PDA

Zobacz pełną wersję : "Pamiętnik znaleziony w betoniarce" - Yemiołka + Jano



yemiołka
14-03-2002, 08:47
GDZIE TA KEJA...?

Wspólny dom to nasze pierwsze wspólne marzenie. Zaczęliśmy wspólnie marzyć 10 lat temu, zaczęliśmy szukać działki w `99, kupiliśmy ją złotą jak piwo jesienią 2000. A wcześniej... hmmm.... spenetrowaliśmy ziemię trzebnicką, obornicką, kłodzką i parę innych, zmieniając przy okazji w każdy parzysty dzień tygodnia koncepcję naszego życia. Poznaliśmy wszystkich okolicznych sołtysów, największe plotkary, żuli, osiedla domków i słupy ogłoszeniowe. W końcu jest!! Raczej nie szczyt marzeń, bardziej mniejsze zło – choć nie żałujemy decyzji. W ferworze poszukiwań zagubiły się gdzieś odludzia, wrzosowiska, górskie strumyki i sarny jedzące z ręki. Na głowy spadła nam szara rzeczywistość – sąsiad alkoholik i złodziej, gołębie odchody i kompostownik wielkości Mont Blanc... Przyjęliśmy całe to dobrodziejstwo inwentarza wraz z naszym! naszym! kawałkiem najpiękniejszej z kul. Musimy jeszcze tylko kupić maczety, żeby się przedrzeć przez zasieki dwumetrowych chwastów...
I wtedy po raz pierwszy w tej bajce pojawiło się TO...

__________________________________________________ _______________

// Keja odnalazła się jakieś 5 km od płd.-zach. wybrzeży Wrocławia. Ma 1046 nieuzbrojonych metrów, a każdy z nich wart 45 zł [niektórzy jęczą ze zgrozą - że to drogo, inni z zazdrością – że tanio; my szukaliśmy działki 1,5 roku i trochę nam się to już znudziło]. Mamy stację PKP i PKS, szkołę, aptekę, ośrodek zdrowia, żółty szlak, drużynę piłki nożnej i klub bilardowy spod ciemnej gwiazdy. Jako kapitał własny – nieograniczony optymizm. Będzie dobrze. Jeszcze tylko brakuje „jachtu”. :smile: //

yemiołka
20-03-2002, 15:55
PRZYCZAJENI

Tuż obok nas wyrosło 6 domów. Wszystkie to kryjówki uciekinierów z Wroc.pl, gustujących w sielskich-diabelskich kolumienkach. Sąsiadom się śpieszy [jest już 5 minut po dwunastej], więc załatwiają media, a my siedzimy po cichutku, przyczajeni w chwastach. Fantazyjnie strzyżona lebioda pięknie wybujała, chyba ją zaczniemy wynajmować za ryczałtową opłatą dezerterom szukającym schronienia. Póki co dezerterów brak na horyzoncie, pewnie się potopili w okolicznym błotku [hmmm, cholera, trzeba sprawdzić poziom wód gruntowych]. Czasami zajrzy do nas tylko pies z kulawą nogą [Pitbullku, czy to Ty? :wink:]. Sąsiedzi dzwonią, gdy trzeba się podpisać w odpowiedniej kolumnie urzędowych papierzysk i dać zaliczkę. Tym razem zrzucamy się a conto wodociągów.
Poza tym stagnacja i cisza przed burzą.
Tylko TO w kieszeniach naszych koszul w kratę posapuje cicho przez sen...

Acha... Ktoś wbił w błotko słupek zwieńczony tabliczką z imieniem ulicy. Sztuka dla sztuki, choć nazwa jest całkiem ładna i dostojna: [...]. Pięknie się komponuje z tymi wądołami dokoła. :grin:
Dwa metry dalej pasą się nieuczesane krowy....


************************************************** *********
skomentuj tu (http://forum.muratordom.pl/viewtopic.php?p=1036896#1036896) lub ówdzie (http://forum.muratordom.pl/viewtopic.php?p=1018743#1018743) 8) 8)

yemiołka
25-03-2002, 15:25
POBUDKA!

AaaaAAAA! Mieliśmy przecież zacząć w 2001! A tu nagle przydybała nas późna jesień; mamy parę miedziaków więcej i nic ponad to. Nie mamy nawet embriona projektu....
W grudniu Jano z obłędem w oczach pędzi do urzędów, trzymając w zębach jakiś koszmarny projekt ponaddwustumetrowej landary, kupiony za symboliczną złotówkę od szefowej swojej pracowni. Byle tylko dostać pozwolenie na budowę – potem będziemy się martwić. Hmmm, jak zwykle... :grin:
Kupujemy koniaczek – na wszelki wypadek [kurka wodna, jak toto się wręcza??! mamy zerową wprawę]. Flaszeczka okazała się zbędna – wciąż stoi zakurzona na kuchennej szafce, czekając na bardziej lepkie rączki drapieżnych urzędasów; my takich na razie nie spotkaliśmy.
Jest dobrze – pozwolenie załatwiamy nie w Twierdzy Wrocław, ale pobliskiej gminie – dostajemy je prawie od ręki. 20 grudnia zakładamy dziennik budowy [7 zł], kierownik budowy składa w nim autograf zwiastujący rozpoczęcie inwestycji [ach! to brzmi dumnie!]. Dzień później geodeta wpisuje nam wytyczenie budynku [pro forma; 642 PLN na rachunku, 300 do ręki]. W ostatni dzień bardzo starego roku kupujemy w hurtowni, pół godziny przed jej zamknięciem, ociężałe worki cementu i sznurek. OK., będzie ulga. Ufffff.....Co za ulga!!

yemiołka
27-03-2002, 18:01
NIEPOSPOLITE RUSZENIE

Jestem jeszcze w ciężkim szoku, że uporaliśmy się z biurokracją. No dobra, trzeba pchać dalej tę taczkę, ale Jano ma w pracy urwanie głowy i nie ma czasu siąść nad naszym projektem [jest architektem]. A ja powoli zaczynam rozumieć, w co się pakujemy. Bardzo powoli.

Wiję sobie gniazdo w piramidzie z Muratorów i powoduję gwałtowne huragany, przewracając z impetem stronice w poszukiwaniu odpowiedzi na egzystencjalne pytanie, czym różni się murłata od parkanu :grin: Czego to się człowiek o sobie nie dowie.....
Każda rozmowa o chatce kończy się dąsem, więc Jano wybiera najbardziej bezpieczne wyjście – przesyła mi nowe pomysły emalią, a ja je krótko komentuję telefonicznie – w pracy trudniej robić z siebie kretynkę i już nie histeryzuję.
W nockę przed spotkaniem forumowym drukujemy pierwszą poważną koncepcję – coś w końcu trzeba w garści przynieść. Opłacało się – usłyszeliśmy parę cennych rad.
Ale pomysły pączkują w naszych głowach i wersje domku mnożą się jak białe króliki. Dzisiejszy projekt całkowicie różni się od tego z początku miesiąca. Chcemy go skończyć jak najszybciej, podrzucić branżystom i podmienić w urzędzie.
Dół – niecałe 70 m2. Salon [ok. 20 m] z kominkiem, otwarta kuchnia, pokoik, mała łazienka, spiżarnia. A tak naprawdę najważniejszy będzie taras – zadaszony, drewniany, w stylu country. Na górze 3 sypialnie, garderoba i większa łazienka. Mamy mały problem z upchnięciem gdzieś mikropracowni. Zastanawiamy się, czy budować od razu garaż czy też później, wraz z zewnętrznym pomieszczeniem gospodarczym. Bardzo dużo znaków zapytania kłusuje po naszych rozgrzanych do czerwoności czaszkach – jakie ściany? Oczyszczalnia czy szambo? Co z drogą? [Nie ma szans na wydębienie pieniędzy od gminy, a droga to obraz nędzy i rozpaczy – prehistoryczne drzewka poniekąd owocowe, poupychane w bagnistych lejach, spod których wyziera glina.]
W międzyczasie Janusz bierze dzień wolny na pozałatwianie innych osobistych spraw i przy okazji zagląda na działkę. Dawno nas tam nie było....
I superniespodzianka!!! Mamy hydrant! Prace wodociągowe rozpoczęto późną jesienią, ale wstrzymano je spory kawał od naszej ziemi. Aż tu nagle... jest woda! HURRA! Przy okazji okazało się, że ciągną już podłączenie gazowe. Wszystko śmiga mimochodem, sama sobie zazdroszczę. W sumie za doprowadzenie wody zapłaciliśmy około 2000 zł [gdybyśmy podłączali się sami, wyniosłoby to dużo więcej – teraz się zrzucamy w 9 domów]- ile dokładnie napiszę w okolicach 30.04, w czasie dorocznych okołoPITowych obchodów naszego roztrzepania, charakteryzujących się bieganiem w kółko, wywrzaskiwaniem słów niecenzuralnych, rewizją kieszeni i przetrząsaniem szuflad w poszukiwaniu wszelakich RACHUNKÓW. :grin:

Czaszki ostudzone przez kilka chłodniejszych dni są w stanie przyjąć nowy aspekt do nerwowych rozważań – jak długo chcemy budować? Początkowo zakładaliśmy, że około 3 lat. Teraz nasz Dobry Duszek Rodzinny zaofiarował się, że pożyczy nam trochę dukatów. Tak na marginesie – jeżą mi się włosy na kręgosłupie, gdy czytam, że ludzie zastanawiają się nad szansą powodzenia budowy, mając na koncie, w punkcie wyjścia, ponad 100.000. My nie mamy nawet 1/3 tego, choć dysponujemy kapitałem w postaci Teścia – mistrza czarnej magii murarskiej – to dużo, ale jednak zbyt mało. Ale co tam, do szalonych świat należy!
No więc propozycja wypożyczenia nieoprocentowanej gotówki to kolejne szturchnięcie nas ku Krainie Niepoprawnych Optymistów. A może by tak.... [następna bezczelna myśl zaczyna drążyć korytarze w naszych pachnących chmielem móżdżkach].... a może by tak... W ROK?! Ała! Myśl się wykluła, a ja obudziłam się przerażona. Siedzę w kącie łóżka po ciemku, a tu Janusz coś mruczy przez sen. Pochylam się i słyszę: „A może by tak... W ROK?!”.
Takie myśli to bezpośredni skutek naszej kilkuletniej klaustrofobii – mieszkamy w 24–metrowej norce z córcią i dużym kawałkiem psa [na szczęście nie na tyle dużym, by się go nie dało upchnąć pod stołem]. Przy każdym gwałtowniejszym ruchu na głowy spada nam wataha pluszowych misiów, poruszamy się w labiryntach kredek i klocków, a rozwydrzone lale w różowych sukienkach patrzą na nas wyzywającym wzrokiem, podkładając klasyczne „haki”.

Nasz optymizm nieco przygasa po coraz to nowych wypowiedziach na forum o negatywnych konsekwencjach zbyt szybkiej budowy. Rozbestwione dotychczas myśli zaczynają plątać się w zeznaniach. Trochę mi ich szkoda – w końcu to nie ich wina, że mają takich potłuczonych właścicieli. Przykrywam myśli kołderką i uspokajam, tłumacząc, że nie powinny się przemęczać, skoro nie mamy nawet jednego dołka pod fundamenty. Pożyjemy – zobaczymy.

A gdy sobie przypomnę, że w maju przybywa Teść ze swoją dzielną drużyną....
Patrzę na TO – zarumieniło się z wrażenia i puszcza do mnie perskie oko.
:wink:

yemiołka
28-03-2002, 11:45
WIZJA LOKALNA

Też muszę to zobaczyć. Ten syf i ten hydrant...
Pakujemy się więc w niedzielę do naszego czterokołowego gruchota i śmigamy „na pole”. Skrupulatnie mierzę czas – jedziemy niecałe 15 minut [spod obecnego mieszkanka / naszych biur = mniej więcej tyle samo]. Fakt, że nie ma korków.

„Bums!”. Szczęka mi opadła. A właściwie: „Plask”, bo opadła w sam środek obrzydliwej mazi. Widoczek jest imponujący. Nasza działka nigdy nie była zbyt piękna, ale teraz przeszła samą siebie. Do połowy zarośnięta nieogolonymi badylami, ścielącymi się jak popadnie. Cała reszta wygląda jak poligon dla saperów o słabym refleksie – zdaje się, że któryś znów nie zorientował się w porę i razem z naszą ziemią wyleciał w powietrze. I spadł. Gdzieś tam.
A może tarzało się tu jakieś kopalne bydlę wspomagane przez dziczą hordę? A może sześciu zdesperowanych Szkotów szukało tu 10-pensówki?? A może w ogóle to nie nasza kochana planeta, ino Mars? [a może Snikers...?]

Stoimy sobie i patrzymy [:eek:], aż nagle z trzewi wydobył nam się nerwowy śmiech. Śmiech to jedyna konstruktywna reakcja – no bo jak tu się nie śmiać, gdy się patrzy na coś, co jest materializacją naszego największego marzenia, wyglądającą jak scenografia do największego koszmaru?

O, jest hydrant. Cholera, Jano mówił, że żółty!? Wrrr, nie znoszę niebieskiego. No chyba,,,,,,, że jest to....MÓJ_NIEBIESKI_HYDRANT......!! OK., niech będzie. :smile: :smile:

Przytachaliśmy ze sobą łopatę, w celu dość konwencjonalnym - wykopania dziury. Trzeba spojrzeć, co kryje w sobie ten nasz nowy, dość płaski jak na razie, dom. Okazuje się, że nic z tego, trzeba się zaopatrzyć w fachowe, najlepiej antypoślizgowe obuwie. I czołg....
Efekty wypadu to: straty moralne, nowe spojrzenie na wszechświat i uświniony pies.

Ubłoconą łopatę wrzucamy na przednie siedzenie i tak z nią jeżdżę już od tygodnia.
....Czuję się jak córka grabarza :grin:



<font size=-1>[ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-03-28 12:47 ]</font>

yemiołka
04-04-2002, 18:45
CHIŃSKIE TORTURY

Wydaje mi się, że żyjemy. Jestem głodna, więc chyba to prawda. Żyjemy, HURRA!
Oznacza to ni mniej ni więcej, że udało nam się zwycięsko przebrnąć premierową konfrontację z dwoma seniorami naszych rodów, a zarazem: Naczelnym Inspektorem i Głównym Wykonawcą. A było ciężko. Seniorzy to istoty o znacznie ponad przeciętną wybujałym Widzimisię, posiadacze JedynieSłusznychRacji, wyjadacze z NiejednychPieców, bajeranci, szantażyści, cholerycy i .... osobnicy, którzy bardzo chcą nam pomóc. Czasami ZA bardzo. :grin:
Najchętniej przykuliby nas do skały, dokonali trepanacji naszych czaszek i na tak przygotowany surowiec wypuszczali regularnie ciężkie krople swoich wizji, aspiracji, niespełnionych marzeń i przyzwyczajeń. Tak się jednak nietypowo składa, że trepanacja to nie jest to, co lubimy najbardziej, w związku z czym obaj Teściowie – lub Ojcowie, jak kto woli – muszą poprzestać na faszerowaniu nas ciężkostrawną watą słowną.

Trudne zadanie – nie dość, że nie zamierzamy dać się pożreć, to jeszcze sami chcemy coś uszczknąć z tej pieczeni. Lawirujemy więc, łapiąc ich za słówka i wciąż prostując wyolbrzymione koszmary [50 ciężarówek z piaskiem – stwierdzenie rzucane przez Ojca z miną tak pewną jak śmierć wielorybnika - to po szybkich obliczeniach jedynie 7 itd., itp.]. Trzeba odbijać piłeczki, pojedynkować się normami, fechtować przykładami z sąsiedztwa i bronić przed ciosami poniżej pasa.
Oczywiście później będzie jeszcze gorzej. Seniorzy przecież będą musieli udowadniać swoje życiowe mądrości sobie nawzajem, w porównaniu z czym udowadnianie czegokolwiek nam to zaropiały pryszcz.
Za każdym razem, gdy o tym pomyślę, trzęsącymi się dłońmi wpycham do ust garść różowych pastylek, a przekrzywioną płaszczyznę optymizmu wspieram o świeżo odkorkowaną butelkę....



<font size=-1>[ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-04-04 22:47 ]</font>

yemiołka
08-04-2002, 15:04
PĘTLA

Mamy już wszystko przemyślane i uzgodnione, gdy Janusz dzwoni do mnie do pracy i niewinnie stwierdza:
-Wiesz co?...mam NOWY POMYSŁ!

Znów pętla czasu.
I zaciskająca się pętla na szyi mojej cierpliwości stojącej na mocno rozchybotanym stołku.
Jeśli drogiemu małżonkowi wydawało się, że moją reakcją na te słowa będzie wybuch entuzjazmu, grubo się pomylił. Choć nie sądzę, aby mu się tak wydawało.

Mam dość nieoczekiwanych zwrotów akcji w horrorze zwanym „projekt domku”. Chcę już pokochać tę naszą wirtualną chałupę, nie zmieniając co dzień jej wizualizacji żmudnie konstruowanych w wyobraźni [mimo tego, że wszystkie NOWE pomysły są rzeczywiście dobre].
A poza tym – o czym aż nadto dobrze wie Bridget Jones – zegar tyka, tik-tak, a czas ucieka....

Nowy pomysł tyczy się adaptacji „korytarza” równoległego do garażu i domu, a leżącego pomiędzy nimi, i zarazem wychodzącego na taras [zresztą ten korytarz to nieco starszy NOWY pomysł]. Początkowo miało to być przejście typu gospodarczego, teraz zamierzamy zrobić z tego część mieszkalną – coś w rodzaju monstrualnego wiatrołapu, ale w stylu "ulicznym" [:wink:] - bruk, latarenka, parkowa ławeczka.
Rozmawiamy o tym wieczorem, TROCHĘ bardziej na spokojnie. Pomysł niegłupi. Zdaje się, że ten korytarz dołączy do naszych ulubionych miejsc – na które obecnie typujemy wnękę pod schodami i przyszłościowe pomieszczenie nad garażem: pracownię z osobnym wejściem z dworu i gorącą kozą. To cholernie do nas pasuje – mieć salony w małym poważaniu, a rozpromieniać się na myśl o norze pod schodami. :grin:

Powoli dochodzimy do konsensusu. Siedzimy sobie w trójkę, coraz bardziej zadowoleni.
Maja – nasza córeczka – różową kredką rysuje księżniczki na wydruku z przekrojem hacjendy. A Janusz kreśli na planach swoje wizje.... – jak w śnie szaleńca - ..... długim kuchennym nożem!



<font size=-1>[ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-04-08 16:07 ]</font>

yemiołka
10-04-2002, 07:19
NOCĄ...

A więc stało się! Zaczynają już mnie dręczyć. Wiedziałam, że tak będzie, ale nie przypuszczałam, że tak szybko.

Pierwszy koszmar przyczołgał się do mnie ubiegłej nocy.

Zaczęliśmy budowę. Poszło wybitnie sprawnie – nawet jak na sen: stan surowy otwarty osiągnęliśmy w 1 dzień. Włóczę się po hurtowniach i oglądam próbniki z kawałkami blaszanych dachów. Mamy jakiś dziwne daszysko – czterospadowe – i ktoś poleca nam dobrać na 2 przeciwległe boki blachę czerwoną, a na resztę – zieloną, obleśną, w jakieś żółte mazaje. Jano przychyla się do tej propozycji, ja jestem wściekła, bo to jest kompletnie beznadziejne zestawienie. Oczywiście w końcu wychodzi na moje :razz: – cały dach będzie czerwony. Po tej przeprawie udaję się na budowę. Oglądam sobie domek z zewnątrz, po czym włażę do środka i pędzę do salonu, gdzie zerkam przez pusty oczodół okienny. I szok!!
Musieliśmy dość znacznie podnieść teren ze względu na wysoki poziom wód gruntowych – w efekcie czego dom stoi o kilka metrów wyżej niż teren sąsiednich działek. W związku z tym zamiast spodziewanego zadu zrujnowanej wiejskiej kamienicy, który zawsze nonszalancko wita nas wyłupanym oknem, zabitym smętnie jedną krzywą deską, widzę KOSZMAR! Kamienica gdzieś tam świta w dole, ale na pierwszy plan wypełzają ogromne, OGROMNE wieżowce, całe stado wieżowców, a my pomiędzy nimi, przycupnięci na jakimś betonowym podwórku....

Dobrze, że budzik zawył, bo mój wrzask obudziłby blokersów do dziesiątego piętra włącznie...



<font size=-1>[ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-04-10 08:21 ]</font>

yemiołka
12-06-2002, 20:15
NACZINAJEM TWISTA
[początek maja]

W końcu zapięliśmy projekt na ostatnią krzywą pętelkę. Nadszedł czas na złożenie projektu zamiennego, a więc czeka nas kolejny test umiejętności komunikacji interpersonalnej, a być może także kontrola innych zdolności – takich jak bezbolesne przenikanie przez ściany urzędów, z dbałością o nienaruszalność tynku, delikatne podkładanie projektu w ciche miejsce wymoszczone w najniżej szufladzie, precyzyjna utylizacja starych planów i ucieczka na palcach z siedliska biurokratycznej rozpusty. W ramach wprawek do potyczek z urzędnikami Janusz ćwiczy na mnie dar przekonywania, próbując mnie namówić do pozmywania naczyń. Nie idzie mu zbyt dobrze, więc w tajemnicy trenuje jednak to przechodzenie przez ściany, o czym świadczą świeże guzy na jego czółku, kiepsko maskowane grzywką.

Tymczasem inwestycyjna maszyna powoli rozkręca swoje nienaoliwione trybiki. Błocko przeschło, a jego pozostałości kwilą fałszywie pod tonami morderczego gruzu. Oczywiście niezauważalnie minęły te chwile, gdy człowiek chcąc przeczytać coś relaksującego w „Autogiełdzie” [uwielbiam dział „Różne” za jego perełki absurdalności – kiedyś ktoś uparcie ogłaszał tamże chęć zamiany grobowca na Grabiszynku na samochód 4-osobowy], natrafiał jedynie na anonse: „gruz – oddam za darmo” [i niekoniecznie w dobre ręce]. Teraz podobne rewelacje uciekły spłoszone, ustępując miejsca błaganiom: „gruz przyjmę”. Co potwierdza teorię o złośliwości rzeczywistości jako takiej. :grin:
Trzeba więc się uciec do percepcji własnej i cudzej i szukać gruzu na węch. No i niby jest tu i tam, np. potłuczony można dostać w kruszarni koło ul.Popowickiej - po 6 zł/tona, ale zeżarłby nas dowóz do naszej dziury – średnio 50 zł za godz. pracy ciężarówy, a zanim takowa przebije się przez miasto i dowlecze do nas to ho-ho... Sąsiad przyłącza się do boju i udaje nam się namierzyć pierwsze 8 wywrotek [25 zł za każdą, z transportem]. Wynajmujemy też fadromę z naszej wioseczki, która ten śmietnik zgrabnie roluje wzdłuż ścieżki. Kolejne partie gruzu załatwia fadromiarz. W efekcie stajemy się szczęśliwymi posiadaczami 70 metrów pseudodrogi, co kosztowało nas ok. 750 zł [i prawie tyle samo sąsiada]. Teraz można po niej śmiało zasuwać, aczkolwiek danymi o jej wytrzymałości dysponuje tylko Wielki Mannitou.

W wielki dla naszej budowy czwartek Janusz wyrusza w swe rodzinne strony na rekonesans z Ojcem-Wyjadaczem. Trzeba wybrać więźbę – a więc drzewka szumiące jeszcze z entuzjazmem w milickich lasach, błogo nieświadome przyszłości. Poza tym stoi otworem wytwórnia bloczków betonowych, którą trzeba spenetrować.
Siedzę sobie w domu, gdyż na skutek nagłych skomplikowań życia to ostatnio moje główne zajęcie :smile:

yemiołka
12-06-2002, 20:18
POD PRĄD[EM]
[maj, pachną bzy]

Podpisaliśmy umowę z Zakładem Energetycznym. Ta przyjemność kosztowała nas 1300. Do tego dojdzie oczywiście koszt skrzynki i paru innych gadżetów. Klnę, że to zdzierstwo, dopóki nie przypomnę sobie, że sąsiad rok wcześniej za samą umowę zapłacił 7.000.
Dowiadujemy się telefonicznie, co trzeba zrobić, aby popchnąć sprawę dalej. Musimy dostarczyć do Środy Śląskiej dwie mapki i oryginał aktu kupna...
Na miejscu wszystko okazuje się znacznie prostsze. Papierzyska nie są potrzebne, w związku z tym, że cała dokumentacja powstała przy okazji załatwiania tej kwestii przez sąsiadów. Jest tylko jeden ból – sąsiedzi mają prąd, a my nie. A przede wszystkim nie mamy małego detalu – słupa energetycznego. Powinien być, a jednak....
Są trzy hipotezy odnośnie jego niebytu:
1. Nigdy nie istniał, gdyż były właściciel działki nie dołożył swoich trzech groszy do zrzutki.
2. Przez chwilę był, leżąc w opłotkach i oczekując z wrodzoną cierpliwością na uregulowanie wyznaczonej doli.... A potem wszelki ślad po nim zaginął.
3. Był do środy, do godz. 04:57 czasu moskiewskiego, ale boginowi z odległej galaktyki coś utkwiło w pożółkłych zębach i zastosował go jako wykałaczkę......

Tak czy owak coś trzeba wykombinować. I drąg w tym przypadku niestety nie wystarczy – musi być to solidny słup, który wytrzyma duże obciążenie.
No to kombinujemy.
Elektryk poznany w Energetyce przyjechał na miejsce zbrodni i zaproponował rzecz następującą: pociągnięcie kabla w dół po słupie sąsiada [jakieś 6 m] i założenie na dole badziewiastej skrzynki budowlanej - wycenił to na 1200 zł! [w tym koszt materiałów]; stamtąd prąd mielibyśmy ciągnąć gigantycznym przedłużaczem. Nie decydujemy się na to, bo nie chcemy mieć na sumieniu potencjalnych ofiar w postaci np. Sierotki Marysi z jednym okiem, która w deszczu, po pijaku zapląta nam się w kable. A poza tym to za drogo jak na takie prowizoryczne rozwiązanie.
Na razie wstrzymujemy się, musimy pokombinować jeszcze inaczej.
Ha, co dwie półgłowy to nie jedna!, jak mawiali Starożytni Indianie :grin:. Pozderzały nam się komóreczki i wpadliśmy na trop małomiasteczkowego elektryka Bolka oraz słupa z trupa sosny, leżącego smętnie w lesie i czekającego lepszych czasów. Oba indywidua powinny przybyć do nas pierwszego dnia budowy, z transportem wszystkich niezbędnych gratów.
Lżej będzie płynąć Z PRĄDEM.... plum!

yemiołka
15-06-2002, 18:22
FOLKLOR

Uwielbiam folklor życia, za jego brak egzystencjalnych zawijasów i niezobowiązujący wdzięk. Dlatego pan Bolek od razu przypadł mi do serca. :wink:
Poszliśmy w ślad za nim, utartym, choć niepokojąco krzywym tropem wieści o dobrym & tanim elektryku z rodzinnego miasteczka Janusza. Co prawda to ponad 60 km od Wroc., ale może gość da się ściągnąć. Trop zaczynał się w pośledniej acz ulubionej przez pana Bolka spelunce X, a urywał dramatycznie 4 mordownie dalej. Bolek przepadł, więc Poszukiwacze Zaginionego Elektryka dali sobie chwilowo spokój, próbując oddalić się ku innym celom. Ale w życiu jest jak w betoniarce – nigdy nie wiadomo, kto ci spadnie na łeb: takoż nieoczekiwanie sam Poszukiwany znienacka opadł na maskę naszego wysłużonego czterośladu, próbując trafić w koleiny wiodące do jego domostwa. Międzyknajpiana egzystencja zmęczyła go jednak tak bardzo, że przestał nawet reagować na własne imię. Zdecydowanie trzeba było chwilowo dać sobie spokój z konwersacją. A to był czwartek.

W niedzielę Teść z Bolkiem mieli przybyć do nas na globalny rekonesans – o czym wciąż wiedział tylko pierwszy z nich. Nota bene, jeśli chodzi o folklor, nie sposób pominąć postaci Teścia, ale jednak trzeba ją pominąć, bo wyszłaby mi z tego przyciężkawa trylogia. No i od razu musiałabym napisać tu więcej o moim Ojcu, który również jest typem folklorystycznym, choć w nieco innym wymiarze. Hmmm, mój Mąż w sumie także jest postacią nie z tej planety. No i ja też niczego sobie.... :grin:
Taaa, gdy tak myślę o tej naszej budowlanej bandzie, na myśl przychodzi mi tylko jedno porównanie – genialny, niezapomniany, fascynujący animowany czeski serial „Sąsiedzi”. :lol:
///Ludzie, czy ktoś ma to na wideo?! Tak bardzo chciałabym znowu przy tym umrzeć ze śmiechu i zmartwychwstać tylko dzięki myśli o kolejnym odcinku!/// Biedne najmłodsze inżynierskie pokolenie – dziś skazane jest na beznadziejność „Boba Budowniczego”, co za niefart. :oops:

No ale wróćmy do rzeczy. Teść nie lubi tracić energii po próżnicy, zwłaszcza, jeśli już raz próbował. W efekcie zjawił się u pana Bolka o 6:30 w niedzielę, bez uprzedzenia. Żona odebrała domofon i powiada, że Bolek śpi, bo wczoraj pohulał u kogoś na imieninach. Nieważne, ma zejść. No i zlazł. Teściu wziął go za kołnierz i szepnął w uszko, że śmigają natychmiast do Wro. Boluś jest jakieś bydlę spolegliwe, odparł, że ino skoczy po fundusz napiwny i jedzie. Teściu go jednak solidnie za ten biały kołnierzyk trzymał, zwięźle poinformował, że piniądz ma i pojechali, żonę Bolkową pozostawiając w pełnej nieświadomości. Dobrze, że gość zlazł w butach....
Boluś ma siwe włosy jak szczotka ryżowa i facjatę rosyjskiego partyjniaka. Ale nawet na kacu okazał się człekiem sympatycznym, z referencjami i prawie 40-letnią praktyką, choć o wiadomych pozazawodowych zainteresowaniach :grin:.
Na miejscu załatwił nam tanią skrzyneczkę elektryczną [500 PLN] i przyobiecał zakupić w hurtowni kabel po cenie koleżeńsko – preferencyjnej. Ma się pojawić w pierwszy dzień budowy i przyczepić prąd. A jak będzie grzeczny, to pewnie poprosimy go o instalkę w chałupce.

Kurrrrrteczka, nie wierzę, że to rusza już za 4 dni!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

yemiołka
18-06-2002, 12:53
ERRATA
[przyczołgał się czerwiec]


Oczywiście, wcale nie były to 4 dni. Doprawdy nie wiem, jak się dałam na to nabrać.
Opóźnienie w budowie mamy już miesięczne – najpierw mój szpital, potem Teściu kurował łapki po harówie na dachu pod Krakowem. Później w hurtowni elektrycznej wykukali nas ze sprzedażą kabla, którego nie sprowadzili w terminie, a w końcu dla oszczędności okazało się konieczne zsynchronizowanie czasów transportu drzewa na barak i więźbę – wszystko poleci równocześnie – czyli wedle śmiałych założeń – jutro!!!

Jęk z ostatniej chwili:
A jednak znów obsuwa! Facetowi wysiadła ciężarówa i musimy szukać innego frajera, który to wszystko przewiezie [górę drewna, rusztowania, betoniarę, a na samym szczycie – wannę na uroczych nóżkach; to dopiero będzie widok!]. Cholera jasna i psiakrew. Czas ucieka i w dodatku musimy jeździć jak kretyni poldkiem załadowanym po dach polowymi łóżkami [wykombinowanymi u harcerzyków], bo póki nie ma baraku, nie mamy gdzie ich upchnąć.
„Jest już za późno - nie jest za późno - jest już za późno - nie - jest - za późno.....”

yemiołka
21-06-2002, 09:19
ŚWINKA
[01.06.2002]

Nadszedł bolesny moment odkręcenia kurków z gotówką [i z bardzo zużytymi uszczelkami] – kasa upłynnia się w zastraszającym tempie. Wypłaty znikają z kont w okolicach drugiego dnia miesiąca, a trzeciego sięgamy coraz głębiej do poprzecieranych kieszeni.
Czas zamordować porcelanową świnkę....
Musimy zapłacić resztę rat za wodociągi [ogółem: prawie 2600, ale w końcu mamy kranik i licznik]; zrzucić się z sąsiadami na rów melioracyjny [500]; udaje nam się doprowadzić do porządku drogę: 750; kupujemy używaną betoniarkę: 380 [facet z naszej wiochy chciał za samo wypożyczenie na czas budowy prawie tyle samo!]; skrzynka elektryczna + kabel [75 m] + jakieś rurki do tego kabla + robocizna: ~2000; żerdzie na barak, z tartaku – 300; drewno na więźbę: ok. 4000; piach do murowania i podsypka: 420; bloczki betonowe na fundament: 1200 [pierwsza partia]; stal zbrojeniowa: 1400, gwoździe, folia, trochę papy etc. etc.
Za pewne usługi płacimy w naturze – okorowanie świerczków na barak i pomoc przy jego konstrukcji kosztowała nas kilka win, po 4 PLN sztuka, wlanych w gardło miejscowego żula [wynagrodzenie wg jego sugestii] :grin: :grin:.

Zdecydowaliśmy się na zakup drewna na więźbę w lesie, mimo początkowego entuzjazmu po wizycie w milickim tartaku. Oferowali tam umiarkowanie tanią [chyba?] więźbę: 560 za kubik, netto.
A jednak okazało się, że można taniej.
Mój mąż to „leśny ludź”, jak i kawałek jego rodzinki. Pochodzi z domu, gdzie sarny wyjadają przez okno chleb ze stołu, a zające tańczą kankana na psiej budzie. Takie sympatyczne pochodzenie czasami się przydaje – np. podczas wolnych weekendów, kiedy nie trzeba się zastanawiać, w którą stronę skierować dziób naszej łodzi, załadowanej bez umiaru dziećmi, psami, rowerami, zimnym piwem, suchym chlebem i ułańską fantazją; albo właśnie w przypadku więźby, gdy znajomy [choć nie po wódce, a raczej po „dzień dobry” – ale zawsze to coś :grin:] leśniczy pozwala nam powybierać wszystkie drzewka, jakie nam są potrzebne – zapłaciliśmy za nie 2600 zł [z transportem i fakturą]. U kolejnego znanego w ten sam sposób osobnika – tj. stolarza – dokonaliśmy dzieła unifikacji: piękne drzewka straciły swoje linie papilarne, zamieniając się w konstrukcję naszego dachu – za kolejne 1100 zł [przetarcie więźby: 100 zł za kubik; obrzynki posłużyły do obudowania szopy]. Do tego transport 70 km: 350 zł – co daje więźbę za ok. 4000 PLN [~240 metrów dachu], a więc w porównaniu z ceną tartaczną: ok. 2000 oszczędności!!
Na taką kombinatorykę trzeba mieć jednak czas...

Tak więc do tej pory wydaliśmy w sumie pi razy drzwi 15000 zł, świecące trzema wyłupiastymi zerami, poupychane w kawałkach w różnych drobiazgach, których prawie nie widać. Jednym słowem pozbyliśmy się trzeciej części wszystkich naszych oszczędności :wink:
Oho, wchodzi Jano w kaloszach i z kowalskim młotem. Kto obrzydliwy, niechaj zamknie oczy. Czas na następne świniobicie...

yemiołka
25-06-2002, 07:13
W TYŁ ZWROT....
[04.06.2002]

Najwyższy czas na przedarcie się przez pokrzywy, zebranie humusu i przygotowanie parcelki pod wykopy fundamentowe. Ma się tym zająć fadromiarz z sąsiedztwa - ten, który wykonywał naszą księżycową „drogę”. Niestety bezczelnie popadało, zrobiło się poślizgowo i grząsko i fadroma nie da rady wjechać głębiej na działkę – tylko trochę więc z przodu pogrzebał i polecił nam poszukać kopary na szerszych kołach. Mój Ojciec znalazł jakąś za 600 zł :oops: i z rozpędu oraz nadgorliwości spotkał się z jej właścicielem na działce, wstępnie pokazać co i jak. Janusz potem nawiązał z owym osobnikiem zdalny-foniczny kontakt trzeciego stopnia, uzgadniając jeszcze inne [piachopochodne] kwestie, po czym umówili się na potwierdzenie telefoniczne – i ustalenie, o której we wtorek kopiemy -> J. chciał przy tym być, jako że dom już jest wytyczony przez geodetę i trzeba pilnować palików. W międzyczasie Jano jednak wyszukał kandydata NumerDwa, za 300 zł, w związku z czym pierwszej kopary nie potwierdził.
Możecie więc sobie wyobrazić, jak bardzo spieniona i błękitna krew nas zalała, kiedy wczoraj wieczorem wpadliśmy na działkę! Koleżka nie chciał zapewne stracić klientów, więc wykorzystał fakt, że widział miejsce i przejął inicjatywę. Wyrzezał glebę pomiędzy kołkami, które Janusz powbijał – ogólnie wyznaczającymi teren pod budowę. Poleciał jednak za bardzo po bokach i za głęboko – chcieliśmy tylko jakieś 30 cm. W dodatku pozwalał ziemię na dwie hałdy [Holender, ale ogromne! Nie przypuszczałam, że tego tyle będzie!] – w miejscach wprost precyzyjnie niewłaściwych: pod jedną hałdą powinien stać barak, a pod drugą – taras. A przede wszystkim [uff, muszę policzyć do dziesięciu, by nie rzucić mięsem] – zutylizował nam kompletnie paliki geodety! Zabiję!!! [ups, jakaś nerwowa się robię... :grin:]

yemiołka
26-06-2002, 08:05
NAPRZÓD MARSZ!
[04-05.06.2002]

Wróciliśmy do domu nabuzowani. Nie zdążyliśmy dopaść jeszcze żadnego telefonu, gdy przyjechał mój Ojciec. Jak pepesza szybkostrzelna wypluwam słowa o kretynie, a Ojczulek tendencyjnie przypomina nam o bezsensie – geodetę trzeba było wziąć po koparze. Nooo, teraz już wiadomo, Nowej Gwinei nie odkrył. Tak sobie bajdurzymy, aż tu Ojciec flegmatycznie i mimochodem wyłożył nam cel wizyty – przybył z drobną informacją jako nośnik „połączenia przekazanego” . No więc tak: dzwonił Teściu i wydał rozkaz, że jutro Janusz ma być w Miliczu o 5:30 po całą ekipę. O cholera! Jest już prawie 22:00, Jano jeszcze musi wpaść na trochę do robótki i w dodatku rozpada nam się samochód i nie wiadomo, jak długo wytrzymają te sznurki, którymi jest powiązany. Na szczęście mój Tato ma teraz wolne i proponuje, że on zrobi ten kurs. O, jak fajnie...


Karawana zwala się na miejsce pamiętnego dnia [b]05 czerwca Anno Domini 2002, przed 8:00 [pakując od razu półdupkiem w pole cebuli autochtonów i Janusz musi się z nimi zaprzyjaźniać w trybie natychmiastowym; jakoś nam to wspaniałomyślnie wybaczyli, za te piękne oczy...]. Wyładunek trwa do 12:00. Potem chłopaki łapią się za szopę, a pan Bolek wskakuje na słup i walczy z kablem. Janusz zabiera nas [czyli resztę rodzinki w postaci mojej, Majowej i psiej] na działkę koło 20:00 – akurat zdążyliśmy na premierę: na pierwszy dźwięk płynący z radia podłączonego do NASZEGO PRĄDU! :wink: Hej i ho! Równaj!

yemiołka
27-06-2002, 09:42
NASZE PARANOJE
[05.06.2002]

Od czasu do czasu spotykam się nos w nos z genialnym, choć nieco deprymującym, spostrzeżeniem: niektórym nie wystarczają naturalne i nadnaturalne komplikacje egzystencji, przy czym włócząc się za bliżej niezidentyfikowaną ideą próbują światek upiększyć, uprościć [olaboga!!] bądź odcisnąć na nim profil swej zaciśniętej pięści. I wszystko to jest upierdliwe do bólu, a upierdliwość pojawia się znienacka, tam gdzie akurat się jej nie oczekuje.
No więc jest tak: śpieszymy się na działkę, po drodze jeszcze Castorama, sklep spożywczy i tankowanie gazowej butli turystycznej. W bagażniku brzęczy maszynka, czajnik i zastawa dla robotników. A tu gościu na stacji stwierdza, że nie może nam napełnić butli, bo jest czerwona. Przepraszam, że jak? No, czerwona, niebieską by napełnił. Jezusicku, przez chwilę mam wrażenie, że wpadłam do powieści Viana. Janusz sprawdza – butla jest jeszcze ważna 2 lata, więc co to za siupy?! I próbuje pertraktować – „No to umówmy się, że ona jest niebieska!” [trudno się nie poczuć idiotą, rzucając takie propozycje]. Ale facet jest twardy. - Kurczę, to co mamy zrobić? - Przemalować. - OK., ma pan niebieski spray? - Nie.
Gościu zmył się do swojej budki, rzucając nam na odchodnym wzgardliwe spojrzenie, a my odjechaliśmy pełni podziwu dla nieprzewidywalności niezbadanych zaułków życia.

[Dzień później na innej stacji inny obywatel tankuje nam CZERWONĄ butlę bez szemrania; a więc może wtedy to jednak był Vian?? :razz:]
================================================== =========================
Chwilę później potykamy się z prastarą – prapolską - praswojską paranoją.
Już wczoraj zaczął podmakać wykop fundamentowy. Myśleliśmy, że to wody gruntowe, ale dzisiaj wyszło szydło ze śmierdzącego wora. Przez naszą działkę wiedzie stary drenaż od sąsiednich budynków, do którego ktoś podpiął szambo. Super. Jeśli to cholerstwo gdzieś przecieka, to nic tylko sobie sadzić na tym syfie marchewki :evil: -> wieść gminna niesie, że sama sołtysowa podłączyła się do odprowadzania deszczówki, gdy jej szambo wybiło na ulicę [sorry, że tak apetycznie, ino to dlatego, że ekologicznie]. Za to we wsi pojemniki na surowce wtórne kwitną na każdym rogu, bo tak jest bardziej po EUROPEJSKU. Obłęd.... ............

Drenaż został przerwany przez koparę w czasie wykopalisk. Na razie ustrojstwo czymś zapchaliśmy, bo już sporo nam nawaliło do wykopu, ale kwestię trzeba rozwiązać konkretniej. Podobno ten drenaż jest zaznaczony na jakichś mapkach [robiony był ponad 30 lat temu] – ale na naszych mapach go ni ma i doprawdy nie mam pojęcia, czy można go unicestwić ot tak sobie. Ale za szambo ślicznie dziękuję, robi mi się z lekka nieprzyjemnie, przepraaaszzz....

///Jeśli ktoś wie, co się robi w takich cuchnących okolicznościach – niechaj nie zatrzymuje tego dla siebie, ino skrobnie w „Komentarzu do...”.///
================================================== =======================
Tę paranoję już pewnie wszyscy znacie, ale muszę o tym ze dwa słowa, bo mnie fascynuje. To jest zapewne również fenomen na skalę światową – a imię jego: „Ceny-U-Producenta”. Wiedzeni chłopskim rozumem odwiedziliśmy milicką wytwórnię bloczków, przekonani, że u producenta najtaniej. Wszak on nie płaci za transport, dystrybucję i inne tam takie. No i ugodził nas cios w samo serce tego chłopskiego rozumowania, gdy odkryliśmy, że ceny są do 15% wyższe niż u hurtowników 70 km dalej. Niesamowite. Fascynujące. Idiotyczne, po trzykroć!!! Producent w dodatku jest twardy, najmarniejszego upustu nie da, a w ogóle to co do cholery my od niego chcemy?! Hmm, może rzeczywiście popełniamy nietakt, próbując na siłę kupić ich wyroby. Może kupowanie nie jest w dobrym tonie. Może oni starają się splajtować, a ta paskudna ludność budująca miast i wsi im nie pozwala....
///Jeśli ktoś to pojmuje, to proszę o kontakt na priv. :lol:///




<font size=-1>[ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-06-27 10:44 ]</font>

yemiołka
16-07-2002, 10:55
DESZCZE NIESPOKOJNE
[06.06.2002]

Tyle jest rodzajów deszczu co rodzajów zakochanych spojrzeń.
Te powłóczyste spadają ukradkiem i łaskoczą w kark, a wieczorne grają w duecie z pieśnią rozbuchanego kominka http://www.muller-godschalk.com/msnimages/-$.gif. Ten jednak, który rozpętał się dziś rano, patrzył na świat spode łba i wszystko miał gdzieś. Jako szpicę wysłał wichurę, która poniżała wierzby naprzeciwko i policzkowała je narowistymi podmuchami. A potem spadła ulewa, kneblująca nasze okna. Boisko naprzeciwko w jednej chwili zamieniło się w ocean z drapieżnym narybkiem, choć ja i tak zamiast niego widziałam naszą działkę. Ładnie się zaczyna! Już tam jest pewnie bajoro, które nigdy nie kwapi się do schnięcia. W dodatku wczoraj chłopaki były takie wykończone załadunkiem i wyładunkiem tych wszystkich bel, dech, betoniarek i wanien na nóżkach, że nie zdążyli zmontować całego baraku [to samoróbka wg pomysłu Teścia – wolna improwizacja]. Na szczęście jest dach, okryty już papą, i 3 ściany ze szparami na grubość palca. Dzisiaj mieli skończyć pakamerę, zainstalować kibelek i zająć się zbrojeniem. Kurza twarz, żeby choć sobie przed tą ulewą chałupę zmajstrowali, bo nam się pochorują! :roll: Zimno się zrobiło paskudnie.
I więźba nam moknie...
No nic, trzeba wziąć się do roboty - organizujemy z córeczką zwariowany Taniec Antydeszczu. Trochę pomogło – deszczydło przestało nam molestować parapet....
Ale w regionalnej TV zapowiadają opady przez kolejne 3 dni :sad: :sad:.

A my na tej wojnie ładnych parę.......


<font size=-1>[ Ta Wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-07-16 11:56 ]</font>

yemiołka
07-08-2002, 18:37
MORZA SZUM, PTAKÓW ŚPIEW...
[24.06.2002]

.... złota plaża pośród drzew. Siedzę na leżaczku, pod pasiastym parasolem, wyglądam idiotycznie, ale mało mnie to obchodzi. Pomyśleć, że jeszcze przed chwilą były tu muldy błotne, oblepiające buciory jak rzep psi ogon. Teściu na szczęście stanowczo stwierdził, że w takim syfie robił nie będzie i posłusznie zamówiliśmy piach, by wysypać teren przed chatką. Ale fajnie się zrobiło! [jeszcze nie wiem, że za chwilę złotą plażę rozjeżdżą ciężarówy tak, że pozostanie po niej tylko nędzny ślad w postaci złotego klepiska :sad:]. Maja ma do dyspozycji hałdę mięciutkiego piaseczku do murarki, który chwilowo stoi odłogiem i może służyć jako teren wielkich eksploracji i materiał na babki [i na dziadków - dodam, by nie być posądzona o damski szowinizm :lol:].
W związku z tym Mai i mi, jako osobom niebezpośrednio budującym, chwilowo nie doskwierają bolączki rodzin porzuconych na czas budowy – Janusz wpada po nas po pracy i wszyscy zasuwamy na działkę; on potem grzebie się w fundamentach, a my łazimy po chaszczach i szukamy ślimaków, rozbijamy kolana, oglądamy zachody słońca i pieczemy kiełbachy. Dzięki temu w domu nas prawie kompletnie nie ma, ale przynajmniej w ten dziwny sposób jesteśmy RAZEM. A to lubimy najbardziej...

A teraz krótkie sprawozdanko z ostatnich dni, by dogonić uciekający czas.
1. Przez kilka pierwszych dni leje; ekipos przygotowuje plac budowy, wiąże zbrojenie i non stop wypompowuje wodę z wykopu [elektryczną pompką z Castoramy, nieco ponad 100 zł; sprawdza się!; zresztą MUSI się sprawdzać, bo wypożyczenie fachowej pompy do odciągania wód kosztuje krocie].
2. Nad naszą działką unosi się kłąb słów niecenzuralnych, odradzający się wciąż jak feniks na widok zbyt głębokiego wykopu i świeżych kropli deszczu. Przez tę piekielną dziurę wszystko jest rozbabrane i prace się opóźniają. Decydujemy się na pełne szalowanie, choć nie było tego w planach. Dobrze że zostało trochę dech z baraku – przydadzą się, resztę trzeba dokupić [ok. 250 zł].
3. 12.06. – układanie szalunków.
4. 13.06. – zawieszanie zbrojenia.
5. 14.06. – wylewanie ław; musimy zamówić betoniarę z pompą, bo nie da się wjechać głębiej na działkę – taka przyjemność niestety kosztuje [250/h + 200 zł netto – ryczałt za dojazdy!; jeśli pomnożyć to * 3, gdyż pompa potrzebna będzie jeszcze podczas zalewania chudziaka i stropu, zrobi się z tego piekielna kwota :oops:]. Siłę to ustrojstwo ma nieziemską, ale na szczęście nie rozwaliło nam szalunków. Poszło 13 m3.
6. 15.06. – ziemię między ławami wysypujemy warstwą piachu, bo nie da się po niej łazić – mokro, ślisko i do domu daleko. Przyprawiamy to następnie środkiem odkażającym, na kategoryczny rozkaz mojego Ojca, pomnego resztek szamba, które tam chlupotało :evill:. Nie wiem, czy ma to sens, ale przynajmniej podoba się Majce – bo piasek ma teraz kolor różowy!
7. 16.06. – pierwsze globalne rodzinne niedzielne ognicho!! :smile:
8. 17.06. – zaczynają się piąć pierwsze ściany – na razie jeno fundamentowe... [najtańsze bloczki i beton znaleźliśmy w Sanbecie]. Chłopaki ostro wzięły się do pracy – wyrobili całą pierwszą partię bloczków [400 sztuk; w sumie pójdzie 1200].
9. 20.06. – skończone ściany fundamentowe.
10. 21.- 22.06. – zabezpieczanie Dysperbitem od wewnątrz.

[Tu następuje ta najbardziej ulubiona chwila w roku, gdy człek dostaje urlop. Mój Mężuś wygląda jak klasyczny masochista – pyszczek mu się nieustannie śmieje, że zamiast byczyć się na Seszelach, przez dwa tygodnie będzie przykuty do taczki.]

11. 24.06. – 26.06 – zasypujemy fundamenty, ubijamy piach [menczizna ze skoczkiem z naszej wiochy bierze za godzinę 35 zł; dostajemy upuścik 5PLN/h za to, że jesteśmy już prawie miejscowi :smile:
12. 27.06. – powstaje pierwszy poziomy element naszego domku: chudziak! Pochłonął o dwa kubiki betonu więcej niż planowaliśmy – w sumie 11 m3. Super, możemy już organizować potańcówę!
13. 28.06. – trzeba odkopać fundamenty przysypane przez koparę podczas ładowania weń piachu, aby zaizolować je z zewnątrz i ułożyć drenaż.
14. 30.06 – co odważniejsza brać forumowa przyjeżdża, by pobrudzić sobie u nas buty, nasiąknąć zapachem ogniska i rzecz jasna: popodziwiać efekt chwilowo końcowy :wink:.

HURRA, MAMY JEDNO WIELKIE ZERO!

Uff, tym sposobem nieco zbliżyłam się w zapiskach do współczesności. Oczywiście to krótkie sprawozdanko można by do woli wypełniać pouczającymi dykteryjkami o różnych naszych przygodach, ale już brakuje literek. Same to są zresztą zwykłe dzieje – zakopujące się wywrotki, urywające przyczepy, ataki sklerozy, w efekcie których musimy wykuwać w fundamencie dziurkę pod rury do kanalizy [jeszcze tydzień temu o dziurze pamiętaliśmy – więc czemu jej nie ma?!].... etc.

Aaaałć!, nieszczęsne TO kopnęło mnie w kostkę, bo myśli, że kompletnie o nim zapomniałam. Co za nerwowa bestia, kopie bezpodstawnie! Przecież pamiętamy o Tobie, kretynku,.... za każdym razem, gdy wpadasz do betoniarki i wyjesz w niebogłosy....

yemiołka
14-08-2002, 14:42
CO MI ZROBISZ, JAK MNIE ZŁAPIESZ?!
[02.07.2002]

O rrrety, na szczęście się nie dowiedzieliśmy! A prawdę powiedziawszy, zaczęło się robić gorąco...

Jako się rzekło na wstępie – projektowanie było w naszym wydaniu procesem żmudnym, męczącym, nerwowym i oczywiście realizowanym „na ostatni dzwon”. W efekcie projekt zastępczy złożyliśmy, hmmm, wstyd się przyznać, gdy ekipa już była na budowie. Ale cóż – w końcu to nie jest pamiętnik chodzących ideałów, lecz poradnik „Jak budować na wariata i nie zwariować”, więc nikogo to nie powinno dziwić :razz:.
Jesteśmy dobrej myśli, że nie będziemy musieli długo czekać na zmianę decyzji – wszak wszystko załatwiamy w gminie i samą decyzję dostaliśmy prawie od ręki...
Taaaa, te dobre myśli kiedyś nas do grobu wpędzą... :grin:
Zakupiony na początku papierkowych bojów koniak wciąż się kurzy na najwyższej półce – Janusz spojrzał na niego smętnie i nie tknął – radziliśmy sobie do tej pory z biurokracją bez tego wysokooprocentowanego wspomagania, to i dalej musimy tak trzymać. Koniak przyda się na parapetówkę.
Pierwszy tydzień po złożeniu wniosku siedzimy cicho, żeby nie wyjść na nachałów. Chwilę potem Jano decyduje się na dyskretny telefon z pytaniem o sprawę, a tu się okazuje, że architekci urzędowi wywinęli nam numer i pojechali na jakieś tygodniowe szkolenie. Po powrocie ciężko im się było zabrać do pracy [ach, te szkolenia... główka po nich niesympatycznie boli i oczy dziwnie reagują na dzienne światło :wink:] – znowu trochę się odwlekło... ale nie uciekło! Daliśmy architekcikom nieco czasu na dojście do siebie, po czym napadła nas nieodparta potrzeba nawiedzenia urzędu.
Janusz przećwiczył przed lustrem kilka wersji ujmujących uśmiechów, starając się nie zmieniać mimiki pognał po schodach, potrącając sąsiada [który widząc go z tym wyrazem twarzy doznał przejmującego i wstydliwie przyjemnego uczucia, że jest molestowany seksualnie], wsiadł w furkę i popędził do gminy.
Ha! Była! Śliczna, niewymięta zmiana decyzji, dzięki której przestaliśmy być kryminalistami!
A że w dzień po jej otrzymaniu mieliśmy już stan zero..? Cóż, może miałam onegdaj sen proroczy, że wybudujemy się w jeden dzień...? :wink: A może ta nasza ekipa jest taka sprawna...?
Nic Wam do tego, Obywatele, proszę się rozejść!

yemiołka
19-08-2002, 14:57
DZIEJE SIĘ...
[02.07.2002]

W pierwszy lipcowy dzionek przyturlały się milickie gazobetonowe bloczki, w ciężkim boju zdobyte. W końcu rozwiały się czarne wizje krążące już od paru dni nad naszymi czerepami, bo bloczków w upatrzonej hurtowni [obiecane 14% zniżki] po prostu nie było... Wszystko rozchodziło się na pniu, naród garnął się do budów na przekór wszechobecnej recesji i producent przestał wyrabiać się z dostawami, mimo że praca wrzała u niego na 4 zmiany. Zakup materiałów we wstępnie umówionym terminie okazał się niemożliwy i poczuliśmy, że zaczyna robić się gorąco – a my nie mogliśmy pozwolić sobie na przestoje. 29 czerwca zorganizowaliśmy więc Wyjazd Specjalny do Milicza i Janusz udał się ze swoim Ojcem do owego hurtownika – znanego pi razy drzwi, jak to w małym miasteczku i branży. Nie było ich cholernie długo, aż w końcu piknął dyskretny SMS: „Siedzimy jeszcze i piją. Pustaki trudno załatwić, ale popychamy :]”. Okazało się, że wpadli w środek posiedzenia roboczego, w którym udział brali: hurtownik, dwóch kierowców, mecz i flaszka. Janusz czym prędzej rozszerzył ciekły asortyment i tym to staropolskim zwyczajem nasze zamówienie powędrowało na pierwszą stronę w grubym segregatorze.
A więc w pierwszy lipcowy dzionek przyturlały się. 9 form. I wszystko luzem... Wyładunek trwał sześć bardzo długich godzin, o cholernie ciężkich minutach. Po 400 sztuk 40-kilowych boczków na twarz – Janusz szybko zrzucił wyhodowany za biurkiem brzuszek. :grin:
Mięśnie swym paskudnym zwyczajem zaczęły boleć następnego dnia, ale robótka stygła, więc trzeba było się ruszyć. I tym sposobem białe ściany zaczęły przesłaniać horyzont widziany z leniwego punktu mojego leżaczka...

yemiołka
22-08-2002, 10:53
EFEKTY SPECJALNE
[04.07.2002]

Wyczarowaliśmy wolny poranek i postanowiliśmy rozejrzeć się za dachem oraz oknami. Poruszamy się w tej dziedzinie na razie jak kulawy ślepy we mgle – znowu trzeba się uczyć od początku – tym razem profili, okuć, rankingu firm. Rozpoczynamy na chybił-trafił – bo jakoś trzeba rozpocząć. Dostajemy pierwszą wycenę okien i mimo że kwota paskudna – uczucie jest z tych lotnych i skrzydlatych, bo pięknie jest wić gniazdo. Szybko wyznaczamy trasę następnych penetracji i wskakujemy do bryczki, ale zamiast miłego turkotu silnika rozlega się znajomy huk – znowu nam wywaliło tę paskudną rurę [tak to jest, jak się zamienia siekierkę na kijek, czyli naszego wiekowego poldka na dwa razy bardziej prehistorycznego forda, ale za to z szyberdachem :razz:]. Janusz wystudiowanym ruchem otwiera maskę, po czym zatrzaskuje ją w przyśpieszonym tempie, ale nie na tyle szybko, bym nie zdążyła zobaczyć gustownych płomieni wijących się pod klapą. O żesz jasna cholera! Jesteśmy już nauczeni doświadczeniem – poprzedni polonez spłonął nam kompletnie od jednej małej iskierki – klątwa jakaś, czy co?! Janusz łapie się za gaśnicę, a ja wywalam prosto w kałuże nasze torby, budowlane panoramy firm i inne śmieci, które mi wpadną w ręce [przy ostatnim pożarze autka sfajczył nam się m.in. ukochany puchowy śpiwór – tym razem mam zamiar przechytrzyć czerwonego kura]. Kolejne otwarcie klapy było mniej bolesne – ogień samoistnie zgasł. Co robić? Janusz łączy feralne rury i decydujemy się na odpalanie – w końcu musimy wybrać te okna! – J. ostrożnie przekręca kluczyk, a ja stoję hektar od otwartej maski, dzierżąc przed sobą w bojowej pozie gaśnicę. Uff, nic się nie dzieje, oprócz tego, że staliśmy się okolicznym dziwowiskiem – ale to nie pierwszy raz, więc jesteśmy uodpornieni :grin:.

Niniejszym ostrzega się: BUDOWA TO CZAS WIELU NIEBEZPIECZEŃSTW!
Zostaliście ostrzeżeni.

yemiołka
27-09-2002, 08:44
no dobra, zostałam niejednokrotnie pogoniona, więc jadziem dalij z tym koksem [myśl o wiśniach w czekoladzie działa na mnie zawsze okropnie pobudzająco http://www.afternight.com/smiles/offwall.gif]
************************************************** ***********

WYMIARY NAJPIĘKNIEJSZEJ MISS

No tak, czas na trochę statystyki, bo kompletnie o niej zapomniałam.
Miss nie jest zbyt wiotka i dość szeroka w biodrach :grin: – jakieś 400 m3 kubatury. Niestety przekroczyła nieco dopuszczalne wymiary [120m2] – ma w sumie 150m2, bez garażu; aaaaaAAAA!!! – ale szanowna komisja przymknęła na to oko. Główny winowajca spuchnięcia Miss to Mr.Korytarz, który wpakował się bezceremonialnie w całej swej rozciągłości [12m2], wykorzystując nasze osłabienie śródprojektowe, i został na zawsze, implikując za jednym zamachem również rozrost poddasza.
Ściany.... jednowarstwowe.... bloczki gazobetonowe z milickiego Prefbetu....
[piszę to tak nieśmiało, bo wiem, jaki teraz szeroki uśmiech wykwitł pod wąsem kilkorga forumowiczów; OK., OK., errata, niech będzie: „na twarzach”, bo mi się Alanta obrazi :lol:. Otóż rzecz w tym, że mowa wciąż była o trójwarstwówce – cena w zasadzie ta sama, a teściu wolał chlapać zaprawą niż klejem. I tak to się miesiącami ciągnęło, ciągle nas ktoś namawiał na jednowarstwową, a my swoje, aż tu nagle minutę przed zamawianiem bloczków Janusz został sterroryzowany przez nową decyzję, która podeszła go zbyt cicho i przyłożyła do karku zimną lufę. Ja się dowiedziałam o tym prawie po fakcie, ale było mi zasadniczo wszystko jedno i z wdziękiem stwierdziłam, że pies warstwy trącał...].
Bryła – jak najprostsza – czyli stodoła. Bez żadnych szaleństw, udziwnień i realizacji wyuzdanych marzeń. Wszystko zgodnie z ideą, aby nie zarzynać się finansowo – czy będzie nam się żyło lepiej, gdy dach będzie „połamany”? Hehe, na pewno nie, bo i niby dlaczego?! Ale jeśli będzie prosty, z pewnością będzie łatwiej żyć, bo budowa stanie się tańsza i kredyt nie będzie tak bardzo przygniatał karku. To założenie stosuje się również w przypadku: ścian, okien [nooo, tu akurat nie byliśmy do końca konsekwentni – co prawda będą z PCV, ale za to dwustronnie kolorowe i ze szprosami, co kosztuje sporo więcej, ale to jakoś wyjątkowo było nam do szczęścia potrzebne], schodów, posadzek etc., etc....
Pewnie gdybyśmy bardziej śmierdzieli forsą, ulęgłyby się pomysły śmielsze; niestety budujemy za pożyczone i jakoś za Chiny Ludowe nie możemy wygrać w totka. Tak więc mierzymy zamiary na siły, niniejsze wspierając założeniem, że zgrana rodzinka uwije sobie ciepłe gniazdko nawet w kurniku. Albo i ZWŁASZCZA tam...
Zgodnie z powyższym: dach – bardzo prosty, dwuspadowy, 240 m; jedyna ekstrawagancja to daszek nad tarasem; pokryty ciemnobrązową blachodachówą [czy też, jak mawia nasza Majka, „blachówką”] - Rautaruukki.
Oczy – szt. 10 [w tym dwa malutkie; jako się rzekło: obustronnie brązowe, ze szprosami i okiennicami] + 6 połaciowych; PCV – z powodów jak wyżej; ostatecznie zdecydowaliśmy się na firmę Tontor i okienka przyjadą aż z Ostrzeszowa.
Salon + otwarta kuchnia, 4 sypialnie [w tym 3 na poddaszu], dwie łazienki, pracownia, garderoba i spiżarnia. I kryjówka pod schodami. I duży taras. Cały nasz przyszły świat...
Ogrzewanie – przede wszystkim kominkowe. Wspomagająco – gazowe lub elektryczne – decyzję podejmiemy zapewne po pierwszej zimie, bo na razie i tak nie mamy funduszy na instalację czegokolwiek prócz wkładu kominkowego i mikrorozprowadzenia [tylko do pokoju obok]. Myślę, że nie będzie tak źle, bo w tę zimę nie będę chadzać do pracki i jako piroman z wieloletnim doświadczeniem na pewno poradzę sobie doskonale! :grin:
Realizacja – metodą półgospodarczą [jak największy udział rodzinki, przy wsparciu małolitrażowych pomocników za 5PLN/h; minimalizacja krwiopijstwa ekspertów, fachowców i innych obrzydliwców].
Środki finansowe – wyżebrane u dobrych ludzi, zaoszczędzone i zdobywane na bieżąco w pocie czółek.
Planowany termin zamieszkania: grudzień, alias Pełne Szaleństwo. Ale gdy ma się odpowiednią motywację...
[Rozchełstane TO - jak zwykle na śnieżne brzmienie słowa „grudzień” - budzi się z leniwej drzemki i podskakuje beztrosko, obijając się o mój coraz większy brzuszek. :razz:]

yemiołka
30-09-2002, 10:57
PRZYGARNĘ UCZCIWEGO ZNALAZCĘ....
[02.08.2002]

Ktoś mówił, że w czasie budowy pieniądze same się znajdują...?
W takim razie przygarnę uczciwego znalazcę!
Tak, proszę Państwa, ta teoria jest piękna i zgodna z partyjnym duchem, ale nie mydlcie oczu niewinnym. Bo to jest bujda pierwszej wody!
Nam srebrniki okazały onegdaj pewną szlachetność swej brzęczącej natury, nie przysparzając wówczas konieczności gorączkowych poszukiwań – zdarzały się nagłe premie, dziwne fuchy i oddane długi. Ale teraz, kiedy już dawno skończyły się wszelkie oszczędności, nic się nie błyszczy na horyzoncie. I w dodatku jest gorzej niż kiedykolwiek....
U mnie w pracy na sztandarach wypisano: „300% oszczędności!”. I w tym duchu chirurgicznymi nożyczkami poobcinano nam pensyjki, dokładając mimochodem godzin pracy i zabraniając jednocześnie nadgodzin.
U Janusza jest jeszcze bardziej paskudnie – firma przejechała się na swoich aspiracjach i recesji – część podwykonawców nie dostaje kasy od 3 miesięcy; etatowcy zgarnęli połowę pensji dwa tygodnie po terminie, a po drugiej połówce ślad zaginął. A tu nadszedł czas na następną wypłatę...
I długi rosną...
Wzięłam się za prokurowanie miłosnego listu do Urzędu Skarbowego – gdyby tenże zaniechał złej myśli o poborze podatku, powegetowałoby nam się trochę lżej.
Ale co tam – trzeba myśleć pozytywnie. A w przerwie pomiędzy kulawymi myślami można pojęczeć: „Ech, żytie....”, wbijając tępy wzrok w zszargany wyciąg bankowy.

yemiołka
10-10-2002, 07:23
OSTATNIE TAKIE TRIO

Było ich trzech, w każdym z nich inna... nalewka.
Bronek, Rysiu i Juruś.
Bronek to Teściu – Maestro naszej budowy i wzór asertywności. Rysiu – ex-piekarz w roli drugiego murarza. Juruś – żylasty pomocnik vel bezzębny kryminalista. I w jednym spali domku. Rysiu i Juruś po piwie darli koty, a Bronek ustawiał ich do pionu. Po pracy organizowali sobie wieczorki świetlicowe, grając w warcaby i szachy.
No i Rysia dopadło pierwszego – w 5. dzień stawiania ścian spadł z rusztowania i złamał kilka żeber. Zaznaczyliśmy jego nieobecność pionową krechą na murze...
Juruś wspierał pozostały duet swym patykowatym jestestwem kolejne dwa tygodnie, po czym dostał 3-dniową przepustkę do domu. Ponieważ ciągle go nie ma, zapewne Policja Obywatelska wykazała się inicjatywą i Juruś siedzi w kiciu. [Hmmm, czy ja pisałam onegdaj, że lubię folklor?! :eek:]. Trzeba będzie nasmarować drugą krechę – mam nadzieję, że ostatnią.
Bronek spojrzał na stos bloczków spod ronda swego kowbojskiego kapelusza, pogryzając niedopałek w kąciku ust: „No i dobra, sam to wymuruję.”. I muruje.
A że folklor łazi za nami jak bezdomna meduza, nowi pomocnicy mają także swój specyficzny wdzięk. Pochodzą zza miedzy, lecz bezbłędnie identyfikuję tylko jednego z nich – Piotrka, który pomagał nam już wcześniej. Ma u nas roboczą ksywkę „Ptasiek”, gdyż hoduje gołębie za płotem [ale chwała Bogu nie wyje z Luisową chrypką: „Bujaj się!!” jak niezapomniany sir Balcerek; na widok ptic wyją za to nasi znajomi, po trzecim piwie]. W porównaniu z Rysiem i Jurusiem ma parę miłych zalet: oprócz tego, że pracuje jak tur, można z nim powymieniać się poczuciem humoru. Poza tym zajął naczelne miejsce w Improwizowanym Wiejskim Klubie Szachowym Bronka. A tak jeszcze zupełnie POZA TYM był hersztem lokalnej bandy zabijaków – czasami dobrze jest mieć takie znajomości :grin:. Jego braci z trudem rozróżniam po tatuażach i rysach [tych wykonywanych nożem]. Muszę przyznać, że to duże zaniedbanie, zważywszy na mnogość atrakcji, jakich nam dostarczają [typu „Budowlana pułapka II” albo jeszcze weselszych, rodem ze „Ściganego”, gdy bladym świtem Teścia w dezabilu wyciąga z szopy uzbrojona, choć nieumundurowana władza, poszukująca jednego z naszych drogich pomocników za coś tam, robiąca rewizję pakamery i nieusatysfakcjonowana znikająca we mgle].
Cholera, nie chce mi się wierzyć, że tego wszystkiego nie zmyślam... :grin:

yemiołka
10-10-2002, 11:03
MÓJ DOM MUREM PODZIELONY...
[12.07.2002]

Widmo zaczyna się materializować. Mury ruszają 03.07. i pną się pod strop przez dwa tygodnie – pierwszy tydzień na dwie pary murarskich rąk, drugi – już tylko na jedną, bo jako się powyżej rzekło - druga para wyspecjalizowanych kończyn gruchnęła z rusztowania i zatraciła moce przerobowe.
Gdy przyjechaliśmy pierwszego dnia stawiania ścian, chłopcy z ekipy byli chyba bardziej rozentuzjazmowani niż my – drobili w miejscu, oczekując pochwał z czujnie nastroszonymi uszami. Rzeczywiście – wrażenie jest niczego sobie, zwłaszcza że załoga się sprężyła i wykonała kawał roboty. Niestety po jakimś czasie czar nieco pryska, gdy przyglądam się murzyskom z bliska – gdzieniegdzie między pustakami świtają dziury, przez które widać zachód słońca! Taaa, chcieli nas zabić wrażeniem ilościowym, ale po drodze zagubiła im się jakość... Zdaje się, że murowali tak jak zwykle, czyli jak na zaprawę – a mówili, łobuzy, że na klej też potrafią! No nic, trzeba było trójcy popsuć nieco humorki; gdyby to była obca ekipa, pewnie kazalibyśmy im to rozbierać, ale Teściowi nie mamy sumienia zrobić takiego numeru – Janusz postanawia zalepić ciepłochronnym klejem dwustronnie wszystkie szczeliny [klej ładuje w dziury szprycą z odzysku po jakiejś piance]. Następne warstwy pustaków już wykonali przyzwoicie, w okolicach poddasza dochodząc prawie do perfekcji. :wink:
Po dwóch tygodniach stoi połowa naszej chatki! Można przytulić się do krzywego komina i wyjrzeć przez okno [nota bene mam wrażenie, że nasz salon i kuchnia składają się z SAMYCH okien – otwory okienne są bowiem na razie o wiele większe niż docelowo, a jeden pełni nawet tymczasowo funkcję wejścia – jejku, prawie w ogóle nie mam ścian w bawialni!]. Majka wszystkich gości zaciąga do swego pokoiku, szpikując ich wynurzeniami na temat wystroju wnętrz [och, te RÓŻOWE tapety!]; nawet przytargała tam kawałek styropianu i zwinęła się w kłębek na tym swoim „łóżeczku”, biedaczysko nasze... :lol:
W tym okresie wciąż jesteśmy na budowie codziennie, wszyscy razem. Nasze psisko nawet mieszka tam od dłuższego czasu i udaje, że stróżuje – choć kiepsko mu to wychodzi, bo jest to najłagodniejsza bestia pod słońcem; dobrze że chociaż wizualnie bywa groźna, to się czasami przydaje.
No więc Janusz biega z klejem i szpadlem [zabrał się za wykopy pod fundament tarasu], Maja – ze styropianem i ślimakami, Łajka – z puszką po pasztecie, a ja – z Sapkowskim i leżakiem. Ściany stworzyły wreszcie parawan osłaniający nas co nieco od liczebnych sąsiadów z południowej strony i zrobiło się zacisznie.
Nieustające wakacje...

yemiołka
11-10-2002, 11:37
SCHODY DO NIEBA
[25.07.2002]

No prawie, prawie do nieba...
Chłopcy wzięli się dziś za sprzątanie placu budowy z niepotrzebnych gratów [choć i tak, trzeba przyznać, porządek jest na działce cały czas – wszystko ma swoje miejsce, klepisko zagrabione, żaden papierek się nie wala] – trzeba powoli przygotowywać kawałek ziemi pod konstrukcję więźby. Wnieśli resztę bloczków na fundament garażu, układając z nich piramidę, której nawet Cheops by się nie powstydził. I powstały: schody, schody, schody, jak w Casino de Paris.... Z widokiem na niebo i nasz świeżutki strop.
Dzięki ich monstrualności nawet mi udało się wczołgać na górę i spojrzeć na światek z zupełnie nowej perspektywy – choć wciąż nieco żabiej, bo po stropie pełzałam na brzuchu, gdyż objawiony z całą mocą lęk wysokości nie pozwolił mi się wyprostować. Przy okazji również nasza Majka miała szansę odkryć, że to, co uważała za sufit, było w rzeczywistości podłogą! :razz: Nie omieszkała oczywiście rozpowszechniać tej szokującej rewelacji wśród bardziej lub mniej zainteresowanych.
Strop zalaliśmy 24.07., a jakieś 7 dni zajęły przygotowania do tego – układanie belek stropowych i pustaków, zbrojenie, stemplowanie. A kosztowało nas to nieco ponad 6000 PLN – 2500 za Terrivę i 3500 za beton [& pompę]; do tego koszt zbrojenia i robocizny [ten ostatni tradycyjnie minimalny]. Terriva przyjechała z Fabianowa [Janusz znalazł ofertę w Internecie i okazało się, że spośród innych jest najkorzystniejsza] - z dużym opóźnieniem - i padła na pobocze drogi, bo na działkę ciężarówa nie dała rady podjechać. Musieliśmy jeszcze wieczorkiem wyciągnąć z pieleszy miejscowego pana fadromiarza [który nota bene lat ma z 50, a uporczywie twierdzi, że chce być naszym zięciem :grin:], aby podrzucił nam te wszystkie paczki pod chałupę, bo inaczej mogłoby ich nie być do jutra. Parę kursów i całą działkę mamy znów centralnie zawaloną pustakami. Okazuje się jednak, że nie na długo – ekipa się sprężyła, doszły jeszcze ze dwie pary rąk do pracy z sąsiedztwa, i po dwóch dniach „gęste żebra” były na swoim miejscu. Później wspomniany tydzień mozoliły się inne konieczne prace, aż w końcu można było zamówić gruchę – wszystko poszło pięknie, nic nie puściło, nic nie przeciekło, nic się nie ugięło.
Do kraniku przywiązaliśmy zielonego węża boa i narażamy się lidze ochrony zwierząt, polewając strop za jego pomocą.
W mieszkanku zapanował półmrok i miły chłodek i mamy w końcu gdzie się ukryć przed szaleńczym upałem. To już niemalże PRAWDZIWY dom. :smile:

yemiołka
31-10-2002, 11:58
PĘCZAK*
[31.07.2002]

Po zalaniu stropu ekipa zwinęła się na tydzień, by rozprostować kości na przyzwoitych łóżeczkach i sprawdzić, co słychać w regionalnych spelunkach. Przykładna natura bezzwłocznie wykorzystała tę sposobność i jak zwykle po wyjeździe brygady z budowy odkręciła kurki – lało równo tydzień i przestało momentalnie, gdy Teść wrócił na nasze włości i chwycił za kielnię.
Tym razem chmurzyska nieco przesadnie się rozhulały – chwilami obrywały się tak, że woda prawie wlewała nam się do samochodu na ulicy i musieliśmy zatrzymywać się w dziwnych i mało widocznych we Wszechświecie miejscach, bo wycieraczki nie nadążały za łomotem kropel. Któregoś dnia po przyjeździe do domu pod blokiem powitał nas olbrzymi basen wody, choć nawet w czasie wszelkich minionych powodzi w całej najbliższej okolicy można było chadzać suchą stopą. Głęboki na kilkanaście centymentrów basenik powstał dosłownie w czasie pół godziny i robiło to naprawdę niesamowite wrażenie – całkowitej nieprzewidywalności przyrody – do gęsiej skórki włącznie.
Nasza budowa została miłosiernie oszczędzona – co prawda błoto znów się zbłociło sakramencko, w chatce było z 10 cm cieczy, która wlewała się z nieba przez klatkę schodową, a z szopy trzeba było wypompowywać dziesiątki wiader – nie była to jednak woda po pas i dało się wejść na działkę, z lekka tylko chlupocząc. Kiedy minęły najgorsze opady, popędziliśmy tam całą rodzinką. Po drodze trochę pokapywało, trochę błyskało słońcem i tym sposobem wioseczka powitała nas tęczą! Z piskiem opon zatrzymaliśmy się więc na poboczu, bo paskudnym zrządzeniem losu życie przez ostatnie cztery lata toczyło się tak szybko, że w pędzie pogubiliśmy wszystkie potencjalne tęcze i nasze dziecię nie widziało do tej pory takiego cudu na żywo. “Spójrz Majek na niebo, za tą krową – tam jest tęcza!!” – podskakujemy na siedzeniach, mając nadzieję, że nikt nie wjedzie nam w plecy, bo tęcza była najlepiej widoczna z miejsca bardzo nieprzyzwoitego do parkowania. “Ooo, taka jak w Duszku Kacperku!” – skwitowała Maja, przystosowując obiekt do własnej rzeczywistości.
Ruszyliśmy dalej, gdy już nasyciliśmy ślepia i stwierdziliśmy, że dalszy postój na zakręcie trąci zbytnią nonszalancją. Trochę niewygodna to była droga, bo cały czas obracałam łebek, by wycisnąć z tęczy ile się da, ale ta zniknęła bez sentymentów za watahą domów. Kiedy więc już doturlaliśmy się w podskokach naszą księżycową drogą do celu, niemalże padłam na kolana, widząc, co następuje:
Błękitne niebo, białe obłoczki, utkwiona w błocie nasza rudera... szczelnie opasana tęczą! Wysiedliśmy po cichu i stanęliśmy trzymając się za ręce, patrząc w zachwycie na to zderzenie realności i metafory. TO poszturchiwało nas niecierpliwe, niepewne, czy widzimy to samo, co ono.
Mimo że zjawisko za chwilę definitywnie rozpłynęło się na wilgotnym horyzoncie, a krok prosto w epicentrum lodowatej kałuży kopnął mnie w kierunku rzeczywistości, obraz w głowie pozostał jako piękny symbol tego, co nas tu czeka.
...Jako niekoniecznie kiczowate logo miejsca cudów i niespodzianek...

__________________________________
* P=T
* K= / :lol:

yemiołka
23-12-2002, 15:57
no cóż - nie mogę się oprzeć, żeby się tu nie dopisać, gdyż "nadejszła wiekopomna chwila" - za parę godzin przenosimy się TAM!!!! :smile: :smile:
mój Mężuś jeszcze tam wbija ostatnie gwoździe, ale zaraz po nas przybędzie i....

radocha tym większa, że jedziemy w rozszerzonym - od 18.12.2002, godz.10:35 - gronie: do naszej rodzinki wkroczył z rykiem MARCEL, 3100/51 :smile:

nie dociera do mnie to wszystko...........
:grin:

<font size=-1>[ Ta wiadomość była edytowana przez: yemiołka dnia 2002-12-23 16:58 ]</font>

yemiołka
16-03-2004, 13:19
no i zeżarłam sobie przed chwilą całego posta, więc nerw. :x

a było o tym, że postanowiłam naoiliwić betoniarkę.
było o przebiśniegach wymiętych, co wychyliły łby.
i o krokusach ultrafioletowych, co nie chcą.
był improwizowany wiersz.
chyba jakiś taki:

hmmm


łąką przebiega lis
nad głową biały gołąb niepokoju
zgrzyta pod glanem żwir
wiosna radochą serce poi :wink:

chyba nawet dokładnie taki; tak było rano....
pięknie się żyje wiosną!

yemiołka
17-03-2004, 10:55
Uuu, zastała się ta betoniara... ciężko ruszyć.
Może by w niej pogrzebać patykiem? Eeee, lepiej nie, nie wiadomo, co wtedy wylizie z czeluści....
:o Zaryzykuję jednym okiem, zerknę do środka....
Ałła ałła, cholera!!! Jakiś wredny fragment przyciężkiej egzystencji łupsnął mi w facjatę szarym błotkiem. Momencik, jest tu jeszcze coś....
Chwilka, tylko podwinę rękaw... Mam go! Jest, sku...bany! Kurczę, taki mięciutki, śliczny, co on tu robi, obtoczony cementem, ciepły, błyszczący, fosforyzujący KŁĘBEK OPTYMIZMU! Trzymam i nie puszczam, będzie mój na wjeki,wjeków i amen.
__________________________________________________

No więc tak. Od tej chwili budowlanie będzie tu umiarkowanie; mało liczb, więcej życia. Muszę to życie chyba ujmować w literki, bo inaczej całkiem się przecedzi przez mój durszlak umysłu. Jestem sklerotycznym kretynem ---> wybacz Ivo., w poniedziałek miałam mgliste przeczucie, że coś miłego zdarzyło się weekend, ale nie pamiętałam co - o 12:00 olśnienie - była parapetówa! [hmmm, może to jednak nie skleroza, ale nadmiar win? ;)].
Ło matko! No tak to już jest.
A co dziś?
Wylinka. Zrzuciłam ciężką skórę [jeszcze raz Ivo. - o mało nie złamałaś sobie nią ręki! pamiętasz? co ja mam w tych kieszeniach??!]; Gadzino, spoko - buty jeszcze bez zmian.
Z pociągu - na polu 12 saren, 2 przedwielkanocne zajce i BOCIAN!
No i można suszyć włosy przy szybie, tak świeci słońce. W domu jakoś nie starczyło czasu.
Poza tym kolejny rekord w sprincie do pociągu; czuję, że po kolejnym-kolejnym przywiozą mnie tu erką....
Wiosna + muza na uchu skłaniają mnie do podskoków w drodze do pracy - starałam się im oprzeć, ale chyba nieskutecznie, ludzkość się dziwnie patrzy...
i co z tego, że mam liścia na głowie??!

yemiołka
17-03-2004, 11:05
a najnowsze dzieje w skrócie są też tu:
http://www.murator.com.pl/forum/viewtopic.php?t=22847&highlight=


a poza tym, bez jaj!!! :oops:
nie mówcie, że nikt, NIKT oprócz mnie:
http://www.murator.com.pl/forum/viewtopic.php?t=22708&highlight=
:cry:

yemiołka
19-03-2004, 10:53
chyba jednak wyczołgają się te krokusy! wystawiły na yemiołkową pociechę zajawkę w postaci zielonego czuba. a tak poza tym oczywiście jedyną zielonością, która rozmnaża komórki bez krępacji, jest chrzan utrapiony... wszędzie już go pełno.

BK mnie wodzi na pokuszenie targami 8). chyba rzeczywiście ruszę, nie na budowlane bynajmniej, bo to już poza zakresem zainteresowań [dzięki wszelkim siłom ludzkim i boskim! :roll:], ale staroci...
uwielbiam grzebać w tym śmietniku.
i wciąż powala mnie niewzruszona wiara handlarzy w to, że wszystko może się przydać. wiara-nadzieja balansująca już nawet poza granicą absurdu.
kawałek kabla z epoki Ming, spleśniała proteza, zastygły w bezruchu sznurek, ucho van Gogha... do wyboru i wytartego do szczętu koloru...



hej, Wielka Floto Zjednoczonych Sił! jesteś?
tym, co lubią muzę i splot voopoezyj polecam wywiad z Waglewskim z poniedziałkowej Wyborczej - wczoraj znalazłam i uśmiałam się do bólu trzewi - dokładnie takie poczucie humoru i dystans do siebie, jakie uwielbiam ...
[wiedziałam, że nie na darmo kochałam się w Nim kiedyś tam! :wink:]

yemiołka
20-04-2004, 16:11
TAJEMNICZY OGRÓD [17.04.2004]

Piękna, dysząca nagłym ciepłem, poranna sobota. Zachciało nam się bardzo do szkółki. Eh, nieee, oczywiście, że nie do podstawowej. Tę mamy - chwała wszystkiemu - radośnie z głowy. Za to marzy nam się zielony, iglasto-liściasty dyplom szkółki ogrodniczej...
Upychamy resztki wypłaty po kieszeniach pełnych papierków po cukierkach [Maja] i kamyczków [Marcel], biegnąc do auta.
Kąty Wrocławskie.
Z właścicielami szkółki będziemy się chyba niebawem wspólnie bawić na weselu [rodzinka się swata], więc sympatyczny rabacik. Fajnie.
Migdałek, jabłoń obwisła :wink:, sumaki dwa, kosodrzewina, sosna zielona, mimo że czarna, trzmielina [hmmm, albo jak ją tam zwali. taki żółto-zielony berberys :oops:], kalina. Wielkość średniawa, ale akceptowalna. 54 PLN.
A następnego dnia w OBI azalia wielkokwiatowa, a w Castoramie znienacka różowa róża miniatórżowa.
Uwielbiam zieloność zakupów.
Przyjechaliśmy głodnawi do domu, a Maja robi pikietę - przed obiadkiem mamy sadzić! I nie dała się usadzić.
A więc jabłoń pod oknem jadalni, obok migdał [Majka szuka na nim orzeszków]. Po drugiej stronie ścieżki sumak, obok kikuta po zeszłorocznym octowcu pożartym kompletnie przez szczeniaki. Maja próbuje przeforsować instalację pozostałych drzewek w tym samym kwartale, bo chce mieć TAJEMNICZY OGRÓD. Ale to już by była przesadna przesada. Polecamy jej uruchomić wyobraźnię i jakoś to chwyta. Zaciąga starą oponę pod jabłonkę i jest bardzonader happy. A ja wącham fioletowość krokusów i upijam się nią szybciej niż domowym winem....

yemiołka
27-04-2004, 10:10
IDZIE NOWE [22-23.04.2004]

Dwa dni przymusowych wagarów, bo w pracy jakieś niepokojące przestoje. Ale tak naprawdę tego mi brakowało... Podwrocławskie Karaiby bez wyrzutów sumienia... Kwiecień, a tu przypełzło pachnące smażonką lato; rozbebeszanie szaf w poszukiwaniu kusych wdzianek. Rozgrzanie stetryczałych kości. Rewelacja!
Czwartkowy poranek pachnący mokrą wierzbą, choć środowiskowo nieapetycznie, bo przycmentarnie. Ostatni dzwonek na zieleń kopalną odsłuchujemy w szkółce na Grabiszyńskiej. Ta sama pani, co jesienią – dziarsko toczy swą korpulentność. „Chcemy jakieś większe z niższej półki. Mamy w kieszeni 250.”. „W porządku, zaraz was na te 250 skroję” – powiadamia uprzejmie, beztrosko rechocząc, i zaczyna truchcik przez wądoły. Tu to, tam tamto i owamto – sprawdzam co chwilę w kieszeni, czy to 250 rzeczywiście tam siedzi, i zastanawiam się, na ile starczy, przytłoczona bezlikiem napierającej ze wszystkich stron pączkującej zieleni. Ale tu pachnie! Wiewióry uciekają spod kopyt, drze się ptactwo. A ja bym chciała to wszystko sklonować i do siebie. Klon za drogi, bierzemy lipę.
Catalpa – to był pewnik. Jarząb mączny – śliczne, mięciutkie, oprószone mąką liście. No dobra, niech będzie jeszcze jeden. I ten zwykły jarząbek. I drugi gratis, bo miał za bardzo pokarcerowane korzenie. I jarzębina, niech mają jakąś panienkę. Dwa naręcza derenia – żółty i czerwony. I coś tam jeszcze, o zgubionej nazwie – cała liściasta przyczepka. Średnio – po trzy metry w kłębie i po 30 PLN za sztukę.
A potem przystrajanie ogrodu w liściaste kiecki, przymierzanie nieco już przywiędłych szatek, wożenie ich taczką w tę i z powrotem, z rozbieganym wzrokiem i pianą na tak zwanym pysku. Jaaa-cieee! Jak pięknie! W końcu wyleźliśmy trochę z mikroskali – wszystkie drzewa do tej pory mieliśmy mniejsze od kwiatów - lekko pokraczne proporcje; oprócz dziczy czterech czarnych bzów i skatowanej wiśni z jaworem/jesionem [??], które na przekór oprawcom, co zrzucili im korony – rosną, jako manifest niepokornej natury [która jak punk - krzyczy, że not dead].
W niedzielę Janusz pojechał w lasy po swoją Mamę i przytachał do kompletu jeszcze trzy duże brzozy i kolejne trzy jarzębiny [ale będzie materiału na jesienne korale!] oraz parę kamyczków [Mężuś ćwiczy bicepsiki, wyłuskując głazy jak rodzynki z sernika, gdzie się tylko da – pod wzglądem kamyczków jesteśmy drapieżnie nienasyceni; zatrzymujemy się nierzadko z wizgiem opon na jakimś zakręcie, bo ktoś z naszej paczki drze usta: „Jeeeest! Tam, taki duuuuży!”; i bieg w pole i prężenie muskułków, uff, ałć [gryzą mrówki], ufff, bums, następne trofeum siedzi w bagażniku.].

Łups, łups – idzie nowe! Znienacka, z krzaczorów, wytarabaniła się koparka i drąży. Co pan tak tu drąży? A dziurę w całym, pod kabelek. Będzie prąd W KOŃCU [po cyrku i rewii na lodzie z udziałem głównym nie istniejącej trafostacji], zwykły, taki do ludzi, a nie ten budowlany paskudnik, co wyżera dziurę w portfelu!

Łups, łups – biegnie stare! [czyli zawsze spóźniona ja w drodze do pociągu]. Ale biegnie pięć razy krócej! Bo ma ścieżkę na skróty!!! Radocha wielka, po piątkowym, niespodziewanym odgrodzeniu dróżki. Obyło się bez telewizji, prasy i mojego buchającego zagotowaną krwią i z trudem powstrzymywanymi epitetami pisma do burmistrza, skleconego onegdaj grubo po północy i czekającego na kres mej cierpliwości. Aż przysiadłam sobie na pustaku, zadziwiona, że skończył się tak nagle dramatyzm moich poranków, gdy notorycznie za późno wybiegałam z domu, a mój sprint szarpał sąsiadom firanki w jadalniach, przez co absolutnie nie mogli się skupić przy śniadaniu. I krztusili się jajkiem na miękko. I umierali w konwulsjach.
Próba czasu. Absolutnie nienaciągane trzy minuty na dworzec! Przy uwzględnieniu faktu, że nóżka spada z niezaoranej połowy dróżki na połowę rozbebeszoną i grzęźnie w błotku...

Ps. Errata do wpisu powyżej: ogród jest jednak bardziej ZACZAROWANY niż TAJEMNICZY. Tak mówią dzieci. 8)

yemiołka
11-05-2004, 12:43
HORYZONTALNIE [10.05.2004]

Ups... Przejrzałam na oczy. :o Dzieje się. Nie wiadomo, na ile indywidualnie złego [hmmm, teoretycznie nie ma tego złego, co...], na ile standardowego. Nie wiem, od kiedy, bo przykurzenie odkominkowe i strukturalny tynk* zadziałały maskująco. Ale jest, już nie da się ukryć. Bezczelna, paskudna, chamska pozioma rysa pod sufitem. Na wysokości wieńca, sznyta opasująca saloon. Nie lubię takich. Od razu przed oczami staje Smok, skręcający swój dom kluczem francuskim, i inne tego typu dykteryjki, nieodmiennie przyprawiające o gęsią i kurzą skórkę. „Staryyy, co to?!” – biadolę. „Eeee, pewnie chałupa siada. Za wcześnie tynkowane.”. „A jak nam spadnie na łeb??!” – przypominam sobie, jak to w Mężusia mateczniku zwalił się kiedyś wielki kawał tynku z sufitu, spadając na łóżko domownika, który proroczo na tę noc z owego legowiska wyemigrował. - „Jak już ma spadać, to niech chociaż na nas wszystkich razem spadnie!”.
„Nie martw się, jak spadnie, to na nas razem” – pociesza mnie Janusz, jak zwykle w swój wrednie pokrętny sposób....

*Tynk w naszym wydaniu to osobna historia. Chcieliśmy, żeby był krzywy, chropki, nie pod krawatem, nie w kancik, nie na wysoki połysk. Czyli wolna improwizacja na temat tynku. Mówimy Ojcu Janusza, który tynkował: „Rób szybko, byle jak, niechlujnie, flejowato i badziewiaście. Wtedy się nam spodoba.” A on na to: „Ja tak nie umiem...” I wyszlifował wszystko równiutko. Więc po odjeździe ekipy Janusz chwycił za kielnię i inne dziwne narzędzia i poprzyczepiał na gładzi różne szaleństwa. Miało być śródziemnomorsko i naturalnie, wyszło momentami hipernaturalnie [z powodu nagłych, nieodpartych twórczych wizji], ale co tam. Lepsze to niż gładka biel.
Januszka Tato o mało się o ten tynk nie przewrócił w czasie wizji lokalnej: „Jezuuuu, coś ty zrobił, to ja się tak starałem...!!”

yemiołka
18-05-2004, 13:47
UKAMIENIOWANIE [18.05.2004]

Zaprawdę, powiadam Wam, rzućcie we mnie kamieniem! Chcę mieszkać w kamien`icy, a już sił nie starcza na nieustanne tachanie. Furka zdruzgotana ciągłymi torturami transportu tych urobków skały płonnej [ha! Piękna definicja, prawda? Górnicy ponoć tak mawiają, ale kto ich tam wie...], Mężuś torturowany ciągłym zdruzgotaniem, a wszystko to w imię dziwacznej idei [to nasz osobisty kamień filozoficzny], że z kamieniem jak z życiem – trzeba je przeturlać samemu. Kupić jakoś nie wypada. Ale w prezencie dostać...? Hmmm, to jest myśl! Od dziś bilet wstępu do Yemiołkowa jak w Jaskiniowcach – po kamyczku narzutowym na głowę...! 8) 8) 8)
[Powiedzonku o wrzucaniu kamieni do ogródków nadaje się niniejszym znaczenie jednoznacznie pozytywne.]

Pieścimy te nasze zdobycze rozbieganym wzrokiem i robimy rozkładówkę. Janusz ma wysypywać grysem resztę ścieżki, więc polecam mu zrobić wyspy z kilku gładziutkich kamieni – tak żebym mogła na boso skakać z tarasu na trawę, nie kalecząc grysem wielkopańskich nóżek. Mynż spojrzał się z byka, bo mu się nie chciało stawić czoła takim marnym komplikacjom, ale wolał ze mną nie zadzierać i wybrał stosowny materiał. A zaraz potem złapał bakcyla. I zamiast wyspy powstał półmetrowy fragment mojego marzenia, czyli ścieżki z polnych kamieni. Piękny! A potem jeszcze jeden, w rejonie ogniskowym. Przechadzam się pomiędzy nimi w tę i z powrotem i napatrzeć się nie mogę...
Szkoda ino, że w związku z powyższym zasoby nam strasznie zeszczuplały. Nie starczy na skalniak...
Ale klnę się w żywy kamień, że uzbieramy ich jeszcze trochę! Tak że w okolicy kamień na kamieniu nie zostanie... :o :wink:

yemiołka
25-06-2004, 15:24
superextramega gorąca wiadomość z ostatniej chwili [= niewinny telefon do Mężusia]:
mamy KOTA [wykręconego ogonem :-? ]! vel jeszcze jedną głodną gębę... vel kolejnego kandydata do pieszczot...
trzeba będzie robić zapisy kolejkowe. na te pieszczoty. i do koryta. :o :o

człowiek z domu wyjdzie, a ci już kombinują... :roll:
w dodatku to KOTKA!!
rany kota!

:oops:
8)
8)

yemiołka
06-07-2004, 11:16
kroczek w tył.
znalazłam se jakiś stary [głodny] kawałek, to se wkleję. a co. :o 8)
========================================

EUROPO, WITAJ NAM! [30.04.2004]

Ohayo krzyknęliśmy Europie w typowy dla nas sposób – załatwiając pagórek spraw na ostatnią chwilę. Do typowego w takich okolicznościach spazmatycznego pośpiechu doszły okoliczności uzupełniające – ryk Marcela bladym świtem i poparzenie rąk o jego czółko – prawie 39 stopni! Leki, lulanko. W końcu padł, my też jeszcze na chwilę, która podstępnie rozrosła się zanadto. No i dziki pęd – ja kończę PIT-a [oczywiście miałam go zrobić w styczniu!], w chwilach krótkich drzemanek umęczonego gorączką synka, a Janusz kursuje po okolicznych hurtowniach, wygrzebując resztki z wymiecionych półek. To nie VAT-a słowna – łopocą gwiazdkami unijne sztandary podwyżki. Szlak do Castoramy znaczą konwoje; autka zaparkowane wzdłuż autostrady, bo na parkingu nie da się hulajnogi upchnąć. Każdy pieszy dzierży w niedbałej pozie 28 kilo cukru i 36 paczek styropianu. Do czterośladów wchodzi dużo więcej. Co popadnie. Jak nie nam, to przyda się CiociJózi – kombinuje statystyczny obywatel. Nie tylko polski, bo i obywatele tzw. bardziej cywilizowanych krajów próbują na tym skorzystać. Chaos, szaleństwo, degrengolada. A my uczestniczymy w tym z własnej, potłuczonej woli.
Mężuś przepadł w swych eksploracjach na dobre, w związku z czym słupek nerwicy podniósł mi się powyżej cienkiej czerwonej linii – muszę wpaść na rozliczenie do pracy [właściwie powinnam rano], a tu zrobiła się 14:00 i właśnie zwiewa mi ostatni przyzwoity pociąg. Niania wzięła sobie na dziś wolne, bo musiała odpocząć po czymś tam [uuuu, mamy za miękkie serducho...]; jest co prawda u nas z kilkudniową wizytą dawno nie widziana Babcia, ale Marcel nie daje się namówić na zaszczycenie Jej swoim towarzystwem, więc muszę siedzieć z nim, na tych szpilkach, opracowując zbrodnię doskonałą, którą mam zamiar przećwiczyć na obiekcie zwanym współmałżonkiem. Pociąg odjechał z wizgiem, ja ostrzę nóż.
Nooo, przyturlał w końcu! Autko załadowane po szyberdach jakimś dziwnym asortymentem, fruwają faktury. Marcyk przysnął, ładujemy go do wózka i Babcia rusza w nieustającą objazdówkę – może dojdą do porozumienia. A my w auto i do mojej robótki, po drodze kolejny kawałek PIT-a na kolanie, krzywy, gdy podskakujemy na dziurach. Wpadam do pracy, drukuję rachuneczek [upsss, marniutka ta pensyjka w tym miesiącu] i gnamy z powrotem. Dalej gorączka, więc Janusz pędzi do pediatry, a ja wciąż uwięziona PITolę. Angina ropna, zaraza. Drugie bejbi też coś cherla. O 19:00 finisz wyPITki, Mężuś za wszystkie grzechy odpokutuje jak co roku – stojąc w pięciusetmetrowej kolejce na pocztę...

yemiołka
06-07-2004, 12:52
tajne przez poufne

yemiołka
27-07-2004, 11:09
Wczoraj, gdy wróciłam do domu, powitał mnie nieoczekiwany widoczek. Tam, gdzie wcześniej stała sobie - niezbyt prosta, ale jednak - ściana, pojawił się wielki przerębel :o


a co on oznaczał - o tym w następnym odcinku, bo teraz nie mam czasu 8) 8) 8)

yemiołka
28-07-2004, 09:48
a kuku!

8) 8) 8) 8) 8) 8) 8) :lol:

yemiołka
29-07-2004, 09:02
gdy byłam BardzoMałąDziewczynką [z białymi kokardami, którymi katowała mnie aseptyczna Mama], lubiłam chodzić jesienią do ZOO i z pełnymi kieszeniami kasztanów obserwować sfilcowane lwy. patrzyłam im długo w oczy, a gdy przestawały się przeciągać, ćwiczyłam refleks, wkładając palce między kraty....

....i tak mi zostało.
lubię drażnić lwy, tak elektryzująco wtedy mruczą 8)

a teraz łapcie mnie - komu pierwszemu się uda, może mnie bez wyrzutów sumienia zlinczować :lol:

buziaki

yemiołka
15-10-2004, 10:39
no i nadszedł ten czas, gdy znów mam kieszenie pełne kasztanów. walają mi się po klawiaturze. po torbie. grzech się po nie nie schylić, gdy pobłyskują chłodnym rankiem na drodze od do.

mój dom okadzony dymem z kremowanych liści. napadany przez watahy gryzoni, które bardzo pragną się mnożyć.
otwieram mój dom kluczem dzikich gęsi.
wejdźcie wszyscy dawno nie widziani...
8)

yemiołka
15-10-2004, 15:49
powoli się kończy historia chaotyczna, zaczyna ta chronicznie sympatyczna.
drzewa tuż obok nabierają sił, wino w 4 balonach nabiera procentów. ogień huczy, pożeram go wylegując się na świeżych, pachnących sosną deskach.
bawię się ziemią, opadłymi liśćmi. urządzam pogrzeb cebulkom.
ręce mam. aktualnie jakieś nie moje, spuchnięte od pośpiesznej żubrówki po sąsiedzku, na dziwny początek weekendu, na przywitanie przyjaciół tuczonych jutrzejszą jajecznicą, na jesień do szpiku kości, na zapach psiej sierści. na wypasione poczucie bycia dokładnie tu i teraz, gdzie trzeba.
amen.

yemiołka
18-10-2004, 11:18
no więc słuchajcie, było tak:
wielka jajóba na leśnych grzybach!! grzybki przytachała Mader, zdobyte nieco nieklimatycznie, bo na targu kupione, ale za to w ataku miłości macierzyńskiej. [oj,oj, gna to życie, znów nie starczyło czasu na grzybiarskie peregrynacje...]
i znowu wąchamy, jakieś wąchactwo nas opanowało. siedzimy nad talerzem całą rodzinką i wąchamy grzybek po grzybku, cieszymy się sosnowymi igłami podróżującymi grzybostopem na maślaku...
a potem szlus, do lodówy, do jutra.

znajomki przybywają wieczorem, w błocie, w deszczu, brzęcząc plecakami, chrzęszcząc lwówkiem o lwówka.
biegnę po grzybki, reklamując, że halucynogenne, co wzbudza pewne poruszenie, powąchajcie, jak pięknie pachną, a one.... nie pachną! a jeśli by tak na upartego cuś wywąchać, to tylko zapach lodówki smętny i nic poza tym. ups. szkoda.
trzeba je wyszorować, obieramy je z liści, z tych igieł, ze mchu, pod ciepłą wodą pojawia się ostatnie mgnienie zapachu i to by było na tyle. do gara. pół godziny, przekręcamy gadanie M., że ona gotuje grzybki co do minuty i do miękkości, tak sobie bredzimy i odcedzamy na sitko... głuchobrązowe, ślimaczące się strzępy gąbki, bez polotu i wdzięku. no i się zaczyna.
M. się wwąchuje - ej, one w ogóle grzybami nie pachną! ile one w tej lodówie leżały??!
- no od wczoraj...
- a kiedy zrywane??!
- eee, no cholera wie, z targu...
- kurde, może one miesiąc mają. zatrujemy się i umrzemy, jak nic, ja wam to mówię!
- jakby miesiąc miały, to by nie były takie śliczniutkie!
- poza tym dopiero niedawno znów się grzyby w lesie pojawiły, muszą być nówki.
- a może ktoś je zamroził i dwa lata trzymał i dopiero teraz odmroził i na targ..??
- to by odmroził wtedy, jak w lesie nie było!
- A MOŻE ON GŁUPI BYŁ????!!!

taaa, ten argument nas powalił pod stół 8) 8)
troszkę jeszcze sobie pomarzyliśmy nt. jak to polegniemy w agonii i boleściach i nie będzie nikogo, kto by mógł wezwac pogotowie, po czym usmażyliśmy, zeżarliśmy i ...

macie pozdrowienia od Św. Piotra ;)

yemiołka
07-12-2004, 12:20
jest dziwnie.
7 grudnia, a mi pod domem kwitnie herbaciana róża...

to jest ta poezja codzienności i ciepłego oddechu ozonowych dziur. :wink:

yemiołka
09-06-2005, 08:28
coś bym tu se napisała, bo czas leci i na żadnym sicie z liter się nie zatrzymuje.... :wink:

to zanotuję sobie Q pamięci wczorajsze nastroje.

co dzień od egzaltacji stronię i się chronię, gdyż-ponieważ taki bombiasty styl bycia - obserwowany czy to /nie daj Boże!/ u mnie, czy to u inszych jednostek rasy ludzkiej - wywołuje u mnie mdłości o znacznym natężeniu. tak mam, no i dobrze.
z egzaltacją precz ! 8)

a jednak - cóż...
gdy siedzę sobie na zakurzonym strychu - nie pachnącym już myszami, ale kotem - lub na krzywych schodach przed domem, z widokiem na świniośliwę/śliwowicę/śliwowiśnię, lub na zapiaszczonym tarasie [niezły peeling :D ], lub na pniu, gdzie wóry lecą, wśród rumianków....
... wtedy - cóż
szczęśliwość mnie dopada tak okrutna, że już na nic innego nie mam siły. :roll:
i egzaltacja ociera mi się o pięty.

i mimo pewności, że z tymi człowiesiami, co ich mam wokół siebie, byłabym szczęśliwa gdziekolwiek bądź, w domu jest z tym o wiele łatwiej.
tu się szczęśliwość rodzi na pniu. w tych rumiankach.

yemiołka
10-06-2005, 08:00
8) Blog online, czyli słodka bułka

nie powinno się klepać w klawiaturę w towarzystwie bułek z lukrem, ale co tam [poklei się, poklei i przestanie, no njjjje? ;)]
całkiem zgrabnie okrąglutka, z lotu ptaka niczym sadzone jajo - z jabłkowym miszmaszem w epicentrum. jabłka w drobną kosteczkę, jakieś pół cm2, chszęszczące pod zębem, z aromatyczną rudością cynamonu. i kratery z kruszonki...
to lubię.
zapijam zbyt gorzką i za ciemną kawą. coś mi kiepsko wyszła.

no nic, to póki co - miłego dnia, drodzy Państwo, znikam za monitorem, hej 8)

yemiołka
13-06-2005, 18:18
no dobra, wiem, wiem, nic Was nie obchodzą moje słodkie buły [no chyba że akurat jesteście bardzo głodni i z trudem powtrzymujecie swoje żądze :lol: ] - a więc tym razem będzie troszkę niekonkretnych konkretów.

o czym by tu...

może o tym, że niedługo wyprowadzam się na Księżyc.
tzn. urzędasy mamią mnie obiecankami, że rozpoczną w tym roku robienie kanalizy. trzymam ich za słowo, marząc o troszkę innym zapachu sielskiej wsi niż ten, jaki wydobywa się z każdego rowu.... :x
z drugiej strony krajobraz księżycowy, jaki obserwuję od pół roku na wrocławskim Muchoborze, gdy się przezeń przedzieramy po wądołach z kierowcą autobusu D.L.A., klnąc społem jak furmani, napawa mnie atawistyczną trwogą.
ale co tam, coś za coś, no nie? więc ich trzymam za to słowo i nie puszczam. 8)

[i idę do domu, hej]

yemiołka
04-10-2005, 17:06
no i nadszedł ten czas, gdy znów mam kieszenie pełne kasztanów. walają mi się po klawiaturze. po torbie. grzech się po nie nie schylić, gdy pobłyskują chłodnym rankiem na drodze od do.

o rrrrany - i znów??!! znów dziś nazbierałam. czyli zasadniczo nic się nie zmienia, o czym tu pisać? 8) 8) 8)

yemiołka
04-10-2005, 17:14
Łups, łups – biegnie stare! [czyli zawsze spóźniona ja w drodze do pociągu]. Ale biegnie pięć razy krócej! Bo ma ścieżkę na skróty!!!

odświeżam dla nieuważnego Brzozy :-P

nota bene zwie się ona obecnie ŚcieżkąApaczów, gdyż wydeptana jest na szerokość stopy w mokasynie i trza się prześlizgiwac pomiędzy chwaściorami wielkimi jak dęby...
spomiędzy których dobiega ryk i kwik dzikich zwierząt.

ok, troszkę skłamałam, to tylko wściekły pies sąsiadów.
8)

yemiołka
26-10-2005, 16:23
a wiecie, Ludzie, ze to sie niedługo zmieni! syćko sie zmieni, jak stąd do tamtąd i jeszcze tak ze dwa razy na opak. i lepij, Ludziska, będzie, lepij. jakem łoptymista poprawny. bede se herbatkie z prundem do rogala popijać i zerkać pszes lufcik. bede se tak ciurkiem na te wrony zachrypnięte zerkać i na poranne zorze i pochowam zegarki. o 11:46 wytne se hołubca. jak mi się zachce. a jak nie, to klikać bede, bangbang, jakby mnie dunder świsnoł. bede se chodzić w dwóch różnych skarpetach. w jednej takiej burej, a w drugiej tej w łowickie paski. i pod krawatem, pod szlafrokiem w kancik. bede se................................................ .................................................. ....

...............................


.............................................

yemiołka
26-10-2005, 16:25
............ bede se w chałupie pracować!


za dni 34.

i bede se.............................
.................................................. .........
.................................................. ...................
............
................................
......... 8) 8)

yemiołka
29-10-2005, 21:10
testuję sobie po cichutku online młode wino ze strychu i internetową kartę Plusa.
dają radę....
8)
Wasze zdrowie!

yemiołka
02-11-2005, 08:29
01.11.2005
YEMNIOŁ WIECZOROWĄ PORĄ...

Klepię na kuchennym stole. Lapaciak dobra rzecz – można szwendać się to tu, to tam, tu przykucnąć, tam na kolanku się zainstalować, a i dzieci łomot klawiszy nie budzi. A więc co my tu mamy? Tak na żywca, żeby tu trochę konkreta wrzucić, póki jeszcze się admin nie zorientował i nie wywalił mnie z tego działu za publikowanie bzdur. :wink: Na stole okruszki. Z przodu, nieco z lewej, lodówka do zabudowy. Bez obudowy. Jeszcze dwa kroki przed się i dziura na przyszłościowy piekarnik wyziera, takoż do zabudowy i w retro stajlu. A ponad nią, na fantazyjnie pokręconym kablu pod prądem, na którym zawiśnie kiedyś tam wirtualny pochłaniacz aromatów smażonej cebulki, bujają się póki co: obrazek 10x10 z dobrami natury za szkiełkiem /papryczka, kukurydzka, pieprzy ziarna etc./ od znajomków z Kotliny; jeden z serii pojemniczków-a`la czajniczków, czyli samoróbka ze skóry made by funfel Jarek, nabyta drogą wręczenia w roli prezentu ślubnego; ceramiczne, ręcznie malowane mikrokierpce, w roli schedy przytachanej z rodzinnej chaty. Tak to mniej więcej wszystko póki co wygląda. Dziwacznie i na krzywy ryj.
Sajgon wieczorny po prawej. Sterta prania wysiudana z suszarki rozpycha się na turpistycznie zużytej wersalce i nikt nie chce się z nią zaprzyjaźnić. Stary się wypiął, polazł na strych. Ja klepię, więc mam wymówkę. A niech se tam leży. Kocur się do niej systematycznie, w milimetrach przysuwa, korci go miękka wyściółka. Siorb herbatki i powolny szelest papierka. Mniam, batonik kokosowy. Czysta rozpusta i dżinsy o numer większe, ale co tam. No więc tak – na kominku kurczy się i marszczy śliczna kolekcja zaduszkowych dyń. Nie krzyczcie przeciwko zmianom obyczajów, jeśliście sami nie zaznali fajności w dyni dłubania i radości dziecięcej z tychże cnych poczynań /upssss, czytam se Sapka, rzuciło mnię się na język, będąc starą czytelniczką 8) /. A w kominie na pomarańczowo tańczy się gorące tango. Widzę tylko kawałek, bo przy szybie suszy się bluzeczka na jutro i zasłania. Bez kołnierzyka. A zresztą, nie mogę się za bardzo rozglądać, bo szlag mnie trafia, że takiego syfu demiurgami jezdeśma. Pół dnia sprzątania, a wieczorem w pokoju jesień Średniowiecza. Jakaś chroniczna porażka.
Hmmm, z tym wystrojem wnętrz to też póki co u nas nie za bardzo. Lepiej się gada o tym, co będzie, niż o tym, co jest. Bo jest, jak to mężuś ostatnio odkrywczo stwierdził, niemalże akademik jakiś. Oczywiście przesadził z deczko, bo nie mamy wszak na suficie lamp białych w kształcie naleśnika i zasłon z płótna workowego, drukowanych w nagonasienne kwiatki. Choć liczba pustych butelek po piwie zaiste bliska akademikowej. Ale mimo wszystko ukryta w korytarzu, nie wyściela podzwaniającym szkłem linoleum tuż za progiem. No i kominka w akademiku nie uświadczysz i innych tam takich, co u nas, jakby na to nie patrzeć, som. Ale jednak – kalendarz na rok 2002 na ścianie /z rewelacyjnymi grafikami Macieja Bochużyńskiego – żal schować do szafy, a w ramki obrazków oprawić ni ma kiedy, więc se wisi, a co/ i karnisz obok niego krzywy, bo Marcel się maniakalnie wiesza na firance, stwarzają stosowny nastrój. Drzaźni coraz bardziej barwa ścian jasnozielonoburawa, po trzech latach palenia w kominku, zamiast wymarzonego koloru półsłodkiego czerwonego wina. Nie przymierzając, na ten przykład Kadarki. Sufit jak w chacie kurnej, z objawionymi jakiś czas temu spękaniami od żeber. A chciałoby się drewniany...

O rany, ciąg dalszy być może nastąpi, zapomniało mi się, że arbajt pili. Więc se teraz poklepię troszkie służbowo, a potem się zobaczy. Adijos!

yemiołka
04-11-2005, 10:06
03.11.2005
CYRK NA KÓŁKACH / Słowo się rzekło, odcinek łesternowy trzeba wklepać. 8) /

Lubię siermiężność i kocham ulotne klimaty, i platonicznie szkoda mi przeszłości odchodzącej na wieki wieków amen. Moje najbardziej klimatyczne i ulubione wspomnienia z dzieciństwa wiążą się właśnie z różnymi dziwactwami – z mgiełką wrażeń z wizyty z Babcią Zosią w Hali Targowej, w czasach gdy królował tam półmrok i pewnie brud i syf, a z całą pewnością stada gołębi pod sklepieniem. Z mistycyzmem targu na Krakowskiej, odwiedzanego z Dziadkiem Sławkiem, z wydestylowanymi emocjami, ciężkimi od tajemnicy, które latały nade mną podczas prześlizgiwania się pomiędzy kaprawymi budkami pełnymi zardzewiałych śrubek i stert wygrzebanych nie wiedzieć skąd dziwadeł, potrzebnych tylko tej bandzie dziwaków i nikomu więcej na świecie. Ze stadami saren w Parku Zachodnim. Z łażeniem tamże po różnych wądołach i zaglądaniem w zakamary, z wydłubywaniem pozostałości po poszukiwaczach skarbów – buteleczek po przedwojennych lekach i perfumach, porcelanek od piwnych butelek, kawałków kolorowych kafelków. Z „widoczkami” zakopywanymi pod ławką przed blokiem. I z objazdowym cyrkiem. Pamiętam cyrk z dzieciństwa, wypasiony, z kłusującymi końmi ustrojonymi strusimi piórami, z lwami i ze słoniami, które treserzy przeprowadzali przez Powstańców Śląskich, by popaść je na naszym podwórku /słonie, nie lwy, rzecz jasna/, a my karmiliśmy słoninę jabłkami i dosiadaliśmy jej, skacząc nań z półokrągłego bunkra /Dżizu, czuję się jak megastara baba, wyszło to jak wspomnienia z Międzywojnia prawie :lol: /. Było, minęło. No i dobrze, biedne te lwy i słonie, ciągane w tę i z powrotem i traktowane z buta. Choć i tak biedniejszy schabowy na talerzu, jakby na to nie patrzeć...

A potem mi się zapomniało. O widoczkach, porcelankach i cyrku. Aż do lata tego i nadmorskich atrakcji, gdy cyrk przyjechał i poczuliśmy radość pierwotnych rozrywek. Chleba i igrzysk! Czemu nie...? Bawił nas klown, podkochiwałam się w akrobacie Saszy, a mężuś w akrobatce Alinie, byliśmy kwita. OK, pewnie jesteśmy prostymi ludźmi, ale mam to gdzieś.
I zawarliśmy niepisany pakt o wspieraniu żywej historii – kupujemy bilety do cyrku, bo szkoda nam tego świata.
Tak więc, kiedy załopotały w centrum wiochy kolorowe plakaty – na słupach, płotach, sklepach i chacie sołtysa – już wiedzieliśmy. I zaczęliśmy niecierpliwie przebierać kopytkami.

Niewielki namiocik w paski zaparkował na boisku „Sokoła” Smolec. Tego tu jeszcze nie było...
Cyrk „Arizona”! – szykowało się siermiężnie i w to nam graj. Publiczka szczelnie wypełniała drewniane półkole ławeczek, a Facet O Brudnych Rękach kręcił w kącie watę cukrową. W urządzeniu, które z pewnością zafascynowałoby Sanepid – w czerwonym, ogrodowym, plastikowym stoliczku wyrżnięta była dziura wyłożona blachą i tyle tego.
Cóż, o Saszy mogłam sobie tylko pomarzyć – akrobatą był tym razem staruszek wagi koguciej, gibający się na piramidzie z rur – no ale nie można w życiu mieć wszystkiego :D. Na pocieszenie jednak w numerze indiańskim i akrobatycznym wystąpił również absolwent Julinka - goneropodobny typ o wygolonym karku, więc nie było tak źle. Obsada 6-osobowa, w przybrudzonych ciuszkach. Na wstępie Pani Z Błękitnymi Cekinami, nota bene Bożenka, poinformowała stanowczo o surowym zakazie palenia, spożywania alkoholu i fotografowania. Tenże ostatni kontrolowany był najbardziej rygorystycznie, z awanturą w trakcie spektaklu włącznie, z czego wysnuliśmy niezbity wniosek, że cała urocza obsada jest poszukiwana listami gończymi. Rzucanie nożami było i siekierami takoż – czy też tomahawkami raczej, zważywszy na pseudostylistykę. Rzucanie do pań stojących przed drewnianą deską, kłaniają się Wieki Średnie jak nic. Chłopaki dawali radę /Duo „Arizona”/, a my padaliśmy ze wzruszenia. Było chlastanie biczem i kolebanie lassem. No a potem Wołodia gibko miotał się piłeczkami. A jeszcze później mój mężuś dał czadu - zawsze wiedziałam, że arena to miejsce dla niego. Rzuciło się me słoneczko w wir walki o szampana, w niebylejakim zadaniu – trzeba było dwukrotnie objechać arenę... stojąc na końskim grzbiecie. Mężuś zrypał się oczywiście na pierwszym wirażu /ale z wdziękiem, Batman sie chowa :wink: /, ubaw miałam po pachy, ale co Wam powiem, to Wam powiem - w tej czarnej koszuli na tym rumaku to wyglądał naprawdę jak Bohun. Zresztą zrypali się wszyscy, bo nie dało rady inaczej, w związku z czym nasunął nam się wniosek nr 2, że tego szampana cyrkowcy już czwarty rok wożą, jak nic. Konkurs bez szans na wygraną.
A najpiękniejsze w ogóle było to, że do cyrku przylazła cała żulia, najgorsze zakapiory porzuciły nalewki na przystankach, bo takiej atrakcji nawet oni nie mogli przegapić!

A potem wracaliśmy do domu Aleją Dębów, po ciemku, w wielkiej wsiowej gromadzie, i tyz było klimatycznie.
Zwłaszcza, że dokładnie nad naszym domkiem, już w samotności, zaszumiała spadająca gwiazda...
I jak tu nie wierzyć w bajki...?

yemiołka
25-11-2005, 14:19
w ten dzień, gdy nie mam rękawiczek, mogę tylko zacytować Wagla... 8) 8)

Myślę sobie, że
Ta zima kiedyś musi minąć
Zazieleni się
Urośnie kilka drzew
Niedojedzony chleb
W ustach zdąży się rozpłynąć
A niedopity rum
Rozgrzeje jeszcze krew

Zimny poniedziałek /vel piątek :wink: /
Gorącą stanie się niedzielą
To co nie pozmywane
Samo zmyje się /otóż to! :lol: /
Nieśmiały dotąd głos
Odezwie się jak dzwon w kościele
A tego czego mało
Nie będzie wcale mniej...

Choć mało rozumiem
A dzwony fałszywe
Coś mówi mi, że
Jeszcze wszystko będzie możliwe /!!! 8) /

Nim stanie się tak
Jak gdyby nigdy nic nie było
Nim stanie się tak
JAK GDYBY NIGDY NIC

yemiołka
05-12-2005, 23:16
Oho, nadeszła pora Świętych Mikołajów....
Już słyszę, jak chroboczą w kominie. Jak się przepychają namolnie, rolując sadzę i niezdarnie zadzierając kiece. A dzieci niespokojnie próbują zwalczyć sen i wysuwają pięty spod kołderki......
A ja herbatkę siorbię i ręką lewą wyciągam z kabury grubą szklanicę na domowe wino.
Bo gdy już się przecisną przez kominek, na pewno nie odmówią, jak co roku 8) 8)

yemiołka
08-12-2005, 10:40
RATUNKU, POMOCY!

Wypełzają z ciemnych nor, zakurzonych zakamarów, dziur i szpar, zza nocnych mar, diabłu z kieszeni, z nocy, spod ziemi..............
I sieją dreszcz i rodzą krzyk, i z ich przyczyny nerwowy tik..........
Gdy pełzną, powłóczą odnóżami; obrzydliwość ciągną za sobą włochatymi mackami.......

Testery reakcji niekontrolowanych. Próbniki fobii. Prywatne zombie!

:roll:
.....................

yemiołka
27-12-2005, 22:27
ROSÓŁ I MARTINI, 22:43

Popijam martini z kubeczka, bo szkło się kąpie w hałaśliwej zmywarze, i gotuję rosół. Rosół składa się głównie z marchewki i cebuli, odgrzebanych w lodówce, oraz kostki rosołowej. Dziś w sklepie poświątecznie był tylko chleb i sól. I martini. Być może nie jest to najlepszy pomysł, ale już gotuję... Jak nie będą mieli wyjścia, to zjedzą. :roll:
Popijam nie za dużo, żeby nie wykipiał, no i muszę jeszcze dziś ułożyć plan dnia. Troszkę tego na jutro. Jakaś tajemnicza paczka we Wro do odebrania. Likwidacja firmy – a co mi tam... Odbiór efektu licytacji na Allegro. I przepychanki w Liroju z okazji ostatnich dni remontowej. Do tego wsjego nerwy pulsują jak żyły na amstafie, przy refleksji, czy nasz czteroślad to wytrzyma. Bryczka jest zdecydowanie w stanie agonalnym, działa w niej niewiele, a to co działa, działa głównie dzięki dużej ilości sznurka i taśmy klejącej. Nie zmyślam! 8) Przyszła kryska... W tym miesiącu rozpada się co chwilę coś nowego /tzn. bardzo starego/ - jeszcze niedawno wydawało nam się, że może autko za grosze opchniemy w całości, potem liczyliśmy na opchnięcie na części, teraz stwierdzam, że z tych części to właściwie niedługo tylko ten sznurek zostanie w miarę do użytku.
W styczniu trza cuś lepszego kupić, ni ma bata. /Nota bene – trudno nie będzie, każdy inszy będzie lepszy... Choć troszkie babci sierrki żal/

yemiołka
28-12-2005, 21:55
I przepychanki w Liroju z okazji ostatnich dni remontowej.
nie było tak źle. póki co:
3 klamki, 3 dekory duże, fajowskie; parę metrów okładziny ściennej a` la stara cegła - do saloonu /lekka kicha, bo gipsowa, ale lepsze to niż nic; tzn. bardzo git, dopóki się nie zacznie skrobać palcyma/ i cegiełek klinkierowych zwanych "wiśnia" - do kuchenki /mrozoodpornych, hehe. tak se innowacyjnie wymyśliła, zobaczym, czy dadzą radę... 8)/.
2 puchy bejcy zwanej "mahoń" - do kuchennych drzwiczek /made by Jano/ i spray w kolorze miedzi nie wiadomo do czego, ale na pewno się przyda! :wink:
acha - i klopdeska drewniana :lol:

z wczesniejszych zdobyczy: okap kuchenny i piekarnik do zabudowy /amica, retro, śliczniusi/ - w końcu!!!

lezę powciskać fakturki do segragatora, zanim je psy lub dzieci pomamlają... :roll:

yemiołka
23-01-2006, 22:31
zimno. zzzimnooo...
siedzimy w qcki przed kominkiem. my, dzieciaki, psy i kot.
stroszym piórka...

a serce domu nigdy nie wygasa 8)

yemiołka
23-01-2006, 22:35
swoją drogą to dziwactwo. te minusowe odczuwam w tym roku wielokroć bardziej niż ostatniej zimy, gdy ganiałam świtem przez Syberię na chronicznie spóźniony autobus 507 z niesprawnym ogrzewaniem. a teraz rączka mi histerycznie przymarza do klamki i nawet na sanki się nie kce.
mięczak się ze mnie w tych domowych zrobił i tyla. do kroćset! :-?
bywa i tak...

yemiołka
23-01-2006, 22:49
. Na pocieszenie jednak w numerze indiańskim i akrobatycznym wystąpił również absolwent Julinka - goneropodobny typ o wygolonym karku, więc nie było tak źle.
ha! ---> dzisiejszy Sztefen, co lubi się zakładać - na zakończenie siekierką rzucał dokładnie tenże gonerowaty... powiało Arizoną i wzruszyliśma się :lol:

yemiołka
29-01-2006, 22:59
Jeszcze słów czy, zanim znów zapadnę na kolejny miesiąc w zimowy sen :wink: = a więc póki pamiętam i na serio:

WSIOWA EDUKACJA, czyli buda

Różne nam się wersje pałętały po czerepie, ale dobrze wyszło, jak wyszło /jakoś tak to bywa, że mimochodem a dobrze wychodzi -> albo to fuks chroniczny, albo umiejętność przekabacania, bo nie ma tego złego.../.
Dziecię uczęszcza do wiejskiej i teraz widzimy tego rozliczne plusy - choć w fazie wątpliwości, przyznaję, mnogość minusów się pchała na myśl.

No więc tak - piechotką 3 minuty, swojskość i ciepełko. Ustalona tożsamość. W murach i poza nimi = pani dyrektor zna kurczaczki po imieniu, a dziecię czuje się związane z miejscem, w którym mieszka i schizo miejsko-wiejskie mu nie grozi. No i najważniejsze – koleżaneczki za płotem! To podstawa. Widzę, jak córka sąsiada, dowożona do Wroc., w czasie wakacji wisi na płocie, samotna i wyalienowana, żal patrzeć...
A poziom szkoły – wydaje się, że będzie dobrze. Wszelkie wrażenia jak na razie pozytywne.
Póki co pierwszak, jak każdy pierwszak, panią swą wielbi, a i przyznać trzeba, że pani owa jest z sensem. Inne panie też niczego sobie. Dyrektorka z wielką klasą. A wuefista... hmmm... :wink:

Takoż wiecie-rozumiecie – nie ma się czego bać. Stereotypom szepczę „Nieee” i muesli jem z rodzynką. Dobranoc Państwu!
8)

yemiołka
30-01-2006, 22:55
hihihi
czytam se 13 kotów i kawałek Kalickiego :lol:
daje radę.

CO ODNOTOWUJĘ TU NIE WIEM ZUPEŁNIE PO CO. 8)
hmmmm... po to pewnie, by mi nie uciekł kolejny dzień. bo połapać ich ostatnio nie mogę... galopują tygodnie jak szalone... a na podwórku lód /na zegarze wieczór.../ i popiołu bezlik mikroelementów. diamentu brak. póki co,,,,

acha. u A. był dziś pyszny budyń malinowy. i zimne grzane wino.

co oczywiście zupełnie nie ma nic do rzeczy...
dobra, idę wywlec pranie z praleny... żeby nie było. pa!

yemiołka
31-01-2006, 23:35
eee, miałam zapadać w ten zimowy, ale coś mnie ostatnio grafomaństwo bierze po północy. więc wyłażę z krypty i skrobię...

kurczę, wiecie co, chyba zacznę kota na smyczy wyprowadzać :o
cuś go opętało ostatnio i wypuszczony na wieczorne siku zmywa się i gdzieś dekuje w jakiejś koszmarnej norze. do tej pory takoż pałętał się po okolicy, choć zazwyczaj jednak warował pod chatą albo na garażu, albo na skrzynki kwiatowe pod oknem kicał, robiąc rumor potępieńczy, gdy chciał się jaśniepaństwu przypomnieć, by go wpuścili na saloony. tera znika w 60 sekund /hihi, a wiecie, że Chuck Norris ogląda 60 sek. w 20 sek.? :lol: / i wraca rano. zeszmacony. śmierdzący. bardzo śmierdzący. k... oszmarnie i ohydnie. w dodatku wszystkie białe elementy futrzak zrobił se na szatyna. fuj. muszę go wykąpać, no nie ma bata. rany!! w życiu kota nie kąpałam :roll:
...w związku z czym mój drogi mężuś zakupił szampan dla psów o zapachu rumiankowym 8) 8)

jeśli się jutro nie odezwę, to wiecie co?
nic innego, jak pazurki zbyt mocno zaciśnięte na mej szyi.
trzymajcie kciuki!

yemiołka
07-02-2006, 17:27
no to mam nerrrrrrrrrrrwa :x :x
właśnie wydłubałam ze skrzynki rachunek za energię elektryczną, zimny i miękki od śniegowej wilgoci.
szarpię kopertę zębami i z serca drżeniem, bo to pierwszy od czasu porzucenia elektrycznego konkubinatu z całą ulicą.
no i szlag.
taniej, k..., być miało...............
takoż w imię tej idei mamy do zabulenia statystycznie 3 razy więcej :-?

dotychczas była 1 linia z 1 licznikiem i 1 rachunkiem na 1 sąsiada; każdy z nas /kilka domów/ miał swój podlicznik, o wątpliwej wiarygodności zazwyczaj, ale jednak, dający pogląd na zużycie jakiś tam.
i na podstawie tego poglądu jakiegoś tam robiliśmy zrzutę vel rozliczenie. sporo frycowego do płacenia było takoż, no ale mniejsza z tym...

wszystko to ze względu na brak trafo, która już jednakowoż jezd. kilku sąsiadów odłączyło się wcześniej, my zwłóczyliśmy nieco, bo brak kasy na elektrykę. w końcowym etapie rozliczaliśmy się z 1 sąsiadem, który nie zużywał dużo, bo jeszcze nie mieszkał. wychodziło tego +/- kole 350 na 2 miechy do podziału.
no a teraz przylazło to zapłaty jedyne 650 :cry: - tylko za nas; fakt, że od 03.10 do 25.01 rozliczenie, ale nie podoba mi się.
bo kulce piecone my w ogóle nie grzejemy prądem praktycznie....
ino jakieś 5 minutes przy kąpieli dzieciaczków w łazience grzejniczek olejowy.
hmmmm, to takie są standardy cenowe? nie podobają mi się :o
już nawet czajnik elektryczny wyrzuciliśmy dobry czas temu :roll:

zawał nagły, bo żeby to jeszcze po części płacić można było. a tu hurtowo, raz na 100 lat, bo dziadom się nie kce przyjechać odczyt zrobić i wysyłają mi pocztówki, że niby nikogo w domu nie było... ino kluczyk od skrzyni mają, więc niech łobuzy nie kitują.

acha, kto mi rozszyfruje co zacz "opłata przesyłowa zmienna"?
w tym cenowy sęk...

pa, idę na czekoladę, ukoić nerw.

yemiołka
11-02-2006, 23:39
no i się kocur doigrał...
ledwo się do chaty doczołgał...
ogon ma wyszarpany do kości... :o
to musiała być piękna kotka...

--------------------------------
przy okazji - przypadek ojcem wynalazków. co zrobić, żeby kot w domu siedział? trzeba urwać mu ogon :wink:
od razu mu się odechciało łajdactw...

/już można się z biedaka nabijać, bo w międzyczasie wrócił do formy. 8) /

yemiołka
12-02-2006, 00:07
ps.
dzisiaj sprzątając chatę znalazłam następującą ulotkę/etykietkę towarową/czy jak zwał, tak zwał:

"NOS KLAUNA

Nos klauna to tani, dowcipny dodatek do stroju na każdą imprezę, zabawę. Jeśli chcesz zostać prawdziwym, zabawnym klaunem to musisz go mieć.

UWAGA: Wyrób nie jest zabawką"

:lol: :lol:

poza tym wszyscy zdrowi 8)

yemiołka
26-03-2006, 22:06
hej, to znowu ja :wink:

słuchajcie, czyżby, jednak, naprawdę, mimo wszystko.... wbrew pozorom... i oczekiwaniam naprzeciw...
PRZYCZOŁGAŁA SIĘ WIOSNA???
dziś 13 na rtęci słupie i choć słoneczko dopiero wieczorkową porą przebiło się przez deszcz, było cudownie. poleciałam przed zmrokiem z kundlami na pola ponurzać się ciepłej mgle, między pośniegowymi bagnami.

nimfa błotna :lol:

yemiołka
26-03-2006, 22:20
acha, a widzieliście to wczoraj? Ostatni Mohikanin...
na bardzo małym niestety ekranie i poszatkowany reklamami łupieżu, ale na szczęście na jedynce "Patriota", więc można się było przełączać, nie wypadając zanadto ze stylistyki, bo fatałaszki aktorzy dość kompatybilne.

ech, rozwalił mnie znów muzą i indianerstwem. po prawdzie, chłopcy też byli niczego sobie 8)

kiedy pierwszy raz widziałam ten film, wieki temu, w świętej pamięci "Klubie Dziennikarza" we Wro, wraz z dwoma mymi wiernymi druhami, z którymi rozumieliśmy się bez słów, po fakcie wybiegliśmy z kina i pędziliśmy tak, nie bacząc na świateł kolor, byle najdalej od pragnącej nas pożreć cywilizacji. dopadliśmy placu Teatralnego i dopiero tam, wśród nocy i starych drzew, można się było zatrzymać.
i słuchać w ciszy tych naszych żali, smutków i tęsknoty.
za pięknem. i nie tylko za tym...

yemiołka
02-04-2006, 22:22
naprawdę nikt z Was nie lubi Mohikanów? 8)
***

słuchajcie, poratujcie... do tych to z Was, co się poezyj nie boją...
czy wiecie, któryż to z poetów nazwał platana "drzewem-mapą"? znaleźć nie mogę.

ps. przywiozłam se dziś z lasu kamienia i trochę mchu................
i nieoceniony depozyt wiosennej radości życia.

yemiołka
22-04-2006, 21:11
otóż bywa i tak...
byłam se niedawno świadkiem na ślubie znajomych, których znam z Internetu i którzy sami się w tej Wirtulandii poznali :lol: bynajmniej nie na stronie www.randkiiinnnehece.eu 8)
fajnie, nie?

a wczoraj ostateczne otrząśnięcie się po zimie! tańce w zadymionej spelunce, tego mi było trzeba 8)

i szoruję palce po grzebaniu w ziemi.
ale to już dziś w ogrodzie grzebałam, a nie wczoraj pod knajpą :lol:
czy Wy używacie rękawiczek w ogródku? ja ciągle gubię... i grzebię na żywca. biedne moje rączki, ale co tam...

udało mi się przekonać bejbi, że dżdżownice są OK.
przedtem zwiewał na ich widok, teraz każe mi je wybierać i układać na trawie i się zachwyca: "oooo, jaka piełkna!!!" 8) 8)

pozdrowieństwa...

yemiołka
24-07-2006, 00:30
Ech, odgrzebałam se... TO. Znów mnie dopadła pętla czasu. Nonszalancko wokół szyi zaciśnięta. Nie wiem, co ja tu robię, muzom a sobie, nikt tu nie zagląda wszak, ze mną włącznie, no bo i niby czemuż. Nic się tu nie dzieje, jak w polskim filmie. Czasami spojrzę tylko w lewo, a potem w prawo. Albo odwrotnie. Mniejsza zresztą z tym...
Uff, wypalam trzewia napojem brązowym prosto z zamrażary, pod imperialistyczną nazwą c...-c... Ciepełko. A komary walą pięściami w brudne szyby. Choć w sumie nie, już ucichły, to robię przeciąg. Nie marudzę, że świeci. W dzień. Tak bardzo. W końcu taki jeden, co ma teorie spiskowe, rzekł, że w przyszłym roku lata może nie być. W ogóle. Hehehe. Fascynują mnie takie spiskowe. Więc cieszę się mlaskaniem słońca liżącego skórę.
Taaak.
Dobrze mieć ziemię czarną, nie trzeba na nią tyle lać, co na białą. Ale dziś jednak lałam, na słoneczników i rudbekii optymizm, na gęstniejącą milinową zasłonkę, na lawendę, no i dużodużo na żywopłot, rośnij, rośnij, okrąglutki... Bo sąsiad budować się kce. Heh, rozpoczął w maju działania bojowe, zaopatrzony w armatkę roundapu i udało mu się wygrać pierwszą batalię. W związku z czym na laurach, a właściwie na spłowiałej lebiodzie spoczął. A lebioda zaczęła po cichutku dywersję i znów górą – jakąś dwumetrową, pi razy stare drzwi. Tak.
Kanalizę mnie robią. Jednak! Pobaźgali hydrancik przed chatką na pomarańczowo i ryją. Daleko jeszcze, ale się w końcu doryją. Ryje również kret. W poszukiwaniu kreta ryją psy. Takoż i owakoż trawnik nasz składa się obecnie w 5% z trawy, w 25% z koniczyny, w 20% z mleczy, w 10% z chrzanu i w 40% z dziur pokretowo-popsowych. Aż mi się na nich kosiara upsuła i łamie jej się rączka i odpadło kółko. Jutro będziem robić z kosiary pojazd MadMaxa za pomocą distalu, blach i śrub – czyli kreskówki „Sąsiedzi” ciąg dalszy. Bo my nie takie głupie ludzie, żeby zaraz po nową kosiarę lecieć, jak można starą zmadmaxować i amortyzować jeszcze /choć i tak z wystawki i zamoryzowana do bólu, po prawdzie..../.
Tak.
Źle posadziłam palmolistnego k. i hortensję, i rododendron. Wszystko wypad. Na jesień. W zeszłym roku były twarde jak Roman Bratny, ale teraz słoneczko je bezlitośnie zwęgla i muszę palmolistnemu k. zrobić parawanik, pani mi powiedziała. Ogrodniczka. Bo w półcieniu być mają, a ja to miałam gdzieś, no i teraz mam. Palmolistnemu k. zwijają się z bólu listki i nie ma sił na żadne nówki.
Tak.
Ha! Powim więcej! Podejmę morderczą próbę zamieszczenia tu foty. W końcu człowiek uczy się całe życie. Ja też. Póki co kwiatki nie będą nasze, ale z dzisiejszej posiadówy 80 km na pn.-wsch. od Wro., u takich jednych miłych od lat. No chyba, że się nie uda...
Wtedy się poryczę i pójdę w końcu spać.
To dobranoc!

8)

yemiołka
24-07-2006, 01:11
ojoj, za dużżże wciąż. na dzisiaj tyle. lezę ryczeć. :lol:
--------------------------------------------------------------
a jednak wróciłam :lol: :lol: /jak Roman Bratny.../

kosz przytachany przez lato dla Was, a ja w komarrra
8)
http://img465.imageshack.us/img465/1508/koszlb9.png

yemiołka
24-07-2006, 01:53
hmm, wzięło mnie. :lol: jeszcze wczorajsze prosto z drzewa.
i już naprawdę spadam. hej!

http://img146.imageshack.us/img146/5941/kwasnecd5.jpg

yemiołka
24-07-2006, 16:51
właśnie gotuję pomidorówkę... 8) impresja soczystego pomidora na kuchennym blacie made by Jano. 8)

http://img318.imageshack.us/img318/5109/pomidory019hn6.jpg

deszczu, przybywaj!
ps. no i z zasadzki rozryli tak, że nie można było z chaty wyjechać. :o zero informacji. a tu stary z zębem tragizujący nie mógł do dentysty. taaaa, działo się. ale jam jak Bratny R., jakoś przeszłam przez to hipochondryzowanie :wink:

idę zupę lać.
bje...

yemiołka
31-07-2006, 20:57
deszcz online. właśnie przyszedł.
szumi, szeleści, szemrze, szepce, się szamoce w rynnach pourywanych......
odrdzewiacz traw.
jeden pies w domu, drugi pod tarasem. słuchamy deszczu z mokrą sierścią.
wąchamy wilgoć chłodnymi nosami.
a dzieci słodko śpią...

yemiołka
03-11-2006, 23:10
ze mną jak z drogowcami.
znów mnie zaskoczyła zima.
dalie niewykopane, wiosenne cebulki niepogrzebane, krzaczki nieprzesadzone [no naprawdę, nie przesadzam! 8)] - znów im będą spadać lawiny na łeb [posadziłam niefortunnie rododendroniki na przedłużeniu linii dachu].
nic to, grunt że w kominie gra i można wygrzać kości [tym razem drewno zakupione w sensownym terminie, w dodatku suche, w dodatku duuużo go - no normalnie cud nad Odrą! 8)]

i nakryliśmy w necie przypadkiem soffkę-zjawisko!
skórzana, czerwona, dziwaczna, wielka, z wirażem, w cenie okazyjnej, w dodatku we Wro.
nie przepadam za skórzaną kanapowością, ale przy kominku/dzieciach/zwierzach to się zrobił imperatyw...
zwłaszcza, że obecne meble są sprzed naszej ery, recycling po prostu.
zorganizowaliśmy ekspedycję rozpoznawczą...
no i kurdeż kiszka!
okazało się, że mebel produkowany jest dla niemieckich tyłków [końcówka serii czy odrzut jakowyś, został w kraju], które chyba twardsze są niż polskie. kokosiliśmy się na mebelku dość długo i rozmaicie, ale wrażenia te same i niezmienne - jak na lekarskiej kozetce.
no i cóż, trza było porzucić ułudę, posyłając jej na pożegnanie spojrzenie powłóczyste i tkliwe, bo mieć mebel dla wyglądu to jakoś tak nie ten tego...
szkoooda, zwłaszcza że w trakcie kokoszenia udało nam się stargować 200 w dół i transport gratis :wink:

yemiołka
04-11-2006, 21:54
se z zaskoczenia wklepałam kolejny bezsensowny odcinek i udaję, że tu byłam przez cały czas 8)
i oł, kulce, cytają! :o [taka byłam sprytna, że se sprawdziłam tym razem ilość wyświetleń, no bo nie wiem, nic do mnie nie gadacie...:P]

no więc tak...
błoto przed chatą okrutne. zrobili kanalizę [ale bez przyłącza do chaty], wyprostowali drogę [zrobiła się dwupasmówka niemalże], rozjechali jeżyny... wygląda to wszystko kosmicznie syfiaście, bo na w miarę stabilny gruncik wielka łycha wywaliła glinę i wymieszała wszystko precyzyjnie, mlask, mlask. tera się nawet krowa może od niechcenia i bez przytupu utopić na tej urokliwej osiedlowej drodze. z braku krów [skąd na wsi krowy, no panie, co pan?!] zabulgotała dzisiaj śmieciara i w mazi poległa. panowie znienawidzili nas zapewne, obdarzając równie ciepłym uczuciem nasz wypchany śmietnik, kiblując w deszczowo-śniegowej burzy jakieś okropnie długie godziny. w końcu przyjechała druga śmieciarka i uratowała tę pierwszą, która romatyćnie, niczym titanic...
bardzo nam się to wszystko podobało, tkwiliśmy w oknie, pomachując do panów bezczelnie - w końcu to jakaś atrakcja bardziej wysublimowana niż sąsiad z kulawą nogą...
:wink:
no i to właśnie było dziś. tak, tak, różne arcyciekawe rzeczy dzieją się w naszej wsi [czasami nawet przeleci meteoryt!!]

powiem więcej - kto wie, może będą fotki? muszę pogrzebać.
no to bje!

yemiołka
04-11-2006, 22:03
no dobra, to próbuję, już zapomniałam, jak to z tymi fotkami było...


http://img502.imageshack.us/img502/9482/drogaaq3.jpg (http://imageshack.us)

czyli wdziewamy białe lakierki i zasuwamy spacerkiem do kościoła :wink:

yemiołka
04-11-2006, 22:20
tak było przedtem...


http://img236.imageshack.us/img236/4295/destrukcja27072006014dg5.jpg (http://imageshack.us)


czyli Żółty Potwór toczy nierówną walkę z Dzikim Bzem.
smętek, ponurość i dziki gon...
z kuchennego okna.

yemiołka
04-11-2006, 22:38
a tu jeszcze ilustracja do historyi, która będzie następnym razem, bo obecnie i niniejszym mi się nie kce. 8)

http://img243.imageshack.us/img243/2876/11102006ciana031lk6.jpg (http://imageshack.us)

czyli The Wall, a Pink Floyd gra i bucy...

yemiołka
08-11-2006, 09:21
no właaśnie, przed chwilą było o marnym końcu jeżyn i dzikiego bzu /ten żółty potwór to z okazji kanalizy rzecz jasna/, a teraz to dopiero mam destrukcję za oknem! :cry:

siedzę sobie tyłem do muru /tego co powyżej - fot./, kawę siorbię, a mężuś wpada z rozmachem przez zielone drzwi, gdyż tacha do kominka drwa i sapie.
- co to za melodia? - pytam, bo coś rytmicznie zawodzi, melancholijnie, ale ładnie dość. dało by się z tego zrobić jakieś oratorium... :wink:
- motorowa piła... - rzecze znad dębiny i sapie zamiast kropki.
- acha. siorb.

kubka dno, więc ruszam się z recyclingsaloonowegomebla, przeciągam, synchronizując ospałość ruchów z niedbałą mruczanką czarnego kota, kroczek w przód i.... ałć! normalnie serducho pika! piła motor za oknem!
aaaach, orzech!!!
cudowny, piękny, cenisty, rozłożysty, przepysznie płodny, ogroooomny orzech poszedł pod nóż...
zasadniczo - co mnie to? nie moja działka, nie moja życia koncepcja.
ale żal, każdej sztuki przeszłości i piękna żal, gdy daje gardło.
bo zmieściłby się siąsiadowi

dom

obok...

:roll:

yemiołka
10-11-2006, 22:12
no i znów....
indianerstwo mnie bierze... 8)
właśnie skończył się był "Tańczący z wilkami".
gdy widzę tytuł w telewizyjnym programie, jawi mi się jako ładniutki kicz, nawet za bardzo nie ganiam za pilotem, ale wystarczy, że przegalopują po ekranie dwie pierwsze minuty i OkropnieNiesmowiciePilna robota idzie w odstawkę, a ja idę w hipnozę.
szklane paciorki, frędzelki, konie w łaty, pióra we włosach - to mnie bierze /no mówiłam/:lol:
cukierkowe zachody słońca i w ogóle... :wink:
a potem smętne kiwanie główką nad wielkością najbielszej z ras, co tak ślicznie potrafi wszystko puścić z dymem.
kiwanie główką także nad samą sobą, od czasu do czasu muszę sobie pokiwać, gdy zaczynam się zastanawiać, po co nam to wszystko.
kolejny kubek.
czerwona sofka.
firaneczka,
salatereczka.
wypasiona dachówka.
klinkierowa cegłówka.
panele
i inne duperele...
tak, tak, daliśmy się wmanewrować.
czy to tak miało być?
/nieudolnie próbuję zamordować smętek, wracając do maxarbajtu. to już 13 godzina dziś...
wolni strzelcy uber alles/ :evil:

/poza tym wszyscy zdrowi/

yemiołka
11-12-2006, 12:10
huk armatni, zwięzły, niejękliwy, donośny.
ciemność.
chaos ucieczki po omacku.
dzieci płacz.
opanowany zawał.

scenariusz etiudki wojennej? ależ skąd...
to tylko mój mężuś pieczołowicie dba o odpowiedni poziom naszej adrenaliny.
a było to tak...

sobotnia, urodzinowa impreza urokliwa, skakanie po wersalkach, rzucanie ciastem, tequilla z czerwonym winem wstrząśnięta i zmieszana, gitary łomot, pęknięte didgeridoo, tańce i sztuczne zęby prosto z USA. czyli ogólnie wysoka jakość.
kac też był wysoka jakość, spotęgowany z nagła przez fakt zepsucia się elektrycznego podgrzewacza do wody. ech, ukoić pulsujący łeb w tuszu szumie – nic z tego. wszyscy współspacze przeżyli dramat za drzwiami łazienki, ale tylko my zostaliśmy z tym dramatem na karku.
mężuś kochany, jak zwykle niezawodny, wkroczył do akcji i gdy ja dogorywałam już w łóżeczku, po całej niezmiernie długiej skacowanej niedzieli, po odbiorze dzieci, pośpiesznym odbębnieniu imienin Andrzejowych i innych atrakcjach, on majstrował, czołgał się pod kuchennym blatem, rozkręcał, przykręcał, kombinował. by perfekcyjnie dojść do kulminacji.

huk armatni, zwięzły, niejękliwy, donośny.
ciemność.
chaos ucieczki po omacku.
dzieci płacz.
opanowany zawał.

taaa...
pierwsza w nocy. wizja ewakuacji dzieci w piżamach nie była fajna.
na szczęście, cóż, nie było tak źle – tylko pół ściany w kuchni wyrąbane i zalany saloon.
ewakuację odłożyliśmy na okoliczności bardziej sprzyjające.
a morał?: zabawę w elektryków zostawić prezydentom, zwłaszcza na kacu. :roll:

ps. no i co ja mam teraz zrobić, pan nam naprawia ten podgrzewacz od tygodnia [miskom śmierć!] – cena skoczyła prawie do 300 PLN. taki sam nowy kosztuje 600. pewnie są jakieś tańsze tyż...
naprawiać? dołożyć stówkę i kupić kiepściejszy? napaść na bank? macie jakieś sugestie? 8)

yemiołka
11-12-2006, 21:35
z ostatniej chwili, czyli po objeździe marketowym:
albo nowy za 700 - jeden na wszystko [wszyscy za jednego 8)], czyli jak dotychczas, obsługujący kuchnię + łazienkę - albo 3 x małe, po 200, na każdą baterię, przy czym mogłabym se spokojnie kupić na razie 2, odpuszczając bez sentymentów umywalkę w łazience do czasu nadejścia przelewu :roll:
czy to ma sens? korzystacie z takich solo podgrzewaczyków?
hop hop!
8)

yemiołka
11-12-2006, 23:33
hahaha, mam lepszy pomysł! :lol:

http://basniowyswiat.prv.pl/dobromir03.jpg

to póki co jeszcze nie u mnie w chacie = wyszperana w necie inspiracja rodem Pomysłowy Dobromir, czyli podgrzewacz przepływowy :wink:

yemiołka
23-12-2006, 07:45
Drodzy Czytacze!

Niech Świąteczna magia pozwoli Wam zapomnieć o całym świecie, grzejcie się przy kominkach lub ciepłych dusz dymkach 8), a Mikołaj/Gwiazdor/Dzieciątko, czy kto tam u Was dyżuruje, niech przyniesie Wam cały wagon: serdeczności, ludzkiej życzliwości i dziecięcej radości.

Pozdrawiam z przedwigilijnego rozgardiaszu!
8)
y.

yemiołka
12-04-2007, 13:52
ale mnie tu dawno nie było...
życzenia świąteczne to Wam chyba muszę wpisać na jakąś dekadę z góry, bo nawet się na Wielkanoc ciężko było doturlać.

u mnie po staremu
a u Was? :wink:

właśnie szybki zerk przez okno.
za głęboko powciskałam tulipany, nigdy nie wiem, ile to jest 5 cm, ciągle mi się wydaje, że za płytko, że zimą powyłażą i pouciekają - no i tera mam...
u wszystkich dawno kwitną, a mi dopiero, ociężale, umęczone łby, z wyrzutem, z niesmakiem, z boleścią wychylają ponad stół.
co ja plotę - ponad grządkę.
ale tak niziutko... łodyżka ze 2 cm ma. [choć tak naprawdę to nie wiadomo ile, bo jak ja mówię, że 2 cm, to nikt nie wie, ile to jest, pewnie cm 5...]
jednym słowem - za rok sadzę z linijką.
ale ja nie o tym chciałam.
bo patrzę na te tulipany marne, a tu się w oko rzuca blondyna łeb.
mlecza znaczy...
pierwszy żółty łebek, radosny, wiosenny i w ogóle.
lubię mlecze. gdy się żółcą bez żenady.
i lubię potem dmuchać z wiatrem w ich posiwiałe grzywki.
dmuchawcelatawcewiatr.
a potem łażę i klnę, że nigdy więcej, bo ogród jak u Mniszkówny...
[Mniszkówna powinna hodować mniszki, no nje? 8)]

ale ja jezde niereformowalna.
coś czuję, że w tym roku znów...
dmuchawcelatawcewiatr.

miłej Wiosny, forudomowicze!

yemiołka
16-04-2007, 14:25
no dobra. to powyżej to były bzdurki na rozruch, czyli pocinanie pierdół :wink:.
a z konkretów:

1. kanalizę mam.
niepodłączoną, ale mam. pomarańczowy cywilizacji zwiastun sterczy przed chatą, przykryty deklem.
nie wiem, kiedy podłączą. w czerwcu najwcześniej.

a wraz z nią mam po raz kolejny zdruzgotaną drogę. choć mieli naprawić.
ale fikają i stawiają się, i lenią makabrycznie. łajzy.
no ale nam to nawet na rękę jezd. bo im gorzej to wygląda, tym większa szansa, że da się burmistrza podstępem zaszantażować i w drodze wymuszenia dostaniemy ładniejszą. gdyż poniekąd jesteśmy pierwsi w kolejce, bo całą wiochę będą ryć, kładąc nowe wodne rurki, a nas nie - kładliśmy se nowe przy okazji budowy. tak więc nawierzchnię mogą śmiało kłaść, nie mając wymówki, że jeszcze te rycie...
czyli różne dziwne, optymistyczne myśli plączą nam się po łbie.

2. się w końcu ziściło. pod sufit nie skaczę.
sąsiad załopotał sztandarem i wystawia powoli hawirę.
wielką i ociężałą. tak blisko nas...
i choć ten sąsiad wcale nie taki straszny, choć jakoś tak na wstępie mimo morderstwa na drzewach lubimy go, bo zasadniczo na wstępie dajemy ludzkości spory kredyt zaufania, to ciężko przyswoić, że się skończy sielanka i bieganie w gaciach czy czym tam popadnie.
że niebo widziane znad talerza z kalafiorówką przesłoni mur.
że trzeba będzie uważać, by nie drzeć ryja zanadto.
i że może ktoś zza płoty ryj zanadto będzie darł.
no nic, trza wina zimnego golnąć i zacząć się przyzwyczajać...

yemiołka
15-01-2008, 13:09
Tak sobie przysiadłam. Kawa już zimna, w kominku dogasa, pies chrapie melodycznie i rytm wybija ogonem, kot śpi z łapami na ślepiach, w pozach dziwnych i wyuzdanych. Dziatwa socjalizuje się w odpowiednich ośrodkach. Szkoła, przedszkole – znaczy się. Stary pracuje, przeniósłszy biuro na kuchenny stół, bo małe zmiany. Ja dziś przepiękną leserkę uprawiam i taka z tej okazji myśl najszła… A jakby tu zajrzeć….? Jakby dopisać się? Nikt już pewnie czytać nie będzie, bo betoniarę kurz okrył i cementowo-księżycowy pył, a ja wyleciałam z obiegu na zbity pysk. No ale co tam – sobie a muzom, znów złapię jakąś chwilę. A kto wie – może kilka chwil…?
No więc siadam, kompa odpalam i jadę. Najpierw podsumowań garść, bo przecie nikt już nie pamięta, co wydarzało się. Ja sama pamiętam ledwo co.
A potem się zobaczy.............
8)

yemiołka
15-01-2008, 13:18
A więc. Pokrótce. [Po zimnej kawie, nie po wódce. :roll: ]

Budowa była-się-działa Anno Domini 2002, jakby na to nie patrzeć. Pół roku trwała, zakończywszy się ostrym cięciem – cięciem cesarskim mym, cięciem kosztów, cięciem dostępnego czasu. Wprowadzilim się na wylewki betonowe, wykładzinę, mebli brak, kafelków niedobór, pokoi niedostępność, drewna suchego niedostatek. Pomieszkiwanie było wyłącznie salonowo-kuchenne, ale szczęśliwe, bo na swoim i razem, i z jabłoni kwieciem za oknem jadalni. A w takich chwilach nie liczy się więcej nic. A jeśli w dodatku wcześniej mieszkało się na 24 metrach, to już w ogóle nie ma o czym mówić. A mieszkało się…

Potem były różne dziania – dziecięcia nowonarodzonego lulania, kieszeni pustych i takie tam. Chata stała odłogiem. Po jakichś 2 latach przesunęliśmy się z saloonu również do pokoiku obok – zdobyte kolejne kilka metrów.
No i tak to powolutku szło. Bardzo powolutku.
Bo my som YemioJanosie-łosie-samosie: ekip nie bierzem, specjalistów wszelkiej maści omijamy szerokim łukiem, w kredyt się z głową nie rzucamy.
A efekty jakie są, takie są. Wszystko się ślamazarzy, ale nam to absolutnie snu z oczu nie spędza.
Bowiem jesteśmy niepoprawnymi fanami każdego status quo.

A status quo na dziś dzień jest następujący:
1. płotu przed chatą: nieustający brak.
2. kretów w ogrodzie: nieustająca klęska urodzaju.
3. dół hacjendy: wykończony połowicznie.
4. góra: niewykończona dramatycznie.
5. ogrzewanie: wyłącznie kominkiem.
6. drewno: w tym roku wciąż niezakupione, ach! Jedziem na rezerwach i misiach-patysiach. [Pierwszy pokos wierzby energetycznej, co pod płotem buja, w tym roku był!]
7. kanaliza: w końcu podpięta, ale o tym jeszcze będzie, bo rzecz jasna – działo sięęę.
8. prąd: nieodebrany.
9. chata: bez odbioru.
odbiór!
8)



c.d.[chyba]n.

yemiołka
17-01-2008, 11:53
No dobra, był już ogół, teraz polecim więc szczegółem.
Nie wiem, nie wiem doprawdy, jak ogarnąć całe to niepisanie.
Chronologicznie [zstępnie czy wstępnie?] czy spontanicznie?
To może na początek aktualności wylewkowe, czyli:

ACH, CO TO BYŁ ZA BAL!

Trochę się życie w ostatnim czasie pokomplikowało w rodzinności bliższej – wyglądało na to, że jeszcze jedną duszę przyjmiem pod nasz dach.
A wszak wiadomo - dół hacjendy: wykończony połowicznie; góra: niewykończona dramatycznie.
Trza było udostępnić dodatkowe komnaty w trybie pilnym. Na poddaszu: Sodoma i Gomoriiiaaa. Posadzka ino wylana, krzywo jak jasny gwint, bo w wylewkach budowlanych onegdaj uczestniczył tylko Stary [znaczy się ten, jak to mówią, osobisty mój mąż] oraz chłopek-roztropek do pomocy. Obaj dziewiczy w wylewkowym temacie, zrobili, jak umieli – czyli jakoś tam pi razy drzwi. Przyjdzie walec i wyrówna. No bo przecież jeszcze na to styropian miał pójść, rurki grzewcze i znów wylewka. Na te rurki wciąż kasy nie było, więc strych odłogiem stał. Aż w końcu śmy usiedli i się zadumali: a chrzanić te rurki! Przecie i tak w kominku hajcujem [daje radę!], żadnych kaloryferów w najbliższej dziesięciolatce wystawiać nie będziem [miał być piec gazowy, ale nawet przyłącza gazowego nie ciąglim, bo mamy inne pomysły na wydawanie kasy póki co], więc co nas to – najwyżej se dziatwa kiedyś panele ściągnie i rurki pozakłada, jak będzie taki kaprys mieć. A my tera ino wyrównać musim samopoziomującą i luzik.

I nikomu nie zapaliła się ostrzegawcza lampka….
[I nikomu nie wolno się z tego śmiaćśmiaćśmiać :wink: ]

yemiołka
24-01-2008, 19:54
Najpierw pełna kulturka – przez chwilę wydawało nam się, że jesteśmy jakimiś tam normalnymi niby inwestorami. Zrobilim wywiad wśród sąsiadów, namiary na wylewkarzy zebrali, referencje, podzwonili, znaleźli najtańszego, się wstępnie poumawiali i prawie że se – idąc za ciosem – wykrochmalili kołnierzyki.
No normalnie jak nie my. Znaczy – choroba jakaś to była czy co.
Chorowali my mniej więcej wczesną jesienią, a potem nagłe ozdrowienie przyjszło – stuknęlim się w łeb i stwierdzilim, że bez jaj. Zrobim se sami, a zaoszczędzone siano mile spożytkujem [owoce morza i szampon czy coś w tym guście].

Z CZEGO?
Stary ruszył w trasę. Po standardowej objazdówce tradycyjnie pozostalim przy Liroju [vel Leroy Merlin] – znalazło się coś taniego. W głębokim poważaniu mamy wysoką jakość, więc se kupujem materiały z dolnej półki – a jak to się kiedyś rozpadać będzie, to niech se już o to dzieci grzeją czaszki.
Dane mogę podać nad wyraz dokładne, bo się mnie akurat walają po zaśmieconym biurku faktury [bowiem z krzesła powstanie -> ściągnięcie segregatora -> faktur zgięcie/wpięcie ponad me siły jezd].
Zaprawa samopoz. 20-60 mm anhydryt 400 30K za 17,46 PLN.
Kupili my 50 worów..................

c.d.p[rawdopodobnie]n.

yemiołka
06-02-2008, 22:56
No więc do tego momentu szło całkiem sprawnie. Usatysfakcjonowani cenowo [jakieś tam insze wory oscylowały w okolicy 4 dych; ja tam nie wiem, jakie i z czym, ale się cieszę, że mamy tańsze i w szczegóły nie wnikam, a i Wy nie wnikajcie :wink: ] zabraliśma się za plan operacyjny.
Kurza twarz, 50 worów, jak to bełtać/transportować na plac boju? Przed chatą w betoniarce i wiadrami na sznurach tachać? [Na szczęście nie trza byłoby przez salon, tego by jeszcze brakowało. Bowiem póki co w salonie schodów właściwych brak – są ino gospodarcze na strych, solidne, ale niedocelowe, prosto z megawiatrołapu/korytarza/holu czy jak zwał, tak zwał]. A może wtachać wory na górę i tam zajeżdżać je w wiadrach elektryćnym mieszadełkiem? Takim do wiertarki doczepianym czy ja wiem jakim…? Hmmm… Trochę pogłówkowaliśma, Otciec doradził co nieco i poszliśmy na kompromis. Do kompromisu potrzebny był mój Brad…

yemiołka
06-02-2008, 23:07
Mój Brad na wieść o kompromisie ucieszył się rzecz jasna jak równie jasna cholera. No ale co miał robić, niebożątko, przyjechał i poddał się bezwolnie naszym zakusom na jego biedny kręgosłup. Kompromisik, bagatelka, polegał na wciągnięciu na strych sławetnej betoniary. Po niemal pionowych schodach. Ale od czego ma się w chacie twardzieli – się zgięli, wypięli i wciągnęli. Nawet im poszło łatwiej, niż myśleli [co nadmieniam nie tylko dlatego, żeby było w pełni do rymu].

Całkiem nieźle, po pięciu latach od zamieszkania zafundować se betoniarę nad łbem. Ale co tam, raz się żyje, no nje? Cokolwiek to znaczy.

yemiołka
12-04-2008, 13:10
eh.
nie mam czasu na Betoniarę, czas zbyt szybko galopuje.
na realną betoniarę też czasu niet, remoncik po raz fafnasty stanął w miejscu i ruszy się nie wiadomo kiedy, a rokowania są pesymistyczne.

ale se pomyślałam, że uprzejmie doniosę o mym najnowszym durnym pomyśle.
otóż do tej pory nie dorobiliśmy się płotu przed chatą [z boków i z tyłu dzięki wielu siłom sprawczym jezd]. no bo wymagało namysłu, przygotowań, kasy i natchnienia oraz czasu - w dowolnej kolejności.
bo płocik miał być nietypowy, murowany, przetykany bakaliami polnych kamieni, z drewna ornamentem. takie karykaturalne, zabawne, krzywe płocisko. a właściwie murzysko.
no ale, jako się rzekło, ni ma go wciąż, w związku z czym różne ludzie grasują nam po działce, a jak zapomnim zamknąć drzwi na klucz [a zazwyczaj zapominamy], to i po chacie.

no i właśnie przedwczoraj zstąpiło na mła objawienie! alleluja!
zrobim to szybko, bezboleśnie, lecz uroczo absurdalnie...
z...
wierzby.
żywej, gęsto sadzonej, którą się pozaplata ładnie i formować będzie.
ale przy furteczce zrobim kawałek murowany i przy wjeździe do garażu takoż.
ino nie wiem, czy z wierzby energetycznej, którą pod ręką mamy [pod płotem z tyłu buja i zasłania rupieciarnie sąsiadów] czy z tej szalonej-pokręconej...
i w ogóle nie wiem, czy to ma do końca sens, więc jeśli na temat sensu coś wiecie Wy, to krzyczcie. bo my już dołki kopiem 8)

a tak poza tym nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca... [jak śpiewali w piosence]
pozdrawiam deszczowo!

rzyczliwy 8)

yemiołka
12-06-2008, 13:35
JĘK. W TYM SĘK.

„….Tu zawżdy chłodne wiatry z pola zawiewają,
Tu słowicy, tu szpacy wdzięcznie narzekają.
Z mego wonnego kwiatu pracowite pszczoły
Biorą miód, który potym szlachci pańskie stoły….”

Taaaa. Sielsko-diabelsko. Na to dokładnie wyglądało.
Oj głupiaś ty, głupia, Yemiołko…

Gdy kupiliśmy ziemię, sąsiad na działce obok miał cyrkowy wóz spleciony z różnokolorowych uli. Se bzykało, se pracowicie słodycz produkowało, se wyglądało idyllicznie. Się następnie Ś.P. sąsiadowi zmarło, ule wdowa sprzedała i koniec pieśni.
Prawie.
Do kolejnej wiosny. Anno Domini lat ileś nazad.
Się okazało, że ule jednak są. U innego sąsiada za murem.
Się okazało dość brutalnie. W takim raczej hitchcockowym stajlu.
Co prawda nie było ptaków, ale za to były pszczółki.
W ilościach dość satysfakcjonujących.
Jakieś, na oko, minimum 15 tysiaków.
Nad naszym łbem.
Wszędzie…
I tak dziesięć razy pod rząd.

Jakoś tak mniej więcej w maju rozpoczyna się okres pszczelej rójki, który trwa do jakoś tak mniej więcej końca czerwca. Pszczelarz może nad tym w dużej mierze zapanować, ale musi mu się chcieć. Naszemu sąsiadowi chciało się jednak wyłącznie chlać.
Próbowaliście osiągnąć rozsądny kompromis z wiecznie zapitym na umór degeneratem? No to wiecie. Ciężka jazda… W końcu udało nam się doprowadzić do wywiezienia uli na czas lata, ale kosztowało nas to cholernie dużo pary i nerwów.

[Myślałam, że Wam tu opiszę, co czuje młoda mama – wówczas mój synek miał kilka miesięcy - która właśnie ma wystawić śpiące dziecię w wózku do ogrodu, gdy nadlatuje rój. Ale nie mam sił. Ino w skrócie: rój liczy kilkanaście-kilkadziesiąt TYSIĘCY owadów; nadlatuje chmurą rozciągającą się nad całą działką, czasem nawet z impetem obija o okienka; przysiada na gałęzi jakiegoś drzewa/krzaka; siedzi, ile mu widzimisię podpowie – godzinę, kilka dni czy ileś tam; teoretycznie nie jest agresywny – pszczoły tachają w dziobach pożywienie na 3 dni i skupione są na swej misji – ale wytłumaczcie dzieciakowi, żeby w sytuacji, gdy znajdzie się w roju, nie machał rękami; powodzenia]

Przez kilka lat był spokój, zapomnieliśmy o problemie. A w tym roku – witaj smutku!
Do dziś roi było chyba z tuzin, już nawet nie liczę. Wrzucę Wam fotki, jak się ogarnę. Tym razem strategię mamy inną – nie oddajemy roi sąsiadowi, jak onegdaj, bo i tak by je wpakował z powrotem do za ciasnego ula, skąd by znowu zwiały [zresztą, on uparcie twierdzi, że to nie jemu zwiewają, hehehe]; dzwonimy po innego, sensownego pszczelarza, który zdejmie nam ten ciężar ze łba i gałęzi i się nim dobrze zaopiekuje.
Ale spróbujcie usunąć przyczynę – to jest cyrk! Związek Pszczelarzy umywa ręce [rączka rączkę], pozostaje ino sprawa cywilna. Na szczęście znaleźliśmy inny haczyk – facet mieszka w budynku gminnym, więc gmina przylezie i obluka, gdzie te ule, co i jak, i na 99% dostanie nakaz eksmisji.
Póki co jednak, mimo nerwowych ponagleń, pan urzędnik nie może się zwlec zza biurka, a mnie pod biurkiem trafia szlag, bo nogę jak balon trzymam w lodowatej wodzie i już czwarty dzień nie mogę założyć żadnego buta….!!!
A w sobotę wsiowy festyn!
A w niedzielę jestem chrzestna matka!
Macie jakieś sensowne sposoby na pszczeli jad? [wapno, ocet, Fenistil, lód - nie działa nic] :x

Morał:
Uważać z idyllami, źle wpływają na kubaturę stóp.

yemiołka
12-08-2008, 23:38
A kuku! Pojawiam się i znikam…8)

Komar gryzie w piętę, za płotem wyją psy, a burzy niet. Choć mamiły chmury i bezdech całodniowy, i ta temperatura, i śpiwory świeżo wyprane, wysychające w minut pięć na ogrodowym sznurku. Mamiły te kłębiaste, bure dziady, więc ogródka nie podlała i mu się teraz źle śpi!

Bo otóż tak! Warzywniak się w tym roku ulągł i nawet chyba, jednak, może cyknę fotkę, niechaj tu będzie na wietrzną pamiątkę. Warzywniak jest w stylu „ogrody Semiramidy”, bowiem naprędce wygrzebałam go na skarpie, ryjąc kawałek po kawałku, i żeby to wszystko się kupy jako tako trzymało horyzontalnie, cegłami utykałam. Cegłami zarąbanymi z wielkiej kupy gruzu leżącej na naszej niereprezentacyjnej ulicy, dodam gwoli jasności i zachowania prawdy historycznej.
Kształtowanie krajobrazu w tak wysublimowany sposób [zarąbywania odpadów nieorganicznych na zmianę z darciem pazurami skundlonej chwastami ziemi] zajęciem jest dość żmudnym i czasochłonnym, w związku z czym nastąpiła niejaka obsuwa w dziedzinie siewu i chowu. W skrócie: siałam latem, a zbierać będę cholera wie kiedy i czy w ogóle.
Bo na ten przykład syćkie sałaty ślimaki-popaprańce zeżarły!
Brokuły i kapuchę mszyca w postaci jakichś wegetariańskich pcheł wtranżoliła! [Rzeżuchę nadal wtranżala!]
Rzodkiewę konsumują jakieś białe robaczki!
Ale za to wszystko ekologiczne, niepryskane. I w efekcie nie ma z tego nic. Takoż więc zajadam głównie koper, bo u mnie koper, dla odmiany - choć wszystkie mniej lub bardziej znajome gospodynie stękają, że koper im padł [ups, się mi „kuper” freudowsko napisało 8) ], choć 3 razy siały - koper jak ta lala i dzień bez kopru dniem straconym! Żrę go z pomidorami [sklepowymi] jak ziemniaki stonka [uff, chwała bogom, ziemniaków i stonki w inwentarzu ni mam, rzekłam zaś ino tak metaforyćnie].

A co było dalej, to kiedy indziej się dowiecie, drogie dzieci, bo tera ciocia Yemiołka to już se idzie spać. Dobrołnoc!

yemiołka
21-08-2008, 08:44
Zebrałam się w sobie, popędziłam, trzaskając pejczykiem po pęcinach, i skutki są!
Znaczy się - wrzucam fotek kilka na szybko, a może i nawet będzie dalszy ciąg.8)
Póki co...

Koper na planie pierwszym, a cegłówy w tle:
http://img146.imageshack.us/img146/2891/130808ogrdekchata002fa6.th.jpg (http://img146.imageshack.us/my.php?image=130808ogrdekchata002fa6.jpg)

yemiołka
21-08-2008, 09:01
o, udało mi się wstawić fotę! a już nie dowierzałam sklerozie, że jeszcze to potrafię...

No dobrze, a więc jeszcze pory na warcie:
http://img210.imageshack.us/img210/1120/rotationof130808ogrdekcvk5.th.jpg (http://img210.imageshack.us/my.php?image=rotationof130808ogrdekcvk5.jpg)

I chatkowe impresje, czyli busz wdziera się pod strzechę:
http://img84.imageshack.us/img84/5666/130808ogrdekchata018jn4.th.jpg (http://img84.imageshack.us/my.php?image=130808ogrdekchata018jn4.jpg)

Oraz fragment tynku made by Yem. [powyżej takoż] i stolarki made by Jano + chochoł, co miał być bukietem
= korytarz wejściowy, czyli Wars wita Was vel herzlich willkommen i prosimy nie regulować odbiorników:
http://img232.imageshack.us/img232/2632/130808ogrdekchata015my1.th.jpg (http://img232.imageshack.us/my.php?image=130808ogrdekchata015my1.jpg)

yemiołka
03-09-2008, 08:31
NIECH ŻYJE WOLNOŚĆ!

Wolność i swoboda!!!

Wczoraj w noc skończylim fuchę, co ciemiężyła nas od roku blisko połowy.
Choć tak po prawdzie ciemiężenie było masochistycznie sporą frajdą - fucha to była najprzyjemniejsza spośród wszelkich dotychczasowych fuch, bowiem, uwaga, uwaga, pędzel dzierżyłam w dłoni i akwarelki, po wielu latach niedzierżenia, z trwogą dzierżyłam i tremą, i innymi rozlicznymi odczuciami, wśród których radocha wybijała się na pierwszy plan mimo bólu plerów od przydługich godzin przy garbatym stole.
Zabawnie jest zarabiać tak na życie i podoba mi się to jak jasny gwint.
Ale do rzeczy.
Wolność i swoboda, i oddech, i czas na to i owo. W końcu wieczornie film se zarzucić można na ruszt bez sumienia wyrzutów [se zaczęłam od Świętych, co rządzili w Bostonie 8)], a dziennie... sama jeszcze nie wiem co. Tyle spraw odłogiem...
Chyba najsampierw się na kosiarę rzucę szczupakiem, bo na ogrodzie zgrozzzza!
A jutro za kielnię łapię i pacę, śmignę potynkować pokoiki na górze, a Stary pewnie uśmiechnie się do wkrętarki i płyt g-k.
Poza tym będziem spędzali długie i awanturnicze godziny, rozważając, na co ciężko zatyraną kaskę sprzeniewierzyć.
Albowiem chce się na poddaszu popchnąć sporo, ale chciałoby się takoż przeca choć troszkie skończyć dół; chciałoby się CZYNNEJ zmywary, by pożądaną cywilizację w zlewie zaprowadzić, oraz płotu przed chatą, żeby napływ niepożądanej cywilizacji ograniczyć.
I różne tam inne chciałoby się, a mieszek ma niestety dość dobrze widoczne dno...


Ha! Prawdę mówiąc całkiem o czym innym pisać miałam, ale skoro już mi się napisało co innego, to niech se będzie, a te pierwotne co-insze naskrobię, jak już powieszę pranie i makulaturę przetrzebię.
O! Właśnie! O makulaturze też muszę, bo to jezd dopiero cyrk!
No to póki co, miłego dnia czytaczom życzę i spadam.
[A za oknem siwy dym, bo Stary chwasty pali online. Takie to jesienne klimaty. Aaaa, kurczęęę, poniosło go, jeżyny zara zjara! Muszę gnać, bo pewnie nie sprawdził, czy nie ma jeży w starej kupie chwastów, a dorzucać będzie! Uważajcie na jeże, ludności miast i wsi! Adios!]

yemiołka
03-09-2008, 22:51
Ała! Człek od tego nadmiaru wolnego czasu dostaje na łeb!
I już nie wie, co robić ma, biega w kółko, rzuca się na dwadzieścia sześć i pół rzeczy na raz, by w efekcie zalec przed kompem i bez sensu klepać to tu, to tam.

No dobra, nie było dziś tak całkiem bez sensu, trochę się narobiliśma w plenerze, ale makulatura nie ruszona, na pół pokoju rozbebeszona, drzaźni mnie.
Rany boskie, pochlastać się można, jak już człowieka opanują nastroje sympatyćno-ekologićne. Że niby surowce wtórne-durne będzie poddawał rasowej segregacji i tak dalej. Męczą mnie te nastroje od dawna, a w związku z nimi wieloletnie turbulencje. Plastik rozpełza się po całej kuchni, papierzyska czołgają się, gdzie popadną, syf, malaria i degrengolada.

Się wkurzywszy, zakupiwszy pojemniki plastikowe sztuk 2 w kolorze kanarkowym. Jeden na plastik, wtóry na celulozęęę. Kanarkowe wlazły akuratnie w dziurę pomiędzy butlą gaz. a kuchenką.
Było dobrze przez jakieś na oko pół dnia. Następnie na skutek nadmiernego spożycia jogurcików [o ja głupia! myję kubeczki po jogurcikach! żeby się lepiej recyclingowały, czy coś w tym stylu], wód bezalkoholowych i alkoholowych też pojemniki uległy zapełnieniu i podjęłam próbę wyszarpania ich z miejsca zameldowania celem opróżnienia.
No i dupa, bo one między tę butlę a kuchenkę wchodziły pod kątem, czego wcześniej radośnie nie zauważyłam. Oczywista wyciągać też je trza było pod kątem, więc przy tym wszystko sruuu na podłogę. Nerw.

Różne potem były tego fascynującego zagadnienia koleje, ale póki co oszczędzę Wam dalszego ciągu tych pasjonujących rozważań, bowiem spojrzałam na zegarek i zrobiłam zieeew.
Dość powiedzieć, że obecnie pod stołem w saloonie mam karton, do którego desperacko wrzucam pojedyncze strony gazety tuż po przeczytaniu.
Butelki wypierniczam rzutem wolnym, z wejściowych schodów, wprost na samochodową przyczepkę - aktualnie zaparkowaną elegancko tuż przed frontowymi drzwiami, więc udaje mi się wcelować prawie za każdym razem.

Jednym słowem: pełen czad.
Miało być ekologicznie i czysto, a jest w związku z tym konkursowy syf...
Czyli jak zwykle.

yemiołka
22-10-2008, 09:35
Poza tym będziem spędzali długie i awanturnicze godziny, rozważając, na co ciężko zatyraną kaskę sprzeniewierzyć.

hahaha, no to mi się udało, naprawdę!
Albowiem było tak - wydaliśmy resztkę szmalu, jaka ostała się w kącie konta, na jakieś tam artykuły mniejszej potrzeby - typu wspomniane pojemniki plastikowe sztuk 2 w kolorze kanarkowym i serek pleśniowy. Po czym rozsiedliśmy się w fotelach w oczekiwaniu na przelew, który już - wedle naszych szacunków - po łączach internetowych wirtualnie gnał. Właśnie zaczajałam się, by sprawdzić stan konta, gdy coś mnie tknęło. Pognałam do biurka, zrzuciłam jakieś 14 kilo makulatury pod nogi, wytachałam segregator w kolorze red, nerwowo pomiętoliłam upchnięte w nim koszulki, wyszarpałam odpowiednią, dopadłam umowy i zastygłam w trwodze.
Jasna cholera i równie jasny gwint!
Przelew to i owszem, mili Państwo, miał być. Ale miesiąc później!!!
Doprawdy nie wiem, co nam na mózg padło - fakt, że my niefrasobliwi dość, ale że do tego stopnia, to sama się nie spodziewałam...
Tak więc długie i awanturnicze godziny to se możemy spędzać, rozważając, na co ciężko zatyraną kaskę sprzeniewierzyć, ale mniej więcej od...
Ups, już nic nie mówię, bo się dziady z przelewem spóźniają, więc ino oczekuję w ciszy i skupieniu, działania windykacyjne podjąwszy.
Oby zdążyli, póki jeszcze mam energię [elektryczną], bo inne dziady właśnie robią zakusy, co by mi ją brzytwą odciąć, ech.
Ale mam ich w nosie i wesoło żyję se, o czym być może będzie poniżej, jeśli prądu starczy.
8)

yemiołka
29-10-2008, 10:44
Prund jezd. Wciąż. Nadal gratis.
[Powiedziałam Energetycznym, żeby się nie wygłupiali, bo Betoniarę muszę uruchomić, a bez prundu ni ma bata. Czy coś tam innego nakłamałam im...
No w każdym bądź razie - dali się nabrać :wink:]
Kasy wciąż niet - i to są właśnie te wolnych strzelców żyzni uroki...
W związku z powyższym w Teatrze Na Strychu nastąpił przestój w grywaniu spektaklu pt. "Kobiety na rusztowania", w którym otrzymałam zaszczytną, pierwszoplanową rolę murarza-tynkarza. Bez castingu!
A już mi tak dobrze szło...

We wrześniu udało mi się otynkować prawie w całości 2 pokoiki; jeszcze ciut trza wykończyć, ino tynku zbrakło. Cholerna to była robota, bo ściany krzywe jak diabli, w niektórych miejscach musiałam sporo tynku nałożyć. Robiłam to absolutnie nieprzepisowo, bowiem na opakowaniu jak byk nagryzmolili, że można chlastać warstwą o max grubości 1 cm; a jeśli konieczne jest nałożenie kilku warstw, to tylko na mokro, zaczesując na jodełkę. Ha! A ja buńczucznie dziergam dokładnie na odwrót - milion warstw, po wyschnięciu, bez świerczków i jodełek, a grubość momentami chyba do pół metra sięga. 8) Profilaktycznie nie brałam się więc za sufity, bo jakby nam to miało kiedy na łeb spaść... Takoż sufity i ścianka działowa między pokojami, z g-k, będą gładkie, a reszta - po yemiołkowemu chropowata i etniczna. Walnęliśmy też na ściany trochę dech, bo lubim pruski mur. A że to pic na wodę i fotomontaż - cóż z tego? Się podoba nam. Pomiędzy pokojami, które dla dziecków będą, Jano zrobił tajne przejście, zamykane maleńkimi drzwiczkami. Ci, co widzieli, w głowę zachodzili, po cholerę nam to - "Dla kota??!". :lol:
Ech, masakra z tą nieskończonością wykończeniówki - człek se ręce urabia po tatuaże, a tu wciąż niemalże status quo ante.
I przychodzi taka na ten przykład moja Mader, która od miesiąca na pytanie "Co robisz?" słyszy "Tynkuję", spodziewając się złotych klamek, i wkracza z tym przerostem nadziei w syf, pył i fruwające deski, nie potrafiąc rozczarowania na facjacie ukryć.
No aleśmy z każdym łupnięciem pacy o pustak bliżej niż dalej, no nje? No.