PDA

Zobacz pełną wersję : Dziennik Jovi



Jovi
18-03-2003, 15:36
DECYZJA

Decyzja nie była kłopotliwą sprawą. Nikt jej nie podejmował, nie konsultował, nie analizował. Decyzja się pojawiła ... w porannej poniedziałkowej korespondencji mailowej od mojego męża.
W niedzielę wieczorem jeszcze jej nie było. Nie było jej też w poniedziałek rano, gdy razem jechaliśmy do pracy. A o 10.20 już była. – dziwne.

Nie mówię, że nigdy nie rozmawialiśmy o własnym domku. Nawet wręcz przeciwnie – dość często – może nawet trzy razy. Z czego dwa były zainicjowane przez naszych przyjaciół. Dziś nie wiem jeszcze czy będę im kiedyś dziękowała, czy też nie będę ich poznawała na ulicy. Faktem jest jednak to, że to właśnie nasi przyjaciele w poniedziałkowy poranek przesłali do mojego męża maila z informacją, że się zamierzają budować i czy mają szukać dwóch działek obok siebie (ta druga to dla nas). Kopia tej korespondencji dotarła do mnie o 10.20 – parę minut po tym jak mój małżonek odpowiedział im – TAK.

Mieli szukać i znaleźli. Dwie piękne działki. W sadzie wiśniowym, tuż pod Wrocławiem, w wiosce o malowniczej nazwie Brzezia Łąka.

Zgodnie z zasadą „Ja nie mam nic. Ty nie masz nic...” projekt nie mógł się nie powieść.

My zaczęliśmy szukać źródła sfinansowania zakupu działki – oni kupili nowy samochód.

Był koniec października 2002 roku.

Jovi
18-03-2003, 16:05
DZIAŁKA

Istnieje różnica pomiędzy ziemią a działką. Nasza ziemia (10 a) działką nie była. Na pewno już nie budowlaną. Była sadem, mogła być polem truskawek, zagonem z kukurydzą, ale nie miejscem, gdzie tak w zwykły sposób można postawić dom.
Wiedza ta przyszła do mnie jeszcze przed zakupem tej ziemi, ale już o wiele za późno w stosunku do czasu, w którym już zdążyłam zakochać się w myśli o własnym domu, długo po tym jak wyobraziłam sobie kwitnący wiosną sad i rozmarzyłam się myśląc o upalnych dniach na huśtawce w cieniu winogronu i wieczorach grillowych z przyjaciółmi.

Ale było wyjście. Kupić następną ziemię. Dużo ziemi. Ponad 1 ha. I zostać rolnikiem. Wtedy mój malutki kawałek sadu stanie się SIEDLISKIEM. Słowo „siedlisko” – słowo magiczne - oznaczało dla nas możliwość dalszego brnięcia w nasze marzenia.

Zaczęliśmy szukać osoby, która za niewielką cenę odsprzeda nam kawałek swojego pola. I znaleźliśmy. I osobę i pole – bagatela 2,5 ha.

Zgodnie z aktualną cną rynkową za nasze pole zapłaciliśmy około 15.000 zł. Nic to – mój mąż – z zawodu programista, z urodzenia mieszczuch – już wyobraził sobie, że ma własną łąkę, hasa po niej jak źrebak, nic nie trzeba z nią robić o ona wiecznie jest zielona, puszysta i zawsze świeci nad nią słońce. A tu nie.

Nowy właściciel jest co prawda zwalniany na 4 lata z konieczności płacenia podatku od ziemi, ale tylko wtedy, gdy złoży odpowiednie pismo do gminy z prośbą o zwolnienie z podatku. A jak się nie złoży – to się płaci. My nie złożyliśmy. Nie wiedzieliśmy. Aż tu nagle pismo do domu z gminy, że „Decyzją...” i „Kara z § ...” za to że nie zapłacone jest. Słońce zgasło nad łąką, trawę ściął pierwszy przymrozek, mąż zaglądnął do portfela, wyciągnął kilka banknotów o niemałym nominale. Wręczając je rzekł do mnie: „A teraz żono, jedź do gminy i napraw to co się tak szpetnie popsuło. Ja nie mogę, bo po pierwsze nie mam prawa jazdy, po drugie pracuję ciężko, po trzecie ...”.

Nastał grudzień 2003 roku.

Jovi
18-03-2003, 16:49
PIENIĄZE

No to teraz sobie poszalejemy. Postawimy piękny dom, z płaskim dachem, nowoczesny, przeszklony, z basenem, z pokojem gościnnym, z pustką nad salonem, z garażem, ze spiżarnią, z pralnią, z pomieszczeniem gospodarczym (takim co to w nim można trzymać wszystko to co nie ma swojego właściwego miejsca), no i jeszcze biblioteczka i pokój do pracy i na końcu taki malutki już warsztacik na te wszystkie narzędzia, które kupuje mój mąż, a których nie dotyka bo mu się nie chce albo nie ma kiedy.

Pierwsze spotkanie z Panią Architekt bardzo nas zasmuciło.
Nie będzie płaskiego dachu. Takich już nie wolno budować (przynajmniej w Brzeziej Łące). Nie będzie przeszklonych ścian z aluminium, nie będzie pięterka – może być ewentualnie poddasze – a tak w ogóle to ile mamy pieniążków na budowę?

Pieniążki – hmmm. Oszczędności poszły na kupno pola (2,5 ha) i naszego kawałka sadu – siedliska (10 a). Ale zostało jeszcze mieszkanie. Czy to problem, że w nim właśnie teraz mieszkamy? Mówiąc szczerze – jest. Pewien niewielki – ale jednak problem. No bo co dalej? Sprzedać? W połowie grudnia, tuż przed Świętami?

Skłamałabym mówiąc, że długo myśleliśmy nad tym co zrobić.
Miałam wcześniej już namiar na biuro pośrednictwa DCN. To bardzo dobre biuro i wypróbowane przy okazji moich kontaktów zawodowych. Pani Jadwiga w małym kalendarzyku spisała, że nie chcę wycieczek gapiów, nie chcę umawiać spotkań w moich godzinach pracy, nie chcę oglądających z samego rana w sobotę i niedzielę, a już przede wszystkim kupujący mają być poinformowani, jaka jest moja cena wyjściowa za mieszkanie i mają nie zadawać mi tego pytania. I tak się stało.
Po 2 tygodniach – na dwa dni przed Świętami miałam kupca i podpisaną umowę przedwstępną i zaliczkę w ręce.

Policzyliśmy.
Po spłaceniu części wartości mieszkania mojej mamie zostaje nam – 70 tys. zł
Ale mamy już działkę!
Pomyśleliśmy.
Czy jesteśmy optymistami? TAK. No to wystarczy nam wzięcie około 130 tys. kredytu hipotecznego i do września 2003 r. będziemy mieszkać w swoim domu.

Było Boże Narodzenie 2002 roku.

Jaga35
18-03-2003, 17:19
Bardzo fajnie piszesz (czyta się, jak niezły kryminał), z niecierpliwością czekam na dalszy rozwój wypadków. Pozdrawiam

Jovi
18-03-2003, 17:44
PROJEKT

Przeprowadzamy się do wynajętej kawalerki. Jak pomieścić w jednym pokoju rzeczy z pokoi trzech? Tylko proszę nie próbować odpowiadać na to pytanie. Wiadomo, że się nie da. Dlatego sypialnia stoi u naszych znajomych, książki i szkło na strychu u teścia, przesegregowane ubrania, pościel oraz krzesła i stoły u mojej mamy, jedno łóżko u szwagierki (piszę to w miarę dokładnie, ponieważ kiedyś sama mogę zapomnieć co u kogo składuję).
Jest zimno. Ogrzewanie szwankuje. Potykam się o stosy rzeczy, które nie chcą nigdzie już się zmieścić. Wieczory spędzamy u przyjaciół (bo tam cieplej no i jest tam wanna a nie tylko brodzik w lodowatej łazience). Chcemy znowu własnego domu!

We dnie – jeszcze wciąż krótkie - z Panią Architekt ustalamy jak ma wyglądać nasz nowy dom. Tak już realnie, znając swoje możliwości finansowe i oczywiście swoje potrzeby.

Pierwsza pokazana nam wersja projektu, uwzględniająca nasze pierwotne założenia (pełen optymizm) miła około 250 m2 powierzchni użytkowej. Z ołówkiem w ręku i na stole u Pani Architekt obcinaliśmy po kawałku nasze marzenia.
Dumę schowaliśmy na lepsze czasy i poszliśmy na kompromis. Dom z dwuspadowym dachem – ok. Brak garażu, a tylko wiata – ok. Ale z biblioteczki przylegającej do salonu nie zrezygnujemy. Nie zrezygnowałam również z pokoju (gościnnego) dla mojej mamy, koniecznie umieszczonego na parterze – żadnych schodów dla Babci Ani! Za to nie mam osobnej jadalni, mam malutką kuchnię bez spiżarni, ale mam kotłownię (tu wrzucę też narzędzia męża) i osobno składzik z pralnią. Pustka nad salonem pozostała – choć wymiary salonu wyraźnie się zmniejszyły. Na piętrze w projekcie pojawiły się 2 pokoje – duże: sypialnia i kiedyś w przyszłości dziecinny (z możliwością podziału na dwa osobne), łazienka i garderoba. Razem niecałe 150 m2. Duży dół (bo salon, biblioteczka i gościnny, plus łazienka, kuchnia, kotłownia i składzik z pralnią) warunkował też dość duże poddasze. A tak sobie obiecywaliśmy nie więcej niż 120 m2. O naiwności!

W rozkładzie domu uwzględnialiśmy również możliwość wstawienia części mebli z naszego dotychczasowego mieszkania. Ważnym było przemyślenie sypialni na poddaszu ze skosami. Po przesunięciu drzwi o 10 cm – wszystko się zmieści, nawet 3 drzwiowa szafa.

Cały projekt kosztować nas będzie 4.000 zł. W tym mamy również dopełnienie wszystkich formalności, czyli składanie wniosków do odpowiednich urzędów, ponaglanie, rozmowy i negocjacje, jakieś mapki z geodezji i pomiary, i nie wiem co tam jeszcze. Nie należy zapominać, że działka siedliskowa wymaga również umieszczenia na planie pomieszczenia gospodarczego – nie pamiętam dokładnie – minimalnie około 40 m2.

HA! Teraz to już mogę założyć nogę na nogę, pić wino z jesiennego winobrania (bo zimno) i czekać aż z zatwierdzonego projektu wstępnego powstanie gotowy projekt.

Dzwoni telefon. To moja mama. „A decyzję o warunkach zabudowy to już dostałaś?” Tak !.. Nie. Nie wiem... Zapytam....
/Nie miałam/ A styczeń 2003 roku skończył się i tak.

Jovi
20-03-2003, 14:25
GUSTA

Siedzę w kuchni. Zimno. Grzejnik się zepsuł. Spod polaru wystają mi jeszcze nos i ręce. Przeglądam gazety z aranżacjami wnętrz. Jakie to wszystko ładne. I jakie drogie. I dlaczego na reklamie wkładów kominkowych w gazecie jest napisane od 800 zł a w sklepie mówią mi o 3.000 zł?
Zaczynam też miewać koncepcje. Na ten przykład: Ściana z nieotynkowanej cegły tuż za kominkiem. Dzielę się tą koncepcją z mężem. I tu napotykam na kolejne schody.
Nie zdawałam sobie z tego sprawy, nawet mi przez myśl nie przeszło, w koszmarach sennych mnie nie nawiedzał taki scenariusz. Otóż mój mąż ma odmienne koncepcje i wyobrażenia o naszym domu. Co więcej, on zupełnie nie zgadza się na moje pomysły, nie podobają mu się, nie pójdzie na kompromis. I koniec. A jego propozycje? – zapyta ktoś dociekliwy. On na razie swoich nie ma. Przyjdzie czas - to pomyśli. Ale jaki czas? Kiedy on nadejdzie? A tak w ogóle, to co to za koszmar?
Brnę dalej, mając pełną świadomość, że jak przyjdzie w końcu TEN „czas” to i tak ja sama będę musiała pójść do sklepu, wybierać armaturę, kolory farb, odcienie parkietu i płytek. Przecież ten zapracowany pan, który mówi do mnie „żono” i „kochanie” nie znajdzie wiele czasu na samodzielne szukanie i wybieranie czegokolwiek. A że to zodiakalny baran i zgodnie z wytycznymi gwiazd - uparty, to czeka mnie niezła przeprawa. Znalazłam jednak i na to sposób.
1. W niektórych sprawach cena i tak zweryfikuje nasze wybory – więc nie zajmuję się głupotami.
2. Rozwiązania, które znajdę w gazetach, a które mi odpowiadają wycinam pieczołowicie nożyczkami i przedstawiam do weryfikacji „wyższej instancji”.
3. Płaczę rzewnymi łzami, gdy napotykam opór w kluczowych dla mnie sprawach.
4. Mówię – „masz rację, ten kolor podłogi może nie do końca pasować w naszym salonie – ale z kolei ja tego żółtego nawet mopem nie tknę, a co dopiero gołą ścierką i na kolanach – sam sobie będziesz tą podłogę mył”.
I to działa.
Nadchodzą długo wyczekiwane kompromisy. W moich myślach zaczyna już kiełkować całkiem spójny obraz tego, gdzie (m.in.) zawiśnie mój ulubiony obraz autorstwa NICOL’a. Uff.

A projekt dalej się rysuje.
Ściany P+W 44 Porothermu, stropy Terriva, na dachu (jednak) blachodachówka, kotłownia olejowa, kominek okazjonalno-ozdobny, woda z własnej studni, szambo – jeszcze się waham pomiędzy beczką a murowanym.
Na FORUM wynajduję informację o paskach styropianu pomiędzy zwykłą zaprawą przy ścianach jednowarstwowych. Dzielę się tym kluczowym znaleziskiem z mężem. Nawet nie podniósł głowy znad komputera. (Dobrze, że nie popukał się w głowę – tego bym nie zniosła). Za to wczoraj naprawił grzejnik. To dobrze wróży na przyszłość. Może i w naszym domku zechce kiedyś też coś zreperować.

Tak to powolutku mijał mi luty 2003 roku.

Jovi
13-05-2003, 07:38
CZAS NICZEGO, CZAS WSZYSTKIEGO

Niby nic się nie wydarzyło. Dni mijały raczej leniwie – w oczekiwaniu na projekt domu... Projekt nie został nam oddany ponieważ Pani architekt chorowała ciężko. Nie mając projektu nie mogliśmy wykonać żadnego ruchu. Nie wiedzieliśmy ile mamy i jakich materiałów szukać. Nie znaliśmy terminu na kiedy byłyby nam potrzebne jakiekolwiek materiały. Nie mogliśmy rozmawiać z ekipami o cenie... ponieważ nie mieliśmy projektu. Nie mając w dłoni projektu nie ma się praktycznie nic na czym można się oprzeć.
Zaczęłam się nawet denerwować leciutko, a fakt, że jest nadal zimno i od czasu do czasu pada śnieg, więc kopać fundamentów raczej nie można, wcale mnie nie pociesza.
Staram się załagodzić złego męża, który dotarł na forum Muratora i przeczytał mój dziennik. Nic o mnie beze mnie! – burknął. Milknę więc na jakiś czas.
I czekam na projekt. Miał być gotowy pod koniec lutego. Powoli mija marzec, u fryzjera zdążyłam być już dwa razy, za pieniążki przeznaczone na budowę (małą ich drobinkę) założyłam sobie typsy, zaczynam kombinować jaki by tu piec kupić do kotłowni... ... zdecydowaliśmy się na ogrzewanie piecem olejowym. Nie wiem dokładnie dlaczego. Może z powodu surrealistycznego strachu przed posiadaniem wielkiej butli z gazem tuż pod oknami domu. Może z powodu ślepej wiary, że dom będziemy mieli tak energooszczędny, że różnica pomiędzy ogrzewaniem gazowym a olejowym nie powinna być znacząca. A może dlatego, że piec Viessmana, który chcemy kupić jest taki łady
... a projektu jak nie widać tak nie widać.
Bez projektu trudno jest budować – a to mi odkrycie!
Powiedziałam „trudno” – co nie oznacza, że nic nie można zrobić. Kupujemy wiec drewno na więźbę – takie w balach, prosto z lasu. 10 m3 modrzewiowych bali – na początek. Leżą sobie maleństwa na działce, deszczyk je moczy, słoneczko suszy, wiaterek owiewa – czekają aż nadejdzie ich czas. Zapłaciliśmy za te bale coś około 2.000,-. Potem (gdy już będziemy mieli projekt) damy je do przetarcia i konserwacji do tartaku i będzie z nich piękna więźba. Podobno modrzew na więźbę jest ok. Tylko czy ta ilość wystarczy? Tym będę martwiła się jutro.

W naszym projekcie (który dopiero będziemy mieć) mamy zaplanowaną pustkę nad pokojem dziennym. Chcemy, aby ten salonik (bo jak wynika z nieistniejącego projektu będzie to salonik a nie salon – 26 m2) miał charakter rustykalny. Kominek. Dużo drewna. Ściana z nieotynkowanej cegły. Kupujemy więc – chyba okazyjnie – drewno, które my nazywany wykończeniowym. Będą z niego zrobione schody, drzwi, parapety i może jakieś wykończenia pod sufitem. Po konsultacji ze stolarzem (na podstawie projektu, którego nie ma) wyliczamy, że potrzebne nam będzie minimum 5 m3 jesionu już pociętego na odpowiednie grubości desek. Zamawiamy takie deski. W ten sposób u znajomego z Brzeziej Łąki leży okryta szczelnie sterta naszych desek jesionowych (5m3) i czeka na swoją kolej. Ta drobnostka – o zgrozo – to kolejne 4.000,-zł.
Dostaję decyzję o warunkach zabudowy. To miło.

Projektu nadal nie ma. Marzec 2002 roku minął. Czy się niepokoję?

Jovi
13-05-2003, 10:02
FUNDAMENTALNY KROK

Nikogo nie będę trzymała w niepewności. 12 kwietnia dostałam do ręki projekt mojego domu. Ale nic nie jest takie, jakie się wydaje być w momencie euforii. A więc tocz się bajko, tocz...
Odbierając projekt od Pani Architekt zauważyłam, że nasz dom jest jakoś dziwnie umiejscowiony na działce. Niby drzwi są z tej strony co powinny, taras także, ale coś jest nie tak... I było. Linia zabudowy przesunęła się. Z 6 na 15 metrów od granicy działki. Proszę, przeczytaj to jeszcze raz. PIĘTNAŚCIE METRÓW. I wyobraź to sobie. I wyobraź sobie to, że masz przed domem, na wschodzie, na podjeździe, od strony drogi, więcej miejsca niż za domem, w zacisznym zadomiu, intymnym zadomiu. Zbladłam. Dlaczego mi wcześniej o tym Pani nie powiedziała!? Nie takie były ustalenia! Bo nie chciałam Pani denerwować, a i tak sprawa jest przesądzona.
Zaczynam się bać. Męża nie ma. Mąż jest w knajpce z kolegami i wróci ...(nie wiem o której wróci). No to do rana jestem z tym sama.
W niedzielę 13 kwietnia została otwarta narada wojenna. My (ja i mój mąż (o którym wcale tu nie pisze, bo on tego nie lubi)) oraz nasi przyjaciele (Panna S i Kawaler T – jakoś musze ich nazwać na potrzeby tej bajki). Okazuje się, że o ile my będziemy mieli dom w centrum działki – to oni już nie mają gdzie się wybudować(działka kwadratowa obok nas), bo 15 m z przodu, 4 m od nas, 6 metrów od drugiej drogi i kolejne 4 m od innego sąsiada – i ich marzenia o porterówce poszły ... do lamusa. Jest AFERA!!!
Kto ustala jak daleko idzie linia zabudowy? Radni! NA RADNYCH CHURAAAA! Biedni Radni (no, już nie przesadzam – jeden radny) w odwrocie, raczkiem, że niby niedziela, on nic nie wie, jest nowy... To my do Sołtysa wsi - a on na planie ma 6 m. To my do Pani architekt – a ona w poniedziałek, już grzecznie poszła, porozmawiała i LINIĘ PRZENIESLI!!! VIKTORIA!!! Tylko po co to wszystko. Pani architekt na początku nie powiedziała, że ma kłopot z linią zabudowy – a my tu komuś i sobie niedzielę psujemy. A dom trzeba od nowa wrysować w działkę.
Tak już między nami – nie pytajcie mnie o pozwolenie na budowę. Sama o tym powiem kiedy czas ten nadejdzie. Po co mi dodatkowe nerwy.
22 kwietnia miałam pierwszą rozmowę z kierownikiem budowy oraz szefem mojej ekipy budowlanej. Wręczyłam im projekt, ustaliliśmy cenę robocizny za fundament (kopanie, zbrojenie i bloczki) na 2.500,- . Kierownik budowy po krótkich negocjacjach, za całą budowę ma wziąć 1.400,-. Coś się rusza.
A w pierwszą sobotę po Wielkanocy pojawił się na działce (jeszcze działce) geodeta. Już się domyślacie co robił... Wytyczał mi fundamenty. Zrobił to szybciutko. Ekipa biegała z kołkami (skąd je wzięli – nie wiem), przybijała deski, rozciągała sznurki – ale się porobiło! Zapłaciliśmy geodecie 400,- zł i uciekliśmy. Niech sobie pracują pszczółki – a my trutnie po nic tu.
A w poniedziałek 28 miałam już zbrojenia w wykopie (300mb drutu ø 12 na fundament i tyleż na wieńce + 120 kg ø 6 ale po co).
We wtorek w samo południe lali beton. A mi nic nie powiedzieli. I tego nie widziałam. I przyjechałam dopiero we wtorek po południu i stanęłam jak wryta... Zobaczyłam beton wylany do poziomu gruntu prosto w wykopane rowy, usłyszałam że kosztowało to 4.500,- bo poszło 30 kubików betonu. I zemdlałam.

Nawet nie wiem kiedy skończył się kwiecień 2003 roku.