilerze gorąca woda, temperatura tego co leci z prysznica jest stała. Nie trzeba co chwila kręcić kurkami. Innym gadżetem jest słuchawka z przyciskiem. Woda leci dopiero wtedy gdy się przyciśnie guzik. Daje to dużą oszczędność wody i szamba.
Parnikowe pomieszczenie dostało nowe tynki. Zastanawialiśmy się nad kupnem sauny. Musiała być duża. Rodzina liczna, grono znajomych duże, a w rodzinie jest jeden prawie dwumetrowiec. Jeszcze tylko podłogę wyłożyć kafelkami, dociągnąć prąd (3 fazy). Dociągnięcie kabla wziąłem na siebie. Starannie wymierzyłem potrzebną długość kabla. To co miałem było zbyt krótkie. Kilka metrów musiałem dokupić. Kupiłem ile mi wyszło s pomiaru + 1 m na wszelki wypadek. Najwyżej się skróci.
cdn

tomek1950
12-01-2007, 23:53
Zabrakło. 95 cm. gdzie ja chol... miałem oczy :o

tomek1950
17-01-2007, 14:50
Duża łazienka została skończona w stanie surowym. Były tynki, wylewka i sterczące ze ścian rury. W pokoju stała wanna, umywalka elegancki, kupiony w promocji, wiszący kibelek i cała armatura. Zastanawiałem się nawet, czy zainstalowanie wanny w sypialni to nie jest dobre rozwiązanie. Z wanny bezpośrednio do łóżka, z łóżka do wanny - chodzić nie trzeba. Przyszła jednak pewna refleksja, na starość to człowieka podobno reumatyzmy jakieś łamią, a wanna z wodą w sypialni to wilgoć...
Postanowiłem, że jednak wanna stanie w łazience. Pod oknem, z widokiem na pobliski las. Jeden z dekarzy, technik budowlany, podjął się wykończenia łazienki. Miał wszystko podłączyć, ustawić na swoim miejscu, a nawet ułożyć glazurę i terakotę. Również zobowiązał się ułożyć terakotę w pomieszczeniu gdzie kiedyś miała stanąć sauna.
Terakoty jednak nie było. To znaczy była w sklepach. Objechaliśmy z żoną pobliskie składy, ale to co tam się znajdowało odbiegało wyglądem od tego co chcieliśmy mieć na ścianach i oglądać być może przez długie lata.
Zapadła decyzja, że wszystkie kafelki i fugę kupimy w Warszawie.
Szukanie kafelków w Warszawie to był ciężki egzamin dla kolana komturowej.
Wybór wielki, by nie powiedzieć olbrzymi. Jednak nie mogliśmy znaleźć takich które pasowały by do "komturii". Kolejne markety budowlane, składy i sklepy z glazurą i nic. I wreszcie w jednym z marketów jest to co spodobało się komturowej. Cena tylko trochę zbyt wysoka mimo, że tekafelki są w promocji. Zastanawiamy się... i szukamy dalej. Szukajcie, a znajdziecie. Mały sklepik, a właściwie kantorek z próbkami glazury na przedmieściach Warszawy. Cena znacznie niższa. Chcemy kupić. Nie ma. Sprzedawca musi zamówić u producenta. Będą za dwa dni. Płacimy zaliczkę i jedziemy do domu. Trzeba jeszcze kupić pasującą terakotę. Z powodu zmęczenia odkładamy zakup terakoty na inny termin.

tomek1950
18-01-2007, 18:59
Zamówione kafelki faktycznie były za dwa dni. Miły pan zadzwonił, podjechałem do sklepiku i załadowałem do "knedliczki" (Felicja combi) i potoczyłem sie do "komturii". Oczywiście musiałem najpierw zapłacić :evil: jednak cena była znacznie niższa niż w pobliskim hipermarkecie budowlanym. :o :D
Przypłaszczona do drogi, ciężarem kafelków, "knedliczka" dojechała bez problemów.
Był piątek wieczór, darowałem sobie rozładunek i wmocniwszy się "tatafruitem" poszedłem spać. Rano znów obudziły mnie głosy :o Przecież tego "tatafruita" nie było dużo :o Przez zaspaną głowe przebiuegła myśł. Raptem dwie puszki.
Spojrzałem na zegarek dochodziła ósma.
Tak jak stałem, a własciwie spałem, wyskoczyłem z łóżka, a konkretnie z położonego na podłodze materaca.
Uzbrojony w solidny kij uchyliłem drzwi by zobaczyć kto zacz...

cdn

tomek1950
19-01-2007, 18:30
Napisałem ciąg dalszy, wysłałem i... wcięło :evil:

tomek1950
19-01-2007, 19:18
Przed domem zobaczyłem niedużą ciężarówkę z zaprzyjaźnionej hurtowni budowlanej w której robiłem większość zakupów. Obok znanego mi kierowcy stało trzech młodych ludzi. Przywiozłem ekipę do ocieplania domu oznajmił na powitanie kierowca. Chłopaki zaczęli wyładowywać z samochodu przywiezione materiały oraz narzędzia. Najciekawsza była ogromna wiertarka z zamocowanym mieszadłem. Pamiętała chyba czasy wojny koreańskiej.
Ekipa "ocieplaczy" była wesoła, by nie powiedzieć wesołkowata. W zasadzie jeden z nich potrafił układac ocieplenie. Pozostali pełnili funkcje pomocnicze. PPP. Przynieś, Podaj, Pozamiataj. No może dwa P. Nie pamietam by zamiatali, ale może moja pamięć na starość słabnie :wink:

tomek1950
22-01-2007, 23:13
Zorientowałem się, że ekipę "ocieplaczy" trzeba pilnować na każdym kroku. Im zależało na błyskawicznym "odwaleniu" a jak, to już nie istotne.
Zaczęli od zbicia tynku. Robota nawet się im podobała. Robili zawody, kto jednym uderzeniem lub podważeniem zwali większy kawał. Długo to nie trwało. Koło południa po tynku na ścianach nie było śladu.
Chłopcy chcieli przystąpić natychmiast do klejenia styropianu.
STOP. Proszę oczyścić najpierw ściany z resztek zaprawy i zagruntować. Oj, nie byli zadowoleni. "Panie, my zawsze tak robimy i jest dobrze". A ja sobie tak życzę, odpowiedziałem. Zrobili, z moją i syna pomocą. Bardzo przydatny do opryskania ścian gruntem był ogrodowy opryskiwacz. Była to jego pierwsza "praca". Prawdę powiedziawszy to ściany z zapałem opryskał mój syn. Wiedziałem, że porządnie to zrobi i nie muszę go pilnować.
Cieszyłem się, że dom będzie ocieplony. Ściany niby grube, ale cegła, albo glina. Akumulację mają dobrą, jednak przenikalność również. Grubość ocieplenia - 20 cm styropianu. W końcu to Polska Syberia i trzydzieści stopni mrozu to żaden wyjątek. Zdzichu rozpoczął murowanie schodów na taras. Materiałem miały być kamienie, których na działce mam dużo. Ciężka praca. Trzeba dobrać kamienie tak, by powierzchnia była w miarę płaska. Chciałem kupić specjalną zaprawę do murowania kamieni, ale Zdzichu zaprotestował. Zrobię własną. Będzie lepsza. Nie wiem dlaczego, ale uwierzyłem i... minęło od tego czasu kilka lat, a kamienie trzymają się jak należy. Żaden ani drgnie.


PS Prawdopodobnie przez kilkanaście najbliższych dni będę nieobecny na forum. Proszę o wybaczenie. Sprawy rodzinne.

tomek1950
05-02-2007, 18:12
Jestem. Wróciłem z niedalekiej podróży do Szwecji. Pojechaliśmy pożegnać tam zmarłego tragicznie przyjaciela. Smutna wyprawa, a jednocześnie trochę nostalgiczna. Zarówno moja żona jak i ja byliśmy w Szwecji wielokrotnie. Znamy Sztokholm. Chodziliśmy tymi samymi ulicami co przed laty. Te same, a jednak inne.
No ale to forum budowlane więc kilka słów o budownictwie. Mieliśmy tym razem odwiedzić dwa domy, jeden stary stuletni wyremontowany kilkanaście lat przez naszego zmarłego przyjaciela, drugi znacznie nowszy. Byliśmy też w mieszkaniu w bloku. Takie niewielkie osiedle w Uppsala. Kilka wieżowców po 8 pięter, kilka 2-piuętrowych domów.
Domy przeważnie buduje się w skandynawii w technologii szkieletowej. Czasami są to elementy prefabrykowane i taki dom powstaje w kilka dni. Bryła budynku jest prosta, zwarta. Dach przeważnie 2 spadowy, czasami jakies okno połaciowe. Ciekawostka, większość domów jest podpiwniczona. Może nie jest to piwnica w naszym rozumieniu, bo warstwa ziemi jest przeważnie dość cienka, a pod spodem skała, ale w tej najniższej kondygnacji są wszystkie pomieszczenia techniczne, jak pralnia, kotłownia ze zbiornikiem na olej, spiżarnia, sauna, pomieszczenie rekreacyjne, szafy na ubrania, czasami pokój
telewizyjny i pokój gościnny z łazienką.
Domy nie są duże. 150 m + oczywiście drugie tyle w "piwnicy". Dobrze ocieplone. Z uwagi na dbałość Szwedów o ekologię opłacalne jest instalowanie pomp ciepła. Są jakies dopłaty.
A moje wrażenia? Sporo jeździłem tym razem samochodem. W mieście 50 km/h obok szkół od poniedziałku do piątku od 7 do 18 - 30 km/h. I wszyscy tak jadą. Nie ma wyścigów, rozpędzania pieszych. Pieszy na jezdni jest "świętą krową".
Trochę nudno, ale łatwo się jeździ. :)

tomek1950
06-02-2007, 23:57
Dobra, wracam do remontu "komturii". Zdzichu pracowicie dobierał kamienie, a tych ci u nas dostatek.
Niestety po opłaceniu materiałów, i robocizny na kredytowym koncie zaczęła wyzierać podszewka. Niestety wszystko co dobre się kończy. Oczywiście lepiej jak kończy się remont, a kasa zostaje. Niestety w naszym przypadku było odwrotnie. Wspominany tu pan Romek, każdemu moge go z czystym sumieniem polecić i wiem, ze będzie zadowolony zarówno z wykonanej pracy jak i ceny, zamontował schody na poddasze. Ładne, tylko niestety strome. Inaczej się nie dało. Poddasze ma być używane w zasadzie tylko od wielkiego dzwonu. Dziadek z żoną (komturowa jak narazie jest tylko żoną dziadka, bo następne pokolenie wyłacznie męskie :) , no może w tym roku to się zmieni. ma jeszcze jedną szansę).
Najważniejszą sprawą było zrobienie dużej łazienki na gotowo. No, prawie na gotowo. Podjął się najmłodszy z ekipy dekarzy, pan Zenek. miał na to całą jesień i zimę. Kafelki zostały dowiezione. Wprawdzie terakota na podłoge nie była w tym kolorze jaki sobie komturowa wymarzyła, ale innej pasującej do glazury nie udało się kupić. Trochę problemów było z blatem. Wymierzyłem najdokładniej jak się dało i w hipermarkecie budowlanym kazałem przyciąć na odpowiedni wymiar całą płytę sklejki wodoodpornej. Niektóre paski miały być szerokości 8 cm, a przepisy BHP zezwalały na cięcie min 10 cm. Dało się jednak "ugadać "Pana od piły" i dociął jak chciałem. Było to dość trudne zadanie geometruczne do rozwiązania. Z arkusza sklejki zrobić blat do łazienki tak by nie było odpadów. Udało się. Jedynym odpadem było wycięcie dziury na umywalkę. Jednak i ten odpad udało się zagospodarować. Zrobiłem z niego blat stolika dla wnuka. Pomysłowy Dobromir? :)
Pocięty arkusz sklejki na bagażnik i do "komturii". Pan Zenek czekał.

tomek1950
07-02-2007, 16:22
Moja "knedliczka" jako pojazd wizytowo-budowlany jest niezawodna. Czego ona juz nie wiozła. Cement, bloczki, papę, trochę mebli. drzwi, pręty zbrojeniowe i wiele innych niezbędnych przy remoncie materiałów i sprzętu. Pamiętacie przygodę z betoniarką? :) .
Wiozłem nią również młoda parę :) "knedliczka" ustrojona była we wstążeczki, kwiatki i laleczkę. Taki był wybór mojej córki. Miło mi było, że tak zdecydowała.

Sklejkę dowiozłem bez problemu. Przymierzyliśmy z panem Zenkiem do wymurowanych przez niego murków na których miała spocząć. Pasowała idealnie. :)
Schody na taras były gotowe. Zdzicha jednak nie było. Leżał w szpitalu. Te kamienne schody to była jego ostatnia praca. W kilka tygodni później przyjechaliśmy na jego pogrzeb. [']

tomek1950
07-02-2007, 23:24
Takie jest to nasze krótkie życie. Zdzichu cieszył się razem z nami postepami prac, jednak nie było mu dane zobaczyć efektu końcowego. Obecnie zostało jeszcze sporo do zrobienia. Musimy skończyć w tym roku. Czy się uda - zobaczymy.
Pan Zenek przystąpił do pracy. Jednak z uwagi na to, że jego żona pracowała na pół etatu, a musiał ją dowozić do pracy i odwozić do domu jego działalność w "komturii" trwała dziennie zaledwie kilka godzin. Jednak do jakości pracy nie miałem najmniejszych zastrzeżeń. Super. Niestety mokre prace - tynki + klejenie kafelków w łazience wymagały dogrzewania. Głównym źródlem ciepła jest w "komturii" kominek wspomagany elektrycznymi matami. Drewna poszło sporo, a prądu tyle, że kolejna faktura wystawiona przez zakład energetyczny na podstawie prognozy pozwoliła mi zapomnieć o płaceniu rachunków za prąd przez wiele miesięcy. Jednak wcześniej należało opłacić tę zimową fakturę. :evil:

tomek1950
09-02-2007, 00:53
Do komturii jeździmy tak często, jak tylko się da. Oboje kochamy to nasze miejsce na ziemi. Jeździliśmy więc zimą co kilka tygodni. Pan Zenek spełnił nasze wymagania estetyczne na 5+. Z każdym naszym przyjazdem weekendowym widzieliśmy postęp prac wykonywanych z ogromną starannością i ubytek drewna, a przybytek cyferek na liczniku Energii Elektrycznej.
W sumie łazienka wyszła fajna. Planujemy, nie teraz bo ukradną lub zniszczą, instalację kolektorów słonecznych do podgrzewania ciepłej wody. Obecnie elektryczny baniak 80l zamontowany jest w łazience na dole. Docelowo poleci na poddasze. Mam nadzieję, że nawet zimą będzie jakiś zysk energetyczny. Połać dachu skierowana jest dokładnie na poludnie. Druga połać oczywiście na północ :)
Po wykafelkowaniu łazienki, łacznie z blatem, pan Zenek ułożył terakotę w pomieszczeniu w którym kiedyś prażono ziemniaki dla świnek. Pomieszczenie jest usytuaowane trochę niżej, solidne betonowe schodki komtur wylewał osobiście korzystając z pomocy syna.
Mogę się założyć o wszystko, nawet o komturię, że jak bomba walnie dokładnie w komturię i ją w proch obróci, to schodki pozostaną nietknięte ;)

tomek1950
10-02-2007, 00:56
W tym własnie pomieszczeniu, kiedyś z uwagi na prażenie ziemniaków dość gorącym stanąć miała sauna czyli z rosyjska bania, a po szwedzku bastu.
To było nasze marzenie. Tak się złożyło, że rozkoszy przebywania w małym pomieszczeniu o temperaturze czasami przekraczającej 100 stopni zaznaliśmy jeszcze w czasach gdy o saunach w Polsce było cicho. I nie wiem czemu. Przecież podobno już król Bolesław Chrobry zażywał podobnych rozkoszy :) wraz ze swoim dworem.
Pomieszczenie na saunę było gotowe w styczniu. Nie jest to czas najlepszy na dojechanie do "komturii". Jak śnieg posypie, a mróz chwyci taki do 30 stopni to lepiej nie ryzykować. I tak niestety było. Śnieg, mróz i końca zimy nie widać. Głodne sarenki objadły całkiem korę z jednej, kilkuletniej jabłonki, potem posmakowały sadzonych mą ręką świerków, a na deserek schrupały końcówki gałązek sosenki. Myślałem, że sosenka na straty, bo został z niej niewielki kikut, ale ona latem odbiła, rozkrzewiła się i obecnie wygląda całkiem fajnie.
Firmę do budowy miałem już umówioną. Oferta, kosztorys, umowa, której warunki zaakceptowaliśmy w 100% . Z bólem serca wprawdzie, bo w kieszeniach wyczuwaliśmy płótno, a na wyciągach bankowych debet był nawet po "pierwszym". Ale żyje się raz, a marzenia, choć niektóre, trzeba spełniać nie licząc się z kosztami. A o saunie marzyliśmy oboje. Reszta rodziny też.
Jeśli chodzi o wymiary samej kabiny, to wartością graniczną były wymiary użytkowników. Przecież w saunie, by się w pełni zrelaksować trzeba się wyciągnąć, odprężyć.
Najdłuższy wymiar miał... nasz zięć: prawie 200 cm. No i wyszło z prostej kalkulacji, że kabina nie może być mniesza niż 2 m x 2 m. Na szczęście pomieszczenie pozwałało na taką wielkość. Ściany samej sauny muszą być odsunięte od ścian pomieszczenia min. 5 cm.

tomek1950
14-02-2007, 12:59
Termin budowy sauny był kilka razy przesuwany. A to snieg napadał, a to wykonawca się rozchorował, albo inny kataklizm uniemozliwił dojazd i wybudowanie wymarzonego przez nas przybytku. Zaczęliśmy się trochę denerwować, bo na początek maja urządzaliśmy koleżeńskie spotkanie i sauna, a właściwie pobyt w nagrzanym wnętrzu miał być kulminacyjnym punktem programu. Wreszcie pod koniec kwietnia udało się ustalić termin montażu. Wykonawca jechał z południa Polski, miałem się dosiąść w Warszawie i razem pojechać do "komturii". Obładowany elementami sauny samochód jechał jednak wolniej i wykonawca obawiał się, że nie zdąży przed zamknięciem odebrać ze sklepu zamówionego pieca, kamieni, lampy i drzwi. Pojechałem więc na Bartycką sam, odebrałem towar i czekałem pod sklepem na wykonawcę. Największym elementem były drzwi wykonane z hartowanego, przyciemnianego szkła, solidnie zapakowane wraz z futryną w wielkie tekturowe pudło wypełnione dla bezpieczeństwa styropianem. Wreszcie, już po zamknięciu sklepu, samochód dojechał. Zapakowaliśmy cały majdan do środka, odstawiłem swoją "knedliczkę" na parking i w drogę. Do komturii dojechaliśmy wieczorem. Wykonawca z pomocnikiem wzięli się ostro do roboty. Trochę im pokibicowałem, trochę pomogłem w połączeniu instalacji elektrycznej i poszedłem spać. W całym mieszkaniu było czuć zapach świerkowego drewna.
Rano ujrzałem saunę w pełnej krasie. Prawie pełnej, bo brakowało jeszcze drzwi. Do ich montażu potrzebne były trzy osoby. Dwie miały unieść ciężkie, grube, szklane drzwi z opakowania transportowego, ustawić je odpowiednio przy zamontowanej już futrynie, a trzecia osoba miała przykręcić je do zawias.
Omówiliśmy dokładnie sposób przeprowadzenia całej operacji. Ja z pomocnikiem mieliśmy ustawić drzwi we własciwy sposób, a mistrz miał z czuciem umocować je na zawiasach.
Delikatnie wyjęliśmy szybę z pudełka i ostrożnie, by w nic nie uderzyć, wnieśliśmy je do pomieszcenia gdzie stała sauna. Ustawiliśmy je w pozycji pionowej, a mistrz podszedł by przykręcić pierwszy zawias...
W tym samym momencie rozległ się głośny trzask i trzymana przez nas tafla przydymionego szkła zamieniła się w drobne okruchy.
Wszyscy zaniemówili. Dopiero widok sączącej się krwi z drobnych na szczęście skaleczeń przywrócił nam mowę. Ale o czym mieliśmy mówić. Sauna bez drzwi to jak...
Za kilka dni miało się odbyć spotkanie. Nie było możliwości by załatwić nową taflę. Na szczęście miałem jedną całą płytę GK. Wycięliśmy z niej potrzebny kawałek. Zamontowaliśmy na zawiasach i po sprawdzeniu, że piec działa odjechaliśmy z "komturii". Napisałem tylko na drzwiach flamastrem:
Sala posiedzeń
Sauna
Bastu
Bania
Za dwa dni miałem tu wrócić, stopniowo rozgrzewać saunę do coraz wyższych temperatur, a próba generalna czyli pierwsze użycie zaplanowane było na weekendowy przyjazd gości.

tomek1950
18-02-2007, 00:09
Jako mistrz przykazał, pierwszego dnia saunę do 40 stopni. Zapach świerkowego drewna w całej "komturii" można było wyczuć. Następnego ciutkę więcej, ale żeby tam posiedzieć to jeszcze zbyt mało, a na trzeci dzień goście zaczęli zjeżdżać.
Moja koleżanka małżonka kończyła dość sfeminizowany kierunek studiów. W jej grupie był jeden facet, ale że zdolny był niebardzo, a do tego do ksiąg zapału nie mia,ł to po krótkim czasie z hukiem ze studiów wyleciał. I co, myślicie, że ciężko mu się żyje? Jakieś tam, łatwiejsze studia skończył, ale na pierwszych stronach gazet codziennie można o nim poczytać. W politykę się bawić zaczął i choć zdolny dalej nie jest, to nie tylko posłem, ale i ministrem został. A może właśnie dlatego, że nie jest zbyt błyskotliwy? Proszę nie pytać kto to :)
Tak więc pod "komturię" kolejne samochody podjeżdżać zaczęły, tłok się zrobił ogromny i zastanawiać się zacząłem czy jakiejś sygnalizacji świetlnej przy wjeździe nie zainstalować.
Droga z Warszawy na Mazury wiedzie przez Wyszków. Od kilku lat omija się, remontowaną obecnie obwodnicą Radzymin, ale dojechanie do rondka w Wyszkowie, latem w piątek to próba nerwów. Korek na kilka kilometrów.
Byliśmy w kontakcie telefonicznym w jadącymi gośćmi i mogliśmy przewidzieć kto kiedy dojedzie. Ostatnia koleżanka dotarła do "komturii" dobrze po północy.
Kolacja, oczywiście na raty bo w takiej sytuacji nie da się wszystkich na raz przy stole usadzić, krótka rozmowa i trochę och i ach, bo od poprzedniego spotkania trochę się zmieniło i spać.

tomek1950
19-02-2007, 00:16
Kolacja na raty, ale śniadanie to już razem, na tarasie. Wschodzące słońce, widok na łąkę przed tarasem i pobliski las. Jeśli chodzi o słońce, to ono wschodziło od mniej więcej od 6 godzin, ale to drobiazg. Łąka i las były cały czas w tym samym miejscu.
Po śniadaniu - czas wolny. Część dziewczyn wybrała się na spacer do pobliskiego lasu. Po jakimś czasie na drodze widzieliśmy jakieś zamieszanie. Krzyki, śmiechy. Co się dzieje?
Nadciągnęła pierwsza trzyosobowa grupka dziewczyn. Akurat ta grupka, a właściwie 2/3 odznaczała się... no, przyznam się, że słów mi braknie :) by to delikatnie opisać i nie zostać zbanowanym...
OK "Dużymi niebieskimi oczami". To się chyba teraz tak nazywa :oops:
Jeśli jestem w błędzie odnośnie słownictwa, proszę o info na priva :D
I ta grupka właśnie, wracając z lasu, przechodziła obok łąki na której pasła się klacz sąsiadów. Klacz, jak to klacz urodziła kilka tygodni wcześniej uroczego źrebaka. I ten kilkutygodniowy źrebak właśnie.... Ale po kolei
Klacz przywiązana była do palika. Źrebak hasał wolny i swobodny, ale zawsze w odległości kilku metrów od swej mamy. Co jakiś czas zaglądał do "mlecznego baru" ku wyraźnemu zadowoleniu swej mamuśki.
Nagle zauważył idące drogą trzy kobiety.
Do dziś nie jestem w stanie tego zrozumieć. Może dlatego, że nie jestem (jeszcze?) koniarzem, ale w jego źrebięcej łepetynie zaświtała myśł, że może mleczko z większego baru lepsze. Pogalopował więc na spotkanie naszych gości i wiedziony chyba instyktem :o zaczął całkiem trafnie ...

tomek1950
19-02-2007, 17:35
Dziewczyny ze smiechem zaczęły odpędzać nachalnego źrebaka. On nie dawał za wygraną. Cała grupka zaczęła oddalać się od przywiązanej klaczy. Klacz od początku zaniepokojona była zachowaniem swojego dziecka. Rżała co jakiś czas przywołując małego. On jednak był głuchy na matczyne wołania. Wreszcie dziewczyny puściły się pędem w kierunku "komturii". Źrebak za nimi w radosnych podskokach, cały czas usiłując dostać się do "baru".
Patrzyliśmy na to siedząc na tarasie i zarykiwaliśmy się ze śmiechu. Wreszcie dziewczyny, zdyszane wpadły na taras. Źrebak zaczął wspinać się za nimi po schodkach. Klacz, która została na pastwisku pod lasem rżała i tupała nogami szarpiąc się na wszystkie strony. Postanowiłem wkroczyć do akcji. Pytanie jak? Próbowałem źrebakowi wytłumaczyć niestosowność takiego zachowania wobec naszych gości, ale olał mnie całkowicie. On chciał do "baru". I pchał się ze wszystkich sił. Małe to było, ale dość silne. Wiedziałem czyje to zwierzęta, zadzwoniłem więc do gospodarzy po pomoc. Przyszła córka. Oboje próbowaliśmy zagnać, przepchnąć lub wyciągnąć upartego malca, ale on zaparł się kopytkami jak osioł i nie było siły by go ruszyć.

tomek1950
19-02-2007, 22:52
Dopiero przyprowadzenie klaczy na nasze podwórko pomogło. Z niechęcią, z opuszczoną głową, powoli, podobnie jak ja zaraz po kupnie chałupki, szedł za swą mamą mały źrebak. Co kilka kroków stawał, odwracał głowę w kierunku "komturii" i nawet z oddali wpatrywał się głęboko w największe "błękitne oczy".

tomek1950
21-02-2007, 11:44
Siedzieliśmy na tarasie. Pogoda była wspaniała. Poranna zabawna przygoda ze źrebakiem wprawiła wszystkich w dobry humor. Nawet "napastowana" nie żywiła do zwierzaka urazy. Rozmowy toczyły się, jak to zwykle w takich sytuacjach, o dzieciach, pracy, perspektywach. Czasami przebąkiwano o nadchodzącej emeryturze. Obiad wzięły dziewczyny na siebie. Moja teściowa mawiała: Gdzie kucharek sześć, tam... cycków dwanaście. Obiadek wyszedł taki sobie. Cała masa jarzyn, surówek, a gdzie mięsko? Jako intendent musiałem dbać tylko o napitki. Pracu zbyt dużo nie miałem, bo dziewczyny nie były trunkowe i nie musiałem uzupełłniać zapasów. To co mnie najbardziej ucieszyło po obiedzie, że gary i talerze chyba same się pozmywały. Nie zauważyłem nawet jak i kiedy.
Postny obiadek odbiłem sobie przy wieczornym grillu. Karkóweczka którą zamarynowałem poprzedniego wieczoru i przez prawie dobę dojrzewała w chłodnej piwnicy była krucha, soczysta i aromatyczna.
Po kolacji padło hasło "idziemy do sauny". Wszyscy byli za i nagle zgrzyt. Sześć kobiet, w tym komturowa i ja jeden rodzynek w tym towarzystwie. Rozgorzała dyskusja, jak ten problem rozwiązać. Część z nas, bywała wielokrotnie w koedukacyjnych saunach. Trzy dziewczyny nigdy w saunie nie były i one miały największe opory.

tomek1950
25-02-2007, 16:11
Wszystko w tej naszej "komturii" niewykończone. No może nie wszystko. Wykończony został kredyt :evil: i oszczędności. Ceny materiałów poszły w górę robocizna też do tanich nie należała, ale wyboru nie mieliśmy. Kredyt trzeba spłacać, a rata nie mała, bo staruchom kredytu na 30 lat nie dają.
Trochę materiałów kupionych wcześniej było. Postanowiłem, że co dam radę zrobić zrobić sam to zrobię. Dwóch lewych rąk nie mam. Na pierwszy ogień poszło dokończenie instalacji elektrycznej. Kiedyś nawet miałem uprawnienia. Dawno to było, ale było. Zresztą te prace były proste. Montaż gniazdek, wyłączników, Przeciągnięcie kilku przewodów, lub przesunięcie gniazdka bo życie pokazało, że wygodniej będzie w innym miejscu.
Zamontowałem światło w piwnicy. Nie trzeba już tam schodzić z latarką.
Największą pracą którą w dużym stopniu wykonał samodzielnie syn to ułożenie na górze drewnianej podłogi. Deski kupione były rok wcześniej. Nawet nieźle mu to wyszło. Zostały do przybicia listwy i obrobienie drewnem otworu wejściowego + jakaś balustrada i klapa. Zimą, kiedy będziemy w domu sami, nie ma sensu ogrzewać niezamieszkałego poddasza.

tomek1950
25-02-2007, 22:51
To nie było ostatnoe słowo :D

tomek1950
26-02-2007, 07:34
usiłowałem wkleić zdjęcie :evil: i ... :(

tomek1950
26-02-2007, 07:35
Chciałem wkleić zdjęcie :evil: i ... :(

tomek1950
26-02-2007, 08:48
Uparty jestem :D

http://images20.fotosik.pl/98/77123aa4cf4185bc.jpg

Tak wygląda komturia oglądana z góry :D

tomek1950
28-02-2007, 12:58
I zaczęlo się sztukowanie. Zrobiliśmy z synem remanent tego co mamy i spis tego co będzie potrzebne. Niestety obie listy różniły się w wielu miejscach. To co zostało było w większości nieprzydatne w pracach które zamierzaliśmy wykonac. Trochę styropianu zagospodarowałem w ten sposób, że wyłożyłem od góry strop w wiatrołapie. Nie do końca, bo jeszcze został kawałek desek do ułozenia. Uporządkowałem instalację elektryczną w łazience. Kabelki wreszcie przestały smętnie zwisać z puszek. Żona była zadowolona.
Teren wokół komturii, to niczym nie skażona przyroda. Chwasty na terenie który kiedyś, w dalekiej przyszłości zamienić ma się w piękny ogród :wink: wyrastają nad podziw dorodne, mimo, że ziemia tu niezbyt urodzajna. Najpiękniejsze okazy mają po 2 m.
I coś mi się zamarzyło. Posadzić na tym ugorze winorośl. Czy będą rosły, czy nie wymarzną, czy owoce dojrzeją przed zimą? Trzeba było sprawdzić doświadczalnie. Zakupiłem u specjalisty od fajnych roślinek kilka sadzonek różnych odmian, podobno najbardziej odpornych na mrozy i posadziłem. Zielonym do góry.

tomek1950
14-03-2007, 18:06
Odbiegnę dziś od chronologii. Dzień dzisiejszy, a własciwie kilka ostatnich, które spędzam samotnie w "komturii". Przyjechałem w sobotę wieczorem. Cel przyjazdu: "Wyszlifować strop (belki i deski) przynajmniej w jednym pomieszczeniu."
Strop jest drewniany. Belki 20x20, dechy niektóre szerokie na prawie 40 cm mają około 100lat. Przez ten czas mocno zbrązowały, kolejne pokolenia które tu mieszkały wbijały w belki niezliczone ilości gwoździ. Na belkach widać ślady obróbki siekierą. Ponieważ w pewnym okresie oryginalny strop zakryty został od spodu deskami, obity trzcina i otynkowan,y w wielu miejscach na belkach pozostały ślady zaprawy. Te dechy z trzciną usunęliśmy dość dawno. Nadszedł czas by zacząć robić w "komturii" ładnie.
Na pierwszy ogień poszedł jeden pokój. Wyniosłem co się dało, założyłem gustowny granatowy kombinezon, maseczkę p. pyłową, gogle i przystapiłem do raźno do pracy. Pierwszego dnia próbowałem różnych technologii. Śzlifierka oscylacyjna, szczotka obrotowa, wiertarka z tarczą do szlifowania (papier przyczepiany na "rzepa").
Boczne powierzchnie belek to była pestka. Wprawdzie nie wszędzie można dotrzeć narzędziem i niektóre miejsca będą wymagały "ręcznego dopracowania" wygląda to nieźle.
Schody zaczęły się kiedy musiałem szlifować belkę od spodu i leżące na niej deski. Po kilku chwilach przestawałem widzieć. Po pierwsze, pył osiada na goglach, po drugie w powietrzu zaczyna unosić się tyle pyłu, że wygląda to jak gęsta mgła. Maseczka p. pyłowa skutecznie ogranicza oddychanie. Po kilku minutach szlifowania w ten pozycji mam dosyć. Nic nie widzę, a w gardle i w nosie mimo maski mam pokłady pyłu. No i ręce drętwieją.
Kiedy spojrzałem na swoje odbicie w lustrze... łysina zniknęła, tyle że resztk włosów przybrały rudą barwę, a czółko miało kolor jak opalenizna pewnego polskiego mulata. :wink:

tomek1950
15-03-2007, 13:53
NIENAWIDZĘ SZLIFOWANIA SUFITU :evil:
Mam tego dość.

tomek1950
19-03-2007, 17:25
Od dziś deseczki szlifują się rękami najemnego, młodego chłopaka. Sympatyczny, nawet starannie pozamiatał, a pracował bardzo sumiennie i zrobił naprawdę dużo. Może jutro skończy pierwsze ponieszczenie.
Ciałem jednak znów odbiec od remontu i opisać coś ciekawego.
To było wczoraj. Wyszedłem rano, po sniadaniu na papierosa. Wiem, że niezdrowo, ale z męskich przyjemności golenie mi odpadło, więc coś w zamian. Dość daleko od domu na środku dużego pola zauważyłem parę żurawi. Tańczących żurawi. Właściwie to tańczył jeden. Dreptał w miejscu, podskakiwał, machał skrzydłami, tanecznym krokiem to zbliżał, to oddalał się. Obserwowałem ten taniec przez lornetkę kilkanascie minut. Ten taniec był niesamowity. Brakowało tylko muzyki. :D

tomek1950
21-03-2007, 16:23
Zostanę przy szlifowaniu stropu. Jedno pomieszczenie zrobione. To znaczy strop i belki wyszlifowane. Będzie trochę drobnych poprawek, ale to pryszcz. Co dalej ze stropem? Wosk, lakierobejca. Nie wiem jeszcze. Koleżanka małżonka będzie decydowała o kolorystyce. Ja się na tym nie znam. :wink:
Dziś zawartość kuchni wylądowała w pokoju :evil: Sodoma i Gomora :evil: Herbata zginęła nie wiadomo gdzie, chleba nie mogę odszukać. Przynajmniej nie przytyję. Bałagan w chałupie okropny. I ten kurz. Strop w kuchni będzie chyba skończony jutro. Waham się czy już rozbierać prowizoryczne murki na których dotychczas oparty był blat roboczy i zlewozmywak. Czas mysleć o zakupie mebli do kuchni. Wiąże się to z przesunięciem zlewozmywaka, a więc kucie bruzd na rury, przesunięcie kilku kontaktów. Tyle, że te meble to w planach :D więc w tej chwili nie wiadomo gdzie mają być kontakty. :evil:

tomek1950
22-03-2007, 08:38
Dziś z samego rana miałem sympatyczną przygodę. Pojechałem po swoją jednoosobową ekipę. Droga przez las, kręta, pełna dziur. Jechałem powoli. W pewnym miejscu las się kończy i kilkaset metrów droga prowadzi przez łąki. Później mały mostek nad kanałem melioracyjnym, kilka zakręrów. Z obu stron drogi rowy wypełnione wodą i porośniete trzciną. Zwolniłem i powoli, na drugim biegu omijałem liczne dziury w szutrowej nawierzchni. Ostatni zakręt i... zdębiałem. Na środku drogi, w odległości kilkunastu metrów, zobaczyłem parę żurawi. Stanąłem. Żurawie też. Patrzyliśmy na siebie znieruchomiali przez kilka sekund.
W końcu żurawie odwróciły się i majestatycznie uniosły w powietrze.
A ja nie miałem aparatu. :evil:
Wspomnienie jednak pozostanie. :D

tomek1950
24-03-2007, 02:12
Wiosna. Znów wiec będzie ornitologicznie.
Dziś rano zobaczyłem pierwszego bociana. Stał, na obu nogach na gnieździe w sąsiednie wiosce. Kiedy wracałem nad lasem zobaczyłem parę ptaków krążących w powietrzu. Duże były. W zeszłym roku widziałem w tym miejscu parę orłów. Ponieważ nie jestem ornitologiem rozpoznanie drapieżników przychodziło mi z trudnością. Szczerze mówiąc to zupełnie ich nie rozpoznawałem. Orzeł, myszołów, kania, jastrząb i parę innych wyglądało początkowo tak samo. Jedne były większe, inne mniejsze. Nie smiejcie się proszę. Czy ktos z miastowych nieprofesjonalnych ornitologów potrafi rozróżnić gawrona od kruka?
Te ptaki które zauważyłem... to były bieliki. Tak na 99% nad moją głową bujała w powietrzu para bielików. Od innych drapieżców różnią się kształtem ogona. Taki mądry jestem, bo sporo czasu spędziłem grzebiąc w książkach i internecie. :)
Pewności jednak nie mam.
Po północy, a więc dziś mysiałem wyść do samochodu. Otworzyłem drzwi i nagle do wiatrołapu wleciał przestraszony ptaszek. Wróbelek mazurelk. Często siadywał i nocował pod daszkiem nad drzwiami. Tłukł się biedak o ściany i sprzęty i nie miał zamiaru wyfrunąć na zewnątrz.
Cióż miałem robić? zamknąłem drzwi. Zgasiłem światło. Musi biedak przekimać do rana w wiatrołapie. Mam nadzieję, że się nie zestresuje zbytnio.
Dobranoc

tomek1950
24-03-2007, 11:18
Rano ptaszek odleciał z wiatrołapu. :D

tomek1950
03-04-2007, 13:14
Niepisałem kilka dni dziennika, bo byłem wkurzony na siebie. Na własna głupotę. Narobiłem sobie dodatkowej roboty. :evil: I pozbawiłem chałupkę całkowicie wody. W ostateczności mogłem czerpać wodę z węża ogrodowego.
Jak do tego doszło?
Miałem wywiercić otwór w ścianie łazienki. Rurki doprowadzające wodę do umywalki były w odległości około 20 cm. Ściana cienka, ale cegła twarda jak skała. Oryginalna z Prus Wschodnich, przedwojenna. Specjalnie na tę okazję kupiłem lepsze wietło widiowe bo wiedziałem co mnie czeka. Przyłożyłem się, wiertło powoli wchodziło w scianę.
I nagle w otworu trysnęła woda i to pod dość dużym cisnieniem. Szczęśliwie nie na wiertarkę. Mam wprawdzie różnicówkę, ale...
Pędem do piwnicy by zakręcić zawór. Woda przestała ciec. Zacząłem się zastanawiać skąd do diabła ta rura w tym miejscu?
No tak, początkowo w łazience mieliśmy mały 15 litrowy boiler. Po zamontowaniu dużego niepotrzebne już rurki zostały skrócone i zaślepione. Zapomniałem o tym :evil:

tomek1950
24-04-2007, 01:13
Spadłem na 5 stronę, przepraszam, postaram się poprawić, ale zbyt dużo się dzieje, nie tylkow sferze remontowej. Później napiszę i o tym. Jestem w euforii po dzisiejszym dniu. Wybiegam więc w przyszłość :D
Ziemia pod wymarzoną winnicę mazurską została dziś zaorana. Za dwa lata może będą pierwsze owoce, a za trzy pierwszy sok z wytrawnych, czerwonych winogron. :D
Obiecuję poprawę, proszę nie bić. Wprawdzie nie oddam, bo jestem łagodnego usposobienia, ale bijącemu może ręka spuchnąć. :wink: :D

tomek1950
26-04-2007, 17:05
Pomysł winnicy na części mej "komturskiej posiadłości" :wink: chodził mi po głowie od kilku lat. Wprawdzie te okolice to polska Syberia, do naszego bieguna zimna czyli Suwałk niedaleko, ale czemu nie spróbować? Odpychałem te mysli od siebie sam stukając się w głowę, która za każdym razem dudniła pustką tam panującą, ale w tym dudnieniu mozna było usłyszeć: spróbuj... spróbuj...
Wreszcie uległem. Nie byłem w stanie wytrzymać tego głosu. Poważnie zacząłem obawiać się o swoje zdrowie psychiczne. Zakupiłem w pewnym dobrym gospodarstwie ogrodniczym kilka sadzonek winorośli i posadziłem przed południową ścianą domu. Przeczesałem internet w poszukiwaniu informacji jak te roslinki pielęgnować. Dosyć to wszystko skomplikowane, a kupiona ponadto książka na temat naukowego przycinania pędów winorośli narobiła mi takiego zamętu w głowie, że po jej przeczytaniu nie wiedziałem kompletnie ciąć, czy nie, w którym miejscu i kiedy. Rozciągnąłem tylko druty i w miarę wzrostu pomagałem roślinkom się doń przyczepiać. Dodatkowo, by zachęcić je do bujnego wzrostu przemawiałem do nich czule. Jesienią wokół każdej winorośli usypałem dość duży zgrabny kopczyk i miałem nadzieję, że zbyt zimno im nie będzie. I miałem rację. Zima wprawdzie była ostra, mróz do 27 stopni, a śniegu niewiele, przetrwały. Wiosną wypuściły pąki które rozwinęły się w listki a nawet pokazały się małe kwiatki. Winogronka rosły całe lato powoli zmieniając barwę z zielonej w granatowo czerwoną. Grona były wprawdzie niewielkie i dość rzadkie jednak to były bardzo młode roślinki.
Do zbioru przystąpiłem pod koniec września. Dużo tego niebyło, jakieś pół kilograma z czterech krzaków.

tomek1950
26-04-2007, 22:55
Skoro powiedziało się "A" to trzeba powiedzieć "B" i całą resztę abecadła. Widać winorośl jest w stanie rosnąć nawet w klimacie mazurskim. Na ten rok zaplanowałem założenie większej winnicy. Od kuzynki dostałem około 100 sadzonek. Z Warszawy przytargałem "glebogryzałkę" i zacząłem hi, hi "uprawiać ziemię".
Ta gleba chyba nigdy pługa nie widziała. Gliniasta, kamienista, twarda ja skała. Glebogryzarka zamiast ją gryźć, toczyła się po powierzchni. Dobrze, że w chwili wyrwania rączki rozlączało się sprzęgło i maszyna zatrzymywała się sama. Jeden przejazd, a własciwie pogoń za uciekającą maszyną, drugi, trzeci. Pomału udało się okiełznać niesforne "ustrojstwo". Po 20 przejazdach zagonek przed domem był gotowy. Udało się wsadzić kilka winorośli.
Uznałem, że nabrałem odpowiedniej wprawy w posługiwaniu się maszyną, wystawiłem sobie prawo jazdy na "glebogryzałkę" i pojechałem, pchając te motorowe taczki na miejsce gdzie miała powstać prawdziwa winnica. To miejsce to nachylony w kierunku południowym niewielki stok. Uruchomiłem maszynę i tak jak poprzednio zaczęła się walka. Kto silniejszy. Najfajniej musiało wyglądać zawracanie. Maszyna nie ma wstecznego biegu i by przejechać pole ponownie trzeba zawrócić. Podskakiwała maszyna, podskakiwałem ja. Nie wiem kto wyżej. Kilka tygodni wcześniej prosiłem kilku miejscowych o pomoc w zaoraniu ugoru. Oczywiście odpłatnie, ale chęci nie było. Kiedy tak "spacerowałem" w podskokach z maszyną drogą przejeżdżał samochód. Kierowca zahamował. Nieszkaniec wsi. Podszedł, popatrzył z politowaniem na warszawiaka biegnącego za upartą glebogryzałką i bez zbędnych słów obiecał zaoranie poletka komtura. Po godzinie od strony wsi ukazał się potężny traktor z doczepionym pługiem. Żelastwo wlazło w twardą glebę na jakieś pół metra jednocześnie odwracając ziemię na drugą stronę. W pól godziny zaorane zostało kilkaset metrów zbocza. Najwięcej czasu zajęło zawracanie potężnej maszyny na niewielkim skrawku pola.

tomek1950
29-04-2007, 12:41
Traktorzysta obiecał zabronować zaorane pole następnego dnia. Zadowolony pojechałem do Warszawy. Resztę sadzonek zostawiłem zadołowane w ziemi mając nadzieję, że kilka dni, do mojego powrotu przeżyją. Wróciłem wczoraj późnym wieczorem. Niestety potężne skiby jak były, tak i zostały. Muszę jutro uruchomić maszynę i przegryzać się przez bruzdy i skiby. Ciekawe czy będzie łatwiej, ziemia wzruszona, czy trudniej. Bruzda, skiba, bruzda skiba...
Dziś dalszy ciąg prac w domu. Dalsze kucie bruzd na rury i przewody. Muszę założyć nowe obwody pod piekarnik, płytę kuchenną, mały boiler. Poprzesuwać kilka kontaktów i wyłączników, bo są wyżej niż będzie dolna krawędź wiszących szafek. Na materiały wydałem prawie cały zasiłek dla bezrobotnych. Dobrze, że komturowa pracuje, więc z głodu nie umrę.

tomek1950
04-05-2007, 20:04
Pierwszego maja przyjechała do mnie komturowa z koleżanką. Niestety wizyta krótka bo praca wzywa. I co to za długi weekend?
Wieczorem, pierwszego, jak już było całkiem ciemno wciągnąłem flagę na maszt. 2 maja święto flagi, 3 maja rocznica Konstytucji.
W święto flagi wyjechałem "glebogryzałką" na pole. Qurcze czułem się jak prawdziwy rolnik. Sztukę kierowania oporną maszyną miałem jednak opanowaną. Na zaoranej ziemi było również łatwiej. Tylko te kamienie. Mniejsze i większe. Musiałem zatrzymywać maszynę i odrzucać to co wykopała. Jak przejadę całe pole chyba bedę miał kamienne ogrodzenie winniczki. Na tym co przeryłem, a powstały dwa tarasy szerokości maszyny posadziłem ponad 60 sosen. Mam prywatny las :wink: będą grzyby. Te sosenki posadzone są na górze zakładanej winnicy, będą chronić winorośle od zimnych, północnych wiatrów.

tomek1950
05-05-2007, 12:05
Wielkie święto. Przyjechał sąsiad i wybronował całe moje zaorane kilka dni wczesniej. Teraz trzeba wyzbierać kamienie i resztę korzonków wszelkiej maści, przejechać kilka razy "glebogryzałką" i można sadzić. Zielonym do góry :D
Pogoda piękna i wreszcie ciepło. :D na termometrze + 19 stopni w cieniu

tomek1950
06-05-2007, 19:09
Wczoraj po południu wytaszczyłem maszynerię i ruszyłem uprawiać swoje "hektary" pod winorośl. Po zabronowaniu praca wydawała się być łatwiejsza. Grunt był przeorany na głębokość prawie pół metra i wyrównany broną. Łatwiej było, ale nie do końca. Wprawdzie leżące na wierzchu kamienie zostały wcześniej wyzbierane, ale jednak z każdym przejazdem glebogryzarki wychodziły nowe. Wielki traktor przejechał po poletku ciągnąc za soba wielki pług, jak burza. 5-cio konna glebogryzarka to jednak nie potężny ciągnik. W porównaniu z terenem niezaoranym było jednak znacznie łatwiej i szybciej. Wieczorem poczułem wykonaną pracę kościach. :)
A dziś miałem bardzo miłą wizytę. Odwiedził mnie forumowicz (S.0.Ł.T. Maniak), mieszkający niedaleko, a pochodzący z "mojej" wsi. Czytał ten dziennik, a ponieważ jest zapalonym ogrodnikiem, to niewielką winniczkę również posiada. Czyli na Mazurach można. Można mieć winogrona. To miałem na myśli. :)
Dostałem od niego owoc jego pracy - butelkę czerwonego wina z własnych winogron. Spróbujemy razem z komturową. :)

tomek1950
08-05-2007, 17:20
Dziś 8 maja. W rodzinie komtura święto. Urodziny Żony komtura, Majki (proszę nie mylić z Majką forumową).
Dziś rano dostałem SMSa. Rodzina się nam powiększyła. O 8:15. 3100/55
Czy mogła Komturowa dostać piękniejszy prezent urodzinowy? Chyba nie. :D

tomek1950
23-05-2007, 16:52
Po pierwsze ostatnio bardzo się opuściłem z pisaniem. Wybaczcie proszę. Walczę z przeciwnoscią materii. Kuję sciany, ryję bruzdy i szlifuję sufit. Pył jest wszędzie. Jutro koniec tych kurzących prac i w pomieszczeniu kuchni zacznę układać osobiście glazurę, ciągnąć kabelki elektryczne i montować rurki do wody i kanalizacji.
Po drugie ostatnie posty były zupełnie niebudowlane. Idąc za ciosem pozwolę sobie jeszcze na jeden, pewnie nieostatni, :wink: :D post niebudowlany. Może ktoś z czytających to co wkleję pniżej skorzysta.



"Sprawdź czy chleb ci szkodzi! Czy jesteś jednym ze 100?”

www.celiakia.org.pl

Polskie Stowarzyszenie Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej serdecznie zaprasza 2 czerwca 2007r na II Międzynarodowy Dzień Celiakii, rodzinny piknik organizowany na Rynku Nowego Miasta w Warszawie.
Podczas pikniku chcemy przybliżyć wszystkim uczestnikom oraz mediom tematykę związaną z celiakią oraz problemy ludzi na diecie bezglutenowej. Pomogą nam w tym przybyłe gwiazdy, znani aktorzy i artyści kabaretowi.
Będzie to impreza mająca na celu uświadomienie jak największej liczbie osób istnienie choroby i chorych, którym szkodzi zwykły chleb, podstawowy pokarm w polskiej tradycji żywieniowej. Ponadto będzie to jedyna okazja do spotkania i poznania się osób będących na diecie bezglutenowej, przybyłych z całej Polski w dniu ich święta, które od wielu lat obchodzone jest w Europie.

Celiakia - (choroba trzewna) nie jest alergią, choć często jest z nią mylona. Jest trwającą całe życie chorobą o podłożu genetycznym, charakteryzującą się nietolerancją glutenu - białka zawartego w zbożach (pszenicy, życie, jęczmieniu, owsie). W efekcie zniszczenia przez gluten kosmków jelitowych pokarm wchłania się w minimalnych ilościach, co prowadzi do wystąpienia różnorodnych, poważnych objawów klinicznych. Jedyną metodą leczenia celiakii jest stosowanie przez całe życie ścisłej diety bezglutenowej.

Do niedawna celiakia uznawana była za rzadkie schorzenie występujące głównie u małych dzieci. Nie jest to prawdą - choroba może ujawnić się w każdym wieku, obecnie najczęściej wykrywa się ją u osób 40-50 -letnich. Nie leczona celiakia prowadzi do poważnych problemów zdrowotnych - z osteoporozą, bezpłodnością, zaburzeniami psychicznymi i nowotworami układu pokarmowego włącznie. Celiakię diagnozuje się badaniem krwi na poziom specyficznych dla niej przeciwciał, a następnie wykonuje prosty zabieg pobrania maleńkiego fragmentu jelita do badania (biopsję).

Jest to pod względem częstości występowania druga po hipolaktazji (mleko) nietolerancja pokarmowa człowieka. Ostatnie badania nad jej występowaniem szacują częstość zachorowań na 1:100 osób (tak więc w Polsce chorych jest ok. 380 000 osób!). Niestety - wykrywa się jedynie kilka procent z wszystkich przypadków. Pozostałe osoby nie są świadome choroby, której co prawda nie można wyleczyć, ale z którą można normalnie żyć, jeśli stosuje się ściśle zasady diety bezglutenowej.

Dokładne informacje na temat imprezy:

I Termin – 2 czerwca 2007 r., sobota
II Organizator – Polskie Stowarzyszenie Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej
III Miejsce – Rynek Nowego Miasta w Warszawie, godz. 12.00-19.00
IV Patroni medialni – Rzeczpospolita, Newsweek, Onet.pl, Radio Kolor
V Uczestnicy ze strony organizatorów:
- producenci żywności bezglutenowej ( Ultraeuropa-sponsor główny imprezy, Bezgluten, Schaer, Glutenex,Thermomix, Pecivarne, Finax )
- dystrybutor pierwszego w Polsce domowego testu z krwi na celiakię (wykrywa przeciwciała tTG)
- lekarze gastrolodzy i dietetycy – porady lekarskie i dotyczące diety będą prowadzone przez cały dzień
- Szpital AM im. Prof. Szejnacha – patronat naukowo-medyczny
- Polskie Stowarzyszenie Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej – będzie można zapisać się do Stowarzyszenia oraz poprzeć naszą inicjatywę zmian prawnych dotyczących celiakii (petycja)
- inne organizacje pozarządowe związane z celiakią i dietą bezglutenową

VI Atrakcje:

- Grażyna Wolszczak, Emilia Krakowska, Emilian Kamiński , Justyna Sieńczyłło, Wojciech Błach i Małgorzata Teodorska - będą gotować bezglutenowo, przeprowadzać konkursy itp
- „Kabaret Skeczów Męczących” i „Kabaret Grzechu Warty”
- Mad Science – szaleni naukowcy przeprowadzą eksperymenty fizyczne i chemiczne
- programy widowiskowe dla dzieci, konkursy, warsztaty plastyczne (będą wykonywane prace z produktów bezglutenowych)
- kawiarenka bezglutenowa – ciasta, ciastka, pyszna kawa, herbata
- bezglutenowe degustacje przez cały dzień oraz możliwość zakupu produktów bezglutenowych po atrakcyjnych cenach
- możliwość poszerzenia swojej wiedzy - książki, broszury, ulotki, informacje o chorobie i diecie
- wywiady, rozmowy z zaproszonymi gośćmi

Wszelkie informacje, także o chorobie, diecie i o naszym Stowarzyszeniu znajdują się na stronie internetowej: www.celiakia.org.pl
Serdecznie zapraszamy!


Nasze Stowarzyszenie


Jesteśmy organizacją pozarządową, która powstała w październiku 2006 r., „na bazie” Fundacji „Celiakia”, przejmując jej wszystkie zadania i cele. Chcemy nieść wszechstronną pomoc chorym na celiakię i ich rodzinom, jak również wszystkim będącym z różnych powodów na diecie bezglutenowej. Naszą misją jest szerzenie wiedzy o celiakii w społeczeństwie, pogłębianie jej wśród chorych i ich rodzin, współpraca ze środowiskami medycznymi, a przede wszystkim jednoczenie samych chorych wokół głównego celu, jakim jest poprawa jakości ich życia w świecie „pełnym glutenu”. Pracy jest bardzo dużo, ale wierzymy, że z pomocą wielu życzliwych osób uda się stopniowo realizować nasze cele:

- upowszechnianie wiedzy o chorobie w mediach poprzez różnego rodzaju akcje informacyjne, zmniejszające niezrozumienie, a jednocześnie zwiększające świadomość społeczną i poziom wykrywalności choroby

- nagłaśnianie problemów związanych z kosztami diety, uzyskaniem zasiłku pielęgnacyjnego; próby inicjowania zmian prawnych w celu wprowadzenia w Polsce rozwiązań krajów UE

- informowanie o problemach dorosłych chorych, obalanie mitu celiakii jako choroby małych dzieci, z której się z czasem wyrasta

- uświadamianie producentów żywności o potrzebie pełnej informacji o składnikach produktu (ustawa o składnikach alergizujących)

- zorganizowanie wszechstronnej pomocy dla nowo zdiagnozowanych chorych, ich rodzin, w tym prawnej i psychologicznej, a także stworzenie miejsca, w którym każdy zainteresowany uzyska pełną informację o celiakii i nietolerancji glutenu

- szeroka współpraca ze środowiskiem lekarskim w kwestii celiakii

- wspieranie i śledzenie działalności badawczej dotyczącej celiakii

- integrowanie i jednoczenie osób na diecie bezglutenowej wobec wspólnych problemów


Zapraszamy do zapisania się do Stowarzyszenia – deklaracja członkowska:
www.celiakia.org


Będę w jednym ze stoisk. Nie napiszę w którym, ale chyba jestem łatwo rozpoznawalny. :D
Zapraszam

tomek1950
26-07-2007, 12:04
26.07.2007, 5:10, 3900/56, Tadeusz :D

tomek1950
30-07-2007, 03:30
Minęło sporo czasu, nie, nie od narodzin Tadzia, którego widziałem tylko na kiepskiej fotografii zrobionej komórką, ale od mojego ostatniego wpisu o postępach prac. Działo się dużo i mało, ale są meble kuchenne wraz w wyposażeniem (lodówka, płyta gazowo-elektryczna (czegoś może zabraknąć :evil: normalka.) A wczoraj wszystko zostało podłączone do nowej szafki z bezpiecznikami, działa i to jest suuuuuper. Przez kilka tygodni wszystko było podłączone do przedłużaczy :D
Dzięki Ci ELEKTRYKU ANDRZEJU.
I jeszcze jedno: schodki do domu są gotowe. Z kamienia. :D
Schody to podstawa :wink:

tomek1950
30-07-2007, 23:19
Dzieki pomocy Gagaty mogę dziś te schody pokazać :D

http://images30.fotosik.pl/42/9a9bc69b4c581a32m.jpg

Te stopnie, to oryginalne stopnie. Widać ślady wiercenia drewnianymi kołkami. Szerokość podestu ok. 140 cm. Z drugiej strony podestu jest łagodny zjazd dla wózków

tomek1950
08-08-2007, 17:37
A to schody w całej okazałości. :D
Na tym kawałku ziemu chcę posadzić coś zielonego. DPS podpowiadała irgę, ale obawiam się, że może wymarzać. To północna strona, słońce prawie nie dochodzi bo od wschodu obora, a od zachodu drzewa. Słońca jak na lekarstwo. zaledwie godzinę rano. Może coś doradzicie?
http://images26.fotosik.pl/51/67ba37ae9f33375bm.jpg (http://www.fotosik.pl/showFullSize.php?id=67ba37ae9f33375b)

tomek1950
09-08-2007, 10:09
Takie coś mi zakwitło. :)
http://images23.fotosik.pl/52/8f58ac6833148fe1m.jpg (http://www.fotosik.pl/showFullSize.php?id=8f58ac6833148fe1)

tomek1950
11-08-2007, 21:21
Najstarszym pismem było pismo obrazkowe. Człowiek rysował, tak jak umiał to co widział. Później wymyślono litery, a obecnie wraca się do pisma obrazkowego. Bo czym są np. znaki drogowe lub piktogramy.
Czemu piszę o tym w moim dzienniku? Proste. Po długich i ciężkich próbach chyba nauczyłem się wklejania zdjęć. :D
Teraz zamiast pisać, będę Was zanudzał zdjęciami z "komturii" :D

http://images24.fotosik.pl/55/d0a1ca1341dc26ddm.jpg (http://www.fotosik.pl/showFullSize.php?id=d0a1ca1341dc26dd)

To brukowana polnym kamieniem ścieżka do budynków gospodarczych. Dzisiaj została zakończona jej budowa. Na zdjęciu widać też podjazd dla wózków. Teraz komturowe wnuki, kiedyś, oby nie, sam komtur
:wink:

tomek1950
12-08-2007, 12:34
Takie ptaszki latają często obok "komturii" :D

http://images29.fotosik.pl/55/83973f19a56fc758m.jpg (http://www.fotosik.pl/pokaz_obrazek/83973f19a56fc758.html)

tomek1950
12-08-2007, 15:15
Muszę trochę poćwiczyć trudną sztukę wstawiania zdjęć, więc proszę o wybaczenie :)

Trochę wiosny latem

http://images26.fotosik.pl/55/a1783549685969dcm.jpg (http://www.fotosik.pl/pokaz_obrazek/a1783549685969dc.html)

sasiad1964
12-08-2007, 16:20
Jak jesteś już np. w swoim fotosiku to kopiuj adres z już powiększonego zdjęcia wtedy chyba lepiej widać a czytający nie musi dodastkowo klikać
pozdrrofka

http://images26.fotosik.pl/55/a1783549685969dcmed.jpg

tomek1950
29-08-2007, 23:09
Wielu forumowiczów ma limit przesyłu danych. Kiedy wklejam miniaturkę, nie obciążam ich limitu. Dodatkowe kliknięcie nie jest wielkim wysiłkiem. Klika kto chce.

Kilka dni temu zacząłem poprawiać w komturii ocieplenie. 20 cm styropianu - 2 x 10 cm frezowanego. Zależało mi na solidnym ociepleniu, bo zimy tu srogie i długie, koszty nośników energii rosną, a emeryturki wysokie nie będą, oj nie. Już się o to kolejne rządy starają i postarają :evil:
Musiałem rozwalić kawałek przy oknie. Nooooooo! nie mam słów uznania dla wykonawców. Robili gdy mnie nie było, a wiadomo od dawna, że "pańskie oko konia tuczy." Tu, czy tam? :wink:
W rozjaśniającą się z roku na rok brodę plułem sobie, że musiałem "fachofców" zostawić samych. :evil:
Na żadnym filnie o ocieplaniu takich kwiatków nie znajdziecie.
Mnie zatkało, a do śmiechu mi nie było.

tomek1950
30-08-2007, 22:58
http://images13.fotosik.pl/60/19a221270b0235e4m.jpg (http://www.fotosik.pl/showFullSize.php?id=19a221270b0235e4)

Po zerwaniu krzywo przyklejonego glifu (1 cm :o :evil: ) to zobaczyłem.
Fajne, nieprawdaż?

tomek1950
06-09-2007, 17:31
Od wtorku nie jestem w komturii sam. Mam wspaniałego przyjaciela Dinara.
Oto on:

http://images13.fotosik.pl/72/b2bd685ab268a57em.jpg (http://www.fotosik.pl/showFullSize.php?id=b2bd685ab268a57e)

Prawda, że piękny?
Jarkotowa, Dinar na zdjęciu jest po długim spacerku, bieganiu i aportowaniu patyka, ręka mnie już bolała od rzucania a on chciał jeszcze. Cudny psiak. Jestem szczęśliwy.

tomek1950
09-09-2007, 19:57
Mama, dziękuję. :D Postaraj się wpisywac w komentarzach. Przypuszczam nieskromnie, że tak zafascynował Cię mój dziennik, że napisałaś z rozpędu. :D
Ale jestem...

Wczoraj byłem z Dinarkiem, bo tak nazywa się mój nowy przyjaciel na spacerze w lesie i nad jeziorem. Pływa w zimnej wodzie jak ryba i ciągle się domagał bym rzucał mu do wody patyki. Aportuje świetnie. I jest ogromnym pieszczochem.
Trochę zapomniałł sie gdy wracaliśmy, bo poznał miłą suczkę... Tylko nie wiewdział biedak jak... i wróciła do domu utytłany po brzuch. Wpadli go małego bagienka z tych psich karesów. I małych Dinarków z owczarką niemiecką, tym razem, nie będzie. :( :wink: :D

tomek1950
09-09-2007, 21:06
To kolejne zdjęcie tego co odkryłem

http://images23.fotosik.pl/78/2054bf7ca1452305m.jpg (http://www.fotosik.pl/showFullSize.php?id=2054bf7ca1452305)

tomek1950
10-09-2007, 11:35
Dinarek był zachwycony jeziorem.

http://images21.fotosik.pl/411/ff5e1799c8ddf644m.jpg (http://www.fotosik.pl/showFullSize.php?id=ff5e1799c8ddf644)

tomek1950
10-09-2007, 16:06
Była to nasza pierwsza, wspólna wyprawa nad pobliskie jezioro. Dinarek prawie oszalał z zachwyty. Biegał w kółko radosnie poszczekując. Domagał się rzucania patyków do wody. Pływa doskonale. Gorzej jest gdy wyjdzie na brzeg. Sierść ma dość długą więc fontannę robi wokół potężną.

http://images21.fotosik.pl/411/9873be41c1d30a71m.jpg (http://www.fotosik.pl/showFullSize.php?id=9873be41c1d30a71)

W czasie powrotu poznał sąsiadkę - suczkę. I się zaczęło. Ogłuchł i usiłował się do niej dobrać, ale chyba oboje nie wiedzieli jak to się robi, choć chęci były z obu stron. Baraszkując oba psy wpadły do rowu melioracyjnego i z kremowego goldenka zrobił się... Sami zobaczcie.

http://images24.fotosik.pl/78/543d2262314ff2ddm.jpg (http://www.fotosik.pl/showFullSize.php?id=543d2262314ff2dd)

tomek1950
24-09-2007, 09:54
Dziś w nocy wróciłem do "komturii" . Chałupa stała i nawet nikt się nie włamał. Bardzo mnie ten fakt ucieszył. Gorzej było rano, jak przejrzałem na oczy. W ciemnościach nie widziałem co było wokół. :evil:
Płot w kilku miejscach zniszczony, zerwane i połamane żerdzie, złamany dębowy słupek, grządka gdzie posadziłem wiosną kilka kwiatków i winorośli zdeptana jakby przejechał po niej walec, a następnie obsiadła szarańcza. To nie ludzie, to stado wałęsajacych się krów. Slady racic i depozyty nie pozostawiają złudzeń co dokonało spustoszenia. :evil:
Szkoda słów. :cry:

tomek1950
24-09-2007, 21:07
Tu, pomiedzy kwiatkami , posadziłem wiosna 11 sadzonek winorośli. Po krowim przemarszu ostała się jedna. :cry:


http://images23.fotosik.pl/87/0ea0406e337ef8d3m.jpg (http://www.fotosik.pl/showFullSize.php?id=0ea0406e337ef8d3)

tomek1950
24-09-2007, 22:38
Tomku, przykro mi ogromnie z powodu Twoich winorośli. :( Nie darmo mówi się, że ktoś "rusza się jak krowa", gdy porusza się ciężko, niezgrabnie i taranuje wszystko po drodze. :evil:
A czyje te cholerskie krowy? :evil:

krowy któregoś z sąsiadów. Z powodu 19 sadzonek nie bedę robił rabanu. Podejrzewam krowy dwóch, ale obaj w stosunku do mnie są OK. To co mam zrobić? Jak cholery wejdą raz jeszcze, a ja będę, psem poszczuję (o ile sie uda) :D i obrzucę kamieniami, o ile trafię. :D

tomek1950
25-09-2007, 08:09
http://images23.fotosik.pl/87/0ea0406e337ef8d3m.jpg (http://www.fotosik.pl/showFullSize.php?id=0ea0406e337ef8d3)

Zdeptana grządka, objedzone kwiatki, połamane sadzonki winorośli. :(

tomek1950
26-10-2007, 21:41
No tak, ponad miesiąc nie pisałem to i mój dziennik :o znalazł się pod koniec 4 strony. Dobrze, że chociaż go znalazłem. :wink:
Siedzę prawie cały czas w "komturii" dłubiąc trochę we wnętrzu. A co na zewnątrz? Udało się namówić ekipę pana Zenka (robił łazienkę) więc wiem co jego praca warta, na zrobienie zewnętrznych tynków. Materiał zakupiłem w pobliskiej hurtowni i pomalutku pan Zenek robi. Pomalutku, bo obskakuje jeszcze kilka innych budów, mam jednak nadzieję, że przed mrozami skończy. Cały czas żyję nadzieją, że remont zostanie w "komturii" skończony. Optymista. :wink: :D
WInogrona zerwałem, a właściwie to odciąłem nożyczkami, przemieliłem przez maszynkę do mięsa, wlałem do baloniku i zaczęło bulgotać. Teraz już nie bulgocze, ale dalej jest mętne :evil:
Zapach niezły. kolor różowy, ale czemu mętne?
Nasz Kochany Romek zamontował ostatnio piękną "meblościankę". Nie, nie jest to mebel "Kowalskiego" z czasów Gierka, ale regał w którym coś się zmieści i zakrywa rózne skrzynki z bezpiecznikami i puszkami elektronicznymi od alarmu.
Nowy, kochany pies baaaaaardzo się zadomowił, baaardzo się mu tu podoba. :D
No i tyle.
Do tynkowania jeszcze trochę zostało. Pan Zenek będzie w poniedziałek ze swoją ekipą.

tomek1950
28-10-2007, 12:02
Ostatnimi czasy krążę jak rozkładowy autobus na trasie Komturia - Warszawa. Raz w jedną stronę, za kilka dni w drugą. Jechałem wczoraj do Warszawy i przed Małym Płockiem stop. Droga zamknięta. Wypadek. Ruch niewielki. Policjant kazał skręcić w lewo, ale co dalej? CB milczy. Jadę za jakąś renówką kilka kilometrów i... koniec drogi. Wracam. Włączyłem GPS, ale ten początkowo wariował i kazał mi wracać na starą trasę. Jakoś go przekonałem, że droga zamknięta i udało się dojechać do Łomży. A wczorajszy dzień to trocę pechowy był. Moja knajpka zamknięta. Objazd - strata czasu a w brzuchu burczy. Dojechałem "Pod Topole". Świetne żarełko i wieeeeeelkie porcje. Wziąłem żurek i schab w grzybach + surówki. Pech. Nie dałem rady :evil: Chyba się starzeję, bo kiedyś dorzucałem jeszcze pyszne ciasteczko. :D A może porcje sa większe? :o
Pod Wyszkowem kolejny wypadek. Jak ci ludzie jeżdżą?

tomek1950
03-11-2007, 12:48
Przejrzałem ostatnio swój dziennik. :o Miało byc o budowaniu, a jest... Ptaszki, kwiatki, knajpka... i cały szereg pobocznych watków.
Dla podtrzymania tej tradycji :wink: opiszę dziś pewną paranoje zupełnie nie związaną z budowaniem i "komturią". :D

Przeciwko niesolidnemu kontrahentowi wystąpiłem na drogę sądową. Złozyłem w Sądzie stosowne pisemko napisane przez prawnika, niezbedne dokumenty, nakleiłem znaczek za 50 zł tak, jak kazano i odebrałem kopię pisma z pieczątką Sądu. Po 2 tygodniach listonosz przyniósł z sądu pismo - list polecony w kopercie, za zwrotnym poświadczeniem odbioru. Co było w środku? Zadrukowana kartka papieru formatu A4 na której Sąd wzywał mnie do usunięcia braków formalnych pisma procesowego, a mianowicie... uiszczenia opłaty kancelaryjnej w wysokości 6,00 zł (pod rygorem egzekucji).
Opłata pocztowa widniejaca na kopercie wynosiła 5,45 zł.

Kiedyś napisał bym o tym do "Szpilek".

tomek1950
07-12-2007, 10:04
Dinar, podobnie jak i reszta rodziny, :D też bardzo polubił "komturię".
Jedna z moch ulubionych, przydrożnych knajpek - Zajazd Wiejski w Szczechach koło Piszu jest nieczynna. Postanowiłem sprawdzić otwartą w tym roku knajpkę w sąsiedniej wsi. Dinarka zostawiłem w samochodzie. Wiem, że tak nie można, ale do knajpki z psem tez nie wolno... Zanim przestudiować co tu dają przyszła właścicielka i poprosiła bym przyprowadził Dinarka. :o :D Mało brakowało, a z wrażenia spadłbym z krzesła. Dinarek był zachwycony.
Jedzenie niezłe, ale bardzo tłuste. Najlepsze, z tego co próbowałem, flaki i pierogi.
A tynkowanie nieskończone :evil: i kończyć się będzie wiosną.

tomek1950
21-12-2007, 23:15
Wszystkim, którzy do mojego małobudowlanego dziennika zaglądaja, a i tym którzy tego nie robią, życzę na nadchodzące Święta Bożego Narodzenia miłych chwil w gronie rodziny i przyjaciół. A na Na Nowy Rok 2008 by skończyli swoje budowy i remonty, i dalsze lata upłynęły im w szczęściu pod własnym dachem.
Sobie życzę tego samego. Decyzja zapadła i w 2008 roku wynosimy się do komturii!

tomek1950
08-02-2008, 00:52
No i zaczęło się. Zakupiłem na allegro kafle z pieca. Wyprawa z przyczepą na haku pod Poznań, załadowałem i pojechałem po drugi piec. Miał być do rozbiórki w domku po babci. Domek był, piec był. Była też babcia i dziadek, którzy o niczym nie wiedzieli. Szkoda mi było przejechanych kilometrów, czasu, moich sił, a najbardziej dwojga starych ludzi...
Kupiłem następny piec. Trochę z przygodami pojechałem kila dni później pod Kraków. Piec też do rozbiórki. Rozłożyłem go na czynniki pierwsze w 2 godziny. Sprzedawca, młody człowiek oczyścił kafle z gliny i pomół załadować na przyczepę. Nad ranem dojechałem do Warszawy. Po południu wyjazd do "komturii". Kafle rozładowałem i ułożyłem starannie. Powrót do Warszawy - wpadłem do remontowanego domu kolegi by umówić się z fachowcem który u niego kończył remont. Wszystko gra, w przyszłym tygodniu może zacząć w "komturii" :D
Jak na skrzydłach pobiegłem do samochodu... :evil: Za furtką postawiłem lewą nogę. Prawa noga nie znalazła oparcia. ŁUUUP. Wpadłem jedną nogą do rowu. Wygramoliłem się. Stopa bolała jak... :evil: Wsiadłem do samochodu i delikatnie naciskając pedał gazu dojechałem do domu. Jakieś 260 km. Najgorsze było hamowanie. Próbowałem lewą noga. Samochód stawał dęba, a pusta przyczepa wyczyniała harce na drodze.
No i z powodu jednego kroku mam na nodze białego kazaczka z gipsu na 4 tygodnie, zastrzyki w brzuch i remont odsuwa się nie wiadomo na jak długo. :evil:

tomek1950
25-02-2008, 21:25
Nie bardzo chcę opisywać badania jakie wykonano mojej nodze by ją zdiagnozować. RTG, USG, TC. Dziś byłem u ortopedy. Wyniki TC który dokładnie pokazał co zostało uszkodzone ( pęknięcia 2 kości z przemieszczeniem rzędy, na szczęście 2 mm) + uszkodzone stawy. Zalecenie gips jeszcze na kilka dni. 5 marca chyba się wieczorem "ubzdryngollę" :wink: z radości, że gipsowy kozaczek odchodzi w niebyt. Po zdjęciu gipsu jeszcze 2 tygodnie specjalnego bucika i chyba koniec. Boże, jak ta technika poszła do przodu. Dziś na monitorze w gabinecie ortopedy oglądałem swoją stopę. W full kolorze, ze wszystkich stron. Kości i więzadła jak wypreparowane. :o Wszystko było widać. :o :o :o

tomek1950
18-03-2008, 11:19
No i remont odsunął się. Początek dopiero w maju. Byłem dwa razy w "komturii" z noga w gipsie. Dojechałem i wróciłem. Chyba w "Kodeksie Drogowym" nie ma zakazu kierowania samochodem w gipsowym "buciku"?
Kuśtykając po chałupie zrobiłem pomiary by wiedzieć ile czego potrzeba. Bo to i kawałka podłogi brak, a to ścianki trzeba jeszcze dwie wymurować, a to kilka mebli na miarę robionych u Mistrza Romka zamówić.
Ogrzewałem się paląc w kominku, a własciwie w samym wkładzie kominkowym, bo stara obudowa została już rozebrana. Będzie nowa obłożona starymi kaflami. Tylko kiedy?
Za drugim razem kiedy przyjechałem do chałupy postanowiłem wygarnąć popiół, bo zebrało się go dość dużo. Moje zdumienie nie miało granic. Pod grubą warstwą popiołu był żar. I to dużo. Zacząłem liczyć i wyszło, że od ostatniego dokładania do kominka minęło 106 godzin. Wierzyć się nie chce,jednak to prawda.

tomek1950
31-03-2008, 23:53
To mój ostatni wpis. Nie tylko w dzienniku, ale i na Forum Muratora. Żegnajcie.

tomek1950
13-05-2008, 15:19
Cieszę się, że już za kilkanaście dni spotkamy się na dorocznym zjeździe organizowanym przez Redakcję. Te zjazdy to wspaniała impreza. Poznajemy się w realu, możemy wymienić doświadczenia, spytać redakcyjnych ekspertów i oczywiście dużo wspaniałej zabawy, konkursy znajomosci sztuki budowania, wybory MISS i wiele innych. W tym roku bedzie też coś nowego. Licytacja. Bedziemy zbierać fundusze na zakup podnośnika dla chorej dziewczynki którą wychowuje samotna matka.
Oczywiście w licytacji w trakcie zjazdu wezma udział obecni w Pałacu Prymasowskim. Dla tych którzy nie będa na zjeździe będzie licytacja internetowa.

A szczegóły są tu:
http://forum.muratordom.pl/bedzie-aukcja-na-rzecz-chorej-bogusi-i-jej-dzielnej-matki,t130876.htm

Proszę o zgłaszanie fantów. Cel szczytny.

tomek1950
15-05-2008, 11:38
Kilka fantów już jest: Zeljka obiecała kilka swoich pieknych obrazków, Depesia delikatesowy koszyk swojego wyrobu. Próbowałem. :D :roll: Możecie wierzyć niebo w gębie. Ja wystawiam nowy, jednoosobowy pojazd. :D Czekam na zgłoszenia kolejnych fantów.

tomek1950
20-05-2008, 23:15
Kochani forumowicze, takiej okazji jeszcze na spotkaniach Muratorowych jeszcze nie było! Redakcja oddaje w nasze ręce inicjatywę scenariuszową.
Może nie będę oryginalny, ale licytacja na rzecz zakupu podnośnika dla niepełnosprawnej Bogusi może być fajną zabawą dla nas, a wielką pomocą dla jej Matki.
Osobiście zadeklarowałem na licytację wystawić pojazd jednoosobowy, fabrycznie nowy, z 2 letnią gwarancją, bardzo przydatny chyba każdemu forumowiczowi.
Do czasu licytacji nie zdradzę co to jest.
I jeszcze jedno, ponieważ w tym roku spotkanie forumowe prawie zbiega się z moimi urodzinami, wszystkie prezenty jakie dostanę z tej okazji przeznaczę na licytację. Oczekuję odzewu.
Macie jakieś fajne, nawet śmieszne fanty?
To tylko i nie tylko zabawa.
My na spotkaniu będziemy się bawić, a przy okazji pomożemy.
I o to chodzi.

tomek1950
21-05-2008, 20:32
Pragnę poinformować czytajacych ten dziennik, że ilość fantów na licytację rośnie. :D
Jest kiełbasa własnej roboty w słoiczku (ostatni z trzydziestu). Głodnych na spotkaniu pewnie nie bedzie, bo jak przypuszczam, podobnie jak i na poprzednich spotkaniach Redakcja zapewni smakowity i obfity catering, ale ostatnia kiełbaska Harrego Barry Kenta to jest to co tygrysy kochaja najbardziej. Sam mam na nią ochotę. :D Autentyczny slowfood!!!!! Autorka: andzik78.
Osobiscie wystapię do Redakcji o nadanie autorce ostatniej kiełbaski w słoiczku stosownego honorowego tytułu.
I kolejny fant: pióro "Prezydent". A co to pióro potrafi? Poczytajcie opowiesci Retrofooda o Pamietniku znalezionym w Moskwie.
Slow food, Retrofood... hmm pysznie.

:wink: :D

tomek1950
26-05-2008, 14:09
Wieczne pióro od Retrofooda, jest już w moich rękach. Urody i klasy jest bardzo wysokiej. Baaaaardzo wysoka półka.
I jeszcze jedną rzecz od Stacha dostałem na licytację. Obraz, a właściwie metaloplastyka, bo chyba tak można nazwać technikę w której został wykonany.

tomek1950
26-05-2008, 14:59
Edzia właśnie zadeklarowała własnoręcznie wyhodowane sadzonki z własnego ogródka. Okazja jakich mało.

tomek1950
31-07-2008, 23:52
Dawno nie pisałem, bo nie było o czym. W zasadzie nic się nie działo.
Ostatnio trochę się ruszyło. Była ekipa. Była bo juz się zmyła. Znalazła lepszego inwestora. :evil:
Trochę się jednak w "komturii" zmieniło. Kafelki w kuchni znalazły swoje miejsce, tylko fugi brak :evil: w dachu pojawiły sie dwa okna - na poddaszu zrobiło się znacznie jaśniej :D , w pokoju który bedzie sypilnia pojawiła się podłoga a kominek zmienił kształt. Jest teraz wymurowany z kamienia.
Równiez boiler podgrzewajacy wodę do łazienek powędrował z parteru na poddasze. A ile miejsca się zwolniło. :o Szafka na ręczniki weszła. :D :D
I tu się zaczął problem. Jaki? napiszę później. :lol:

tomek1950
01-08-2008, 13:51
Cała operacja przeniesienia boilera trwała krótko. Kilka metrów rurek ekipa zmontowała błyskawicznie, przebicie się przez strop też nie było problemem. Po kilku dniach na suficie łazienki pokazała się wilgotna plama... Nie była wielka, ale stopniowo się powiększała. Naiwnie myślałem, że to skraplająca się na rurze doprowadzającej zimną wodę para, bowiem rurka ta była wilgotna, a nic nie kapało. Na wszelki wypadek obejrzałem złączkę i lekko ją dokręciłem. Na drugi dzień rano w łazience była kałuża wody. Po dokręceniu złączki zaczęło kapać. Postanowiłem wymienić złączkę. Pojechałem do sklepu, zakupiłem odpowiedni śrubunek. Wymieniłem. Plama się nie zmniejszała tylko rosła. Rozkręciłem ponownie. Złączka która kupiłem była wadliwa. Była sobota wieczorem. Sklepy zamkniete, a woda potrzebna. Przejrzałem swoje zasoby "przydasiów" by choć prowizorycznie podłączyć wodę. Znalazłem dwie pasujące końcówki do węża ogrodowego i podłączyłem. Woda była i nie ciekło. W poniedziałek ponownie wyprawa do sklepu. Złączkę wymieniono na dobrą. Ponownie spuszczanie wody, rozkręcanie, skręcanie. Cieknie dalej. Znów rozkręcam, oglądam i zastanawiam się co jest przyczyną. Przy dokręcaniu zsunęła się uszczelka. Skręcam. Już nie kapie, a cieknie i to mocno, ale w innym miejscu. Na drugiej złączce. Znów spuszczam wodę, odkręcam. Podczas dokręcania wymienianej złączki przekręciłem rurkę i urwała się końcówka z drugiej strony. Znów jazda do sklepu. Starannie owijam gwint taśmą teflonową i wkręcam złączkę w kolanko. Puszczam wodę. Kapie. Rozkręcam. Nawijam wiecej teflonu. Skręcam. Sika aż miło. Rozkręcam. Jestem zbyt silny. Dokręciłem tak mocno, że pękło kolanko. Ponowna jazda do sklepu. Żona pyta, czemu nie kupiłem wszystkiego za jednym razem. Nie odpowiadam. Skręcam. Ufffff. Nie kapie. :D
Chyba wojna będzie. Przed wojną też nie kapało.

tomek1950
10-08-2008, 22:32
Dziękuję wsparcie. :D
Teraz przez kilka dni będę odcięty od netu. Wrócę. :D

tomek1950
20-08-2008, 22:32
Kilka dni temu pod "komturię" zajechał samochód. Wysiadło z niego troje młodych, wesołych ludzi. Przedstawili się jako akwizytorzy jednej z sieci komórkowych, proponując tel stacjonarny, dostęp do internetu, i szereg innych bonusów...
Mnie nie było. Z akwizytorami rozmawiała żona komtura.
W trakcie rozmowy jeden z "akwizytorów" odszedł kilkanascie kroków i bezczelnie "odlał" sie pod ścianę budynku gospodarczego.
Zapadła decyzja. Na srodku drogi dojazdowej, od drogi gminnej do "komturii" stawiamy bramę, aby podobne typki więcej nie...
Dziś wylany został fundament pod pierwszy słupek. Słupek wymurowany bedzie z kamieni - mam ich dostatek, a w słupku zmieści się również sktzynka pocztowa, duża, zgodna z Dyrektywami UE.
Nie nadążam z nowościami które się wydarzyły w ostatnich dniach. Było ich kilka. Oczywiscie je opiszę.
Trochę cierpliwości. Zbyt dużo prac.
Firma która miała dokończyć wykończenia, :evil: :evil: :evil: tptalnie się zbiesiła. Łazienka rozgrzebana, wiatrołap nieskończony.............. :evil: :evil: :evil: :evil:
"Chcesz by zrobione było porządnie? Zrób sam. :o

tomek1950
18-10-2008, 17:17
http://nasza-klasa.pl/profile/8049774

To ja w dniu dzisiejszym :D

Chyba sie nie otwiera, ale nie wiem czemu. :evil: :roll: :o

maksiu
18-10-2008, 17:26
http://photos111.nasza-klasa.pl/dev193/0/481/152/0481152645.jpg

tomek1950
18-10-2008, 17:48
:D :D :D :D

Dzięki Maksiu!!!!!! :D

Kochani, to ja, dziś. Na tle resztek winogron. :) reszta została upłynniona. :lol:

tomek1950
19-12-2008, 17:31
Dawno nie pisałem. Proszę o wybaczenie. Przyczyn było dużo. Obiecuję wyjaśnić.
Mam jednak prośbę do zaglądających do mojego niebudowlanego dziennika by zajrzeli tutaj:

http://forum.muratordom.pl/a-tu-licytujemy,t146633-120.htm

Poprawcie proszę wynik.
Jest jeszcze bardzo dużo nielicytowanych, fajnych fantów.
Koniec licytacji w niedzielę o 22:00.
Proszę.

tomek1950
19-12-2008, 22:30
Obiecałem w komentarzach odcinek kryminalny.

Dziś mamy grudzień, a sprawa wydarzyła się kilka miesięcy wcześniej. Więc temat jak u Słowackiego "uleżał się jak tytuń". Piszę już bez emocji.

W sąsiedniej wsi był ludowy festyn. Festyn ludowy to już nie to co 30 lat temu, a szkoda. mało folkloru, a wiele kiczu. Niemniej jednak dla młodego chłopaka jakim jest mój najstarszy wnuk atrakcja.
Córka wzięła go, wsadziła do fotelika i pojechała. Ja zostałem w młodszym którego festyny jescze nie interesują.
Minęły dwie godziny i lada chwila spodziewałem się powrotu córki z najstarszym wnukiem kiedy odezwał się telefon: Tato, wypadek. przyjedź. Najmłodszego więc w fotelik, i jazda. Dojeżdżam do szosy tak daleko jak mogę. Polna droga pełna samochodów. Na szosie błyski niebieskich świateł.
Biegnę. Samochód córki stoi na środku drogi mocno uszkodzony. Obok samochodu potężny motocykl, a właściwie to co z niego zostało. Dalej ekipa pogotowia zajmuje się motocyklistą. Policja, Straż Pożarna, tłumy gapiów, korek w obie strony.
Córka zatrzymała się przed skrętem w lewo w polną drogę prowadzącą do "komturii". Kierowca motocykla, na maszynie kolegi, nie mając prawa jazdy wyhamował na jej samochodzie. Motor - złom, naprawa samochodu prawie 10.000 zł. Wnuczek siedział na tylnym siedzeniu, twarzą w kierunku jazdy. zarówno jemu, jak i mojej córce nic się nie stało. Gdyby pojechał młodszy, siedzący w foteliku twarzą do tyłu... Szkło z rozbitej tylnej szyby było w całej kabinie.
Motocyklista w czepku się urodził. Wprawdzie połamany i niewiele brakowało by zginął, jednak przeżył.
Samochód został naprawiony. Trwało to 2 miesiące.
Motocyklista był trzeźwy. Według wyliczeń biegłego jechał ok 130 km/godz.

tomek1950
10-02-2009, 18:47
W okresie wakacyjnym nic ciekawego się nie działo. Po pierwsze nie było mozliwości, bo wnuki, kupa luda, szambo co kilka dni do opróżniania i ogólne zamieszanie. :)
Przyszedł wrzesień, cisza i spokój. Komtur na grzybki podreptał do pobliskiego lasu, niestety w tym roku nieurodzaj. Natomiast jabłonki i winorośle obrodziły. Córki prosiły o sok z czarnego bzu, a tego mam dostatek, więc "sokowyrzymałka" w ruch i kilka butelek zostało napełnionych i zapasteryzowanych. Ufff.
Dojrzewały jabłka. Jedna z jabłonek to antonówka, pozostałe... no takie wiejskie. :)
Maszynka w ruch bo jabłuszek wyjątkowo dużo i dorodne. Ha, ha, ha... . Maszynka ma "wąski przełyk" i każde jabłuszko trzeba pokroić, bo w otwór się nie mieści. A i maszynka jakaś dziwna. Niby ma wyrzucać wytłoki sama automatycznie, ale jakaś oporna jest w tej materii. Parę jabłek "przełknie" i stop. Trzeba czyścić maszynkę ręcznie.
Wyprawa do Warszawy, czasami jeszcze jestem zmuszony, i kupiłem "sokowyrzymałkę" z większym "gardłem" ;)
Łykała prawie wszystkie jabłka w całości, ale z wytłokami było to samo. :evil:
Trudno. Przeżyję.
Przerobiłem jakieś 100 kg własnych jabłuszek zapełniając dwa gąsiorki. Matka drożdżowa, rurka fermentacyjna i pożywka, i gotowe. Zaczęło bulgotać. :)

tomek1950
13-02-2009, 21:11
Koniec wakacji i nic się nie działo.
A tyle prac do wykonania.
I nagle jak z nieba wpada sąsiad Wojtek. Pracy nie ma, umie trochę.
Początkowo prace rozbiórkowe. W dawnej oborze, mimo, że krów jużz nie było w niej od paru dziesiątków lat swoisty odorek się unosi w powietrzu.
Zrywanie nedznej wylewki robionej jak widać z wyrytego na tynku roku jeszcze za Gomułki. Fetorek kwitnie i ma nawt tendencje wzrostowe.
Co robić z gruzem? Ano w komturii parkowanie kilku samochodów to sztuka logistyczna. Jak jeden stanie, to następne za nim i tylko ostatni może swobodnie wyjechać. Zapada decyzja - robimy parking. Jest to o tyle trudne, że z jednej strony drogi dojazdowej jest dość strome zbocze i jakieś dwa metry niżej w odległości 1 metra od własnej drogi. Wojtek sypie tam gruz i przesiąknięty moczem krów piasek.
Prace w oborze posuwają się dość szybko, ale parkingu nie przybywa. Cały "urobek" znika w dole. Zostały jeszcze koryta. Beton z jakiego je zbudowano powinien zainteresować budowlańców. Robiony był na miejscu, a twardy jest jak skała. I kryje w swoim wnętrzu wiele wspaniałych, narzutowych głazów przywleczonych przez lodowiec ze Skandynawii.
Młot o wadze 5 kg w rękach Wojtka okazuje się niewystarczający.
Analiza ekonomiczna - wypożyczyć czy kupić skłania do tej drugiej opcji i staję się właścicielem młotowiertarki w 3-letnią gwarancją. Koszt jak za 4 dni w wypożyczalni.
Dalej praca idzie gładko. Koryt upywa, a na podwórku piętrzy się góra odzyskanyhc kamieni.
Będą potrzebne. :)

tomek1950
27-02-2009, 17:27
Słowo się rzekło, kobyłka u płota. Obiecałem nieartystyczne zdjęcie, obiecałem.

http://images35.fotosik.pl/68/89574f95493e3014m.jpg (http://www.fotosik.pl/showFullSize.php?id=89574f95493e3014)

Podstawą ogrzewania "komturii" jest kominek. Własnymi "ręcami", z pomocą syna wybudowałem, ale... najwyższa władza miała zastrzeżenia. A kominek prócz dawania ciepła i funkcji estetycznych powinien dawać radość i satysfakcję użytkownikom. Zapadła więc decyzja o zmianie obudowy. Poprzednia obudowa, dół z cegły klinkierowej z klinkierowym gzymsem i czopuchem z zaizolowanej wełną mineralną płyty GK poszedł w zapomnienie. Nowa konstrukcja, nowy kształt, nowa jakość.
Kamieni było dość. Dokupiłem cegły i majster wymurował najpierw konstrukcję z cegły, a następnie obłożył ją łupanymi polnymi kamieniami granitowymi.
Ponadto zostały zamontowane rury rozprowadzające ciepłe powietrze z kominka do innych pomieszczeń.
Obecnie mieszkam już na stałe w komturii i przy ciągłym paleniu temperatura utrzymuje się w granicach 19 - 21 stopni C. Obudowa rozgrzewa się wprawdzie powoli, ale i powoli stygnie. Od października zużyłem ok. 7 mp niezbyt suchego drewna liściastego (mieszanina brzozy, jesionu, dębu, wiązu, olchy)
I to tyle. Kominek bedzie wzbogacony o dwie ławeczki, aby komtur z komturową mogli sobie posiedzieć grzejąc się przy trzaskającym radośnie ogniu.
I to wszystko na dziś. :)

tomek1950
28-02-2009, 15:35
Wiadomość z ostatniej chwili.
Zakończone zostało układane desek boazeryjnych na fufitach łazienek. Do wykończenia tych pomieszczeń brakuje tylko listew. No chyba, że ja niedowidzę, a nawyższa kontrola zweryfikuje.
Jadę jutro zakupić listwy. :)

tomek1950
03-04-2009, 03:23
Ostatnimi czasy dużo się dzieje w mazurskiej komturii.
Tak dużo, że nie jestem w stanie tego na bieżąco opisać. Prace trwają, kartonów przybywa z każdym moim wojażem do Warszawy, więc i bałagan rośnie.
Tu deska, tu karton z napisem "garnitury Tomka", obok młotek, szlifierka kątowa... Dobrze, że wiem gdzie jest laptop. A właściwie to nic z tego nie wynika, bo internet zawodzi. Sygnał jest słaby, przerywa, odechciewa się coś dłuższego napisać.
Znalazłem w internecie ofertę na wzmacniacze sygnału GSM. 300 zł komplet. Może to pomoże?

tomek1950
03-04-2009, 13:57
Pięknych granitowych głazów różnej wielkości uzbierało się dużo. Zastanawiałem się co z nich zrobić. Komturia nie jest ogrodzona, ale ukształtowanie terenu pozwala wjechać tylko z jednej strony. Postanowiłem wybudować bramę. Trochę jak drzwi do lasu, ale zamknięta brama uniemożliwi wjazd nieproszonym gościom.
Samą bramę nabyłem drogą kupna w pobliskim składzie budowlanym. Z ranitowych kamieni wymurowane zostały słupy na których zawisła. Słupy są duże, wszak to "komturia" :lol:
W jeden została wmurowana duża skrzynka na listy.
Kiedy brama została uroczyscie pierwszy raz zamknięta, mój pies, przyjaciel wszystkich żywych stworzeń, chodząca na 4 łapach łagodność, zmienił się nie do poznania. Położył się pod bramą i pilnował. Posterunek opuścił tylko na chwilęby coś zjeść i napić się wody. Na noc do domu nie wrócił tylko pilnował bramy.
Rano przyszedł sąsiad którego pies doskonale zna i bardzo lubi...
Kiedy podszedł do zamkniętej bramy pies zerwał się i groźnie warcząc wyszczerzył zęby. Ogon, który zawsze na widok sąsiada latał na obie strony był nieruchomy.
Sąsiad stanąl jak wryty. Dopiero po dłuższej chwili pies przestał warczeć, obwąchał sąsiada i przyjaźnie pomachał ogonem dopraszając się głaskania. :D

Mam ogromną prośbę. Może ktoś zna adres strony w internecie z gotyckimi literami które można powiększyć. Potrzebuję liter o wysokości ok. 15 cm.

tomek1950
16-04-2009, 16:29
Z ważnych prac które należało wykonać jesienią przed nadejściem śniegów i mrozów było usunięcie opadłych liści kasztanowca. Każdego roku, mimo intensywnego grabienia troche liści jednak zostaje. Teren jest bardzo nierówny i całkowite wygrabienie jest niemożliwe. W tym roku (2008) kupiłem odkurzacz do liści z funkcją dmuchania. Elektryczny, produkcja oczywiście chińska, ale cena przystępna. Nawet z odkurzaczem łatwo nie było, ale ok. 99% lisci zakarzonych szrotówkiem spoczęło na pryźmie. Kilka dni było bezdeszczowych, więc wysuszone liście paliły się dość łatwo. Niestety szczęście, jak to zwykle bywa, trwało krótko. Spadł deszcz. Wprawdzie w środku sterty był żar, jednak wierzchnia warstwa zmoczonych liści skutecznie utrudniała dopływ tlenu i po kilku dniach ogień zgasł. Trochę pomogło delikatne polewanie pryzmy olejem napedowym. Wiem, że to trochę nieekologiczne, ale nie miałem innego wyjścia. Po kilku dniach i polaniu 5 l ON z liści pozostała niewielka "kupka" popiołu. Dziś na moim kasztanowcu widzę pękające pąki. Zobaczymy latem, czy jesienna akcja odniosła skutek.
Nadeszły zimne, słotne, jesienne dni. Prace przeniosły się do środka "komturii".
Zakupiłem kilka mp suchego drewna (jesion) i rozpaliłem kominek. W komturii zrobiło się przytulnie i ciepło. Prac do wykonania było dużo.
CDN. :)

tomek1950
17-04-2009, 17:52
http://forum.muratordom.pl/spotkanie-forum,f138.htm


Kochani czytelnicy mojego dziennika, bardzo proszę zapoznać się z wątkiem podanym powyżej i... do roboty. :D

PS. Na spotkaniu mogę rozdawać autografy lub, wedle życzenia, buziaki.
PS. PS. Z facetami raczej się nie całuję. :D