dostępne w wersji mobilnej muratordom.pl na Facebooku muratordom.pl na Google+
Strona 1 z 6
Pokaż wyniki od 1 do 20 z 102
  1. #1

    Domyślnie Podwładny pani minister

    ciąg dalszy z...


    Z osłoniętymi biodrami poczułem się raźniej. Długo więc nie trwało, gdy znowu się pojawiłem, pchając przed sobą nasz barowy wózek. Na miejscu nie czekały mnie jednak oklaski. Obydwie panie spoczywały na stojących obok siebie leżakach i zajmowały się bardzo delikatnym, wzajemnym masowaniem swoich ciał. Zdążyły też przebrać się w klasyczne, suche bikini. Ja z ręcznikiem na biodrach, nie miałem tak dobrze, chociaż zimno mi nie było. A teraz tym bardziej robiło mi się ciepło. Na wszelki więc wypadek, lepiej będzie założyć kąpielówki.
    - Jestem – zameldowałem niepewnie.
    Dorotka porzuciła Agatę i usiadła.
    - Otwórz! – poleciła, wstając i prezentując swoje śliczne ciało. Agata pozostała w pozycji leżącej. Wyglądała przy tym na zawiedzioną.
    - Już się robi!

    Słońce opadało na nieboskłonie coraz niżej i coraz głębiej zaglądało pod dach, w przestrzeń naszego basenu. Nie zwracały na to uwagi. Ale sytuacja zmieniła się o tyle, że nieoczekiwanie porzuciły swoje prowokacje. Nie było też żadnych udawanych czy nawet realnych pieszczot. Pewnie szampan wprowadził do naszego krwiobiegu dziwne fluidy. A może stało się tak pod wpływem jakiegoś niewinnego pytania? Może sprawił to piękny, widowiskowy wieczór, a może troszkę zmęczenie… Nie do odgadnięcia.
    W każdym razie zaczęło się opowiadanie i wspomnienia o naszym życiu. Z czasem coraz bardziej intymne. W dodatku zupełnie na spokojnie.
    Naszego gościa bardzo ciekawiło jak się poznaliśmy, jak dorobiliśmy się dzieci i w ogóle, jak teraz nasze życie wygląda. To było ciekawe, bo mieliśmy z Dorotką okazję, by sięgnąć pamięcią wstecz. Żeby wspomnieć lato, które nas połączyło. Zastanowić się, kiedy popełnialiśmy błędy… Robiliśmy taką małą wiwisekcję naszego związku, również na własne potrzeby.

    Później, Agata podobnie się otwarła. Opowiadała z jakimi trudnościami się uczyła, jak postanowiła ćwiczyć, by móc się obronić, dlaczego wybrała szkołę policyjną… A wszystko dlatego, że mając lat mniej więcej dziesięć, została pozbawiona dziewictwa. Horror! Rodzina wyprawiła ją na wakacje do babci i nic nie zapowiadało koszmaru. Normalne, wiejskie warunki, dobra opieka… Taka, jak to na wsi w dawnych czasach.
    Lato jest okresem intensywnej pracy w gospodarstwie rolnym i nikt wtedy nie ma głowy do nadzwyczajnej opieki nad dziećmi. Tak było od wieków, tak jest też i teraz. W czym więc winić opiekunów Agaty, że nie zapobiegli temu co się stało? Zapewnili jej kwaterunek, wyżywienie, dobre słowo, miłość rodzinną… Cóż mogli więcej? Była za mała, żeby wymagać od niej pomocy, a jednocześnie na tyle duża, by pozwolić jej na samodzielne wyprawy po okolicy. Dlaczego miała się nudzić? I się doigrała.
    Pewnego dnia, nad brzegiem tamtejszej rzeczki, dopadła ją grupka miejscowych dzieciaków i zażyczyła sobie, by zdjęła majtki. Pokazując im to, co dziewczynki mają między nogami. Próbowała negocjować, jakoś się bronić, próbowała uciec, ale sama wobec grupy znudzonych małolatów? Nie miała szans! Dopadli ją, kiedy starała się umknąć, powalili na ziemię i kiedy zespół przygwoździł ją do gleby, przywódca grupy osobiście zsunął jej bieliznę do kolan, a potem zasunął palec w krocze.
    Bezczelny był na pewno, ale poza tym głupi i tępy. Kiedy zorientował się, że palec ma skrwawiony, uciekł jak potępieniec, a za nim reszta gromadki. Już nie chcieli niczego oglądać. Agata mogła się wtedy pozbierać, obmyć w rzece i pójść do domu. Tyle, że to już nie była ta sama Agata, która z tego domu wyszła.
    - Znalazłaś go później? – zapytała Dorotka.
    - Jasne! – padła odpowiedź. – Jest teraz bezpłodny.
    - Chyba nie powiesz, że go wykastrowałaś, co? – zapytałem.
    - Nie… Nie paskudzę sobie rąk takimi głąbami. A czas rozliczenia był przypadkowy, jak i całe tamto zdarzenie. Nie chodziłam za nim, nie przysięgałam zemsty, to się stało samo.
    - W tamtej okolicy?
    - Tak, niemal w tym samym miejscu, oraz w podobnych okolicznościach. Byłam już po ukończeniu szkoły i jak przed laty, pojechałam do babci. A że sukienek ze sobą nie zabrałam, poszłam nad rzeczkę ubrana w mundur, mając też na nogach wojskowe buciki. Zwyczajny spacer. Wtedy natknęłam się na mojego znajomego, tradycyjnie molestującego na brzegu jakąś dziewczynkę.
    - Poznałaś go?
    - Oczywiście! Od dawna wiedziałam kim jest,. On też zresztą wiedział skąd ja się tam wzięłam. Wszystkich ich widywałam czasami w różnych publicznych miejscach. Gdzieś przy sklepie, na boisku, albo nawet nad rzeką. Tyle, że nigdy nie chodziłam wtedy sama. Bardzo się później pilnowałam. Aż do czasu, kiedy po treningach poczułam się pewniej. Jednak przez cały czas po tamtej historii już mnie nie zaczepiali. Może to moje moro robiło wrażenie, może coś innego, nie wiem. Nie interesowałam się nimi i nie szukałam kontaktu. W każdym razie, dopiero po wielu latach nadszedł czas zemsty.
    - I co zrobiłaś?
    - Nic takiego. Wydałam mu polecenie, żeby zostawił ją w spokoju. Ale on wtedy drwiąco się roześmiał i zapytał, czy chcę jeszcze raz. Tego już nie wytrzymałam. Zasadziłam mu z trepa tak, że aż się zgiął, zaraz też poprawiłam drugim, łamiąc mu palce obydwu dłoni, bo odruchowo próbował się osłonić. A kiedy bezwiednie zabrał dłonie, szarpnąwszy się przy tym do tyłu, dostał trzeci strzał ze szpica, bezpośrednio w krocze.
    Wył potem jak potępieniec, aż do przyjazdu pogotowia, a ja stałam nad nim i śmiałam się na cały głos!
    - Nie bałaś się odpowiedzialności? – zapytała Dorotka.
    - Niby jakiej? Że dziewczyna pobiła faceta? Kobieto! – zachichotała. – Tam się zebrało mnóstwo ludzi, w tym wielu jego kolegów! A ja im zapowiedziałam, że jeśli któryś piśnie słowo, to nie będę kopała, tylko własnoręcznie wyrżnę im jaja nożem! Miałam taki, szwajcarski nóż żołnierza desantu. Kości można było nim kroić! Wyjęłam go z kieszeni i na gałęzi pobliskiego drzewa zademonstrowałam jak potrafię go używać! Nikt się wtedy nie śmiał, zapewniam cię!
    A potem nikt niczego nie widział. Delikwent nadział się przyrodzeniem na pień ukryty pod wodą i taka wersja została oficjalnie przyjęta. Zwykła kąpiel w niebezpiecznym miejscu oraz niezachowanie ostrożności. Ponoć nawet dostał jakieś odszkodowanie z ubezpieczalni.
    - Ostra zawodniczka jesteś! – kręciłem głową. – Lepiej się do ciebie nie zbliżać.
    - Zbliżać się możesz, bez obawy! – zachichotała. – Ale na zbliżenie nie licz!

    Nie liczyłem na to zupełnie. Gdyby ktoś w tej chwili zapytał mnie o szanse przespania się z nią, dałbym sobie rękę uciąć, że są zerowe. Nie miałem na nią ochoty, ani ona się do tego nie paliła. Nie wziąłem jednak poprawki na złośliwości mojego losu i dlatego już po paru godzinach, chodziłbym bez ręki.
    Wykrakała…

    Na razie jednak nic na to nie wskazywało. Dalej snuliśmy różne wspomnienia, popijane szampanem i przegryzane kawiorem. Ale na leżakach nie było to zbyt wygodne. Byliśmy zbyt ożywieni po alkoholu i konieczność częstego zmieniania pozycji w trakcie dyskusji, była nazbyt dokuczliwa. Dlatego Dorotka zaaprobowała moją propozycję przeniesienia się na dmuchany materac.
    Mieliśmy taki wielki, kwadratowy, o boku powyżej dwóch metrów. Całkiem wygodny dla trzech osób. Problemem było tylko to, że sięgał od ściany aż do krawędzi basenu, nie pozostawiając przejścia. Cóż tam jednak przejście, dzisiaj jego brak nikomu nie przeszkadzał.
    Na zewnątrz było już dość ciemno, ale żadnego światła nie zapalałem. Byłoby to jawnym zaproszeniem dla tysięcy wieczornych owadów. Musiałem więc pompować materac z instalacji basenowej praktycznie na pamięć, bowiem zawór pneumatyki był nieco ukryty w narożniku. Poradziłem sobie jednak bez większych problemów, co mnie bardzo ucieszyło. Nasz dom miał coraz mniej tajemnic przede mną.
    Dziewczyny w tym czasie wskoczyły do wody. Widziałem jedynie ich sylwetki, bo pod dachem było jeszcze ciemniej niż na zewnątrz i nie zauważyłem, że się rozebrały. Może dlatego, że nie zwracałem na nie większej uwagi. Dopiero gdy Dorotka ułożyła się obok mnie na materacu, zorientowałem się, że owszem, osuszała się wielkim ręcznikiem, ale pod nim niczego nie miała.
    - O! Nowa moda? – przesuwałem dłonią po jej krągłym biodrze.
    - Żadna moda – zaoponowała. – Po co miałyśmy moczyć kolejne kostiumy? Zamiast ględzić po próżnicy, lepiej podaj nam kieliszki. Trzeba to jakoś ustawić i ułożyć, by nie zdemolować wszystkiego przy próbie wstawania. Aha, po drugiej stronie basenu, na stoliku leży pakiet z naszymi koszulkami. Gdybyś był uprzejmy…
    Byłem. Przyniosłem im przyodziewek dla okrycia ramion, zakrzątnąłem się również przy dostawieniu do materaca niezbędnego zaopatrzenia i mogłem wreszcie do nich dołączyć. Bo wciąż o czymś szeptały, chichocząc wesoło. Jak się okazało, wspominki i wspomnienia nie ustawały ani na chwilę.

    Dotychczas chyba jedynie Lidka i Baśka, tak dużo o nas wiedziały. Dorotka nawet Justynie nie opowiadała takich detali z naszego życia, ale tym razem to robiła! I to bez skrępowania. Po co? Zresztą, w ogóle zachowywała się jakoś dziwnie. A przecież nie mieliśmy dwudziestu lat! Tamte szalone czasy minęły, byliśmy już poważnymi ludźmi, na stanowiskach, a jednak… Zachowywały się niemal jak licealistki.
    Co ciekawsze, gdy pierwsze takie myśli przeleciały mi przez głowę, poczułem się jakoś mało komfortowo. Po chwili jednak to przeszło. Ich zachowanie przestało mi przeszkadzać. Może dlatego, że reagowały chichotem, ale też przytulaniem się, oraz różnymi wzajemnymi gestami przy pikantniejszych fragmentach naszej historii?
    Na pewno jakąś rolę odegrał też szampan, bo po jakimś czasie musiałem otwierać kolejną butelkę, ale skoro tak dobrze się bawiły…

    Ciemności zapadały coraz głębsze, a że tematyka nie pozwalała zapomnieć o zewie natury, zacząłem przytulać się do Dorotki, bo przeważnie była do mnie odwrócona tyłem. Nie było to łatwe, gdyż wcale nie leżała spokojnie. Obydwie albo sobie wzajemnie dokuczały, albo się pieściły na niby, ciężko było to zrozumieć. Wesoło im było. Próbowałem dołączać się do ich rozmowy, ale kiepsko mi to szło, gdyż coraz bardziej chciało mi się seksu i głównie o tym myślałem. Podniecały mnie przez cały wieczór, jak mogło być inaczej?
    Koszulka Dorotki kończyła się tuż poniżej bioder, a kiedy leżała, bez trudności mogłem ją lekko podciągnąć i sięgnąć dłonią do piersi. Nie broniła mi tego, dlatego przez jakiś czas bawiłem się jej biustem, kiedy nagle wdarła się tam inna dłoń…
    - A ty co? – Agata uniosła się nagle na materacu. – Zabieraj te ręce!
    Mocnym chwytem odsunęła moją dłoń, po czym wygładziła koszulkę i zaborczym ruchem objęła Dorotkę, przytulając ją do siebie.
    - Zostaw w spokoju moją dziewczynę! – zażądała głośno. – Faceci nie powinni mieć prawa do dotykania twojego ciała!
    - Ale ja Tomka lubię! – Dorotka odezwała się udanie nieśmiało.
    - A mnie?
    - Ciebie też lubię! Naprawdę lubię!
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  2. #2

    Domyślnie

    Najpierw wydawało mi się, że to jest kolejny etap ich zabawy, ale w pewnej chwili zorientowałem się, że żarty raczej się skończyły. Obydwie pieściły się i to całkiem poważnie. Lipcowe noce nie są aż tak ciemne, żeby w bezpośredniej bliskości nie widzieć co za akcja się rozgrywa. Szczególnie kiedy moja żona pozwala komuś zdjąć z siebie nocną koszulę. A potem zdejmuje taką samą ze swojej partnerki…
    Obserwowałem przez jakiś czas ich manewry, chociaż krew zaczynała mi się gotować i w pewnym momencie nie wytrzymałem. Kilkoma gwałtownymi ruchami zrzuciłem z siebie kąpielówki, po czym przylgnąłem do pleców Dorotki. Powinna to zrozumieć…

    Zareagowała, ale nie tak jak bym chciał. Umknęła biodrami, po czym chwyciła moją dłoń i to ją poprowadziła między uda. No cóż, skoro chce bym tak ją pieścił…
    Długo tam nie zabawiłem. Inna dłoń wdarła się na to terytorium, a w dodatku Dorotka została podciągnięta do góry i wylądowała na Agacie. Obydwie całowały się nie na żarty, ocierały biustami i wyraźnie sobą podniecone, niczego ode mnie nie chciały… O nie! Tego im nie daruję!
    Cóż jednak mogłem zrobić? Oczy wprawdzie przyzwyczaiły się do ciemności, niby coś widziałem z tego co robią, ale miejsca dla mnie nie przewidziano. Próbowałem dołączyć się do pieszczot Dorotki, to jednak nie było to…
    Potrzebowałem już tylko zwykłego rozładowania się, dlatego porzuciłem daremne próby i wykorzystując sytuację, iż w ferworze pieszczot skręciły nieco ciała na materacu, zsunąłem się w dół. Na cholerę mi ich cycki, niech sobie głaskają, czas zająć się pośladkami. I… bingo! Dorotka przypadkowo unieruchomiła Agacie jej szeroko rozłożone nogi…

    Dałem radę, chociaż bardzo wygodnie mi nie było. Agata wprawdzie jęknęła i usiłowała się wyśliznąć, ale po chwili zrezygnowała. Tym bardziej, że dłoń Dorotki nie przestawała drażnić delikatnie jej kobiecości. Ta dłoń niemal natychmiast wyczuła też, że się wcisnąłem tuż obok… ale nie zaprotestowała. No i stało się.
    Nie zważając na nic, nie zajmując się żadnymi pieszczotami, z umysłem zaćmionym od pożądania, niezadługo dokończyłem zbożnego dzieła, wypełniając brzuch Agaty mlecznym płynem. Następnie odsunąłem się na bok. One natomiast jeszcze przez kilka minut kontynuowały zabawę, zanim kolejno doszły do finiszu.

    Nikt w tym czasie nie powiedział ani słowa, tak samo jak przez kilka minut później. Nawet kiedy podnieśliśmy się z materaca, decydując na pójście do sypialni, temat nie istniał. Jakby nic takiego się nie wydarzyło.

    Agata spała razem z nami. Byłem jednak mocno zdumiony, kiedy rano obudziła mnie, zapraszając na śniadanie. Ubrana kokieteryjnie, w skąpą bluzeczkę i króciutkie, opięte na biodrach dżinsowe spodenki, prezentowała się bardzo seksownie.
    - Gdzie jest Dorotka? – nie kontaktowałem.
    - Oj, mężczyzno! Nie śpimy już od dłuższego czasu, starając się, aby świat stał się dla was strawny. Ja wprawdzie nie wiem po co to wszystko, jednak twoja żona tak chciała, a ja jestem jej posłuszna. Dlatego zrobiłam ci śniadanie. Pierwszy raz w życiu obsługuję mężczyznę, powinieneś to docenić!
    - Ależ doceniam! Zapewniam cię. Bardzo mi miło!
    - Pędź zatem do łazienki, a potem melduj się w kuchni. Czekam na ciebie!
    Wyszła, a ja nie mogłem uwierzyć, że już nie śnię…

    Śniadanie prezentowało się doskonale. Kiedy tylko zerknąłem na stół, zrozumiałem iż przygotowała je osoba doświadczona. Dorotka nie byłaby w stanie tego zrobić.
    - Proszę, siadaj! – zachęcała Agata. – Dorota zaraz do nas dołączy.
    - Ależ luksusy! – skomentowałem.
    - Jakie znowu luksusy? – zaśmiała się. – Zwyczajne, świeże warzywa, trochę sera i parę ciekawych przepisów. Zabrałam to ze sobą domyślając się, że w tej dziedzinie nie jesteście w stanie ze mną konkurować. Ja nie mam gospodyni domu, muszę sama troszczyć się o swoje menu. Jedz więc spokojnie, to nie jest trujące.
    Po chwili dołączyła do nas Dorotka i w całkiem miłej atmosferze spożyliśmy poranny posiłek, wzbogacony kawą. O wczorajszym wieczorze nikt nawet nie pisnął i wyglądało na to, że żadna z nich nie ma do mnie pretensji tyczących wieczornych wydarzeń. Nawet gdy zastanawiałem się, jak będzie wyglądał dzień dzisiejszy, Dorotka zaraz odpowiedziała. Czytała mi w myślach, albo co?

    - Tomek, potrzebuję jeszcze około godziny na przygotowanie materiałów…
    - Jakich materiałów?
    - Moich, naukowych. Mam się dzisiaj łączyć z Nowym Jorkiem, a to będzie czas obiadu. Dlatego wolę wszystko przygotować już teraz, by później skrócić ten czas do minimum. Proszę cię więc, byś zajął się teraz naszym gościem, dobrze? Mniej więcej za godzinę będę już mogła do was dołączyć, wtedy ustalimy co dalej.
    - Nie ma problemu.
    - Co zaproponujesz? – zapytała Agata.
    - Nie wiem, co zechcesz – odparłem. – Poza tym pozwól mi się zastanowić. Może postrzelamy troszeczkę?
    - Znakomity pomysł! – zawołała na cały głos. – Ale ci rzyć zerżnę!
    - Się zobaczy…

    Niestety, miała rację. Wybraliśmy sobie stanowisko na skraju ogrodu, umieszczając tarczę na pniu wielkiej brzozy pośród gęstwiny krzewów. Miało to swoje uzasadnienie, gdyż zmieniające się pod wpływem wiatru światłocienie, doskonale utrudniały celowanie. No i dałem plamę. Miałem mniej niż jedną trzecią jej wyniku.
    - Tarcza jest za mała – narzekałem, wprowadzając ją w znakomity nastrój.
    - Nie ćwiczysz, panie ministrze! – pokpiwała. – Pójdziesz do lasu i będziesz pukał Panu Bogu w okno!
    - Przede wszystkim, wtedy nie będę wieczór pił. A poza tym… a… nie powiem.
    - Co znowu?
    - Starzeję się.
    - No, sądząc po wczorajszym wieczorze… Wtedy jakoś o tym nie myślałeś!

    Piknęło mnie. To było pierwsze nawiązanie do tego co się wczoraj działo.
    - Nie przesadzaj – udawałem spokój. – Umarłego byście podniosły na nogi.
    - Tak sądzisz? – zaśmiała się.
    Leżeliśmy na kocu obok siebie, brzuchami do dołu i chciałem wstać, a podnosząc się, oparłem dłoń na jej wypiętym pośladku, by sobie to ułatwić.
    - Ej, ej! – zawołała, wstrząsając biodrami. – Nie za dużo sobie pozwalasz?
    - Na co? Podparłem się tylko…
    - Wydaje mi się! – rzuciła gniewnie i odwróciła się na bok, spoglądając niechętnie do góry. – Słuchaj, Tomek! To, że mnie wczoraj przeleciałeś, jeszcze do niczego cię nie upoważnia, rozumiemy się?
    - Czy ja twierdzę inaczej?
    - W porządku. Aha i jeszcze jedno. Jak mi wczoraj zrobiłeś dzieciaka, to ci go podrzucę. Ja nie czuję macierzyńskiego powołania i nie mam zamiaru podcierać dziecięcych dupek. Nie bawi mnie to!
    - Może z czasem zmienisz zdanie? – zakpiłem.
    - Przekonasz się osobiście, bez obaw! – odpowiedziała twardo, ponownie przewracając się na brzuch. Schwyciła zaraz sztucer i posłała pięć strzałów jeden za drugim, aż brakło gazu na odrzut. Sprawdziła wtedy wyświetlacz i zaśmiała się dumnie. – Spójrz! – podała mi broń.
    Wszystkie strzały zmieściły się wewnątrz pięciocentymetrowego okręgu.

    - Słuchaj, Aga… – położyłem się ponownie. Odszukałem w koszyku nabój ze sprężonym powietrzem, wymieniłem, po czym oddałem jej sztucer. – Jeśli już zahaczyłaś o wczorajszy temat…
    - To co?
    - Miałem wrażenie, że nie sprawiam ci przykrości…
    - Nie sprawiałeś – przyznała spokojnie. – Ale raczej wyłącznie dlatego, że była przy mnie Dorota. Ty jesteś jej, więc jakoś to zaakceptowałam. Sam jednak nie próbuj tego powtórzyć, bo się zwyczajnie nie da.
    - Nie będę. Ja kocham ją, a to co wczoraj zrobiłem… Nie wiem, może chciałem zrobić ci na przekór, bo tyle się nasłuchałem… Poza tym, jak mnie na początku wepchnęłaś do wody…
    - Nieważne! – uśmiechnęła się. – Nie obawiaj się, tobie klejnotów za to nie rozbiję. I proszę, nie wracajmy już do tego, dobrze? Sztama?
    - Jak najbardziej! – podałem jej rękę. – A swoją drogą, całkiem niezła z ciebie dupa! Warta grzechu!
    - Bez takich mi tu! – zaprotestowała, ale chyba na niby.

    Nie wyglądała na obrażoną takim porównaniem.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  3. #3

    Domyślnie

    Dorotce też nie powiodło się w strzelaniu. Porzuciliśmy więc daremne dzisiaj zajęcie i poszliśmy do sauny. Nic wielkiego się w niej nie działo, oprócz trochę większej niż normalnie swobody. W końcu czemu mielibyśmy się jeszcze krępować wzajemnie nagością?
    Zewnętrzne drzwi do basenu pozostawały zamknięte, nawet drony nie były w stanie dzisiaj nas podglądać. Dlatego bez żadnego skrępowania wbiegaliśmy ochłodzić się w basenie. Nikt też nie wracał do wczorajszego dnia, jakby wszystko było codziennością, nie wartą nawet wzmianki. Dziewczyny przestały się zaczepiać, w ogóle temat seksu nie istniał. Miały za to nowy, który całkowicie wykluczał mnie z ich popołudniowego towarzystwa i musiałem się z tym pogodzić.
    Podejrzewałem to już wczoraj, wracając z pracy. Dorotka miała dokładnie przewidziany plan zajęć i nie zamierzała tracić czasu. Dzisiejsza sauna przed obiadem była przewidziana już wczoraj, tylko ja o tym nie wiedziałem. Była przygotowaniem do ich poobiednich zabiegów, kiedy władzę nad ich ciałami miały przejąć zamówione specjalistki od odnowy biologicznej, manikiurzystki, wizażystki i jakieś wiedźmy – specjalistki od diabli wiedzą czego jeszcze. Cały scenariusz poznałem dopiero podczas obiadu.

    Posiłek dostarczono nam do domu. Później była godzinna sjesta, podczas której Dorotka załatwiła swoje amerykańskie sprawy, a następnie przez całe popołudnie panie były zajęte upiększaniem swojej fizjonomii. Wypędziły mnie wtedy z domu, pozostawiając w praktyce spełnianie funkcji odźwiernego i strażnika bramy. Trochę się tym nudziłem, wpadłem więc na pomysł porozmawiania z panią Olą, mieszkającą zupełnie niedaleko i opiekującą się naszym ogrodem.

    Była specjalistką w tej dziedzinie. Miała firmę działającą głównie lokalnie, bo w sumie i tak nie dawała rady sprostać zapotrzebowaniu rezydentów Podkowy na usługi, mimo że jej firma do tanich nie należała. Tym niemniej nas traktowała wyjątkowo, gdyż kontrakt był dla niej bardzo wygodny. Dlatego też, w naszym ogrodzie pracowali głównie członkowie jej rodziny. I z czasem niemal się zaprzyjaźniliśmy, chociaż prawdę mówiąc, spotykałem ich rzadko. Postanowiłem więc to nadrobić.
    Miałem wrażenie, że dzisiaj nie była zachwycona przekazanym telefonicznie zaproszeniem, pewnie miała jakieś inne plany, ale spokojna rozmowa ją przekonała. Przyjechała wraz z matką, główną realizatorką jej pomysłów i na niemal dwie godziny oderwałem się od szarego życia, zanurzając w kwiaty, zieleń i ciszę. Zakłócaną jedynie opowieściami o pięknie przyrody i szumami wodnej kaskady.

    To był świetnie spędzony czas. Przedreptaliśmy niemal każdy metr kwadratowy naszej posiadłości. Pani Ola wyjaśniała mi cały zamysł projektu naszego ogrodu, zaś pani Katarzyna, jej matka, wtrącała uwagi związane z trudnościami przy pielęgnacji poszczególnych gatunków flory. Odbijałem nieco piłeczkę, gdyż przy okazji porannego strzelania, pomiędzy drzewami stwierdziłem wiele rosnących chwastów, z czym musiała się zgodzić, ale rozstaliśmy się w wielkiej zgodzie.
    Przede wszystkim otrzymała akceptację nowych pomysłów, za czym oczywiście musiały iść i finanse. Ale z drugiej strony, zobowiązała się wykonać szczegółowy przegląd całości. Usunąć drobne zaniedbania, oraz przedstawić propozycję odnośnie pilnych remontów ogrodowej architektury. Ich harmonogram bowiem musiał być z nami uzgodniony dokładnie. Nie mogłem się zgodzić na pobyt pracowników wtedy, kiedy na przykład mielibyśmy mieć gości. To nie wchodziło w grę.

    Dorotka nie wyszła do nas nawet na chwilę. A przecież widziała mnie z paniami i wiedziała kim są. W końcu sama kiedyś zleciła pani Oli kontrakt. Czasem też spotykaliśmy panią Katarzynę i inne osoby w naszym ogrodzie, chociaż kiedy przyjeżdżaliśmy na dłużej, wszyscy niemal natychmiast opuszczali teren. Nie żądaliśmy od nich tego, ale sami rozumieli, że nie powinni nam wtedy przeszkadzać. Bardzo rozsądnie.
    Kiedy zapytałem ją o powody, wyjaśniła mi sprawę bardzo krótko.
    - Tomek… kto tu jest gospodarzem?
    - Ty jesteś właścicielką posiadłości.
    - A od czego mam mężczyznę swojego życia? Czy nie do ciebie należy rola zapewniania mi rajskich warunków spędzania czasu? Staraj się, błyśnij inwencją! Pierwszy krok właśnie zrobiłeś i to w tobie cenię. Dlaczego więc miałabym ci przeszkadzać w zrobieniu drugiego? Ciebie rzucić na głębokie wody, to najpierw zaczynasz marudzić. Ale kiedy się zachłyśniesz, wraca ci trzeźwe spojrzenie. I wtedy nie tylko rozumujesz logicznie, ale i działasz. Z ufnością więc czekam na efekty twoich rozmów i nie mam zamiaru się do nich wtrącać. Ty tu rządzisz!

    - Będę musiał im za to zapłacić…
    - Pieniądze masz do dyspozycji. Nigdy cię w nich nie ograniczałam i nie mam zamiaru tego robić. Więc?
    - Kocham cię!
    - Jesteś mój! – zarzuciła mi ręce na szyję i ucałowaliśmy się serdecznie. – Pocierp jeszcze z pół godziny – rzuciła proszącym tonem, oderwawszy się niespiesznie. – Jeszcze nie skończyłyśmy. I spróbuj się przygotować, znaczy z ubraniem, bo kolację zjemy na mieście. We trójkę.
    - A wy chcecie zabłysnąć?
    - Nie inaczej! – cmoknęła mnie, po czym zastrzegła. – Nie wchodź za mną, Agata jest rozebrana i poddawana masażom. Obecność panów nie jest teraz przewidziana.
    - Dobrze, dobrze, przecież nie będę was podglądał.
    Bo i po co? Rano w saunie obejrzałem sobie wszystko co było do obejrzenia. Nic nowego.

    Wróciłem do salonu i zanurzyłem w fotelu, pogrążając w myślach. Znaczy, na kolację wyjeżdżamy w nieznane, polegając znowu na wiedzy kolegów pana Kazimierza. I tam, moje damy postanowiły zrobić wrażenie. Ciekawe, jakie będą miały kreacje…
    Aż się zacząłem strofować w duchu. „Moje” damy! Jakie znowu „moje”? W życiu nie zamieniłbym Dorotki na Agatę, póki miałbym taki wybór. Po co więc wczoraj wpakowałem się w taki pasztet? Przecież krągłe pośladki Dorotki były całkiem niedaleko… Czemu nie trafiłem pomiędzy nie? Byłoby nawet ciekawiej, bo Agata kompletnie nie miała pojęcia jak można spotęgować męskie emocje… To tylko odmienność sytuacji doprowadziła mnie do wrzenia i szybkiego zaspokojenia. Gdyby natomiast była sama i leżała sztywno jak wczoraj…
    Ech, nie warto tego rozważać. Wcale nie marzyłem o powtórce z nią, chciałem teraz Dorotki i tylko Dorotki. „Moje” damy… Cholera, czy one poważnie prowadzą tę wzajemną grę? Do czego im to potrzebne, szczególnie Dorotce? Mało jej seksu? O nie, tym razem nie dam się wygryźć po kolacji! Będzie ze mną, a nie z Agatą! Będę brutalny, a nie dam się pominąć…

    Nasze kolacyjne szaleństwo ujawniło, że Agata zupełnie nie umie tańczyć.
    - Czemu się dziwisz? – tłumaczyła mi przy stoliku. – Nie miałam takich potrzeb, nigdy też nie potrafiłam zaakceptować męskich dłoni, chociażby w talii. A później, przez jakiś czas, to przestało być mi potrzebne.
    - Agata, czas to zmienić! – postanowiła Dorotka. – Ja potrafię prowadzić w roli męskiej, proponuję ci więc prywatny kurs. Kiedy i jak, ustalimy jutro, bo to nie będzie jeden dzień. Aż tyle wolnego czasu nie mam. Więc jeśli chcesz, będziesz musiała dostosować się do mojego grafiku zajęć.
    - Bardzo chętnie! Szczerze mówiąc, brak tej umiejętności teraz mnie krępuje. Staram się wprawdzie nadrabiać miną, ale w głębi ducha to się wstydzę.
    - Załatwione! Na pewno nauczę cię podstaw i to szybko. Masz poczucie rytmu, a to jest najważniejsze, wszystko odrobisz bez problemów! – zapewniała.
    Tym niemniej bawiliśmy się całkiem dobrze. Do czasu.

    Było tuż po północy, chociaż w tym momencie nikt z nas nie zwracał uwagi na zegarek. Dziewczyny wyszły do toalety, a ja zostałem przy stoliku. I w pewnym momencie, zaobserwowałem w okolicach baru jakieś zamieszanie. Zlekceważyłem to, jak się okazało niesłusznie. Po chwili panie wróciły i Dorotka zarządziła pilne opuszczenie lokalu.
    - Dlaczego? – pytałem.
    - Już! Zostań, zapłać wyłącznie gotówką i zabieraj się, my wychodzimy, nie mamy czasu!

    Reszty dowiedziałem się już w samochodzie. Jakiś bufon przy barze chciał złapać dłonią pośladek Dorotki, a kiedy się uchyliła, pocieszył się zadkiem Agaty. Wtedy wystrzeliła w tył łokciem i najprawdopodobniej wybiła mu parę zębów, jeśli nie złamała szczęki.
    - Czego się więc boisz? – pytałem. – Działałaś w samoobronie!
    - Na cholerę mi jakaś reklama, nie rozumiesz? – irytowała się, masując rękę. – Słyszałam jak coś w nim chrupnęło, będzie z tego dochodzenie.
    - Panie Kazimierzu, ani nas, ani pana tutaj nie było! – zaordynowała Dorotka.
    - Załatwione! Odwiozę państwa i wrócę tu innym autem, pogadać z chłopakami. Bez obaw!
    Teraz zrozumiałem, dlaczego miałem zapłacić gotówką. Karta pozostawiłaby po nas szeroki ślad…
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  4. #4

    Domyślnie

    Nie zrozumiałem jednak tego, co się stało po powrocie do domu. Może nie na samym początku, bo wszystko było w zasadzie w normie. Podczas kolacji piliśmy nieco, to prawda, ale byliśmy jedynie troszeczkę weseli. Tym niemniej incydent w restauracji nie zaprzątał nam głowy. Bez żadnych podtekstów, kolejno skorzystaliśmy z łazienki, szykując się właściwie już do snu. Wprawdzie spotkaliśmy się jeszcze w salonie, bo nastroje mieliśmy świetne…
    Czyżby ta lampka szampana to sprawiła? Dorotka otwierała butelkę… a może Agata? Tego nie wiem. Przyszedłem do nich jako ostatni, kieliszki były już pełne, a one chichotały w najlepsze…
    Minął może kwadrans. Może więcej, może mniej, rachubę czasu straciłem. Nic też nie powinno powodować, że poczułem się jakoś dziwnie, jakbym był pijany, a jednak… A potem jakieś hamulce puściły nam zupełnie.

    Jak to się stało, że wykluł się w nich pomysł zrobienia striptizu, jeszcze mi umknęło. Byłem wtedy zajęty własnymi myślami, coś mi się zaczynało nie zgadzać, ale propozycja mi się spodobała i poparłem ją z ochotą. Co prawda, gdzieś w kąciku głowy na moment pojawiło się jeszcze wtedy coś na kształt niedowierzania. Jakiegoś protestu albo sprzeciwu, tyle że kiedy rozchyliły tuniki pokazując biusty, tak samo szybko się rozwiało. To mi się podobało, a potem zwyczajnie przestałem się kontrolować.
    Podobnie jak i one, tylko wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie wiedziałem, że spektakl właśnie się zaczyna.

    Kiedy w niedzielę próbowałem to wszystko poskładać w jakąś sensowną całość, nic do siebie nie pasowało. A najgorsze było to, że wszystko w miarę dokładnie pamiętałem. Jak tańczyły, wachlując się połami tuniki, to odsłaniając ciała, to je zasłaniając… jak w końcu je odrzuciły mając na sobie jedynie figi, jak je następnie zdejmowały… I pyszniły się swoimi walorami przed jedynym widzem, czyli przede mną. Jak na mnie napadły, zabierając szlafrok, pod którym nie miałem już nic… A potem jak pieściliśmy się w różnych konfiguracjach w salonie…

    To było jeszcze w miarę na poziomie. I nic, że działo się na stole. Pieszczoty były raczej delikatne. Mimo naszej pełnej nagości syciliśmy się bardziej erotyką ciał, bardziej próbami odczytania wrażliwych miejsc i to w różnych konfiguracjach. Nie było prób klasycznych zbliżeń. Zresztą, obydwie były bardzo zainteresowane sobą. Dopiero na koniec awansowałem na główne miejsce.
    Dorotka zaczęła uczyć Agatę posługiwania się męskim ciałem, ale nie było to wygodne. Wtedy przenieśliśmy się do sypialni. Tam się trochę mną pobawiły, a potem powróciły do pieszczot wzajemnych. Na łóżku pojawiły się Dorotki gadżety i po jakimś czasie poszliśmy na całość, niczym w zwyczajnych filmach porno, takim bez jakiejkolwiek fabuły.

    Jak to się stało, że troje dorosłych, poważnych ludzi na stanowiskach, pozbyło się w łóżku jakichkolwiek hamulców? Jak też mogliśmy kopulować ze sobą grubo ponad godzinę? To nie było normalne od strony fizjologicznej. W dodatku przez cały ten czas byłem wzorcowo podniecony, niczym młody źrebak. I z obydwiema próbowałem szczęścia. Zresztą, one same również nie szczędziły prób zaspokojenia mnie, aż musiałem je uspokajać. Dopiero kiedy miały już siebie dość i powoli się uspokoiły, tradycyjnie ułożyłem się za Dorotką i przytulając się do niej, powolutku sobie ulżyłem. Po czym niemal natychmiast zasnąłem, jakby mi się urwał film.

    Przebudzenie miałem podobne jak w sobotę. Zaproszenie na kawę ze śniadaniem, dziewczyny ubrane i żadnych rozmów na temat seksu. Kiedy napomknąłem, że chyba coś mi się śniło w nocy, zrobiły zdziwione miny stwierdzając, że miały noc spokojną. Zachowywały się tak pewnie, tak spokojnie i niewinnie, że postanowiłem na razie nie ruszać tematu. Przyjdzie na to czas.
    Byłem jednak pewien, że któraś z tych dam rozpuściła coś w szampanie. I nie była to Agata, chociaż niewątpliwie wszystko wiedziała. Stało się to za jej zgodą. Ta wczorajsza orgia nie była przypadkowa i nie wzięła się znikąd. Bo gdybym był tylko pijany, wydarzenia by mi się rozlewały, a tak się nie stało. Zapamiętałem wszystko.

    Śniadanie było bardzo lekkie, więc już w godzinę później poszliśmy do sauny. Agata tym razem usiłowała się krygować i chwilami okrywała nagie ciało, ale ją zlekceważyłem i nawet nie spoglądałem, kiedy pojawiała się przede mną. Zresztą, nawet w basenie, mimo że byliśmy nago, tematy seksu nie istniały. Pływaliśmy leniwie, rozmawiając o polityce, o gospodarce i ogólnie o życiu, nie poruszając niczego z dni poprzednich. Dlatego wciąż nie dzieliłem się z nimi swoimi podejrzeniami, pozostawiając temat na później. I nie wiem czy dobrze zrobiłem, bo wydarzenia zewnętrzne przyspieszyły, jakby mi na przekór.

    Jedliśmy już dostarczony do domu obiad, kiedy odezwał się telefon Agaty. Było tak już kilka razy wcześniej, ale spoglądała wtedy na ekran, wydymała wargi i odkładała aparat. Tym razem jednak przyjęła rozmowę, a kiedy ją skończyła, sytuacja zmieniła się diametralnie.
    - Słuchajcie, muszę pilnie wyjechać. Taką mam służbę. Sprawa nie cierpiąca zwłoki.
    - Co się stało? – zapytała Dorotka spokojnie.
    - Nic specjalnego. Nasi udaremnili niemały przemyt. Będzie nim zainteresowanie, więc nie może mnie tam nie być. Przepraszam was, ale tak to u mnie wygląda.
    - Przemyt czego? – zapytałem beznamiętnie.
    - Bursztynu. Ponad siedemset kilogramów.
    - Co?! – wykrzyknąłem. – Powtórz to!
    - Bursztynu. Po co mam powtarzać?
    - Dorotko… kupmy to! – poprosiłem.
    - Dla Joasi? – zapytała przytomnie.
    - Oczywiście.
    - Agata, słyszysz? – Dorotka w mig zrozumiała moje zamierzenia.
    - Mówicie poważnie?
    - Zupełnie serio – Dorotka potwierdziła. – Jeśli coś, to nie zapomnij o nas.
    - Skoro chcesz… zrobię co się da.
    - Zrób! Proszę!
    - Postaram się. Obiecuję!

    Pół godziny po obiedzie Agata odjechała, mając samochód załadowany niczym bagażówka. Zadowolona Dorotka pozbyła się mnóstwa ciuchów, zalegających od dawna garderobę. Agata mogła z nich jeszcze skorzystać, bo jak przyznała, damskich fatałaszków miała raczej niewiele, a już szczególnie takich wyższej jakości. No cóż, bywa i tak. Może przestanie ubierać się jak facet.
    Szykowałem się wtedy psychicznie do rozmowy z Dorotką, by wyjaśnić kilka spraw z wczorajszego wieczoru, kiedy z kolei zadzwonił mój, rządowy telefon. Jeden rzut oka na ekran i zrobiło mi się ciepło. Dzwonił Cichocki. Nie mogłem udać, że mnie nie ma.

    Rozmowa była krótka i treściwa. Minister zażądał pilnego spotkania u niego w gabinecie. Nie mogłem się na to zgodzić i wyjaśniłem, że spożywałem alkohol. Jestem więc zupełnie niedysponowany. Próbował wtedy zagrać ostro, ale trafiła kosa na kamień. Wyczuwałem w jego głosie irytację, jednak po moich niedawnych przemyśleniach, kiedy zrozumiałem że moja kariera w ministerstwie i tak będzie krótka, przestałem się bać kogokolwiek. Dlatego zaproponowałem, że za pół godziny będę w Talizmanie. Dalej w miasto się nie ruszam, jest w końcu niedziela.

    Złagodniał wtedy i przystał na warunek. O czym mamy dyskutować, tego jeszcze nie oznajmił.
    Ale o rozmowie z Dorotką mogłem na razie zapomnieć.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  5. #5

    Domyślnie

    Cały nasz wczorajszy, wieczorowy kamuflaż na nic się nie zdał, gdyż poszkodowanym okazał się pewien senator. Kiedy zgłosił służbom fizyczną napaść na swoją osobę, połączoną z uszkodzeniem ciała, nie mogły tego zbagatelizować. Monitoring przed wejściem, a w zasadzie kiepska jakość obrazu z kamer, nie pozwoliły zidentyfikować wieczorowo ubranych pań, ale mnie udało im się rozpoznać. Zbyt długo pozostawałem nieruchomy podczas płacenia rachunku. Bo na sali jakoś nas razem nie zarejestrowali. Na szczęście, wchodziliśmy i wychodziliśmy oddzielnie, dlatego też tylko ja pozostawałem w kręgu ich zainteresowań.

    - Pan był wtedy w lokalu? – zapytał na wstępie Cichocki, kiedy już wyjaśnił mi powód nagłej chęci rozmowy ze mną.
    - Byłem.
    - I niczego pan nie zauważył?
    - Jak to „niczego”? Zaobserwowałem wiele rzeczy, ale nie sądzę by pana ministra one interesowały.
    - Nie lubię takiej gadki. Powiedzmy, że… cieszy mnie to co się stało. On już dawno na to zasłużył. Chcę jednak wiedzieć jak do tego doszło. Dla własnych celów.
    - Panie ministrze… rozumiem. Tym niemniej odmawiam współpracy. Zostawmy to w spokoju, gdyż ujawnienie faktów nikomu na nic się nie przyda.
    - Przecież ja do tego i tak dojdę.
    - I co pan z tym zrobi? Proszę wtedy oskarżyć pana senatora o zachowanie niegodne człowieka i mężczyzny, nie tylko polskiego parlamentarzysty.
    - Aż tak?
    - Niech trzyma ręce przy własnej dupie i nie sięga do cudzej. To jest moje dla niego przesłanie.

    - Tym niemniej, chciałbym poznać nazwisko tej pani, która potrafi się bronić.
    - Ależ pan jest namolny!
    - Muszę, za to mi płacą.
    - Panie ministrze… przyrzekałem, że jej nie zdradzę.
    - Rozumiem. Tym niemniej, występują tutaj okoliczności nadzwyczajne. Jeśli nie dowiem się tego od pana, będę musiał uruchomić machinę poszukiwawczą, a wtedy nie będzie można tego ukryć. Alternatywą natomiast jest informacja od pana. Będę wtedy mógł wyciszyć poszukiwania i wręcz z nich zrezygnować pod hasłem, że nie ma już zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa.
    Macie państwo pecha, że trafiło na senatora, bo inaczej sam fakt nie wzbudziłby większego zainteresowania. Niestety, stało się inaczej i ja teraz muszę. Muszę albo dowiedzieć się tego od pana, albo inną drogą. Tym niemniej muszę! Nie mam wyjścia!

    - Dobrze! – zdecydowałem się w jednej chwili. – To była pani podpułkownik Agata Romaniuk, rzecznik prasowy komendanta Straży Granicznej. Drugą panią była moja żona. Pan ją zna, zatem wie pan już wszystko.
    Cichocki schwycił się za głowę i zaczął się śmiać.
    - Pani Agata? – chichotał. – Znaczy… pan senator ma szczęście, że tylko zębów go pozbawiła…
    - Mniej więcej.
    - Panie ministrze… – wstał, wyciągając dłoń. – Obiecuję, że na ile będę mógł, zachowam to dla siebie. Dziękuję za współpracę!
    - Ja również dziękuję. Pozwoli pan jednak, że jeszcze zapytam… Pan zna Agatę?
    - O tyle, o ile. Muszę wiedzieć o ludziach dużo, chociaż rzadko chwalę się tą wiedzą.
    - I co pan o niej wie?
    - Pani Romaniuk? Doskonała w pracy, mistrz samoobrony, świetny strzelec, żyje samotnie i nie rozmienia się na drobne. Jak ją pan poznał?
    - Byliśmy razem na kursie przed egzaminem myśliwskim. Dodam do pana charakterystyki, że to świetna kumpelka.
    - No widzi pan… Nie spodziewałbym się tego z jej suchego życiorysu.

    - Wszystkie suche życiorysy są zawodne. Polecam się pana pamięci. I liczę na dyskrecję.
    - Zrobię, co będę mógł. Przyrzekam!
    - Dziękuję zatem i do zobaczenia! Mimo wszystko, lubię z panem rozmawiać.
    - Dlaczego „mimo wszystko”? – zaśmiał się. – Ja nie gryzę.
    - Jeśli pan nie musi.
    - To prawda – westchnął. – Czasem muszę.
    - Mam nadzieję, że to nie będzie ten przypadek. A swoją drogą, polecam panu ten lokal, szczególnie jego kuchnię. Tu są ryby wyłowione wczoraj z jeziora. Pyszności!

    - Ma pan jakąś spółkę z właścicielem?
    - Jasne. To Lidka, znaczy pani poseł Dalerska. Kiedyś byłem jej formalnym wspólnikiem, musiałem jednak zrezygnować, obejmując państwową posadę. Cienko teraz przędę.
    - Jak my wszyscy – westchnął. – Niestety, na ministerialne podwyżki nie ma szans.
    - Niektórzy moi dyrektorzy departamentów mają wyższe płace niż ja.
    - Wiem o tym – przyznał. – Na razie jednak wygląda to na węzeł gordyjski. Nie da się i już! Taki mamy klimat…

    Kiedy wróciłem do domu, Dorotka pracowała w gabinecie. Przerwała jednak zajęcia i poszliśmy porozmawiać do salonu. Zdałem jej relację z rozmowy, a wtedy mnie pochwaliła.
    - Dobrze zrobiłeś. Nie warto handryczyć się wtedy, kiedy nie ma szansy na sukces. Mam nadzieję, że na tym to się skończy.
    - Miałem podobne odczucie, dlatego zrobiłem tak, a nie inaczej. Nie chciałbym mieć w Cichockim wroga, on zbyt dużo może.
    - Owszem, dużo. Ale nie wszystko, nie masz się czym przejmować. Co będziemy robić wieczorem?
    - Nie wiem, nie myślałem o tym. Masz jakąś propozycję?
    - A ty?
    - Ja to bym się teraz zdrzemnął z pół godziny…
    - Sam? – zawołała.
    Wszystko stało się jasne.
    - Absolutnie niekoniecznie! – uśmiechnąłem się do niej.

    Bez szampana, bez żadnego dopingu, wylądowaliśmy w sypialni i wreszcie kochaliśmy się po naszemu. Pieszcząc się, całując i nikt nam w niczym nie przeszkadzał. Żadne też słowo na temat wczorajszego wieczoru nie padło. Byłem w siódmym niebie! A potem zasnęliśmy grzecznie, jak to zazwyczaj bywało. I spaliśmy, dopóki nie odezwał się dzwonek do drzwi.

    - Tomek, obudź się! – szarpała mnie za ramię. – Ktoś jest na działce i to za drzwiami.
    - Gdzie? Co? – mruczałem, jeszcze niezbyt przytomny. Ale świadomość wróciła, kiedy dzwonek odezwał się znowu.
    To nie był dzwonek przy bramce wejściowej. Ktoś był tuż za drzwiami. Ktoś, kto pokonał zabezpieczenia przy wejściu na działkę.
    Zerwałem się z łóżka, w pośpiechu nałożyłem letnie spodenki i pobiegłem w stronę wejścia. Przez wizjer rozpoznałem Oksanę, pomocnicę Heleny, dlatego bez wahania zwolniłem zamki w drzwiach.
    - Witaj Oksana, wejdź! Co się stało?
    - O… jest pan… Dobry wieczór!
    - Dobry… Co się stało? – powtórzyłem, zaniepokojony.
    - Menty zadierżali panią Helenę! – wypsnęło się jej po rosyjsku.
    Gorący prąd przeszedł mi przez ciało, ale szybko ochłonąłem.
    - Wejdź! – powtórzyłem, prowadząc ją do salonu.

    Różowo to się nie przedstawiało.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  6. #6

    Domyślnie

    Wiedziałem jak to wygląda. Pomieszczenie od sześciu do dziesięciu metrów kwadratowych. Miało małą drewnianą scenę w narożniku i nic więcej. Nic!!! W tym pomieszczeniu niczego nie było! Oczywiście, wszystko wewnątrz było zarzygane, obesrane, oplute, nigdy nie myte i nieczyszczone… Tak to na wschodzie wygląda.
    Izba zatrzymań. Nie ma na czym usiąść, nie ma o co oprzeć dłoni, nie ma nic!!! I zatrzymany nie ma też żadnych praw. Dopóki nie będzie łapówki.

    - Kawy, herbaty, wódki? – zapytałem, sadzając ją w fotelu.
    - Kawy. Ale ja sama zrobię, można? – spojrzała na mnie i nie czekając na odpowiedź, ruszyła do kuchni. Znała tu każdy zakątek, nie było w tym nic dziwnego.
    Zanim jednak uruchomiła ekspres, pojawiła się Dorotka.
    - Dzień dobry! – zaskoczyła ją. – Może w czymś pomóc?
    - Dzień dobry pani! – Oksana wcale się nie zmieszała. – Nie, dziękuję, ja tylko na chwilę…
    - Lepiej usiądź i opowiadaj! – zażądałem. – Kawę ja ci zrobię.
    - Dobrze… – westchnęła, po czym usiadła na stołku przy wyspie.
    - Opowiadaj wszystko od początku! – powtórzyłem, już z kuchni.
    - Wyjechaliśmy zaraz tylko jak to się stało…
    - Co się stało? – przerwała jej Dorotka.
    - Milicja zatrzymała panią Helenę! – rzuciłem krótko.
    - Jak to… Za co? – Dorotka była wyraźnie zaskoczona.
    - Już pani mówię… Pojechaliśmy wszyscy do Lidy na zakupy i tam pani Helena chciała zapłacić swoją kartą…
    - I za to? – Dorotka nie wytrzymała.
    - Tak, bo karta nie była na panią Helenę…
    Postawiłem filiżankę przed Oksaną i spojrzeliśmy z Dorotką po sobie. Wszystko stało się nagle jasne.

    Helena posługiwała się kartą na moje nazwisko, bo na mnie figurowało konto służące do utrzymania posesji i mieszkania. Z niego płaciła zaopatrzenie, z niego też regulowała rachunki, których Dorotka nie uwzględniła w stałych zleceniach. Z niego tak samo miała prawo korzystać na potrzeby własne. I to bez ograniczeń. Takie prawo nadała jej Dorotka, która ten rachunek zasilała.
    To konto było utworzone jeszcze wtedy, kiedy całe moje zarobki pochłaniały koszty rozwodu z Martą. Dorotka nie chciała, bym na zewnątrz występował jako golec, więc konto założyła na mnie i tak już zostało. Ja miałem do niego swoją kartę, Dorotka również, a trzecią miała Helena. I chociaż my dwoje rzadko z nich korzystaliśmy, to przecież na wszystkich występowało moje nazwisko, jako posiadacza rachunku. Ja pieprzę! W Polsce nikomu to nie przeszkadzało, ale za granicą… Komuś przeszkodziło.

    Oksana potwierdziła nasze przypuszczenia. Kiedy po zakupach doszło do płacenia, kasjerka znająca język polski zorientowała się, że karta jest wystawiona na osobę płci męskiej. I wezwała milicję. A wtedy nie pomogły żadne tłumaczenia, Helena została zatrzymana do wyjaśnienia sprawy.
    - Z kim teraz przyjechałaś? – zapytała nagle Dorotka.
    - A taki… kuzyn daleki. Ma wizę litewską, to go wpuścili…
    - Idź po niego! Musicie coś zjeść i chwilę odpocząć, my się w tym czasie naradzimy. Kuchnię znasz, macie więc do dyspozycji wszystko co znajdziesz. Nakarm go i nie żałuj niczego. Za kilkanaście minut wrócimy tutaj.

    Dyskutować mogliśmy już tylko o szczegółach. Było oczywistością, że jako właściciel rachunku muszę pojechać do źródeł, aby osobiście zaświadczyć o niewinności pani Heleny. I to bardzo pilnie! Problem jednak był w tym, że jutro Anna wracała do pracy i na kolegium ministerstwa miałem zdać jej relację ze swoich rządów. Cholera…
    - Tomek, ty masz wizę białoruską? – Dorotka nie zapominała o ważnych sprawach.
    - Mam. Służbową i dodatkowo w służbowym paszporcie. Miałem prowadzić rozmowy z moim odpowiednikiem na temat rozbudowy infrastruktury przejść granicznych przed podpisaniem umowy o małym ruchu granicznym.
    - Czyli jest ważna?
    - Pewnie tak. Rozmowy się nie odbyły, strona białoruska poprosiła o ich odłożenie na wrzesień, bo teraz byli bardzo zajęci zbiorem plonów. Nie mieli więc czasu na jakieś tam, międzyrządowe rozmowy.
    - Mógłbyś więc jechać niemal zaraz?
    - Teoretycznie tak. Nie wiem tylko co na to powie Anna. Wszystkie plany biorą w łeb…
    - Zadzwoń do niej pilnie, musimy wiedzieć na czym stoimy.

    Anna wysłuchała mnie w spokoju, po czym westchnęła głośno i znacząco.
    - No cóż, skoro musisz, to musisz. Jedź więc i powodzenia!
    - Aniu, profesor Jachimiak jest w kursie wszystkich spraw, ściśle z nim współpracowałem. Poza tym nie przewiduję jakiejś długiej nieobecności, na wtorek powinienem wrócić.
    - Cieszy mnie to. Słuchaj, chcesz wyjechać na wizę służbową?
    - Muszę, nie mam innej.
    - W takim razie zgłoś to dyżurnemu w ministerstwie spraw zagranicznych. Numer telefonu znajdziesz w swoim aparacie. Obowiązkowo!
    - Takie zasady obowiązują?
    - Nie inaczej.
    - Nigdy tego nie robiłem.
    - Robiły to za ciebie sekretarki, a teraz nikt nie wie o twoich planach, musisz więc sam to załatwić. Powtarzam, absolutnie koniecznie!
    - Dobrze, już dzwonię. I dziękuję ci!

    Dyżurny przyjął zgłoszenie, po czym zapytał beznamiętnym głosem.
    - To jest wyjazd w sprawach prywatnych?
    - Tak, niestety tak. I to bardzo pilny. Sprawy… powiedzmy rodzinne.
    - Rozumiem. Czy pana przełożeni wiedzą o planowanej podróży?
    - Tak. Powiadomiłem o tym panią minister Annę Lechowicz i uzyskałem jej zgodę.
    - Dobrze. Jaki jest planowany kierunek wyjazdu pana ministra?
    - Grodno i dalej w tym kierunku, aż pod litewską granicę. Dokładnej nazwy miejscowości jeszcze nie znam.
    - Proszę poczekać chwilę przy aparacie, sprawdzę czy mam właściwy numer pańskiego telefonu.

    Odezwał się po minucie.
    - Halo?
    - Tak?
    - Proszę pozostać na razie blisko aparatu. Za kilkanaście minut będę miał dla pana ważne informacje.
    - Dobrze, dziękuję.
    Po mniej więcej kwadransie, telefon się odezwał.
    - Barycki, proszę!
    - Panie ministrze, przekazałem informację o pana przyjeździe konsulowi Derkaczowi w Grodnie. Będzie pana oczekiwał na przejściu granicznym po stronie białoruskiej. Za chwilę wyślę panu SMS-em numer jego telefonu. Proszę skontaktować się z nim bezpośrednio tuż przed wyjazdem z Warszawy, określając prawdopodobny czas przyjazdu na granicę i drugi raz zadzwonić przy dojeździe do przejścia po stronie polskiej. Kolejki pana nie obowiązują, to pan chyba wie?
    - Tak, wiem.
    - Pan konsul przejmie pana ministra na przejściu i od tej chwili bardzo proszę uwzględniać wszelkie jego sugestie. To bardzo ważne, uczulam pana na te kwestie! Natomiast z mojej strony chyba to wszystko, co miałem panu do przekazania. Życzę spokojnej i pomyślnej podróży!
    - Dziękuję panu bardzo!

    Zrelacjonowałem rozmowę Dorotce, a wtedy zakrzątnęła się, wyjęła z torebki plik banknotów, po czym objęła mnie jakoś niezdarnie, ucałowała i… zaskoczyła jak nigdy dotąd.
    - Jedź, kochanie, jedź! I wracaj tutaj z Heleną! Nigdy cię jeszcze nie prosiłam tak, jak proszę teraz! Zrób wszystko co tylko możliwe, przekup całą milicję, tylko wracaj z Heleną! Będę na was czekała!
    Wyglądało na to, że moja żona poczuła się osobiście winna powstania całej sytuacji. Nie mogłem jej zawieść w żadnym calu.
    - Dobrze, że się przespałem – zauważyłem. – Będę mógł jechać przez całą noc. Bądź spokojna. Jeszcze nie zapomniałem, jak należy działać na wschodnich terytoriach. Mam w tym przecież niemałe doświadczenie.
    - Oby… oby… – wzdychała, jakby broniła się przed szlochaniem.

    Pierwszy raz w życiu ujrzałem Dorotkę rozklejoną. Tym bardziej nie mogłem sprawić jej zawodu.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  7. #7

    Domyślnie

    Podróż do granicy przebiegła bez zakłóceń. Misza, kierowca który przywiózł Oksanę, dostał obietnicę, że wszystkie mandaty mu zrekompensuję. Dlatego trzymał się równo za moim jeepem, mimo wszelkich ograniczeń prędkości. Zwalnialiśmy tylko w miastach, poza tym wielokrotnie przekraczaliśmy dopuszczalną prędkość. O dziwo, nikt nas nie zatrzymał na całej trasie. Policja spała mimo końca weekendu. Może dlatego, że nie był to kierunek zbyt oblegany o tej porze, drogi były raczej puste.
    Na samym przejściu przeholowałem jego samochód za sobą, mimo to poddano ich kontroli paszportowej i celnej. Przeszli ją bez problemów. Oksana miała kartę Polaka, Misza wizę na kraje unijne wydaną na Litwie. Poważniejszych pytań nie było.

    Natomiast po białoruskiej stronie popłoch był niemały. Mimo późnej pory, pan konsul Andrzej Derkacz czekał na mnie, co zaowocowało również obecnością szefa służb placówki białoruskiej. Przeszkód jednak nikt nie stwarzał, a przy okazji moi białoruscy towarzysze również poddani zostali zaledwie kontroli pobieżnej. Derkaczowi jednak nie całkiem to się spodobało.
    - Panie ministrze, proponuję panu teraz przejazd do konsulatu, jednak pańskich towarzyszy tam nie wpuszczę, nie mam takiego prawa. To co panu przekażę, może się rozgrywać wyłącznie pomiędzy panem a mną.
    - Pouczono mnie bym się panu podporządkował, proszę zatem działać. Mogą poczekać na ulicy, nie obrażą się. Tym niemniej, nie mogę z nich zrezygnować, bo tylko oni wiedzą gdzie mam jechać, ja takiej wiedzy nie mam.
    - Dość specyficzna sytuacja, ale proszę jechać za mną. Szczegóły opowie mi pan później.

    Ponad pół godziny spędziliśmy nocą w konsulacie, dyskutując o możliwych wariantach rozwiązania sytuacji. Derkacz, początkowo nieufny, kiedy dowiedział się o latach spędzonych przeze mnie na wschodzie, złagodniał zdecydowanie.
    - Co ja mogę pana uczyć, pan to sam zna. Tu się nic nie zmieniło.
    - Tak też myślę. Problem może pojawić się w tym, że to jest region blisko sąsiadujący z polską enklawą na Litwie. Tam mogą pojawiać się inne poglądy, inne podejścia do spraw narodowości, szczególnie ze strony milicji.
    - Nie mamy takich sygnałów, to nie powinno stanowić przeszkody.
    - Oby. No cóż… tak czy inaczej, muszę tam jechać. Powiem panu więcej. Bez załatwienia tej sprawy, nie mam po co wracać do domu!
    - Aż tak?
    - Ano tak – westchnąłem. – I nie ma przeproś! Panią Helenę wyciągniemy tak czy inaczej, ale dla mojego honoru liczy się czas. To jest nasza rodzina, to jest pupilka mojej żony i sami ją w to wpakowaliśmy. Teraz więc musimy to naprawić.
    - Dobrze. Mam zatem pomysł. Proszę zostawić tutaj swój pojazd, dam panu samochód z rejestracją dyplomatyczną. Łatwiej będzie się panu poruszać. A gdyby coś poszło nie tak, nikt nam nie zarzuci, że wysoki polski urzędnik kombinował coś incognito na obcym terytorium. Pan będzie kryty i jednocześnie zamknie pan gęby swoim rozmówcom, jeśli przyjmą… pana warunki. Nie będą się mogli powoływać na nieświadomość.
    - To by było niezłe.

    Słońce już wstało, kiedy dojechaliśmy do dużej, drewnianej chaty w jakiejś wsi. Fasadę miała malowaną, otaczało ją mnóstwo kwitnących kwiatów, a poza tym niemal wszystko przypominało mi wieś mojego dzieciństwa. Te fantastyczne, kwiatowe zapachy… Gdyby nie cholerne zmęczenie, na pewno od razu przeszedłbym się drogą i podziwiał widoki. Nie byłem jednak w stanie.
    W odróżnieniu od Polski, trzy razy nadziałem się na patrole milicji drogowej. Mógłbym ich zwyczajnie zlekceważyć, moja lancia nie podlegała kontroli, ale nocą tego nie widzieli. A kiedy już się zatrzymałem, wolałem im zapłacić i uniknąć kwękania, że chytre Lachy umieją się ustawić. Oni z tego żyli, a dla mnie te dziesięć czy dwadzieścia dolarów nie stanowiło problemu. Tym bardziej, że wciąż holowałem za sobą auto Miszy. Jego nie mogłem obciążać tak wysokimi kosztami. Nie wiem nawet czy menty zauważali moje dyplomatyczne numery. Nie wspominali o tym. Może nie chcieli widzieć…


    Oksana wysiadła z samochodu i otwarła bramę, zachęcając do wjazdu na podwórko. A potem zaprowadziła mnie do domu.
    Znowu te wspomnienia… Tej wykrochmalonej pościeli i góry poduszek na łóżkach.
    - Dojechaliśmy – rzekła spokojnie. – Myślę, że potrzebuje się pan odświeżyć, a potem chwilę przespać.
    - Owszem.
    - Tu jest łazienka – pokazała mi drzwi – a tutaj był pokój dla pani Heleny. Niestety, nie mamy innych pomieszczeń reprezentacyjnych.
    - Cicho! – przerwałem jej. – Misza jeszcze jest? Niech przyniesie mi bagaże. Otwórz wtedy walizkę, na wierzchu znajdziesz puszkę piwa. Przynieś mi ją do sypialni. Potem koniecznie wyprasuj którąś z koszul, muszę w dzień wyglądać jak należy. Ile mamy czasu?
    - Jest wpół do szóstej…
    - Do dziewiątej jest zatem trzy godziny. Powinno wystarczyć.
    Piwo w ilości nie większej niż butelka, od najdawniejszych, studenckich czasów było dla mnie niezawodnym środkiem nasennym w przypadku stresu. Dobrze zatem przygotowałem się do czekającej mnie rozgrywki.

    Kiedy mnie obudziła, miałem początkowo wrażenie deja vu. Coś mi się zgadzało, coś nie zgadzało… zupełnie nie wiedziałem gdzie jestem. Świadomość powróciła szybko, kiedy wyszedłem z gościnnego pokoju.
    Tutaj byli, jak się okazało tylko jej dziadkowie. Wyglądali na sympatycznych. Znacznie gorzej prezentowała się sytuacja za oknem, na podwórku. Zgromadziła się na nim chyba z połowa całej wsi.
    Tknęło mnie coś. Polityką nie miałem zamiaru się dzisiaj zajmować.
    - Wybaczcie że zapytam. Co to w ogóle oznacza? – zapytałem po prezentacji, gestem wskazując okno.
    - A co ma być? – zdziwił się jowialny jegomość. Zrozumiałem, że to najstarszy członek rodziny. – Ludzie są ciekawi świata. Przyszli pana zobaczyć.
    Mówił ze śpiewnym, kresowym akcentem, ale wyraźnie i dobitnie.

    - A ja to różnię się czymś od was?
    - Ano… nie wiadomo. Każdy chce zobaczyć na własne oczy.
    - Niesamowite – roześmiałem się. – Wszyscy tutaj rozmawiają po polsku? – zmieniłem temat.
    - A jakże? – odparła gospodyni z lekkim zdumieniem. – W Polsce żyli dziadowie i nigdzie nie wyjeżdżali. To i tak się czujemy.
    - I bardzo słusznie. Proszę mi jeszcze powiedzieć… – postanowiłem zaatakować. – Helena to wasza kuzynka?
    - No… stąd jej przodki się wywodzą, to i ona sama chyba też.
    - A jakie jest pokrewieństwo?
    - Po co to wam potrzebne? – wtrącił starszy pan.
    - Tak tylko pytam…
    - To niech nie pyta! – uciął zdecydowanie.
    - Dobrze, nie będę – zrezygnowałem.
    Zaspany popełniłem poważny błąd. Zbyt wcześnie zadałem to pytanie.
    - Oksana…
    - Tak?
    - Kto mi pokaże siedzibę milicji?
    - Ja. Ja sama pojadę.
    - Dobrze, przygotuj się już, zaraz jedziemy.

    Kilkanaście minut po dziesiątej podjechaliśmy pod siedzibę milicji w Lidzie. Niewielkie, senne miasteczko nie odróżniało się na pozór od wielu innych w tym kraju. Może gdybyśmy wysiedli z samochodu i zaczęli rozmawiać po polsku, okazałoby się, że większość przechodniów zna ten język. Ale nie wysiadaliśmy. Nie miałem okazji przekonać się o tym na własne uszy.
    Natomiast posterunek milicji był tak samo odrapany jak wszystkie inne.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  8. #8

    Domyślnie

    Ponad pół godziny trwały moje negocjacje z komendantem tego przybytku. Widziałem, jak jest rozrywany przez dwie opcje. Miał przed sobą osobę, o której praktycznie nic nie wiedział, ale doniesiono mu, iż przyjechałem samochodem na numerach dyplomatycznych. Znalazł się więc w sytuacji jak osiołek z bajki, któremu w żłoby dano. Jeśli uniesie się honorem i mnie zlekceważy, może albo dostać pochwałę, albo po uszach. I to solidnie. Jeśli z kolei przyjmie kasę, to… może być podobnie. To zależało od tego, kto z szefostwa o sprawie się dowie.
    Dlatego moim najważniejszym zadaniem było przekonanie go, że na razie nikt o tym nie wie i wiedzieć nie będzie, jeżeli będzie milczał.
    - I co zrobimy? – prowokowałem. – Ma pan przed sobą właściciela konta, potwierdzam też upoważnienie zatrzymanej do dysponowania kartą bankomatowa, czyli powód zatrzymania jej znikł. Więc jak, dogadamy się?
    - Nie mogę pominąć faktu, że takie zdarzenie miało miejsce. Została zatrzymana i teraz decyzja należy do sądu, nie do mnie. Zatrzymanie odbyło się publicznie…
    - Komendancie, będzie pan powodem międzynarodowego skandalu! Chce pan tego?
    - Ja zrobiłem to, co powinienem.

    Rozmowa była dziwna, bo ja mówiłem po polsku, on zaś odpowiadał po rosyjsku, co nam zupełnie nie przeszkadzało w rozumieniu się nawzajem. Ale nadchodził czas kiedy musiałem nacisnąć, a wtedy i ja przeszedłem na rosyjski, podnosząc głos.
    - Nie pierdol mi tu, bo przychodzę do ciebie jak do człowieka! Gdybym chciał cię zgnoić, to byś już nie istniał! Rozmawiam z tobą uczciwie, bo tutejsza społeczność dobrze o tobie mówi, ale jeśli będziesz się upierał, mnie to będzie kosztowało dodatkowe kilka dni pobytu, ale ty pożegnasz się ze służbą na zawsze, rozumiesz? Ja się spotykam z waszymi ministrami i zawsze potrafię coś szepnąć, bo oni też mają do mnie tego typu sprawy. Nie wkładaj więc ręki między drzwi, bo ci ją przytrzasnę! Za wysoko sięgnąłeś, uważaj zatem! I zapamiętaj, jeśli ten fakt zostanie ujawniony, to będziesz skończony na zawsze! Państwo cię nie obroni, bo przy jakichkolwiek rozmowach między naszymi krajami będzie warunek, abyś ty został wydalony ze służby. Wybieraj więc! Albo się dogadamy, albo zrobię z tego sensację!

    - Jak mamy się dogadać?
    - Ile chcesz? – rzuciłem krótko.
    Żelazo należało kuć na gorąco. I chyba dobrze zrobiłem, bo wahał się krótko.
    - Pięćset…
    - Niemało – pokręciłem głową raczej dla wrażenia. – Ale dobrze, dostaniesz pięćset. Wydaj polecenie wypuszczenia tej pani.
    - Ale…
    - Powiedziałem, że dostaniesz! – rzuciłem ostro i zadziałało.
    - Tak jest!
    Po minucie witałem się z zabiedzoną Heleną.
    - Niech pani wyjdzie na zewnątrz odetchnąć świeżym powietrzem, tam gdzieś jest Oksana. Ja mam tu jeszcze jedną sprawę do załatwienia.
    - O matko! Co za ruina, a nie areszt…
    - Nic to, zaraz zakończymy.

    Wróciłem do komendanta i sprawdzając czy w razie nikt tego nie widzi, dość ostentacyjnie podałem mu pięć studolarowych banknotów, komentując to po rosyjsku, ale znacznie już łagodniej.
    - Jakby ktoś o to pytał, to i owszem, przyjechałem tutaj do pana. Trochę porozmawialiśmy i całe nieporozumienie zostało od razu wyjaśnione. Przedstawiłem się, pokazałem dokumenty właściciela rachunku, dlatego zatrzymana została zwolniona, gdyż brakło podstawy do takiej sankcji. Rozumiemy się?
    - Tak…
    - A teraz niech pan posłucha. Ja się tym chwalił nie będę. Nie mam zamiaru panu szkodzić. Co natomiast pan zrobił i jakie to będzie miało skutki…
    - Nikomu o tym jeszcze nie mówiłem…
    - Życzę więc powodzenia! Obyśmy się spotykali na weselach, a nie na pogrzebach!
    - I wzajemnie!

    Mimo osiągniętego sukcesu, odetchnąłem z wielką ulgą opuszczając ich progi. Poznany w Moskwie sposób rozmowy w takich sytuacjach zdał egzamin, chociaż w pewnym momencie nie byłem pewien, czy nie zepsuję całej akcji. Dopiero kiedy przeszedłem na „ty”, komendant się ugiął. To w Moskwie zauważyłem, że duża pewność siebie przy podobnych rozmowach jest kluczem do sukcesu.
    Interweniujący milicjant nigdy nie wiedział z kim ma do czynienia, bo cywil jest cywilem. Dlatego czasem nadziewał się na minę. Ja wprawdzie miałem kontakty w sferach handlowych, ale nie było żadną tajemnicą, że większością moskiewskich firm zarządzali dawni oficerowie KGB. A oni nie znali lęku przed milicją, wciąż mając zaplecze w dawnych strukturach. Kiedy wiec cywil przeszedł na „ty” rugając funkcjonariusza, ten przeważnie kładł uszy po sobie. Czuł, że źle trafił i może sobie narobić kłopotów. Wtedy też przestawał widzieć i słyszeć cokolwiek. Ot, taka egzotyka.
    Jak widać, działała nie tylko w Moskwie i nie tylko dawniej.

    Było jeszcze przed południem, kiedy triumfalnie wróciliśmy z Heleną do wsi. Z podwórka domu Oksany zadzwoniłem wtedy do Dorotki oznajmiając o sukcesie ekspedycji i zapowiedziałem nasz powrót do Polski mniej więcej w późnych godzinach wieczornych. Ależ byłem naiwny! Kiedy nastał wieczór, byłem wciąż w tym samym miejscu, ugotowany niczym niebiańskie stworzenie…
    Nie wiem czy wesela tak tu wyglądają, ale coś takiego przygotowano na powrót Heleny. Cale mnóstwo stołów zastawionych wszelkimi ziemskimi dobrami, a że to ja byłem głównym sprawcą jej powrotu… horror! Helena zresztą osobiście o to zadbała. Kiedy próbowałem odmówić jakiegoś toastu z miejscową starszyzną, przysiadała się do mnie i osobiście do tego zachęcała. Jak nigdy dotąd. W ten sposób wykończyła mnie grubo przed północą.
    Zwyczajnie, byłem na granicy urwania filmu. Nie protestowałem więc kiedy Irina dość wcześnie odprowadziła mnie do łóżka.

    Dobrze zrobiła. W nocy budziłem się kilkakrotnie z suchym gardłem, ale jakaś zimna mikstura, którą zostawiono mi przy łóżku, łagodziła przejawy strasznego kaca i pozwalała spać nadal. To chyba dlatego rano mogłem już myśleć w miarę normalnie, chociaż za kierownicę absolutnie się nie nadawałem. Dopiero po obiedzie zdecydowałem się jechać i to tylko dlatego, że mój status dyplomatyczny wykluczał kontrolę samochodu i kierowcy, a przed wieczorem musiałem znaleźć się w Grodnie.
    Z Dorotką nie rozmawiałem, robiła to za mnie Helena. Robiła skutecznie i na granicy czekali na nas koledzy pana Kazimierza. Całe szczęście, bo bałbym się jechać swoim jeepem. W Polsce żaden status dyplomaty mnie nie chronił.
    Takim oto sposobem udało nam się w końcu wrócić do Warszawy, gdzie Dorotka powitała nas z autentyczną radością. Szampana jednak nie wypiłem. Bałem się reakcji własnego organizmu na alkohol.

    Dopiero po paru dniach dowiedziałem się, że cała ta impreza była zaplanowana wcześniej i odbyła się na mój koszt. Znaczy nie mój, tylko za resztę pieniędzy, które dała mi Dorotka. Pięćset zapłaciłem komendantowi, resztę powierzyłem Helenie, jednak do kraju nie przywiozła nic. A co dopłaciła z konta…

    Dowcipna kobieta z tej Heleny. Byłem niemal w jej mateczniku i tak naprawdę, niczego się tam o jej pochodzeniu nie dowiedziałem. Dopiero po paru dniach, już w domu, puściła nieco pary na ten temat.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  9. #9

    Domyślnie

    Byliśmy tylko we dwoje. Dorotka wyleciała do Stanów po chłopców, ja natomiast jadłem kolację, tradycyjnie powróciwszy z pracy późno. Przygotowywałem się do dłuższego urlopu, musiałem więc przekazać sprawy w biegu, zdać Annie relacje z całości prowadzonych podczas jej nieobecności tematów, a także zadbać o swoją ekipę asystencką i załatwić mnóstwo spraw bieżących. Ciągle nie wyrabiałem się w ośmiu godzinach.
    Helena podała mi kolację na wyspę, bo tak sobie zażyczyłem. Jadłem więc, obserwując jak krząta się po kuchni, coś tam jeszcze porządkując.

    - Jak drogocenne zdrowie, pani Heleno? – zagaiłem żartobliwie. – Nic się teraz pani nie śni po nocach?
    - Mnie? – wydęła usta, zrozumiawszy mój przytyk. – Niedoczekanie ich! Ależ wychodek mają na tym posterunku… przepraszam! Zapomniałam że jest pan w trakcie kolacji. Więcej nie będę.
    - Nie szkodzi, ja takie posterunki znam z autopsji – roześmiałem się.
    - Pan? A skąd?
    - Pomińmy to milczeniem, stare dzieje.
    - Panie Tomaszu…
    - Tak?
    - Może kusztyczek? – zaczęła kusić.
    - Nie! – wstrząsnęło mną. – Nie wiem czy doszedłem już do siebie. Ten samogon mają tam straszny. Wchodzi lekko, ale bałagan w głowie robi nieziemski.
    - Ja mam nalewkę leczniczą, na bazie głogu. Przekona się pan, że uleczy. Naprawdę!
    - A jak nie?
    - To posprzątam po panu, niech stracę! – roześmiała się. – Więc jak? Spróbuje pan?
    - Na pani odpowiedzialność.
    - Niech będzie na moją.

    Zakrzątnęła się i po chwili na stole pojawiła się pękata butla, z której napełniła dwa niewielkie naparstki. Trunek miał przyjemny, transparentnie karminowy kolor, w którym grało światło kuchennego oświetlenia.
    Helena usiadła na stołku obok.
    - Dla zdrowotności! – wzniosła toast.
    - Oby! – wypiłem zawartość nie czekając. Była większa szansa, że mi nie zaszkodzi.

    Niewątpliwie, był to alkohol z gatunku mocnych. Przeszedł jednak przez gardło niczym oliwa, zostawiając na kubkach smakowych bukiet aromatów i smaków pełnego lata.
    - Znakomite! – pochwaliłem. – Oj… takie coś to mógłbym pić.
    - Przecież wiem co robię – uśmiechnęła się. – Doprowadziłam pana do choroby, to i uleczyć muszę. Moja wina i powinnam pana przeprosić, tylko… ja wtedy… musiałam tak zrobić…
    - Dlaczego? Co pani musiała?
    - To dłuższa historia.
    - Proszę więc na drugą nóżkę i chętnie posłucham.
    - Na drugą i owszem, ale najpierw proszę skończyć kolację. Siedzenie na stołku niezbyt mi odpowiada.
    Przenieśliśmy się więc z pękatą butlą i malutkimi kieliszkami na fotele w salonie, nieco jeszcze wypiliśmy dla zdrowotności, a później popłynęła cicha opowieść.

    Dziwnie toczą się ludzkie losy. Helena odwiedziła miejsce skąd pochodziła jej babka i matka. Oraz ludzi, którzy według opowiadań, byli jej kuzynami. Ale czy byli nimi naprawdę? Tego dokładnie nawet ona sama nie wiedziała. Oni pewnie też. Jeszcze ten cały areszt zabrał jej czas i uniemożliwił ciche poszukiwania własnej historii po okolicy. Helena była tym nieco zmartwiona, jednak bez przesady. Oznajmiła że za rok wybierze się tam na dłużej, bo zaplanowaną podstawę wykonała. A była nią właśnie ta wielka impreza, na której mnie upiła.
    Zaplanowała ją zaraz po przyjeździe, kiedy okazało się, że wcale nie jest przyjmowana z zachwytami, mimo że Irinę traktowała w Polsce wręcz jak kuzynkę. Wiejskie zaszłości tamtejszych ludzi okazały się silniejsze, a w dodatku niezrozumiałe.

    Abym zrozumiał kontekst całej sytuacji, musiała mi wtedy opowiedzieć wszystko, co sama wiedziała o swoim pochodzeniu. A było tego niezbyt wiele. Urodziła się już w Polsce, tuż po wojnie, w jakiejś leśniczówce. Niedaleko granicy z rosyjskim obwodem królewieckim. To tam losy rzuciły jej matkę, która korzystając z pierwszej fali powojennej repatriacji zdecydowała się na wyjazd do Polski.
    Ten właśnie fakt, ten ponoć nagły wyjazd, wywołał niechęć tej rodziny do jej matki, co przeniosło się i na nią. Dlaczego? Tego nie rozumiała i chciała się dowiedzieć prawdy, na razie bezskutecznie.
    Po analizie własnych dokumentów, nie wiadomo w jakim stopniu prawdziwych, przecież to nie były czasy skrupulatnego odnotowywania aktów stanu cywilnego, Helena domyśliła się, że matka była wtedy w ciąży. Swojej rodziny o tym wtedy nie powiadomiła. Przynajmniej tak wynikało z tych niewielu rozmów, jakie udało się jej przeprowadzić podczas tego wyjazdu. Nie chwaliła się więc gospodarzom swoją wiedzą oraz domysłami, grając nieco inną rolę niż to było naprawdę i przemilczając wiele kwestii, znanych tylko jej z matczynych wspomnień.

    O tym jak było później, matka zdążyła jej opowiedzieć. Po przyjeździe do Polski tułała się przez kilka miesięcy niedojadając, aż trafiła na jakiegoś leśniczego, który zaoferował jej posadę i kwaterunek w leśniczówce. Nie wahała się więc i z pocałowaniem ręki przyjęła jego warunki.
    Leśniczy miał żonę w ciąży, w podobnym stadium zaawansowania i to była już druga próba tej pani. Niestety, pierwsze dziecko podczas wojny zmarło, gdyż kobieta nie miała pokarmu. Próbowali je żywić mlekiem krowim, ale wywołało to jakąś chorobę i ratunku nie było. Teraz więc, ujrzawszy kobietę z brzuchem i dość pokaźnym biustem, zaoferował jej miejsce pod warunkiem, że gdyby była taka potrzeba, wykarmi również jego dziecko. Poza tym, jeśli jego dziecko przeżyje, będzie mogła zostać ze swoim przy leśniczówce. On jej wtedy pracę zapewni. Warunki więc jak na owe czasy nie były złe.

    Siedemnaście lat przeżyła Helena przy leśniczówce. Mieszkała z matką w stróżówce przy oborze, ocieplonej leśną ściółką. Skończyła cztery klasy szkoły w najbliższej wsi, do której chodziła trzy kilometry w jedną stronę, ale nie czuła się pokrzywdzona przez los. Tak to już jest z czasami dzieciństwa i dorastania, przeważnie są najpiękniejsze. Wraz z matką opiekowały się chudobą gospodarza, gdyż pani leśniczyna wciąż słabowała na zdrowiu.
    Uprawiały ogród, plewiły poletka ziemniaków i kapusty, dbały o sad, chodziły po okolicy zbierając zioła, a poza tym robiły wszystko, co tylko pan leśniczy zlecił. A że był to prawdopodobnie dawny szlachetka bez ziemi, mający jednak poczucie własnej godności, nie gnębił ich nadmiernie i nie prześladował.
    Helena miała w leśniczówce mlecznego brata, którego wykarmiła jej matka. Franciszek, bo tak miał na imię syn leśniczego, dopóki był malcem, nie stanowił żadnej przeszkody. Często nawet bawiła się z nim, bo i z kim miała to robić? Kiedy jednak ukończył siedem klas, został wysłany do jakiejś szkoły z internatem, a kiedy wrócił na wakacje, to już nie był ten sam Franciszek. Lekceważył nie tylko Helenę, ale i jej matkę. Nic jednak sobie z tego nie robiły, schodząc mu po prostu z drogi.

    To wtedy, podczas wypraw nie tylko do lasu, Helena dowiedziała się, że babka była naczelną kucharką u jakiegoś polskiego dostojnika i przekazała matce wiele nieznanych tutaj przepisów kulinarnych, zasad nakrywania stołu, usadzania gości na przyjęciach, a także różne zasady dworskiej etykiety. Ale ten dostojnik został potem aresztowany przez carską ochranę, a jego dwór skonfiskowany.
    Wielmoża prawdopodobnie liczył się z taką możliwością, bo najbliższą służbę rozparcelował wcześniej warunkowo po wiejskich gospodarstwach w swoim majątku i w taki sposób babka znalazła się w tej rodzinie, którą nawiedziliśmy. Pytanie było teraz tylko takie. Czy był to przypadek, czy rzeczywiście łączyły ją z nimi wcześniej jakieś więzy krwi?

    O przodkach babki, jej pochodzeniu, Helena nie wiedziała niczego, chociaż były przesłanki, że dziadek podzielił los swojego pryncypała. Czyli został wywieziony razem z nim. Albo w tym czasie zmarł lub zginął. Babka została więc we wsi tylko z córką. Kim był dziadek, skąd się wziął, też nie było już wiadomo.
    Nie było też jasne, jaka była między nimi różnica wieku, ale chyba spora, bo inaczej nic by się nie zgadzało. Tak samo zresztą jak z Heleną. Kiedy się urodziła, matka miała podobno trzydzieści dziewięć lat! Wiek w tamtych czasach zupełnie dziwaczny jak na macierzyństwo.
    Poród jednak zniosła ponoć nie najgorzej. Helena okazała się zdrowym dzieckiem i rosła bez większych problemów. Niestety, kiedy zbliżała się do siedemnastu wiosen, jej matka zmarła. Prawdopodobnie na zapalenie płuc, ale kto to wie na pewno? W każdym razie Helena została sama i nie bardzo wiedziała co ma ze sobą począć. Obowiązki w gospodarstwie znała dobrze i dawała sobie radę, więc do lata została jeszcze przy leśniczówce. Do czasu, kiedy z internatu powrócił jej mleczny brat.

    Dużo mu się wydawało. Helena nie miała już obrończyni, więc kiedy pewnego wieczora wdarł się do stróżówki i bez ceregieli zabierał do jej zgwałcenia, przyłożyła mu żelaznym pogrzebaczem w głowę.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  10. #10

    Domyślnie

    Zbyt celnie trafiła. Młodzieniec zalał się krwią i na chwilę stracił przytomność, co wykorzystała żeby pozbierać swoje manatki i zwyczajnie uciec do lasu. Tu się nie bała, las znała od podszewki i w wybrany punkt trafiła mimo ciemności. Od dawna miała tam miejsce przygotowane na różną ewentualność, chociaż nie o takich okolicznościach myślała.
    Była to zapomniana, zapewne poniemiecka ambona na skraju leśnej polany. Dawno nie używana, bo gałęzie kruszyny, tego bujnie rosnącego leśnego chwastu już zasłaniały z niej widoki i nikomu to nie przeszkadzało, nikt jej nie wyciął. Helena też tego nie zrobiła. Naprawiła jednak kiedyś zbutwiałe już szczeble drabinki, wymieniła przegniłą deskę podłogi, poprawiła daszek i w taki sposób uzyskała prywatny azyl, nieznany nawet matce. Zrobiła też siennik wypchany ususzoną trawą z polany, podczepiła go pod daszkiem, aby nie zamakał przy zacinającym deszczu, mogła więc tutaj nawet spać nie bojąc się dzików, których w okolicy było całe zatrzęsienie.
    Wszystko miała zaplanowane i wypróbowane, na miejsce dotarła bez przygód i ułożyła się do snu, okrywając starym płaszczem. Miała szczęście w nieszczęściu, noc była ciepła i na deszcz się nie zanosiło. Kiedy jednak rankiem wróciła do leśniczówki, gospodarz kazał jej się wynosić na zawsze. Synowskiej krwi nie zamierzał puścić płazem.

    Nie zmartwiła się wcale. Była zbyt młoda by się tym przejmować, poza tym czasy już się zmieniły. To nie była opcja powojenna, kiedy nikt do końca nie wiedział co będzie jutro. Można było wtedy zauważyć początki turystyki. Ludzie przyjeżdżali w te okolice aby odpocząć, każdy jednak jeść potrzebował. Helena zaczęła wtedy pochód przez mazurskie garkuchnie, aż w końcu wylądowała w Czyżynach.
    Nigdzie wcześniej nie zagrzała miejsca. Wychowana poza światem, nie rozumiała jego ówczesnych prawideł. Próbowała tłumaczyć, że zna się na gotowaniu. Wprawdzie teoretycznie, bo nie miała do czynienia z odpowiednim surowcem, ale na nikim nie robiło to wrażenia. Prosiła by jej umożliwiono przygotowanie konkretnego dania, spotykały ją jednak wyłącznie kpiny i retorsje w postaci spychania do zmywania naczyń.
    Po kilku próbach położyła więc uszy po sobie i w następnych miejscach już zgodnie współdziałała w produkowaniu masówki, wciąż jednak zmieniając pracę. Szukała czegoś, co przynajmniej w małej części spełni jej, stale obniżające się oczekiwania. Tak trafiła do Czyżyn, gdzie zaistniały dwie kuchnie. Dla turystów i dla wybranych.

    Powiedziała mi, że gdyby nie fakt, iż kuchnia ogólna była i tak na przyzwoitym poziomie w porównaniu do poprzednich, długo nie zagrzałaby tam miejsca. Chciała jednak odpocząć, bo została przyjęta normalnie, a po pewnych wahaniach, stworzono jej możliwość prowadzenia kuchni alternatywnej. To się nie nadawało dla całego ośrodka ze względu na koszty, ale miała okazję pokazać swój kunszt. I potem, z aprobatą pana Michała, zaczęła uczyć wszystkiego miejscowe kucharki, a i od nich nieco się uczyła. Wtedy też postanowiła zostać tu na dłużej.

    Domyśliłem się, że to był przełom. To od tego czasu ma w tym miejscu takie poważanie, a to co robią teraz, jest w głównej części jej zasługą. Wbiła im do głowy, że można. Tylko… skąd takie jej relacje z Dorotką? Biorąc pod uwagę zasłyszaną od Lidki opowieść o pobytach doktorstwa… Pewnie to ich karmiła, oczywiście oprócz samych Segdów. Doktorostwo nie byli zwykłymi turystami, zaś Helena już wtedy brała górę nad ówczesną szefową turystycznej kuchni. Z jej zdaniem już się liczyli. Czego jeszcze się dowiem?
    - Mówi pani, że wcześniej nikt nie był zainteresowany pani rzeczywistą wiedzą i kulinarnymi umiejętnościami?
    - O czym pan mówi? To było jedno oszustwo i cygaństwo! Jeśli mam być szczera, dopiero w Czyżynach zastałam nadużycia na umiarkowanym poziomie i próby karmienia gości czymś więcej niż standardową papką. To było wtedy coś dla mnie. Zostałam w tym miejscu na dłużej i… natknęłam się na Dorotkę, czyli obecną pana żonę. Tak, tak! Najpierw cudowna dziewczynka, wybrana chyba przez bogów, a potem… pełnokrwista dama! Pan chyba wciąż nie zdaje sobie sprawy z tego, kto każdego dnia dzieli z panem łoże…

    - Skąd takie stwierdzenie? Wiemy o sobie bardzo dużo. A zresztą… zastanawia mnie początek naszej znajomości, naprawdę.
    - Dobrze, że pan myśli.
    - Chce mi pani coś powiedzieć?
    - A co mam mówić? Wszystko pan już wie. Trochę czasu minęło…
    - Więc dlaczego ja? Niech mi pani to w końcu powie.
    - Skąd mam wiedzieć? Przecież nie ja pana wybrałam, to nie ja mam z panem dzieci, nieprawdaż?
    - Miga się pani z odpowiedzią…
    - Nie, panie Tomaszu. To nieprawda! Jest faktem, że obserwowałam pana już wtedy, kiedy był pan na imieninach pani Lidki. Pamięta pan te chwile?
    - Oczywiście.
    - Czyli rozumie pan, że ja wyciągnęłam jedynie wnioski. Nie wpływałam na bieg zdarzeń.
    - A może pani to robić? Wiedzę o ziołach chyba pani ma…
    - Mam, oczywiście że mam, ale to nie może być zabawką. Jest zbyt niebezpieczne. Dlatego nie wykorzystuję jej nigdy. Najwyżej tę malutką cząstkę, dotyczącą przypraw kuchennych. To niegroźna działka, w dodatku bardzo pożyteczna.

    - Pani Heleno…
    - Tak? Słucham pana!
    - Czemu pani nie stworzyła własnego stadła?
    - Wiedziałam, że pan o to zapyta. No cóż… tak się moje życie ułożyło i tak musi zostać. Panu też takie wytłumaczenie musi wystarczyć.
    - Czyli nie chce pani tego powiedzieć?
    - Nie. Przedłużeniem mojego życia jest teraz pana żona. Traktuję ją jak własną córkę… Nie! Nie jak córkę. Jak wnuczkę! Wnukom wolno więcej! – zaśmiała się. – I tyle mam w tym temacie do powiedzenia. Będę jej służyła do końca swoich dni, dopóki będę mogła! A że to pan jest jej wybranym, więc i panu, panie Tomaszu. Oraz waszym dzieciom! A teraz proszę, wypijmy dla zdrowotności!
    - Dobrze, ale jeszcze jedno…
    - Tak?
    - Co miała oznaczać ta białoruska impreza? Toż to było niemal wesele!

    - A… tamto. No cóż! Musiałam im udowodnić, że mama miała rację wyjeżdżając, gdyż ten starowinka, Oksany dziadek, od początku się na mnie boczył. I o przodkach nie chciał niczego powiedzieć. Jego zdaniem matka wyłamała się z rodziny, gdyż go nie posłuchała i dlatego ja nie zasługuję na tę wiedzę.
    - Nie bardzo rozumiem. Złamała jakieś zasady?
    - Prawdopodobnie, chociaż nie wiem jakie. To aresztowanie zabrało mi zbyt wiele czasu. Muszę pojechać tam jeszcze raz i to szybko. Za parę lat może już nie być nikogo, kto tamte czasy jeszcze cokolwiek pamięta.
    - I co, liczyła pani że po wódce ktoś ze wsi się odkryje i puści farbę?
    - To też, ale główny cel był inny. Musiałam im udowodnić, że wyjeżdżając do Polski mama była prawa, jak tam mawiają. Czyli wybrała najlepszy wariant i dziadek Teofil nie ma racji. Sukces życiowy i u nich się liczy. Musiałam więc pokazać publicznie, że mnie teraz na takie coś stać! To miało ich ośmielić, złamać zmowę milczenia, która u tych dziadków wciąż trwa! A tą wiedzą nie dzielą się z młodszymi, wszystko zabierając do grobu.

    - Oksana też niczego nie wie?
    - Wiele razy próbowała coś wyciągnąć, bez efektu. Młodzi żyją inaczej, dziadkom to się nie podoba, więc chronią swe tajemnice nie wiadomo po co.
    - Mam jednak nadzieję, że swoim przyjazdem nie przeszkodziłem pani w tych planach.
    - A skądże! – zachichotała. – Zrobił pan na nich kolosalne wrażenie! A jeszcze przyjechał pojazdem z numerami dyplomatycznymi …
    - Pijaństwo mi darowali?
    - Przecież to nic strasznego. Udowodnił pan, że w tym segmencie są lepsi i to im zupełnie wystarczy. W każdym razie, ich szacunku można być już pewnym! Gdyby losy jeszcze raz rzuciły pana kiedyś do tej wsi, potraktują pana z szacunkiem i bez lęku. Tak jak należy.
    - Niewiarygodne… teraz tylko się napić!
    - Popieram! Bez wódki nie dojdziemy do ładu z niczym.

    Nic dziwnego, że rankiem czułem się niczym na Białorusi i musiałem wezwać kierowcę, by mnie zawiózł do pracy. Nie odważyłem się siadać za kierownicą.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  11. #11

    Domyślnie

    Urlop powitałem jak zbawienie. Wreszcie będę mógł się oderwać od spraw poważnych i całkiem błahych, niewartych mojej uwagi. Cóż, takimi też mnie los czasem obdarzał jak niedawno, kiedy pewien marszałek, wraz z tamtejszym wojewodą, wybrali się do mnie po unijne pieniądze. Wizyta uzgodniona, zapowiadana, gości przyjąłem z uszanowaniem…
    Rozmowa trwała najwyżej dwie, trzy minuty. Panowie wybrali się promować dużą inwestycję drogową, na którą pragnęli uzyskać ekstra dofinansowanie i wyłożyli się już na moim pierwszym pytaniu.
    - Czy przygotowana dokumentacja inwestycyjna jest kompletna? Tereny wywłaszczone?
    Spojrzeli po sobie po czym marszałek wydukał, że bez obietnicy uzyskania środków nie chciał ryzykować wydawania pieniędzy na przygotowania.
    - W takim razie nie mamy nawet o czym rozmawiać, do widzenia panom! – podniosłem się z fotela, mocno zirytowany. Poważni ludzie, a zabierają czas mnie i moim ludziom.
    Wojewoda przepraszał później i tłumaczył, że marszałek dopiero niedawno objął posadę i chciał wykazać się inicjatywą. A że nie zna nawet podstaw rozdziału dotacji, tego nie przewidział. Cóż, człowiek niewinny. Zaufał i się wkopał. Teraz marszałek będzie miał u niego pod górkę, to już jednak nie moje zmartwienie.

    Ja miałem inne i to poważniejsze. Musiałem zająć się sprawami własnej rodziny. Bo jak długo można żyć na co dzień problemami kraju? Od kilku miesięcy, odkąd zostałem wiceministrem, nie miałem czasu na głębszą analizę całego naszego życia rodzinnego. A białoruska przygoda, wcale mnie do tego nie przybliżyła. Albo to rutyna i wpadamy z Dorotką w okres pewnego znużenia, albo nasze drogi powoli się rozjeżdżają. Zaczynamy żyć innymi już problemami, innym rytmem. Miewamy coraz mniej wspólnych, wieczornych tematów i coraz mniej ze sobą rozmawiamy.
    A może to… syndrom starego małżeństwa? Przecież, do cholery, czegoś doświadczyłem z Martą. Czy z nami nie było inaczej? Początkowo też wręcz szaleństwo, porzuciłem dla niej Annę, Grażynę… a co było potem?

    Nie, to jednak nie to. Gdyby Marta ze mną sypiała, prawdopodobnie nadal bylibyśmy razem. Popełniła jednak kardynalny błąd, że kpiła ze mnie, jakobym był już skończonym mężczyzną. Jakobym nie miał już niczego do zaoferowania. A co niby miałem jej oferować, kiedy w łóżku gasiła mnie na wszelkie sposoby? Kiedy demonstrowała, że interesuje ją wszystko, tylko nie ja? Niby jak inaczej miało się to zakończyć?
    Tym razem, tamto doświadczenie będzie nieprzydatne, gdyż w obecnym związku na pozór nie zmieniło się nic. Sypialiśmy ze sobą tak często jak dawniej, Dorotka nie miewała bólu głowy, ale tym aktom nie towarzyszyła już taka radość i spontaniczność, jak przez długi okres wcześniej. Jakby to wszystko stawało się mniej ważne niż kiedyś. Takie odrabianie obowiązku. No i nie mieliśmy później ochoty na dzielenie się wrażeniami z całego dnia. Zamiast porozmawiać, wybieraliśmy sen.

    To prawda, że byliśmy najczęściej bardzo zmęczeni. Poruszaliśmy się teraz w innych światach i te pierwsze emocje, po moim awansie, były już daleko w tyle. Po co miałem jej relacjonować wciąż podobne zdarzenia? Po co bezproduktywnie zajmować czas?
    Dorotka miała chyba podobne zdanie. Nie chciała mnie obarczać własnymi problemami, a miała ich raczej niemało. To nie te czasy, kiedy w łóżku roztrząsaliśmy przyszłą strategię kierowania bankiem. Teraz niewiele jej mogłem pomóc i dobrze o tym wiedzieliśmy. A może chroniła mnie przed jakimiś trudnościami? Muszę wykorzystać urlop na poważny remanent naszego związku. Muszę! Nie mogę jej utracić! Ja ją naprawdę kocham!

    Pierwszy tydzień pobytu w Pokrzywnie nie zapowiadał jednak rewelacji. Dorotka tylko raz wybrała się z nami do stadniny. Poza tym, przed obiadem zostawała w domu, tłumacząc się koniecznością pracy naukowej. Na przejażdżki jeździłem więc tylko z chłopcami, wraz z Kacperkiem, najmłodszą latoroślą Justyny. Sama szwagierka zamierzała spędzić z nami dopiero końcówkę lata, gdyż Bogdan był mocno zaangażowany w jakiś projekt i nie było wiadomo, czy nawet wtedy znajdzie czas na wypoczynek. Na Stefana z Iwoną tak samo nie mogliśmy liczyć, gdyż dwa tygodnie spędzili tutaj w lipcu. Wakacje zapowiadały się więc dość nudnie.
    Na szczęście, chłopcy jakby to rozumieli i nie sprawiali mi poważniejszych problemów. Podczas tej amerykańskiej wycieczki nastąpiła w nich jakaś zmiana. Jakby wyszła z nich cała para dziecięcego buntu, jakby wydorośleli i spoważnieli. Nie oznaczało to oczywiście żadnej dorosłej powagi, byli weseli i roześmiani, psocili też po dziecięcemu. Wszystko wyglądało jednak tak, jakby pozbyli się jakiegoś ukrytego kompleksu, o którym niczego nie wiedziałem. Może i oni nie zdawali sobie z niego sprawy?

    Dorotka opowiadała, że dwa tygodnie spędzili na ranczu gdzieś w Teksasie. Zresztą oni sami przechwalali się, że jeździli tam na prawdziwych koniach i dawali sobie radę. A ja nie miałem powodów by w te zapewnienia nie wierzyć. Nawet instruktorka robiła wielkie oczy, kiedy prezentowali teraz swoją wiedzę o koniach. Zupełnie inną niż wtedy, gdy byliśmy tutaj po raz pierwszy. Szybko też uczyli Kacperka, nie wywyższając się przy tym, co mnie bardzo cieszyło. Woda sodowa na razie ich omijała.
    I tylko jeden raz, po południu, wybraliśmy się na tor pojeździć quadami. W inne dni nie nalegali mocno. Trochę też przeszkadzała nam niezbyt sprzyjająca pogoda. Do głosu dochodziła wtedy Kasia, którą Justyna wyprawiła do opieki nad Kacperkiem. Zabierała wtedy całą trójkę i przepadali gdzieś, albo zaszywali się na poddaszu, co chłopcom bardzo odpowiadało.

    Miałem wtedy luz zupełny, co jednak nie przekładało się na rozmowy ze stale zajętą Dorotką. Aż do kolacji intensywnie pracowała i dopiero wieczorem pojawiała się w świecie realnym. Wtedy odzyskiwałem żonę prawie taką, jaka była wcześniej, wesołą i komunikatywną. Chociaż ani o swojej pracy, ani też o niczym poważnym, w ogóle nie chciała rozmawiać.
    - Tomek, nie pora na to! – osadziła mnie pierwszego dnia i tak już zostało. – Mam chwilę wolnego, pozwól mi więc odpocząć i nie zmuszaj do nowych tematów. Mam w końcu urlop i chciałabym chociaż przez chwilę odpocząć.
    - Ode mnie?
    Spojrzenie którym mnie obdarzyła, było wzrokiem bazyliszka.
    - Widzę, że dawno nie widziałeś latających talerzy… – mruknęła i nagle złagodniała. – Nie lubię takich żartów, dlatego bardzo cię proszę, uspokój się.
    Cóż mi pozostało? Położyłem uszy po sobie i to wszystko.

    Na początku drugiego tygodnia pogoda się popsuła. Zrobiło się chłodno, niebo pokryły bure zasłony i chociaż opady nie były intensywne, to od rana siąpiło niemal bez przerwy. O wyprawie gdzieś w teren nikt nie chciał nawet słyszeć. Dorotka zaszyła się w gabinecie, Kasia z chłopcami opanowała poddasze, a co tam wyprawiali, to już ich sprawa. Natomiast Helena zajęła się przygotowaniami do obiadu.
    Zgodnie z naszą niepisaną umową, sama przygotowywała posiłki dla nas czworga oraz wtedy, gdy mieliśmy pojedynczych gości. Jeśli w grę wchodziła większa ilość osób, Helena pasowała. Oprócz faktu, że byłby to dla niej duży wysiłek fizyczny, przygotowanie większej ilości dań oznaczało też dłuższą pracę kuchni. I w lecie nawet klimatyzacja nie wystarczała, żeby skutecznie schłodzić oraz pozbawić zapachów salon. Korzystaliśmy wtedy z obiadów kuchni hotelowej, wszystko uzgadniając wcześniej z Baśką. Bez uprzedzenia, bylibyśmy skazani na posiłki z ogólnego menu.

    Nie znaczyło to wcale, że restauracyjna kuchnia była kiepskiej jakości. Chodziło raczej o to, że Baśki propozycje dla nas, nie były na każdą kieszeń. I nawet jeśli potrawy znajdowały się w menu, to wyłącznie w części na zamówienie. Hotel zbyt długo działał, żeby personel nie znał realiów, a marnotrawstwo surowców nie było mile widziane. Szczególnie w tak ważnym, ekskluzywnym segmencie. Lidka dostałaby szału, gdyby się okazało, że jej niemałe pieniądze są wyrzucane na śmietnik, a Baśka wciąż była przedłużeniem jej ramienia. Ich dawne relacje nie zmieniały się od lat.
    Po jedenastej, nie mając nawet z kim porozmawiać, postanowiłem iść pod strzechę. Trochę żałowałem, że zrezygnowaliśmy z urlopu lipcowego. Nad Omszałym byłyby przynajmniej jakieś imprezy. Coś można byłoby zobaczyć, kogoś posłuchać, a teraz zostały pewnie tylko stare plakaty na tablicach ogłoszeń. Będę musiał je obejrzeć przy okazji, przynajmniej będę wiedział co tu się działo.

    Aż się zdziwiłem w myślach, jak przez te kilka miesięcy oderwałem się od życia, od tej szarej codzienności zwykłego uczestnika wydarzeń. Czyżby wszyscy w rządzie tak mieli? To jest syndrom powszechny? Kiedy pracowałem w banku nie odczuwałem tego tak bardzo. Dobrze byłoby z kimś porozmawiać na taki temat, chociaż na razie nie wiedziałem z kim i nawet pomysłu żadnego nie miałem. Trzeba zdać się na los, chociaż przydałby się teraz Jurek Domagała. Ten gość był kuty na cztery nogi.

    Wyszedłem przed dom, rozglądając się dookoła. Imperium Lidki miało się nie najgorzej. Hotel nie cierpiał na brak gości, utworzenie podstrefy ekonomicznej tchnęło w ten rejon nowego ducha. Będę musiał przyjrzeć się wszystkiemu dokładniej, w końcu mam chwilę czasu. Może by tak wybrać się do dyrekcji i zapoznać z sytuacją? Mogą mnie wprawdzie zlekceważyć, nie byłem ich bezpośrednim przełożonym, ale gdybym wcześniej skontaktował się ze Zbyszkiem…
    Jezioro było puste, chociaż życie towarzyskie pod strzechą pulsowało. Powiedziałbym nawet, że kwitło. Większość stołów była zajęta, na szczęście nasz świecił pustkami, co oznaczało, że personel przestrzega zasad. Bardzo mi to odpowiadało. Usiadłem skromnie na samym brzegu ławy i poprosiłem nadchodzącego kelnera o kufel piwa. Niepasteryzowanego, z zaprzyjaźnionego browaru. A czekając na jego podanie, mało dyskretnie rozglądałem się dookoła.
    Zarówno dość niska temperatura, jak też spadająca z nieba wilgoć, niewiele gościom przeszkadzały. Grill dymił niczym parowóz, kelnerzy uwijali się na wysokich obrotach, całe szczęście, że powstały gwar znacznie tłumiła otwarta przestrzeń. Kurczę, nowy hotel stawał się coraz bardziej niezbędny. Inaczej całe otoczenie Wylewy zostanie zadeptane na amen. Gdzie te czasy, kiedy byliśmy tu tylko we dwoje? Ech, pomarzyć dobra rzecz…
    Niespiesznie delektowałem się pienistym płynem, kontynuując obserwacje. Miejsca przy sąsiednim stole zajmowały dwie, dość głośne pary. Panowie pewnie w moim wieku, ale panie zdecydowanie młodsze, chociaż bardzo pewne siebie. Na pewno było ich stać na taki urlop, gdyż niczego sobie nie żałowali. Cóż, mają ludzie prawo…
    Ostatnio edytowane przez wykrot ; 19-09-2021 o 09:00 Powód: zauważony błąd
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  12. #12

    Domyślnie

    Obok nich jednak, w pewnej odległości, czyli nie należąc do grupy, siedziała samotna pani. Przed sobą miała wysoką szklankę coli z lodem i co jakiś czas całowała rurkę, udając że pije. Może nawet piła naprawdę? Siedziała dokładnie w tym samym miejscu, gdzie kiedyś Beatka, kiedy pierwszy raz ją spotkałem. Pani jednak nie była panienką. Mimo wszelkich jej starań opanowanych doskonale przez płeć piękną, mogłem bez pudła założyć, że jest niemal z mojego pokolenia. Najwyżej ma te kilka lat mniej. Chociaż nie, nie miała zmarszczek charakteryzujących kobiety przekwitłe. Czyli jednak troszeczkę jej brakowało do moich lat. Prezentowała się w sumie zupełnie sympatycznie i już zacząłem się zastanawiać dlaczego siedzi sama, kiedy od strony domu dobiegły mnie radosne wrzaski dzieciaków.

    Zjawili się w komplecie i obsiedli stół, żądając coca coli oraz słodyczy. Poczułem w tym rękę Kasi, gdyż w domu nie miewali takich zachcianek, ale niech tam. Skoro wszyscy mają urlop, to i babcia też. Chociaż kiedy już się nasycili i napełnili, wcale ich nie pochwaliłem.
    - Ale wykorzystujecie sytuację, że mama was nie widzi…
    - Wujku! – odezwała się Kasia z przyganą w głosie, kołysząc przy tym zalotnie biodrami. – Nas tu wcale nie było!
    - Wiem, rozumiem. Niech i tak będzie! – obdarzyłem ją uśmiechem.
    Zniknęli zaraz w takim tempie, w jakim się i pojawili.

    Wróciłem do swojego kufla i sączyłem ostatnie krople z dna, kiedy usłyszałem głos sąsiadki.
    - Gratuję panu! Wobec dzieci jest pan wysoce tolerancyjny.
    Odwróciłem głowę.
    - Pani mówiła do mnie?
    - Tak, gratuluję panu podejścia do dzieci!
    - Bardzo pani dziękuję! – uśmiechnąłem się. – Ale są to gratulacje, powiedziałbym, że bardzo mało zasłużone. Widzi pani, mam wobec nich dług. Ostatnio nie miałem dla synów zbyt wiele czasu, dlatego próbuję im to jakoś zrekompensować. Tym bardziej, że pogoda nie sprzyja mi zupełnie.
    - Nikomu z nas nie sprzyja, a było tak ładnie…
    Zrozumiałem. Pani się nudziła i chciała porozmawiać.

    - Pozwoli pani zaprosić się bliżej? – zaproponowałem.
    - Niekoniecznie – zaoponowała z uśmiechem. – Przy tym stole jest równie wygodnie.
    - Tu jest ciszej… Ponawiam więc prośbę i zapraszam do stołu!
    Wtedy się zdecydowała.
    - Nie musimy się już przekrzykiwać – stwierdziłem, kiedy zajęła miejsce obok. – Pani pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Tomasz Barycki.
    - Ewelina Makowicz – podała mi dłoń. – Miło pana poznać.
    - Cała przyjemność po mojej stronie. Napije się pani czegoś?
    - Nie, dziękuje. Cola mi wystarczy.
    - A jeśli będę nalegał?
    - No cóż… Będę musiała stwierdzić, że prosił, prosił i uprosił! – zaśmiała się zalotnie.
    Śmiech miała bardzo ładny, to nie było głupawe. Kobieta niewątpliwie była osobą wartą męskiej uwagi.

    - Skoro doszliśmy do porozumienia w kwestii podstawowej, pozwolę sobie zapytać o pani preferencje.
    - A co pan zaproponuje?
    - Co tylko pani zechce w ramach tego, czym hotel dysponuje. Ograniczeń nie ma żadnych.
    - Jest pan bardzo pewny siebie.
    - Proszę pani, powiedzmy że… wiem co mówię.
    - Mam się bać?
    - A niby dlaczego? Wróćmy jednak do tematu. Likier, wino, szampan czy wódka?
    - Wódka? Pan chyba żartuje?
    - Słusznie! Jeśli pani zna Bułhakowa, to faktycznie, prawdziwe damy gardzą wódką. Piją natomiast czysty spirytus. Może być?
    - Proszę zauważyć, że to nie ten kraj i nie te czasy.
    - Też słusznie. Zmieniam więc propozycję na szampana.
    - Poproszę! – zgodziła się z pewnym wahaniem.
    Skinąłem na kelnera, uzgodniliśmy rocznik i po paru minutach stół był już zastawiony.

    - Bardzo szybko tu obsługują – zauważyła.
    - Bo to jest porządny hotel – uśmiechnąłem się, robiąc Lidce reklamę. – Pani pierwszy raz w tym miejscu?
    - Tak, a pan?
    Roześmiałem się serdecznie.
    - Ja tu bywałem jeszcze wtedy, kiedy tego hotelu nie było.
    - Pan żartuje?
    - Nie. Mówię teraz szczerą prawdę!
    - Czyli pana traktują tutaj wyjątkowo?
    - Nie powiedziałbym. Dla personelu nie ma to żadnego znaczenia. To są młodzi ludzie, nie mają w tym temacie żadnej wiedzy. Ale dość już o mnie, proszę powiedzieć coś o sobie. Jakie wiatry skierowały tu panią?
    - Bardzo prozaiczne. Przyjechałam w to miejsce z mężem.
    - Niemożliwe!
    - A jednak…

    - I co, jemu jezioro się nie podoba?
    - To nie to. Mąż jest zajęty. Przyjechał tutaj służbowo.
    - Ach, rozumiem. Strefa przyciąga wielu fachowców, takie czasy.
    - To nie strefa, nie ten przypadek – zaoponowała. – Jesteśmy obydwoje na urlopie, ale cóż! Mąż nie ma czasu na wypoczynek.
    - Bywa. Znam to z autopsji – westchnąłem. – Napijmy się więc, skoro my mamy wolne.
    - Za spotkanie zatem, za naszą znajomość! – odparła, patrząc mi w oczy.
    Robiło się niebezpiecznie. Tym bardziej, że po odstawieniu kieliszka zmieniła temat.
    - A poza urlopem czym się pan zajmuje?
    - Ja? Jestem urzędnikiem państwowym.
    - To tak, jak mój mąż. Pan może też zajmuje się występami?
    - Nie… Jakimi występami?
    - Lotniczymi.
    - Nic o czymś takim nie wiem… – zrobiłem chyba głupią minę.
    - No i bardzo dobrze! – roześmiała się na głos, obejmując dłonią kieliszek. – Wreszcie ktoś normalny.
    - Czemu pani tak mówi? – zapytałem i zanim wybrzmiał dźwięk moich słów, zrozumiałem wszystko.

    Powód tego był prosty, na horyzoncie pojawiła się Grażyna. Przypomniałem sobie dawne czasy i rozterki dziewczyn, będących z kandydatami na pilotów. Nie raz stawiały im ultimatum: albo ja, albo latanie.

    Pani Ewelina też ją dostrzegła i podniesieniem ręki zasygnalizowała gdzie się znajduje. Powitały się zwyczajnie, a potem Grażyna zechciała i mnie zauważyć.
    - Witaj, amancie! – podała mi dłoń. – Żona przestała cię już kochać czy co? Czemu jesteś dzisiaj samotny?
    - Siadaj, proszę i czuj się również zaproszona do stołu – odparłem wymijająco, ale wpadł mi do głowy pewien pomysł. – Jaki samotny? Pani Eweliny nie zauważasz?
    - Żartowałam przecież! – wyśliznęła się z moich planów.
    Na tym też dyskusja o mnie się zakończyła.
    - Dawno cię nie widziałem. Witaj znowu pod trzciną i mów czego się napijesz.
    - Pani zna pana Tomasza? – Ewelina nie wytrzymała.
    - Czy zna? – wtrąciłem, zanim Grażyna otwarła usta. – To jest mało powiedziane.
    - Powiedzmy, że znamy się od... niemal trzydziestu lat – Grażyna westchnęła. – Muszę się coś dzisiaj napić, bo nawet pogoda mnie wkurza!
    - Dla ciebie wszystko! – zapewniłem.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  13. #13

    Domyślnie

    Zaraz też Grażyna mogła zamawiać co tylko chciała. Pamiętała zasady tego stołu i bez wahania z nich korzystała, jakby chciała odreagować jakiś stres. Szybko też poznałem tegoż przyczynę, na szczęście zupełnie nie związaną z moją osobą. Nie ja też stałem się głównym tematem wymiany zdań.
    Okazało się, że w weekend, na Omszałym ma się odbyć pierwszy w Polsce, duży pokaz wodolotów. Czyli samolotów startujących z wody. I zarówno Robert, jak też Krzysztof, mąż pani Eweliny, są bardzo zajęci przy jego przygotowaniach. Głównym zaś sprawcą tegoż i dużym sponsorem, jest prezes Zielonik. Z tego też powodu panie się teraz nudziły, gdyż panowie, niezależnie od pogody, przebywali w Czyżynach, dopinając kwestie organizacyjne. Wyjaśniło się także, że mąż pani Eweliny, podobnie jak i Robert, pracuje w zarządzie lotnictwa cywilnego, a samoloty są, oczywiście, jego życiową pasją. Przyjechał tutaj nadzorować kwestie bezpieczeństwa startów i już do końca tygodnia nie będzie miał czasu na nic innego. Podobnie zresztą jak Robert.
    Przy okazji dowiedziałem się też, dlaczego nie zjawia się tutaj Lidka. Była niemal tak samo uziemiona przygotowaniami, a że w Czyżynach przebywał Romek z dziećmi, zupełnie nie miała czasu aby do nas zaglądnąć. Cóż, bywa i tak.
    Rozstałem się z nimi tuż przed obiadem. Miny miały odrobinę weselsze niż wcześniej, co wcale mnie nie dziwiło. Po takiej dawce szampana…

    W domu czekała mnie kolejna niespodzianka. Rozpromieniona Dorotka rzuciła mi się na szyję tuż za drzwiami i nie zważając na nieco kwaśny, piwny oddech, serdecznie wycałowała. Powiedziałbym, że była w nastroju mistrza olimpijskiego tuż po zdobyciu złotego medalu. Podskakiwała, tańczyła jakieś wygibasy i wciąż się śmiała.
    - Słoneczko, co się z tobą dzieje!
    - Opublikowali! – wykrzyknęła radośnie. – Bardzo chciałam, żeby to się stało jeszcze przed październikiem, ale wydali już teraz! Nadzwyczajne!
    - A powiesz mi o co chodzi?
    - Oczywiście, że powiem! – uspokoiła się nieco. – Patrz, pokażę ci w smartfonie!

    Był to stosunkowo długi artykuł w prestiżowym czasopiśmie „Science”, mający tytuł „Pozagiełdowa wycena spółek giełdowych dla inwestorów portfelowych. Zasady ustalania niezależnego ratingu”. Dorotka była jego głównym autorem.
    Była tak podekscytowana, że zaciągnęła mnie do gabinetu, aby wyjaśnić resztę. Moja wyprawa pod wiatę zupełnie jej nie interesowała.
    - To nad tymi kwestiami tak intensywnie ślęczysz w ostatnich tygodniach?
    - Tak! Te, oraz pochodne zagadnienia są również tematem mojej rozprawy habilitacyjnej. Ciekawe sprawy, jak dotąd przez wszystkich wręcz pomijane. Najlepszy dowód, że żaden znany ekonomista dotychczas się nimi nie zajmował i sama redakcja miała niejakie problemy ze znalezieniem recenzentów.
    - Ale w końcu znalazła?
    - Na to wygląda. Byłam kilka razy w Yale u Gordona, dostarczyłam mu tekst i wtedy sam się niejako zaangażował w promocję, organizując dyskusję nad zawartymi w nim tezami w gronie znajomych profesorów. Trochę to wszystko trwało, ale jest, jest!
    - Powiesz mi w skrócie o co chodzi?
    - Nie wiem, czy w skrócie będzie to zrozumiałe, ale spróbuję. Musisz jednak poczekać, bo dopiero po obiedzie. Wcześniej jednak otwórz szampana, dzisiaj mam święto, a przy okazji aperitif się przyda.

    - A teraz mów co odkryłaś.
    - Nie wiem czy dam radę – powtórzyła zastrzeżenia – będę jednak próbowała. Giełdę znasz, prawda? I zasady, które nią rządzą.
    - Mniej więcej.
    - Słyszysz więc standardowe komunikaty, że giełda wyceniła dzisiaj spółkę A na wartość B, a spółkę C na wartość D, bo taka jest wartość ich akcji na zakończenie notowań. Co to oznacza? Ja poważyłam się stwierdzić, że zupełnie nic. To jest wartość chwilowa, ważna dla amatorów wrażeń, ale nie dla poważnych graczy, takich długodystansowych. Oczywiście, teorie długookresowej gry na giełdzie są znane, nawet dość popularne. Jednak za podstawę swoich działań, wciąż biorą codzienne sygnały, czyli wycenę akcji ustalaną przez amatorów. A oni są zdesperowani i przestraszeni możliwą utratą oszczędności życia, oraz perfidną grą starych wyjadaczy. Ci z kolei dobrze wiedzą jak i w kogo uderzyć, aby dzisiaj zarobić. O jutro już się nie martwią, tym bardziej o losy firm, których akcjami grają.
    - Myślisz, że można to ograniczyć?
    - Na krótką metę to niemożliwe, gdyż wtedy rządzą emocje, a nie ekonomia. Poza tym pojedynczo nikt nie jest w stanie opanować światowej paniki na rynkach. Jednak w sytuacji rozchwiania, rozsądny inwestor długoterminowy jest w stanie sobie z tym poradzić! Temu właśnie ma służyć moja teoria niezależnej wyceny spółek, którą zresztą już od dłuższego czasu stosujemy w banku. I ona doskonale się sprawdza! To jest właśnie ta nowość.

    - A jeśli przyjdzie krach?
    - Wiele ekonomicznych teorii się nie sprawdziło, w tym również głoszone przez noblistów. I to przez niejednego z nich. Ja na razie udowadniam, że sukcesy banku Solution Poland S.A. oraz jego domu maklerskiego, wcale nie są dziełem przypadku, lecz świadomego działania zespołu fachowców. Zresztą, spodziewam się teraz nalotu różnej maści komentatorów i recenzentów z całego świata, oraz wszelkiej maści krytyków moich założeń. Ale dam sobie z nimi radę. Na razie jednak deklaruję tydzień wypoczynku i solennie obiecuję, że aż do poniedziałku nie będę przesiadywać całymi dniami w gabinecie, cieszysz się?
    - Śmiesz pytać?! – porwałem ją w ramiona.

    Od tego obiadu sporo się zmieniło. Dorotka do końca tygodnia pracowała tylko przed południem. Dwa razy i to porzuciła, wybierając się z nami po śniadaniu na konną przejażdżkę. Natomiast po obiedzie byliśmy już razem każdego dnia i wtedy wszystko zależało od pogody oraz nastroju. Niczego nie próbowaliśmy planować dłużej niż do końca dnia i tak było najlepiej. Kiedy było ciepło, zostawaliśmy nad jeziorem, a kiedy pogoda była wątpliwa, wybieraliśmy się na dłuższą, rodzinną wycieczkę przed siebie.
    Zaglądnęliśmy też kiedyś do Justyny, powracając z tej wyprawy wzbogaceni o dwa koszyczki kurek i kilkanaście sztuk borowików. Na lepsze zbiory było jeszcze za wcześnie. Ale liczyła się sama wyprawa do lasu i rodzinne spędzanie czasu z dziećmi. Fantastyczne dni!

    Chodząc po lesie i ucząc chłopców rozpoznawania grzybów, zastanawiałem się chwilami po co nam to wszystko? Po co obydwoje angażujemy się tak bardzo w pracy? Dla kogo i dla czego to robimy? Przecież nie dla pieniędzy! Czy nam czegoś brakuje? Czy nie okradamy własnych dzieci z należnego im dzieciństwa? Przecież to jezioro i ten las, było świętem, a nie codziennością! Czy nam kiedyś nie zarzucą, że wpatrzeni w swoje wielkie obowiązki, zaniedbaliśmy takie zwykłe zadania wobec nich? Czy nie oczekujemy czasami zbyt wiele od ich szkolnych wychowawców?
    Muszę kiedyś porozmawiać o tym z Dorotką, na razie nie chciałem jej psuć dobrego nastroju. Niech się odpręży i odreaguje, skoro to wszystko było dla niej aż tak ważne. Tym bardziej, że w weekend mieliśmy świętować jej urodziny oraz imieniny. Zblokowane, taka mała pamiątka wydarzeń sprzed lat. Pamiętne dni…

    W sobotę wydarzenia przyspieszyły od rana jak szalone i w dużym stopniu rozbiły nasze plany. Pogoda dopisała, a pokaz lotniczy wzbudził tak duże zainteresowanie, że Czyżyny pękały w szwach. Nie było sensu rozpoczynania naszej uroczystości od obiadu, tak jak planowaliśmy i Dorotka szybko się z tym pogodziła. Musieliśmy uznać pierwszeństwo imprezy dla mas, gdzie też zaczęliśmy spotykać naszych dobrych znajomych.
    Największą niespodzianką było dla mnie pojawienie się Agaty. Odnalazła się wkrótce po rozpoczęciu imprezy i już z nami została. Dziećmi zajmowaliśmy się we trójkę, podobnie witaliśmy się z innymi, nigdy nie wymieniając jej stanowiska. Odwiedzała nas przecież zupełnie prywatnie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Dorotka zaprosiła ją na cały tydzień. Miała się uczyć tańca.

    Bardzo mi jednak odpowiadało, że to nie my byliśmy bohaterami dnia. Pierwsze skrzypce na polu przed jeziorem grał Robert z kolegami, oraz wszyscy lotnicy. Dowodzący pokazem mieli dla siebie duży namiot. Teraz na wpół odkryty, gdyż pogoda dopisywała. Wyposażony był w najróżniejsze urządzenia techniczne, w tym niezależną łączność. I to na nich koncentrowały się spojrzenia widzów w chwilach, kiedy lecących wodolotów nie było na horyzoncie.
    Dbali o to spikerzy i trzeba przyznać, że oprawa pokazu była na najwyższym poziomie. Zielonik uruchomił pewnie wszystkie swoje agendy artystyczno – reklamowe. Cały spektakl filmowało kilka stacji telewizyjnych, a że pogoda akuratnie dopisała, było co oglądać!
    Nie miałem czasu rozmawiać ani z Grażyną, ani z panią Eweliną, chociaż w pewnej chwili przypadkowo wpadliśmy na siebie. Przywitałem się z nimi uprzejmie i sympatycznie, dłuższą pogawędkę zostawiając na wieczór. Przecież nie mogłem bezczelnie im wyznać, że będę wtedy zajęty. Muszą mi wybaczyć, Dorotka była ważniejsza.

    Zanim pokaz się zakończył, wróciliśmy z Agatą i dziećmi do domu. Na szczęście, Helena była na miejscu i dowodziła hotelową ekipą w przygotowaniach. Jak to dobrze mieć w domu kogoś, kto przypilnuje porządku! Mieliśmy więc czas na szybki prysznic, przebranie się i przygotowanie do imprezy. A że będzie kolidowała z wieczorem lotników… trudno! Mogli wybrać sobie inny termin na zawody.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  14. #14

    Domyślnie

    Pustawo było na naszym tarasie, kiedy wraz z chłopcami składaliśmy Dorotce życzenia. Jedynym naszym podarunkiem były kwiaty, bo od dawna tylko taki wariant preferowała i nie życzyła sobie od nikogo żadnych prezentów. Oczywiście, wraz z Heleną szykowałem dla niej inną niespodziankę, ale na to było jeszcze za wcześnie. Agata również wręczyła jej piękny bukiet róż. Ciekawe jak go przemyciła, wcześniej nie widziałem by miała gdzieś kwiaty. Sprytna dziewczyna.
    Tak się zaczęło świętowanie, niemal w domowym gronie. Dorotka, jakby nie zauważając pustych krzeseł, zaordynowała otwarcie butelki, zachęcając nas przy tym do skosztowania najlepszego w Europie szampana. Znaczy, najdroższego. Wypiliśmy, a jak! Jednak rozmowa i tak się nam jakoś nie kleiła.

    Wszystko zmieniło się po kilkunastu minutach, bo zjawili się Bogdan z Justyną, oraz ich dzieci. Przywieźli ze sobą taki ładunek entuzjazmu oraz radości, że atmosfera natychmiast roztajała. Zrobiło się bardzo sympatycznie, swojsko, bez jakiejś dziwnej sztywności, która nie wiadomo skąd się wcześniej wzięła. A potem było już tylko lepiej. Wszyscy następni goście poddawali się już temu nastrojowi i pewnie nie żałowali, bo bawiliśmy się doskonale!
    A gości przewinęło się niemało. Dotarła wreszcie Lidka z Romkiem, wojewoda Zbyszek z żoną także zatrzymali się na dłużej, podobnie jak marszałek i wójt gminy. Przyjechała nawet sama pani minister Anna i jeszcze wiele innych osób. Oraz co interesujące, tuż po prezesie Zieloniku z Aliną, dotarli Baśka z Andrzejem.

    Zielonikowie pozwolili sobie wręczyć Dorotce chińską, porcelanową miniaturę. Ponoć jakieś dawne dzieło sztuki, ale mające stosowny certyfikat i pozwolenie na wywóz z Chin. Dorotka nie miała zamiaru przyjąć takiego prezentu, przypominała swoje zasady, ale prezes nie ustępował.
    - Pani Doroto! Wiem i pamiętam, że w podobnych okolicznościach przyjmuje pani od gości najwyżej kwiaty, ale charakter i długi okres naszej znajomości nie jest typowy. Nikt nie może zakwestionować szacunku, jakim panią darzę. Dlatego też pozwalamy sobie wręczyć taki drobiazg na pamiątkę dzisiejszego dnia. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie weźmie tego za łapówkę! To jest tylko dowód naszej sympatii!
    - No cóż, w takim razie dziękuję! – powiedziała, uśmiechając się w stronę prezesa. – Ale najważniejszy prezent otrzymałam przed kilkoma dniami.
    - O! A co to było?
    - Pan wie, że opublikowali mój artykuł?
    - Nie… – Zielonik aż znieruchomiał. – Kiedy?
    - Ostatni numer „Science”. Sekretariat pana powinien to znać.
    - Tylko dlaczego ja o tym nie wiem? – rozejrzał się dookoła, z przyzwyczajenia szukając pewnie wzrokiem któregoś z sekretarzy. Niestety, dzisiaj żadnego tutaj nie było.
    - Komentarze dopiero się pojawiają, nie ma pośpiechu – Dorotka go uspokajała. – Jutro o tym porozmawiamy, dobrze?
    - Będę pani dłużnikiem – odpowiedział.
    Sytuacja była o tyle interesująca, że nawiązała do niej Lidka, kiedy na taras wjechał tort, pilotowany osobiście przez panią Helenę. Baśka natomiast zabezpieczała tyły transportu.

    To był mój pomysł, takie luźno rzucone hasło. Bo niby jak uczcić święto kogoś, kto ma forsy jak lodu, dostęp do miejsc zaopatrzenia takich, jakie są tu niedostępne i praktycznie wszystko, co tylko zechce? Odwieczny problem. Co można podarować Dorotce, nie tylko w dniu jej święta?
    Helena przyjęła wyzwanie, Baśka też i wspólnie postanowiły upiec tort stulecia. Nie chodziło przy tym o jego wielkość, lecz o jakość i smak. Jaja na przykład pochodziły od sprawdzonych, wiejskich kur, żywionych tradycyjnie. Mąka została zmielona specjalnie na tę okazję. Ręcznie robione masło dostarczono z zaprzyjaźnionego z Baśką gospodarstwa. Orzechy z innego, też sprawdzonego i tak było z większością składników. W dodatku, z tego co wiem, kilka mniejszych dzieł zjedzono przy tej okazji, aby sprawdzić możliwe kompozycje smaków. Wreszcie zdecydowały się na taki wariant, który mógł dostąpić zaszczytu pojawienia się dzisiaj na stole.
    Moja w tym wszystkim zasługa była taka, że nie tylko zainicjowałem powstanie tego dzieła, ale dodałem też jego zwieńczenie. Na szczycie tortu został umieszczony mój prezent dla Dorotki, czyli pierścionek z brylantami. Kosztował mnie masę pieniędzy i nie mogłem przy tym skorzystać z jej kont. Dałem jednak radę, chociaż ponad miesiąc czekałem na sprowadzenie od Joasi czegoś odpowiedniego. Na szczęście, nie musiałem przy tym zaciągać kolejnego kredytu.

    Andrzej zabawił się tym razem w spikera, zapowiadając wielkie wydarzenie, dzięki czemu wszelkie rozmowy przy stolikach ucichły, a wtedy w kręgu światła pojawił się stolik w towarzystwie takich person jak Helena i Barbara. Wszystkich od razu to zaintrygowało. Wiedzieli kim one są, dlatego spodziewano się czegoś nadzwyczajnego i tak też się stało.
    Kiedy zdjęły osłonę i zapaliły osiemnaście świeczek, wśród gości zapanowała euforia.
    To była konstrukcja dopracowana w najdrobniejszych szczegółach! Rozmieszczenie ozdób przemyślane i bardzo dokładne, a całość przypominała odwróconą połowę kryształowego żyrandola, oczywiście, za wyjątkiem płonących świeczek.
    Nie wiem kto pierwszy wpadł na pomysł uwiecznienia tego dzieła na fotografii, ale niemal wszyscy rzucili się do robienia zdjęć. I dopiero kiedy wrócili na miejsca, oglądając ujęcia na aparatach, Justyna powiększyła zdjęcie i ujrzała na szczycie tortu błyszczący pierścionek.

    - A co to jest? – padło pytanie.
    Dorotka zerknęła na ekran, po czym podeszła do stolika i wyjęła pierścionek, oglądając go na wszystkie strony.
    - Kochanie, to prezent dla ciebie. Zaległy, jeszcze zaręczynowy! – wstałem i podszedłem bliżej. Wziąłem pierścionek z dłoni i wsunąłem jej na palec. A potem ucałowałem serdecznie.
    Spoglądała na mnie z jakimś niedowierzaniem i nagle zarzuciła ręce na szyję.
    - Dziękuję! Dziękuję bardzo! – tuliła się namiętnie.
    Powstały gwar przebiła wtedy Lidka.
    - Uwaga, uwaga! Proszę państwa! Mam fotograficzny, niezbity dowód na to, jak polski rząd wręcza łapówkę zagranicznemu bankowi! A ta zostaje przyjęta! Co za czasy nastały, co za czasy!

    Humory dopisywały nam do późna i przeniosły się na dzień następny, gdyż impreza wcale nie zakończyła się wieczorem. W niedzielę już od przedpołudnia gościliśmy osoby nieco mniej zaprzyjaźnione. Czasami nawet wcale, jak na przykład dyrektor miejscowego oddziału naszego banku. Wszystkich jednak staraliśmy się przyjmować ciepło i serdecznie, bez wielkich ceremonii i nie stwarzając dystansu.
    Dorotka prezentowała się kwitnąco. Porzuciła swój gabinet, zostawiwszy w nim telefony. Miała czas dla gości i dla dzieci. Żeby tak codziennie…
    Nawet fakt, że Zielonikowie przyszli do nas na obiad, nie zmącił mojego dobrego nastroju. Pogoda dopisywała, a że Dorotka obiecała prezesowi rozmowę… niech tam! Przynajmniej sam się dowiem nieco więcej o tematyce jej pracy. Skąd miałem wiedzieć, że w trakcie obiadu przyjedzie do nas Beata?

    Artykuł w „Science” zawierał krótką notkę o autorce, czyli przedstawiał jej obecny status naukowy i prawdopodobnie z tego względu, wielu czytających początkowo go pominęło. Tekst miał stosunkowo pokaźną objętość, był napisany specyficznym, trudnym językiem ekonomistów, a stanowisko autorki, czyli profesura w jakimś polskim uniwersytecie, nie zrobiło wrażenia na specjalistach. Tym bardziej, że tematyka publikacji była kontrowersyjna.
    To był chyba ten powód, dla którego nie zaglądnęli wcześniej do równolegle opublikowanych przez redakcję recenzji. A to w nich pojawiły się nazwiska doskonale znane w amerykańskim środowisku ekonomistów. Co najciekawsze, opinie te zawierały wprawdzie dość ostrożną, ale jednak akceptację zawartych w publikacji głównych tez. A przynajmniej nikt na razie nie miał pomysłu, jak je podważyć.
    Pewnie też dlatego, wszystko rozegrało się z pewnym opóźnieniem. Zanim fachowcy to przetrawili, zanim się zastanowili, zanim, zanim… W każdym razie Beatka przywiozła nad jezioro prośby ponad trzydziestu dziennikarzy z całego świata, o udzielenie przez Dorotkę autorskiej wypowiedzi związanej z publikacją.

    Nic dziwnego, że nie wytrzymała naporu i przyjechała do nas. Też bym się załamał.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  15. #15

    Domyślnie

    Dorotka poradziła sobie z tematem dość szybko. Usiadła z nią na kilkanaście minut, przejrzała wykaz osób zainteresowanych i problem został rozwiązany. Jedynym człowiekiem, który uzyskał do niej dostęp jeszcze podczas urlopu, był znany nam redaktor Bieniasz. Musiał w dodatku przyjechać w tym celu nad jezioro. Poza nim zgody nie otrzymał nikt. Wszyscy inni musieli poczekać aż Dorotka zakończy wypoczynek i dopiero wtedy wyznaczy termin wywiadu. Jeśli oczywiście będą nim jeszcze zainteresowani. Ból głowy Beatki się zakończył.
    - Masz jakieś plany na weekend? – zapytała ją Dorotka.
    - Nie, teraz już nie – zapewniła. – Największy mój problem został rozwiązany.
    - Więc zostań u nas. Odpoczniesz trochę, ale i popracujesz. Mama odjechała, więc pokój znasz. Wiesz który to, prawda?
    - Oczywiście, że pamiętam.
    - Rozgość się w nim. Jeść ci damy, a jeśli będziesz głodna ponad normę, to wiesz sama. Stół pod wiatą w narożniku, a kawa w kuchni.
    - Pamiętam – uśmiechnęła się.
    - Łączność bezwzględnie sobie pozostaw, bo urlopu na razie nie masz. Chociaż możesz korzystać tutaj ze wszystkiego, wedle swojej woli. W poniedziałek natomiast, ustalimy co dalej, gdyż mogą się pojawić jeszcze inne sygnały. Dobrze?
    - Jestem do pani dyspozycji.

    - Masz wszystkie zapytania z mojego konta uczelnianego?
    - Większość tych próśb jest z poczty uczelnianej, chociaż nie wszystkie. Powiedziałabym, że prawie dwie trzecie.
    - Bardzo dobrze. Skontaktuj się z Małgosią i macie na bieżąco monitorować zawartość moich skrzynek, bankowej i uczelnianej. A także zdobywać wszelkie informacje o pytających. To się może rozwinąć! Sprawdzaj też swoją bankową, bo moje adresy nie wszyscy znają. Macie być gotowe do złożenia mi raportu w każdym czasie, kiedy tylko o to poproszę. Z konkretami, czyli kto to, z jakimi referencjami, jaka redakcja i tak dalej. Jeśli nie zdążycie zlokalizować takich szczegółów, to mi nie ściemniać. Najważniejsze nazwiska znam sama, ewentualnie wyszukacie szczegóły później.
    - Dobrze, pani prezes!
    - Na razie nikomu na nic nie odpowiadaj twierdząco, oprócz pana Bieniasza. Ustal z nim czas mojej z nim rozmowy telefonicznej, bo najpierw chciałbym się umówić na konkretny dzień. Natomiast w poniedziałek, albo we wtorek, usiądziemy sobie we trójkę na dłużej i jeszcze raz wszystko przetrawimy. Może być?
    - Oczywiście!
    - Baw się więc dobrze, nie zapominając przy tym, że co parę godzin musisz sprawdzać moją pocztę.
    - Mam nadzieję, że woda w jeziorze nie jest lodowata? – zapytała figlarnie, łypiąc na mnie okiem. To nie było dobre.
    - Dawno jej nikt nie sprawdzał – odparłem spokojnie. – Ale jeśli chcesz, to możemy się ścigać.
    Dorotka spojrzała na mnie zdumiona, ale to było tylko mgnienie oka. Nie powiedziała jednak słowa, ostentacyjnie wzruszając ramionami.
    Beatka udała jednak, że niczego nie rozumie.
    - Tylko z panem, tak we dwoje, to ja się kąpać nie pójdę. Kto nas będzie ratował, jeśli opadniemy z sił? Co innego, gdyby ktoś jeszcze się z nami wybrał.
    - Swoją drogą to ciekawe, czy ratownik jest na miejscu, czy też wybrał się do Czyżyn.
    - Sprawdzimy go – Agata odzyskiwała rezon.

    Dotychczas przeważnie milczała, słuchając nieznanych sobie tekstów i pewnie je jakoś analizowała, nie wtrącając się do rozmów.
    Wiedziała kim jest Beata, rozmawialiśmy przecież o niej w drodze, chociaż ta pewnie nie wiedziała kim z kolei jest Agata. I nie podejrzewała, że trudno ją zwieść mało zawoalowanymi tekstami.
    A swoją drogą… przez głowę przemknęła mi myśl, którą z nich bym wolał w łóżku… Szybko jednak zgasiłem te głupiutkie pomysły. Dorotka jeszcze mi się nie znudziła.

    Poniedziałek zapowiadał się naprawdę urlopowo. Wprawdzie lotnicy już w sobotę mieli świetną dla siebie pogodę, niedziela była tak samo pogodna, jednak letni upał miał powrócić dopiero dzisiaj i to na dłużej. Po porannej zaprawie w jeziorze i śniadaniu, w towarzystwie Agaty, wybrałem się z chłopcami do stadniny. Dorotka, niestety, została tym razem w domu, by wraz z Beatką roztrząsać swoje zawodowe problemy.
    I znów przeżyłem zaskoczenie. Agata dość zwyczajnie poradziła sobie z nieoczekiwanie krnąbrną dzisiaj klaczą. Tak samo, chociaż nie była może najlepszą instruktorką jeździectwa, jednak z chłopcami nawiązała kontakt bez pudła, Kacperka nie wyłączając. Dało się zauważyć, że „ciocia Agata” od razu stawała się dla nich autorytetem. Tym bardziej kiedy im oznajmiła, że z pistoletu strzela niczym zawodowy kowboj.
    Nie przeciągała struny. Chłopcy po wykonaniu codziennych obowiązków, cały czas kłusowali później pod opieką instruktorki, a my obydwoje zgodnie im towarzyszyliśmy, nie odjeżdżając nigdzie daleko. Rodzina, niczym z prawdziwą ciocią.
    Słońce paliło jednak tak intensywnie, że sami poprosili o skrócenie jazdy. I jeszcze przed obiadem wróciliśmy do domu, by się popluskać w jeziornej toni, na co z ochotą przystałem. Jazda w takich warunkach była zbyt nużąca.

    Dorotka nie poszła z nami do jeziora. W klimatyzowanym gabinecie nie czuła potrzeby ochłody. Pobiegliśmy więc do wody sami i tylko Kasia do nas dołączyła. Na całe szczęście, bo jezioro było dziś przepełnione i trzech urwisów trudno byłoby mi w tym tłumie upilnować. A poza tym przyjemnie było na nią spojrzeć, gdyż Kasia wyrastała na piękność.
    Jeszcze nie do końca ukształtowana, jeszcze tu i ówdzie nieco jej brakowało, ale wszystko wskazywało na to, że będzie w stanie dorównać pod tym względem swojej cioci. Czyli Dorotce. A w dodatku chyba nie miała przy tym Dorotki zahamowań z tego okresu. Była bardzo świadoma własnej urody, co jej zupełnie nie przeszkadzało. Była bardzo pewna siebie i w tym widziałem rękę mojej żony, która po cichutku dbała o nią jak o córkę.
    Dorotka bez zgody Justyny wynajęła jej mieszkanie w Warszawie, gdyż Kasia miała zacząć studia w stolicy. Kupiła jej też samochód. Co prawda zwyczajny, taki popularny, ale Kasi na razie w zupełności wystarczał.

    Pytałem ją kiedyś o to samodzielne mieszkanie, czy nie będzie zbyt wielką pokusą dla dziewczyny, ale tylko mnie ofuknęła.
    - Co, mam jej zaoferować zakwaterowanie u nas? Nie ma problemu, miejsca wystarczy. Tylko pomyśl, jak ty byś się czuł w takich warunkach, mając dziewiętnaście lat? Zapomniałeś? Ja jej pokazuję, że musi sama o siebie zadbać i sama przypilnować. Nikt jej w tym nie wyręczy! Ma niebiedną ciotkę, problemów finansowych mieć nie musi, ale to jest daleko nie wszystko. Cała reszta zależy już tylko od niej. Ja jej powiedziałam, kiedy została przyjęta na studia i do nas zaglądnęła. Wiesz jak to wyglądało?
    - Nie wiem, skąd?
    - Kasiu, warunki do nauki i osobistego rozwoju stworzę ci takie, jakie uznasz za potrzebne. Będziesz miała i na kosmetyki, i na rozrywki, nie mówiąc o podstawach, czyli podręcznikach i pozostałych kwestiach naukowych. Cała natomiast reszta zależy już tylko od ciebie. Kim będziesz, co będziesz później umiała, co robiła, z kim nawiążesz znajomości, co ci będzie u rówieśników imponowało… O tym zadecydujesz ty i tylko ty. Bacz więc, żeby cię ktoś nie schwytał niczym muchę na lep.
    Jesteś piękną dziewczyną! Będziesz dostawała różne oferty od kretynów, będziesz powodem zazdrości i zawiści, nie licz zatem na otoczenie rówieśników. Ono nie będzie ci przyjazne. Przeżyłam to sama i wiem co mówię! Licz tylko na siebie i na swoją rodzinę. To jest moja dla ciebie pierwsza nauka w wielkim mieście i dalszych nie przewiduję, chyba że sama tego zechcesz. W każdej sytuacji możesz na mnie liczyć, a przy okazji deklaruję, że jeśli nie będziesz tego chciała, mamie o niczym nie powiem.
    - Co też ciocia mówi…
    - Niczego na razie nie mówię. To tak na wszelki wypadek. Gdybyś miała problemy, lepiej przychodź do mnie na początku, zawsze jakieś wyjście się znajdzie. Im później, tym gorzej. To jak z leczeniem raka. Mały da się wypalić, z dużym nie jest tak łatwo. To wszystko, Kasiu! Chciałabym, abyś zaszła wyżej niż ja!
    - Ja? Wyżej? Ciociu…
    - Gdy miałam tyle lat co ty teraz, do głowy mi nie przyszło kim będę dzisiaj. Nie przejmuj się więc, że i ty na razie nie wiesz. To przyjdzie samo. Pod warunkiem, że w żadnej chwili nie spalisz za sobą mostów, bo wtedy nie można się już cofnąć i nabrać nowych sił. Powodzenia zatem, życzę ci dużo wiary w siebie!
    - Mam nadzieję, że ją mam.
    - Znakomicie! Czyli na razie zasłużyłaś na mały samochód, jutro go wybierzemy.

    Ja wobec Kasi czułem pewną rezerwę. Głupio mi było nawet jej się przyglądać. Miałem wtedy wrażenie, jakbym własną córkę oceniał pod względem atrakcyjności seksualnej. Taki niesmak w stosunku do siebie. Może byłem już za stary…

    Opieka Kasi nad chłopcami, dała mi możliwość zabawy w wodzie z Agatą. Tym razem nie spotkałem się z jej niechęcią. Może dlatego, że były to wersje bezkontaktowe. Nie zwracałem przy tym uwagi na otaczających nas ludzi, bo nie miałem powodu. Niczym nie wyróżnialiśmy się z otoczenia.
    A jednak, w pewnym momencie przewinęła się przede mną pani Ewelina. Pozdrowiłem ją nawet, obdarzając przy tym uśmiechem. Ale na rozmowę znowu nie było czasu.
    Odnotowałem tylko w pamięci, że jest jeszcze w hotelu i to wszystko. Musiałem gonić Agatę, chociaż i tak nie dogoniłem. Była szybsza.
    Na obiad zaś wracałem niczym tureckie panisko. W towarzystwie Agaty, Kasi oraz trzech malców. I do głowy mi nie przyszło, że ktoś to dokładnie zarejestrował w swojej pamięci.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  16. #16

    Domyślnie

    Po obiedzie przenieśliśmy się wszyscy do altany położonej za tarasem południowym, czyli przeciwlegle do hotelu. Częściowo ocieniały ją wysokie drzewa, poza tym goście z tej strony raczej nie zaglądali. Mieliśmy więc jakiś komfort wypoczynku. Tylko jak tu wypoczywać, skoro temperatura powietrza w cieniu przekroczyła trzydzieści dwa stopnie?
    Tylko dzieciom to nie przeszkadzało. Chłopcy biegali jak zawsze, mało się przejmując narastającym gorącem i nawet czapek nie potrzebowali, bo tu niemal wszędzie był cień. Zrezygnowałem wtedy ze sjesty, dziękując wszystkim za towarzystwo i wróciłem do domu, do klimatyzacji w sypialni. Panie zostały w altanie same.
    Dopiero wieczorem ponownie wybraliśmy się wszyscy do jeziora, ale nie byłem tam bohaterem. Dziewczyny były zdegustowane moim poobiednim wyborem i nieco mnie lekceważyły. Nie przejmowałem się tym. Do końca urlopu było jeszcze daleko, a pogoda też się zmieni. Czułem się zmęczony i nawet fakt, że Dorotka niczego ode mnie w sypialni nie chciała, nie zapalił mi żadnej lampki w głowie. Byłem nawet zadowolony. Taka pogoda źle na mnie działała.

    Wtorek zapowiadał się podobnie. Słońce prażyło już od rana, ale bez problemów dałem się namówić na wspólną, poranną kąpiel przed śniadaniem. Tym razem jednak mieliśmy już znacznie większą widownię, a nawet naśladowców. Nie kryli, że to my zainspirowaliśmy ich do takiego otwarcia dnia. Było przyjemnie i wesoło.
    Po śniadaniu jednak, jakby piorun strzelił z jasnego nieba. Najpierw Kasia odebrała jakiś telefon, a po chwili oznajmiła nam, że musi pojechać do domu w ważnych, prywatnych sprawach. Zadeklarowała jednak, że zabierze ze sobą chłopców i będzie się nimi opiekowała. Na skraju lasu jest zbudowany szałas, więc zabawią się tam w Indian.
    Dorotka chwilę z nią rozmawiała, a że chłopcy odnieśli się do pomysłu z entuzjazmem, po spojrzeniu na mnie i widocznym braku sprzeciwu, wyraziła zgodę. Wtedy odezwała się Helena, że pojedzie z nimi, bo nie można na barki Justyny składać obowiązku wyżywienia takiej gromady, musi więc jej pomóc. Dorotka i na to wyraziła zgodę. A po chwili odezwał się też jej telefon.

    Zdziwiłem się kiedy wyszła, bo służbowe sprawy przechodziły przez Beatę. Niewiele osób znało jej bezpośredni numer. Sprawa jednak szybko się wyjaśniła, kiedy powróciła do salonu.
    - Tomek, muszę pojechać do Warszawy.
    - Po co?
    - Miałam telefon z ambasady, pilna sprawa. Nie mogę odmówić!
    - Skoro nie możesz, to jedź. Tylko czym i z kim?
    - Ja cię zawiozę – zadeklarowała Agata.
    - Ja też bym pojechała – zauważyła Beatka. – Nie byłam przygotowana na dłuższy pobyt, nie bardzo mam się w co przebrać…
    - Pytali, czy mają wysłać samochód, ale odmówiłam. Agata, w takim razie pojedziemy razem. Beatka, ty też możesz się wybierać. Bądź jednak przez cały czas pod telefonem i na jutro wracamy – zarządziła błyskawicznie.
    - Tak jest!
    Wkrótce było po zawodach. Nie minęła godzina i zostałem w domu sam jak palec. Kto by pomyślał, że jeszcze wczoraj oglądałem cały szereg drgających mi przed oczami pośladków, osłoniętych jedynie skąpymi listkami tkaniny. A teraz… Teraz nie miałem szans zobaczyć ani jednego.

    Zastanawiałem się później, jaki wpływ na całą sytuację miała forma naszego chwilowego pożegnania. Dorotka nie dość, że nie spała ze mną wczoraj, a podejrzewałem, że wykorzystała moją drzemkę na seans z Agatą, dzisiaj także nie przejawiała ochoty na coś intymnego. W jeziorze wprawdzie byliśmy nie tylko sami, ale takie niuanse wyczuwałem już u niej na dużą odległość. Nie miała ochoty i już. Trzeba było się z tym pogodzić, to chwilowe.
    Ambasada też wtrąciła się w nasze życie w niezbyt sprzyjającym mi momencie, ale trudno. To nie jest częste, a poza tym jest ważne dla Dorotki. Musiałem uszanować jej obowiązki.
    Tylko Agata… potem będą już same…

    Dochodziła jedenasta. Siedziałem w salonie i rozmyślałem, aż w końcu wkurzyłem się na siebie. I co mi przyjdzie z tych dywagacji? Nawet obiadu nie będzie. I tak będę musiał skorzystać z kuchni hotelowej. Może pójść do Baśki? Nie, to kiepski pomysł. Jeśli jest w pracy, to mocno zajęta. A jeśli jej nie ma, na pewno nie spędza urlopu w Pokrzywnie. Nie ma szans. Może więc pojechać gdzieś… Ale po co? Wbić się w garnitur przy takiej temperaturze? Musiałbym chyba na głowę upaść, przynajmniej tak by mnie odbierali. Odbiło mu i chce się promować, bzdurnie zresztą… Nie, to wszystko odpada. Trzeba przeczekać i udawać, że nic się nie stało. Pójdę więc do jeziora, a potem pod strzechę. Przynajmniej się rozluźnię, a potem upiję. Będzie mi się dobrze spało…

    Porzucając wodny, przybrzeżny tłum i wypływając na głębię, niespodziewanie natknąłem się na panią Ewelinę, przy czym to nie ja ją rozpoznałem.
    - Daleko pan odpływa od brzegu! – zawołała. – Wie pan na jakiej głębokości jest dno?
    - Nie mam pojęcia – odparłem, zbliżając się do niej. – Chociaż wiele to nie jest, najwyżej cztery do pięciu metrów. Dzień dobry pani!
    - Powiedzmy, że witaliśmy się już wcześniej, ale dzień dobry!
    - Oj, kurczę, chyba mam sklerozę. Rzeczywiście.
    - Pan sam teraz? A gdzie rodzina? – pominęła moje słowa.
    - Lubią chodzić własnymi ścieżkami – odparłem, podpływając bliżej. – Co natomiast słychać u pani? Zawody zakończone…
    - Tak, już zakończone – powiedziała to z jakąś goryczą w głosie. – Teraz jednak rozpoczął się triumfalny tydzień fetowania sukcesu.
    - Pani nie bierze w nim udziału? Dlaczego? – zapytałem naiwnie.
    - Ależ biorę! Tyle, że nie we wszystkich jego częściach.
    - A w jakich pani nie bierze?
    - Powiedzmy, że w niektórych – zrobiła kilka zamaszystych ruchów rękami i odpłynęła na kilka metrów.

    - Pani Ewelino…
    - Tak?
    - Proponuję popłynąć za mną, tu jest miejsce na mały odpoczynek.
    - Dobrze, proszę prowadzić.
    Doholowałem ją do znajomego brzegu pod nawisem nadjeziornej roślinności, a kiedy dotknęła stopami dna, wyraźnie odetchnęła.
    - Och, jak dobrze… byłam już bardzo zmęczona.
    - W wodzie nie należy przesadzać, w żadnych okolicznościach. To jezioro również bywa zdradliwe, chociaż jeszcze bardziej jego brzegi.
    - A ten skrawek?
    - Tutaj jest mała enklawa, taki wyjątek. Bardzo stabilny. Skąd go znam, oraz co tutaj i z kim robiłem, tego już pani nie powiem.
    - I tak pan dużo powiedział! – uśmiechnęła się, rozglądając dookoła. – Muszę przyznać, że sceneria jest dość romantyczna. Niezłe miejsce na… takie zajęcia.
    - Chciałaby pani spróbować? – zapytałem bezczelnie.
    - Ja? Pan wybaczy, ale jeszcze do tego nie dorosłam.
    - Bywa – skomentowałem obojętnie. – Proszę więc częstować się owocami zwisającymi z gałązek. Są przepyszne i na pewno nie trujące.
    Dałem jej przykład jak to robić i po chwili obydwoje zajadaliśmy się czarnymi malinami.

    - Smakują pani?
    - Doskonałe. Proszę mi jednak wybaczyć, muszę wracać na brzeg.
    - Nie widzę problemu – odparłem. – To pani decyduje.
    - Miło się z panem rozmawia, proszę jednak ze mną nie płynąć. Wolałabym pojawić się tam sama.
    - Rozumiem, poczekam z dziesięć minut.
    - Do zobaczenia zatem, miło się z panem rozmawiało!
    Skinęła głową na pożegnanie, po czym pogrążyła w wodzie jeziora, kierując się w stronę plaży.

    Dziwne są te kobiety.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  17. #17

    Domyślnie

    Spotkałem ją ponownie po obiedzie, na brzegu jeziora. Kilkadziesiąt metrów za plażą, w kierunku naszej sauny. Siedziała na trawie w cieniu drzewa, odziana w prześwitującą tunikę plażową, pod spodem mając bikini. Inne niż to przed obiadem. Nie poruszała się, beznamiętnie obserwując powierzchnię wody.
    - Niesłychane! – przywitałem się. – Nasze drogi wciąż się przecinają. Mogę usiąść obok pani?
    - Proszę bardzo! – wskazała dłonią roślinny dywan wokół siebie. – A cóż to za impulsy poznania skierowały pana w te dzikie strony? Przecież tutaj nikt nie zagląda.
    - Właśnie dlatego wybrałem się w te strony, nie oczekując nikogo – oznajmiłem. – Tablice straszą, że to jest teren prywatny i ludzie zawracają.
    - A nie jest prywatny?
    - Jest, oczywiście, że jest. Tylko że ja mam pozwolenie na nieprzestrzeganie tych zakazów.
    - Z jakiego powodu?
    - Mówiłem już pani. Ja tu bywałem w czasach, zanim ten hotel się zmaterializował. Jestem nieodłączną częścią dawnej fauny i flory tego jeziora, taki wybryk okolicznej natury. Mnie te wszystkie zakazy nie dotyczą.

    - Powiedzmy, że panu uwierzyłam, a to oznacza, że powinien pan wiedzieć czym jest ten obiekt – ruchem głowy wskazała na saunę.
    - Oczywiście, że wiem. Chce go pani zwiedzić?
    - A warto?
    - Sądzę, że tak. To jest sauna, dość nowoczesna. Znacznie lepsza od hotelowej.
    - Pan żartuje? – spojrzała z niedowierzaniem.
    - Nie. Zapewniam panią.
    - Jest pan w stanie mi ją pokazać? Nigdy nie byłam w prawdziwej saunie.
    - Oczywiście, że tak. Zapraszam!

    Pokazałem jej niemal wszystko, nawet zejście do jeziora. Otwarłem też wrota, ale nie zrobiło to na niej wrażenia. Dopiero kiedy przeszliśmy do części wypoczynkowej…
    - A to co?
    - To jest pomieszczenie relaksacyjne, a jego centralną częścią jest stół do masażu. Mogę pani wyświadczyć taką usługę bezpłatnie, znam się nieco na tym.
    - Proszę nie żartować! – roześmiała się.
    - Jestem bardzo poważny, naprawdę! Może pani spróbuje chociaż?
    - Nie przesadzajmy.
    - Ja naprawdę to potrafię, będzie się pani czuła znacznie lepiej.
    - Nie jestem przekonana…
    - Pani Ewelino, zawsze może pani oznajmić, że już wystarczy, więc co pani szkodzi?
    - Nie kpi sobie pan ze mnie?
    - Ależ nie. Naprawdę!
    - Dobrze. Spróbuję panu uwierzyć. Co więc mam zrobić?

    - Proszę zdjąć tunikę i położyć się na stole, brzuchem do dołu. Brodę proszę umieścić w tym zagłębieniu na szczycie… tak, dobrze. Ręce proszę ułożyć wzdłuż ciała i rozluźnić się zupełnie. Żadne mięśnie nie powinny być napięte, tak… bardzo dobrze.
    Na dłonie wylałem dozę balsamu do masażu, rozprowadziłem ją po jej plecach i zacząłem od szczypania ramion. Jęknęła wtedy cicho.
    - Zakwasy, pani Ewelino, zakwasy! Nic to, po takim zabiegu szybko pani o nich zapomni.
    - To jednak boli!
    - Bolałoby dłużej, a ja właśnie rozpędzam to wszystko na cztery wiatry! Teraz jednak muszę rozwiązać tasiemki kostiumu, bo mi przeszkadzają. Mogę?
    - Jeśli pan musi…
    Uwolniłem jej plecy od stanika i zacząłem pracować na całej powierzchni. Miała jeszcze niezłe ciało, była na pewno przed przekwitaniem. Skóra nie straciła do końca walorów…

    Tak doszedłem do bioder. Czasami cichutko jęknęła, ale to nie miało niczego wspólnego z protestem. Miałem wrażenie, że wręcz przeciwnie. Kilka razy zajechałem dłońmi aż pod tasiemki majteczek, to jednak nie było wygodne.
    - Pani Ewelino, dobrze by było, gdyby pani uwolniła się od tej przeszkody…
    - Proszę je rozwiązać, ja leżę i nie mam takiej możliwości.
    Powolutku wykonałem zadanie. Wymasowałem pośladki, a potem przeniosłem się na nogi. Całkiem ładne i zadbane. Najpierw zjechałem z balsamem aż do stóp, nawilżyłem okolice kostek, a potem powolutku dźwigałem się do góry…

    Byłem podniecony już na całego, chociaż się hamowałem. Wróciłem w okolicę bioder, pomasowałem uda, a potem delikatnie je rozsunąłem… Nie protestowała, kiedy moja dłoń zaglądnęła do spojenia jej ud. Jedynie cała seria nerwowych drgań jej ciała uzmysłowiła mi, że to nie może już zakończyć się inaczej. Poprosiłem więc by odwróciła się na plecy i bez udawania zacząłem delikatne zabiegi nad biustem…
    Tego już nie wytrzymała. Sama sięgnęła do moich kąpielówek, chociaż ustawiłem się tak, aby nie miała z tym problemów i… poszło! Pojechało! Czyste szaleństwo! Pierwszy kontakt właściwie nieznajomych sobie ludzi, a jednak zachłanny niczym między wytęsknionymi kochankami. I bardzo mnie satysfakcjonujący. Miałem też wrażenie, że nie tylko mnie…

    Zarumieniona Ewelina, kiedy odpoczęła chwilkę, podniosła się i pocałowała mnie w policzek.
    - Dziękuję ci, zostałam dobrze obsłużona! W zasadzie cię nie znam, ale i tak nie zapytam co sobie teraz o mnie pomyślisz. Mam to gdzieś! Chciałabym jednak abyś wiedział, że to jest mój pierwszy skok w bok, po prawie dwudziestu latach małżeństwa. I mam jeszcze do ciebie jedną prośbę.
    - Jaką?
    - Byśmy publicznie pozostali ze sobą na „pan” i „pani”. Mój mąż jest cholernie zazdrosny, wolałabym więc, by nie powziął nawet cienia podejrzenia.
    - A gdzie jest teraz?
    - Mają labę. Po pokazach, ten prezes zafundował nam wszystkim jeszcze tydzień pobytu, więc panowie grają teraz w golfa.
    - A Grażyna? Nie domyśli się?
    - Kim ona jest dla ciebie?
    - Teraz nikim, zwykłą znajomą. Kiedyś natomiast była moją dziewczyną, jeszcze w czasie studiów.

    - Sypiałeś z nią?
    - Co za pytanie, byliśmy parą, prawda?
    - Ale sypialiście, czy nie?
    - Tak. Wątpisz w to?
    - Nie… ale co innego usłyszeć.
    - To było dawno, jeszcze przed Robertem. Później już nigdy.
    - Niezbyt cię lubi.
    - Wiem! – roześmiałem się. – Na jej miejscu też bym siebie nie lubił.
    - Dlaczego?
    - Bo to ja ją rzuciłem, a nie ona mnie! Taka mała różnica.
    - Czemu ją rzuciłeś?
    - To długa historia, nie na teraz.
    - O Boże! – zawołała, spoglądając na zegarek. – Słuchaj, ile czasu tu jesteśmy?
    - Nie wiem. Gdzie się spieszysz?
    - A ty… ty nie masz dzisiaj rodziny?
    - Żona wyjechała właśnie do Warszawy.
    - To ta kobieta z którą się kąpałeś w jeziorze?
    - Zależy kiedy. Z różnymi paniami chodziłem ostatnio do jeziora.
    - I z wszystkimi sypiasz?
    - Nie obrażaj mnie, proszę! Powiedziałaś mi, że to twój pierwszy skok w bok, więc ja ci powiem podobnie. To mój drugi. Pierwszym była ostatnia noc z poprzednią żoną, co zostało mi wybaczone. Jeszcze nie mieliśmy rozwodu. Tym razem jednak gdyby się wydało… żona mi tego nie daruje.

    Westchnęła i sięgnęła po kostium, zaczynając się ubierać.
    - Mnie się nie obawiaj, nie powiem nikomu, nawet na mękach! I proszę, nie zapomnij, że nadal jestem pani, a ty pozostajesz panem.
    - Nie zapomnę.
    - Lubię cię! – znowu pocałowała mnie w policzek. – Jak się teraz dostać na kąpielisko?
    - A po co? Chodźmy lepiej w stronę domu. Pokażę ci jego konstrukcję, różne rozwiązania techniczne, będziesz miała wytłumaczenie swojej nieobecności lepsze niż kąpielisko.
    - Nie. Chcę wrócić taką drogą jaką przyszliśmy, ale wrócić sama. Możemy natomiast spotkać się później nad jeziorem.
    - Jak uważasz.
    - Tak chcę! – potwierdziła.
    - Wedle życzenia.

    Pokazałem jej przez okna usytuowanie sauny w stosunku do jeziora, wytłumaczyłem gdzie są drzwi i pożegnany zdawkowym pocałunkiem, zostałem sam. Musiałem jeszcze posprzątać bałagan na naszym pobojowisku. Ciężkie zadanie.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  18. #18

    Domyślnie

    Leżałem później w sypialni wpatrując się w sufit i rozmyślałem, nie potrafiąc poukładać sobie tych klocków. Niemal codziennie otaczały mnie dziesiątki kobiet w różnym wieku. Młodych, starszych, ładnych i takich sobie, z dużym biustem i niekoniecznie. Oglądałem ich pośladki, skrywane pod cienkimi warstewkami spódnicy lub spodni, czasami też kwitnące w umownym kostiumie kąpielowym… i nic!
    Owszem, wiele z nich wzbudzało we mnie pewne emocje. Jedne bardziej, inne mniej, ale żadnej dotychczas nie tknąłem! Aż tu nagle… Ewelina.
    Owszem, kobieta w porządku, ale nawet kiedy ją poznałem, nie wzbudziła we mnie zainteresowania pod względem seksualnym. Ot, zwyczajna, przelotna znajomość, jakich w życiu wiele. Gdyby mnie ktoś rano zapytał czy ma duży biust, nie potrafiłbym odpowiedzieć na takie pytanie. Skąd więc taki skutek?

    Przypomniały mi się historie z podwórka, kiedy dzieci zaczynają dorastać. Koleżanki ze szkoły czy też najbliższych domów, w pewnym wieku przestają być przeciwnikami, stając się nieosiągalnym obiektem marzeń i pożądania. Prowadzą wprawdzie z dotychczasowymi kolegami swoją zalotną grę, ale bardzo rzadko dochodzi do czegoś więcej. Kolegom się nie udaje. Ale nieoczekiwanie pojawia się ktoś z zewnątrz i błyskawicznie osiąga to, czego tubylcom nie udało się wypracować długim staraniem.
    Czułem się właśnie jak taki zdobywca – najeźdźca. Wierzyłem w jej słowa, że to pierwszy wyskok w życiu, bo znałem tę scenerię. Zaniedbywane kobiety w pewnym wieku, kiedy czują że świat przecieka im między palcami, są gotowe na wszystko. Ewelina prawdopodobnie była właśnie w takim stadium. Cóż, nie mnie oceniać jej małżeństwo, to nie mój problem. Ja miałem większy. Jeśli Dorotka zorientuje się iż ją zdradziłem…

    Cholera, wciąż miałem ochotę na Beatkę, moje młode asystentki też były niczego sobie, a tu nagle… Ewelina. A przecież nawet idąc z nią w stronę sauny, w ogóle nie myślałem o seksie! Ona chyba też tego nie planowała, skoro nie wie kim jestem i kto jest moją żoną. Gdyby było inaczej, miała wystarczająco czasu, by dowiedzieć się od Grażyny wszystkiego. A może nie chciała właśnie z nią rozmawiać na mój temat…
    Ale numer! Potraktować to jako przypadek? Można. Jednak… dobrze nam to wyszło! Gdybym miał teraz wybierać nad jeziorem łóżkową partnerkę na boku, byłaby na pierwszym miejscu listy. Jej mąż nie wie co traci.
    Ciekawe tylko, czy ktoś w Warszawie nie myśli tak samo o mnie…

    Obiad zamierzałem spożyć pod wiatą samotnie, jednak sytuacja ułożyła się inaczej. Zanim wybrałem dania, na horyzoncie pojawił się Zielonik i nie wypadało mi go nie zaprosić do stołu. Przyznał zresztą później, że chciał się ze mną spotkać, gdyż szuka wsparcie dla swoich projektów.
    - A cóż pan takiego wymyślił, że aż moje wsparcie jest niezbędne?
    - Prawdę mówiąc, wcale nie chodzi tutaj o moje wymysły. Problem się objawił, gdy na podsumowaniu tegorocznego pokazu, obiecaliśmy sobie zorganizowanie w przyszłym roku jeszcze lepszej imprezy. Wzbogaconej ponadto o pokazy możliwości dronów. Wie pan, że wykupiłem bardzo perspektywiczną firmę i właśnie urządzam w strefie zakład produkcyjno – doświadczalny?
    - Tych latających zabawek?
    - Tak. Ta, jak pan mówi, zabawka, ma przed sobą wielką przyszłość. Zespół informatyków już pracuje w moim biurowcu, a montownię uruchomimy jeszcze przed zimą. Prototypy spisały się doskonale, miały jednak zbyt skromne oprogramowanie. Chcemy postawić im ambitniejsze zadania do wykonania. A ja mam zamiar zająć pozycję krajowego lidera w tej branży, z dużą perspektywą rozszerzenia rynku o eksport.
    - Tylko pogratulować i życzyć powodzenia!

    - Dziękuję! Ale nie o same drony chodzi. Pan Robert, ten pana znajomy, zasygnalizował mi wtedy, że jak dotąd nie ma żadnych uregulowań prawnych dotyczących lotów takich aparatów. A to powoli staje się problemem i to palącym. Kilka już razy zgłaszał temat swoim przełożonym, jednak bez efektu. Żadnej odpowiedzi dotychczas nie otrzymał.
    - To jest pewnie w kręgu zainteresowań resortu spraw wewnętrznych – podpowiedziałem.
    - Tak, ma pan rację – zgodził się. – Pan wiceminister Okrajek nadzoruje tę działkę.
    - Nie mam u nich dobrych notowań, ale jest inna droga na przyspieszenie podobnych spraw.
    - Co ma pan na myśli?
    - Nie co, lecz kogo. Szefa kancelarii premiera, czyli ministra Domagałę.
    - Dobrze go pan zna?
    - O tyle, o ile. Jest to znajomość służbowa, ale zawsze mogę zgłosić problem. Tym bardziej, że jeśli projekt rozporządzenia się pojawi, prawdopodobnie i tak będzie konsultowany przez nasz resort.

    - Dałoby się więc coś z tym zrobić?
    - Spróbować mogę, oczywiście, bez żadnych gwarancji. Tylko wie pan, to się wiąże z określoną procedurą. Musiałbym w takim przypadku sporządzić oficjalną notatkę służbową, że takiego to dnia, spotkałem się z pewnym obywatelem, który zasygnalizował mi problem pozostający poza tematyką zainteresowania mojego resortu i tak dalej. Jeśli tego nie zrobię, cała sprawa może nie mieć dalszego ciągu, albo ja nie dostanę informacji jak się toczy. W sumie nigdy nie będę wiedział co panu odpowiedzieć.
    - Znaczy, powrócilibyśmy do punktu wyjścia – przyznał. – No, dobrze. A czy wystąpienie z taką notatką, stanowiłoby dla pana jakieś osobiste obciążenie?
    - Obciążenie? Nie… – zaśmiałem się. – Chyba, że weźmiemy pod uwagę te kilka minut na sporządzenie tekstu.
    - Naprawdę? Czyli nie stworzę panu wielkich problemów?
    - Nie, nie przesadzajmy. W resorcie spraw wewnętrznych mam wystarczająco zapełnione konto, aby coś jeszcze miało mi zaszkodzić.
    - Aż tak źle? Dlaczego? – zdziwił się.
    - Chemii nam brakło i to od samego początku. Ale to nieważne. Na razie jestem nie do ruszenia, chociaż wariant iż nagle się potknę, biorę pod uwagę zupełnie serio.
    - Niemożliwe… Skąd się to wzięło?
    - No wie pan… Pani minister nie było przez kilka tygodni i to ja rządziłem w resorcie, nie uwzględniając przy tym żadnych kumpli. Trochę nabruździłem w dotychczasowych układach, czego towarzystwo raczej mi nie zapomni. Już czekają na jakiś fałszywy ruch, wyraźnie dali mi to odczuć.

    - No wie pan co… Mógłbym w czymś pomóc?
    - Nie, nie, dziękuję! Daję sobie radę.
    - Powtórzę zatem po raz któryś. Gdyby pan potrzebował kiedyś zajęcia, u mnie zawsze je pan znajdzie. I to za niezłe pieniądze.
    - Dziękuję, ale do tego raczej nie dojdzie. Wie pan dlaczego.
    - Niby wiem… ale… Lubię takie charaktery. Z panem by mi się dobrze pracowało.
    - Zostawmy już mnie i wróćmy do tematu. Czyli co, zgadza się pan na notatkę?
    - Skoro taka jest procedura, to proszę bardzo. Proszę też wyraźnie zaznaczyć, że nie staram się o jakieś szczególne rozwiązania. Mnie chodzi przede wszystkim o to, aby jakaś regulacja prawna w ogóle była. Nawet służby lotnicze na Okęciu, jak nam wspominał pan Robert, nie mają jasnych podstaw do działania i muszą stosować łamańce prawne, aby przystopować zapędy niektórych, niewydarzonych amatorów. To są kwestie bezpieczeństwa w powietrzu, czas najwyższy stworzyć dla nich jasne i wyraźne ramy.
    - Może pan w taki razie uznać sprawę z mojej strony za załatwioną. Przekażę notatkę ministrowi Domagale i co jakiś czas będę monitorował postępy działań.
    - Oby coś się w końcu ruszyło, dziękuję panu!

    - Drobiazg! – uśmiechnąłem się i zmieniłem temat. – Zostaje pan na wieczór?
    - Nie, niestety. Muszę wracać do Warszawy, do żony. Zdradzę panu ścisłą tajemnicę, proszę na razie zachować ją dla siebie. Spodziewamy się potomka!
    - Co? Gratuluję panu! – podniosłem się za stołem, wyciągając prawicę. – Coś pięknego!
    - Dziękuję, dziękuję! – uścisnął mi dłoń. – Pani Dorocie sam to oznajmię przy okazji, proszę na razie…
    - Będę milczał, obiecuję!
    - Świetnie! No cóż… Również się cieszę, chociaż trochę mi to komplikuje plany, gdyż nie zawsze mogę dotrzymywać teraz terminów spotkań. Żona przy nadziei ma swoje prawa.
    - To zrozumiałe.
    - Tak, tylko widzi pan. Zaplanowałem w tym miesiącu pokazać panu, i to co zrobiłem w strefie, i lądowisko, a nawet porozmawiać o starych Polakach. Wiem, że ostatnio nie miał pan wolnego czasu, jednak te założenia, nad którymi dawniej obydwaj pracowaliśmy, które kładły podwaliny pod dzisiejszą Albę, bardzo dobrze się sprawdzają! Jest o czym podyskutować, a ciągle nie jestem pewien, na kiedy mógłbym się z panem umówić.
    - Wie pan gdzie mnie szukać, zapraszam więc w dogodnym terminie. Najwyżej odłożę sobie jedną konną wyprawę, albo proszę przyjechać z żoną.
    - Nie, to nie wchodzi w rachubę, Alina pracuje nad kolejnymi numerami pisma, musi przygotować sporo materiału na później, gdyby się sprawy skomplikowały…
    - Panie prezesie, zostawmy konwenanse, znamy się zbyt długo. Spróbuję się dopasować do pańskiego rozkładu zajęć, a co z tego wyjdzie, to się okaże.
    - Dziękuję panu, na pewno taką wycieczkę zaplanuję.
    - Znaczy, jesteśmy umówieni – wyciągnąłem do niego dłoń.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  19. #19

    Domyślnie

    Po obiedzie dałem sobie dwie godziny na sjestę w altance, po południowej stronie domu. Gdzie nikt nie zaglądał i nie przeszkadzał mi w rozmyślaniach o dziwnych zrządzeniach losu. Alina, jeszcze nie tak dawno marząca o kuchni z taką wyspą jak u nas, niedługo będzie mamą małego prezesiątka, dziedzica lub dziedziczki miliardowej fortuny, a prezes wydaje się być bardzo zadowolony z takiego faktu. No cóż, a gdzie moja córka z Dorotką? Coś ostatnio ta tematyka ucichła…
    Tak… ucichła… A czy wcześniej nie będę miał córki z Eweliną? Bo z Agatą raczej nie. Dorotka przyzwyczaiła mnie, że sama dba o zapobieganie niechcianym zjawiskom, pewnie więc zadbała i o Agatę. Przy Ewelinie jednak jej nie było, a ja nie uważałem…
    Ciekawe, co ta pani teraz robi. Ekipy lotników nie było pod wiatą na obiedzie, zjedli go pewnie w restauracji. Mam nadzieję, że o mnie wtedy nie rozmawiali. Ewelina nie wyglądała na kretynkę, ale sama stwierdziła, że nie ma w takich sprawach doświadczenia. A co będzie, jeśli w którymś momencie zmiesza się lub zarumieni? Ale sobie nagrabiłem… Jedyny raz zostałem bez nadzoru i fru! Pierwszą, nadarzającą się okazję zaciągnąłem do łóżka, jakby mi tego było mało. A swoją drogą…

    Lat miałem przecież niemało, szósty krzyżyk tuż, tuż, niemal na horyzoncie, skąd u mnie tyle wigoru? Czy to jest normalne, czy też Dorotka mnie czymś aby nie podkarmia? Może tylko przyzwyczajenie i stabilność? Kobietą była bardzo atrakcyjną, to fakt. Uwielbiałem obserwować jak się porusza, jak chodzi, jak dyskutuje… wcale nie musiała być wtedy rozebrana. I tak widziałem kształtne piersi, drgające pośladki, mocne uda i niewielkie stopy, a wszystko to układało się w jeden wielki obiekt pożądania. Ciekawe, czy to tylko mój fetysz…
    Nie wiedziałem jeszcze, że za niecałe dwa miesiące osobiście się przekonam jak moją żonę postrzega męska część populacji narodu. Było o czym myśleć.

    To był pomysł samej Dorotki. Namówiła mnie, abym studentom jej kierunku przybliżył temat struktury i sposobów rozdziału europejskich funduszy pomocowych.
    - Tomek, tak działają światowe uczelnie. Niektóre wykłady powierza się praktykującym specjalistom. Nikt od ciebie nie wymaga znajomości wielkich ekonomicznych teorii, jednak to wy najlepiej wiecie, jak to wygląda w praktyce. Jakie są problemy, co zawodzi, co byście poprawili, a studenci powinni takie rzeczy wiedzieć. Sucha teoria tego nie załatwi! Oni skończą studia i jak przyjdzie co do czego, staną z otwartymi ustami… nie! My musimy działać inaczej! Mają znać tematykę z pierwszej ręki!
    - No dobrze, ale nie wiem, czy już na tyle dobrze znam całą tematykę.
    - Więc się doucz! Masz dziesięć dni na przygotowanie.
    Tak…
    Uparła się i nie było wyjścia. Takim sposobem, pewnego pięknego październikowego dnia, wprowadziła mnie na salę wykładową swojego macierzystego uniwersytetu.

    Przystanęliśmy za katedrą czekając na ciszę, bo studenci jak to studenci, mieli jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia. Jednak po kilkunastu sekundach towarzystwo się uspokoiło. Dorotka zabrała wtedy głos.
    - Dzień dobry państwu! Proszę o ciszę! Nastąpiła niewielka zmiana w harmonogramie wykładów, gdyż dzisiejszy poprowadzi dla państwa pan Tomasz Barycki, sekretarz stanu w Ministerstwie Rozwoju. Pan minister przedstawi państwu historię europejskich funduszy pomocowych, ich obecną strukturę oraz możliwości korzystania z nich. Przy czym nie chodzi tu tylko o kwoty przyznane naszemu krajowi, ale też o rozdzielane na szczeblu brukselskim, co jest często pomijane w rozważaniach wielu naszych krajowych specjalistów. Radzę więc dokładnie notować, niektóre informacje są mało znane, a jednocześnie bardzo ważne i w pewnym sensie atrakcyjne. Panie ministrze – skłoniła się w moją stronę – pozwolę sobie pozostawić teraz pana sam na sam ze studenckim audytorium, a po wykładzie zapraszam do siebie, do gabinetu.
    - Dziękuję i przyjmuję pani zaproszenie! – odparłem skłoniwszy się, po czym spoglądałem na jej sylwetkę gdy opuszczała salę. Nie przewidziałem, że jestem bardzo uważnie obserwowany i kiedy drzwi się zamknęły, z westchnieniem pokręciłem głową.
    - Tak… o czym to mamy dzisiaj rozmawiać?

    Gromki śmiech studentów uzmysłowił mi, że wszystko zauważyli i odgadli.
    - Czemu się państwo śmiejecie? – próbowałem odzyskać rezon.
    Moje pytanie spowodowało jedynie nasilenie wesołości, dopiero któraś odważna, albo i zdegustowana dziewczyna, zdecydowała się przemówić.
    - Czyżby pan minister również zachorował na warwikozę? – padło głośne pytanie, ale jego źródła nie zdołałem zlokalizować.
    - Nie rozumiem… – ciarki przebiegły mi wzdłuż ciała, ale głośny harmider odpowiedzi nie był skierowany pod moim adresem.
    - Dochtórka się znalazła! Zazdrośnica! Masz jakiś kompleks? – rozległy się męskie głosy. – Panie ministrze! – jeden z panów aż się podniósł. – Dziewczyny nie są w stanie zrozumieć męskich emocji, czyli możemy już przejść do wykładu!
    - Spokojnie! – uniosłem dłonie do góry i po chwili zapadła cisza.

    - Nie rozumiem was. O co niby panie mają być zazdrosne?
    - Raczej zniesmaczone, a nie zazdrosne! – któraś nie wytrzymała. – Oni są jak baby! Wielcy mi to mężczyźni! Plotkują o tym, jak pani profesor jest ubrana, czy się dzisiaj wyspała, jaki ma nastrój, jaki makijaż, jak jej dzisiaj drgały pośladki, do którego się dzisiaj uśmiechnęła i tak na okrągło! Zwyczajna warwikoza!
    - Uśmiechaj się i ty – zawołał któryś. – No i umaluj – zaśmiał się inny.
    Znowu musiałem ich uciszyć i przerwać ten temat.
    - Szanowni państwo! Szanowni panowie! Bardzo się cieszę, że pani profesor Warwick cieszy się aż takim waszym zainteresowaniem, to bardzo miłe. Proponowałbym jednak byście większą uwagę zwrócili na jej prace drukowane oraz wykłady. Temu zagadnieniu poświęćcie większość swojej uwagi, gdyż o sprawy osobiste pani profesor… ja zadbam lepiej!
    Takim sposobem wsunąłem kij w mrowisko.

    Panowie protestowali przeważnie na wesoło, panie zaś mimo niechęci do panów, były przede wszystkim oburzone moją impertynencją. Wśród gwaru dosłyszałem jakieś głosy, że jak to, to ma być członek rządu? Z takim zachowaniem i pojmowaniem roli kobiet? Któraś obwiniała mnie o seksizm…
    Należało to zakończyć. I znów gestem dłoni musiałem ich uspokoić, tym razem jednak przybrałem urzędowy ton rozmowy.
    - Proszę o ciszę! – warknąłem nieprzyjaźnie. Szybko się uspokoili, a wtedy wystąpiłem z otwartym tekstem.
    - Proszę przyjąć do wiadomości, że pani Dorota Warwick jest moją żoną i nikomu nic do tego, że sam chcę dbać o jej prywatne sprawy. Są jeszcze jakieś pytania?
    Byli tak zaskoczeni, że cisza zapadła niewzruszona.
    - W takim razie przystępujemy do dzisiejszych zajęć, na których omówimy problematykę europejskich funduszy pomocowych…

    Kiedy wieczorem zdałem Dorotce relację, wszystko zbagatelizowała.
    - Myślisz, że ja o tym nie wiem? Tomek! Z podobnymi zachowaniami mam do czynienia od czasu, kiedy zaczęłam dorastać. Kiedyś mnie to przerażało, ale ten okres mam już za sobą i teraz w ogóle nie zwracam uwagi na takie reakcje. Poza tym, studenci są o tyle zabawni, że niezbyt się kryją ze swoimi zainteresowaniami. Kilku z nich wyznawało mi już swą miłość, czasami nawet publicznie, ale to wszystko są żarty i tak je przyjmuję. Pozwalam im na to, jednocześnie uprzedzając, że jeśli trafią na praktykę do banku, to zetkną się z wymaganiami miejsca pracy i za takie dowcipy wylecą na bruk. To inteligentni ludzie, dobrze wiedzą co i gdzie im wolno. Zresztą, wspomnij swoje studia i to, jak się wtedy czułeś i zachowywałeś, prawda kochanie?
    - Ale jesteś laska… – odparłem. – Ja ich rozumiem, ale swoją drogą… Warwikoza! Czyli to choroba powszechna!

    - Między tobą a nimi jest jednak różnica. Oni mogą jedynie powszechnie pomarzyć, a ty masz mnie na co dzień. I niech tak zostanie.
    - Kocham cię!
    - Ja też cię kocham, a na najbliższym wykładzie potwierdzę, że jesteś moim mężem.
    - Potraktują to jako zdradę – zażartowałem.
    - No cóż, niczego im w tym zakresie nie obiecywałam. A tak na marginesie… żadne studentki nie atakowały cię później? Ty też jesteś niczego sobie.
    - Zupełnie. Po tym powłóczystym spojrzeniu, którym obdarzyłem twoje plecy przy wyjściu, uznały się pewnie za obrażone.
    - Daj mi zatem konspekt swojego wykładu, zobaczymy czy przykładają się chociaż do nauki.

    Warwikoza… Niezłe określenie na powszechne zainteresowanie biustem i pośladkami mojej żony. Szkoda, że nie znałem go wcześniej. A może to i lepiej? Może dzięki temu mogliśmy funkcjonować normalnie, bez przejawiania chorobliwej zazdrości z mojej strony?
    Może to dobrze, że nie zdawałem sobie wtedy sprawy, jak dużo rzeczy jeszcze nie wiem? Że tematy przeciekają mi przez palce, bo nie mam czasu na ich analizę, a w dodatku popełniam błędy, czyli w niektórych przypadkach kładę uszy po sobie i czekam na przetrwanie, co przy takiej epidemii nie mogło być najlepszą strategią.
    Ostatnio edytowane przez wykrot ; 21-09-2021 o 06:33
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  20. #20

    Domyślnie

    W altanie przyszedł jednak czas, abym zorientował się sytuacji zewnętrznej. Zadzwoniłem do Heleny. Zapewniła, że na kolację wróci, ale sama. Chłopcy zostaną dzisiaj na noc u Justyny. Odpowiadało mi to, nietrzeźwy tatuś nie byłby dobrym wzorcem dla naszych pociech. Lepiej żeby dzieci dzisiaj tu nie było.
    Później natomiast, spróbowałem skontaktować się z Dorotką.

    Nie było to proste, często w podobnych sytuacjach miała wyłączony telefon, ale tym razem mi się udało, odebrała niemal natychmiast.
    - Tomek, przepraszam, jeszcze nie jestem wolna, mów szybko.
    - Przyjedziesz dzisiaj?
    - Nie wiem, raczej nie. Co masz w planach?
    - Nic ważnego. Chciałem spotkać się z lotnikami, ale prezes już wyjechał i nie wiem czy mi się uda.
    - Świetnie, że masz pomysły, trzymaj fason. Co z chłopcami?
    - Rozmawiałem z Heleną, zostają na noc u Justyny.
    - A Helena wraca do domu?
    - Tak, obiecała przyjechać.
    - Bardzo dobrze. Odpoczywaj zatem i wesołego wieczoru. My zjawimy się pewnie jutro, mniej więcej w porze obiadowej.
    - Dopiero?
    - Jutro ci powiem dlaczego, to nie na telefon, pa! Muszę kończyć.
    - Kocham cię!
    - Też cię kocham i całuję!
    Wszystko było jasne, pomyślałem, że wieczorem będę się nudził.
    Jak zazwyczaj, byłem bardzo naiwny.

    Około czwartej po południu, wybrałem się nad jezioro by nieco popływać. Mimo pewnego dyskomfortu psychicznego związanego z Eweliną, liczyłem na spotkanie z nią. Może uda się jakoś usprawiedliwić i rozwinąć naszą publiczną znajomość?
    Nic z tego nie wyszło. Nad jeziorem nie było ani Eweliny, ani Grażyny i tylko grupka wrzaskliwych młodzieńców ochlapywała jakieś dziewczyny, śmiejąc się przy tym głośno. Większość gości spędzała czas na obiektach sportowych, albo na wyprawach w teren. Nie było tu co robić.
    Natomiast pod strzechą… niespodzianka. Przy naszym stole siedział samotny Romek, sącząc leniwie piwo.

    - Witaj, ach witaj! Kopę lat! – przywitałem go z radością.
    - Cześć! Dowiedziałem się, że zostałeś żubrem samotnikiem, przybiegłem więc na pomoc. Żeby ci głupie myśli nie przychodziły do głowy.
    - Kurczę, a skąd to wiesz?
    - Helena wpadła do nas na chwilę, skorzystałem więc z okazji i poprosiłem o dyspensę.
    - U kogo?
    - Kurwa, u wszystkich. Nie ma lekko, bracie.
    Domyśliłem się o czym mówi. Bukareszt wciąż odbijał mu się czkawką.
    - Poczekaj… będziemy siedzieć tutaj?
    - Mnie tam wszystko jedno. Przyjechałem się upić a nie podziwiać widoki.
    - Chodźmy więc na taras, nikt nam nie będzie przeszkadzał. Pogadamy o starych Polakach.
    - Może być, tylko bez pośpiechu, bo dostanę sraczki. Piwo dopiję.
    - Spoko, mamy czas. Ja też się napiję.

    Rozmawialiśmy przez resztę popołudnia, ale już nie przy piwie. Romek najwyraźniej potrzebował się wyżalić, bo był zupełnie nie w sosie.
    - Kurwa, Tomek, mam teraz przepieprzone! Teściowa na mnie warczy, teść się niemal nie odzywa, jakbym mu chałupę spalił…
    - A czego się spodziewałeś? To są ludzie starych, miejscowych zasad. W katalogu ich pojęć nie jest to spotykane, a tym bardziej akceptowalne. Dlatego sami nawet nie wiedzą, co mają w takiej sytuacji robić i jak się zachować.
    - Ależ oni nie mają o niczym pojęcia! Widzą tylko jak Lidka mnie traktuje. Chyba się rozwiodę, to jest nie do wytrzymania! Szkoda mi dzieciaków, ale już chyba nie dam rady poukładać tych klocków…
    - Ty się wcześniej, byku, dobrze zastanów. I to dziesięć razy!
    - Słuchaj! Siedzę tutaj z dziećmi, nosa nigdzie nie wychylam, drugi tydzień nie piję… Ale nic się nie zmienia! Kurwa, ileż można kisić w sobie pretensje? Jeśli tak ma teraz wyglądać nasze życie rodzinne, to ja się poddaję.
    - Romek… Jestem daleki od moralizowania, bom sam pełen winy… ale powiedz mi tak naprawdę, po jaką cholerę ci to było?
    - A ty, kurwa, po co tak zrobiłeś? Sam doskonale wiesz jak się żyje samotnemu facetowi na delegacji.
    - No dobrze, prosto nie jest. Szczególnie, gdy hormony grają. Tylko wiesz… ja nie miałem kilkudziesięciu świadków, mogłem liczyć na zachowanie wszystkiego w tajemnicy. Poza tym, u mnie to i tak się już sypało, nie jak u ciebie.

    - Tak… wiem. Teraz każdy jest mądry, łącznie z twoją ukochaną żoną. Mogła mnie nie wysyłać na tak długo, wcale nie byłem tam aż tak niezbędny.
    - Nie mogłeś jej tego powiedzieć wcześniej?
    - Kurwa, Tomek… Chyba wiesz jaka jest Dorota w pracy, tak? Ciebie teraz nie ma i nikt już nie potrafi jej utemperować. Jak sobie coś wymyśli, to koniec, klękajcie narody! Ja jej mówiłem, że stwarza mi problemy, ale ona swoje. Że nie ma kto, że niezbędnie musi mieć osobę zaufaną do przypilnowania i tak dalej. No to pojechałem. A że trafiła mi się kobitka całkiem do rzeczy i w dodatku chętna…
    - Musiałeś się do niej przeprowadzać? – zaatakowałem. – Nie mogłeś jej zerżnąć w hotelu?
    - Kurwa, od hotelu zacząłem! Ale po kilku wizytach powiedziała mi, że miejscowe dziwki zaczęły ją podejrzewać o konkurencję i więcej nie przyjdzie.
    - Tak to już jest – westchnąłem filozoficznie. – Gdybyś poszedł na dziwki, to byś się po cichu rozładował i teraz nie byłoby problemu. Oczy nie widzą, sercu nie żal.
    - I to jest właśnie idiotyczne – zauważył. – Zamiast szmiry i ryzyka, miałem w łóżku niegłupią dziewczynę, inteligentną, ładną, zgrabną, na wysokim stanowisku…
    - Ale takim sposobem, wszystko ujawniłeś wobec innych pracowników. Czyli publicznie upokorzyłeś swoją żonę, a przecież nie jest osobą nieznaną.
    - No wiem, kurwa, wiem. Wtedy tak o tym nie myślałem i to był błąd. Nie sądziłem, że wszystko natychmiast wypaplą.
    - Podtrzymujesz z nią kontakt?
    - Jaki kontakt, żartujesz chyba. Dałyby mi teraz kontakt, obydwie z Dorotą…

    - Nie żartuję. Ja naprawdę niewiele wiem na ten temat i nie tylko ten. Romek! Od wiosny siedzę w ministerstwie od rana do nocy i nie mam pojęcia co się na świecie dzieje. Oprócz spraw dotyczących mnie osobiście. Taka jest cena, którą płacę za posadę wiceministra. O dawnym luzie bankowym już zapomniałem. A obecnie, podobnie jak ty, przeważnie zajmuję się dziećmi. By nie zapomniały, że mają też ojca.
    - A wiesz co? Pojechałem niedawno z wędkami nad Omszałe, taki fragment zarośniętego brzegu, gdzie nie ma turystów. Żaden ze mnie wędkarz, ale próbowałem oderwać się od codzienności i urozmaicić sobie pobyt. Miałem też parę godzin na spokojne rozmyślania. Tak się wtedy zastanawiałem, po jakiego grzyba ten zaszczyt był ci potrzebny? Gdyby chociaż kasa, ale przecież tam kasy nie masz! W banku miałeś z dziesięć razy więcej, dobrze mówię?
    - Dziesięć może nie, ale więcej niż pięć – zgodziłem się z wywodem.
    - Więc po jaką cholerę przyjąłeś takie warunki?
    - Tak jakbyś nie wiedział.
    - Nie wiem, naprawdę tego nie rozumiem.

    - Młody jeszcze jesteś. Poza tym, sam wyrobiłeś sobie pozycję w pracy i nie tak znów wiele zawdzięczasz innym.
    - Kurwa, a ty to niby leżałeś przez całe życie? Tomek! Jak cię poznałem, to wydałeś mi się facetem o tak szerokich horyzontach, że chwilami aż się głupio czułem, że pozwalasz mi mówić sobie po imieniu. Naprawdę!
    - I co z tego? Marta, moja była żona, często powtarzała, że praca ją lubi, ale pieniądze ani trochę. Była znacznie lepszą specjalistką od swoich przełożonych, taki trend zresztą jest obecnie dość powszechny. Nie miała jednak żadnych układów. Dlatego szefowie wyżymali ją bardzo skutecznie, jednak premiami uzyskanymi za jej prace, które jedynie podpisali, już się nie dzielili! Ot, taki folklor.
    - No dobrze, ale nie rozumiem co chcesz tym powiedzieć.
    - A czego tu nie rozumiesz? Powiedziałeś horyzonty, w domyśle wiedza i kompetencje. A kim ja byłbym dzisiaj bez Dorotki? Z taką samą wiedzą i umiejętnościami? Wegetowałbym pewnie, wciąż pisząc programy na obrabiarki, bo dolina lotnicza jednak się rozwija i może na chleb by mi starczyło. Ale nie na więcej.

    - No właśnie. Sam przyznałeś, że to jej zawdzięczasz zmianę swojego położenia. A ja muszę przyznać, że w banku i tak byłeś dobry. Miałem czasami do ciebie pewne anse, bo uważałem, że się szarogęsisz. Ale jak widzisz, po czasie nabiera się pewnej refleksji, związanej z doświadczeniem. Stworzyliście z Dorotą udany tandem, a teraz to już nie jest to. Zamiast paru słów i szybkiej reakcji, na wszystko są procedury. A twojej następczyni wiele jeszcze brakuje, do pięt ci nie dorasta.
    - Widzisz więc, pozostając w banku, sam wtłoczyłbym się w pewne ramy, z których już nie miałbym dobrego wyjścia. Może miałbym więcej pieniędzy, ale czy nam ich brakuje?
    - Ale nie ty je masz.
    - To fakt, jednak czy tylko kasa się liczy? Kim byłbym dla otoczenia? Miałem na zawsze pozostać mężem swojej młodej żony? Za parę lat i chłopcy mnie o to zapytają. Co ty, tatuś, osiągnąłeś? Co potrafisz? Mama zapewniła nam pieniądze, a ty? Jaki prestiż zapewniłeś rodzinie? Że umiesz pisać programy na obrabiarki?
    - No tak…
    navigare necesse est, vivere non est necesse

Strona 1 z 6

Tagi dla tego tematu

Zwiń / Rozwiń Uprawnienia

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •  
  • BB Code jest aktywny(e)
  • Emotikonyaktywny(e)
  • [IMG] kod jest aktywny(e)
  • [VIDEO] code is aktywny(e)
  • HTML kod jest wyłączony