dostępne w wersji mobilnej muratordom.pl na Facebooku muratordom.pl na Google+
Strona 1 z 3
Pokaż wyniki od 1 do 20 z 45
  1. #1

    Domyślnie Krótki kurs spadania ze szczytu w przepaść

    dalsze losy bohaterów opowieści pt. "Podwładny pani minister"


    Listopadowy, mglisty i dżdżysty wtorek wyznaczył nową cezurę mojego życia, mojej zawodowej kariery w rządowych sferach. Rozpoczął się wręcz nieprzyzwoitą, wczesną porą w pałacu prezydenckim, uroczystym wręczeniem pani Annie Lechowicz aktu powołania na stanowisko wiceprezesa rady ministrów, czyli wicepremiera rządu. Później nastąpiły krótkie chwile gratulacji, pamiątkowe fotografie, wręczanie kwiatów, składanie życzeń…
    Ładnie było. Uroczyście i przyjemnie. Ale było i się skończyło, a mnie została z tego jedynie zwykła rzeczywistość. Szara jak cały ten późnojesienny dzień.
    Nikt oprócz Anny ze mną tam nie rozmawiał. Ani premier, ani ministrowie prezydenccy, ani nawet Jurek Domagała. Owszem, przywitali się, podawali dłonie, wypowiedzieli grzecznościowe formułki, jednak na rozmowę nikt czasu nie miał. Albo mieć nie chciał. Byłem tam nieważny.

    Nie, to nie całkiem tak. Później było jeszcze posiedzenie rządu, na które byłem oficjalnie zaproszony. W pierwszej jego części Anna odebrała kolejne nominacje, potem przemowy, życzenia… i wreszcie zahaczyło o mnie. Premier wyjaśnił bardzo krótko, że moje obowiązki wzrastają, gdyż de facto mam przejąć gros zadań ministra rozwoju i w takiej sytuacji otrzymuję wewnętrzne miano kierownika resortu. Anna natomiast zachowuje tytuł i status ministra dla celów współpracy międzynarodowej, a przede wszystkim wewnątrzunijnej. Oraz tych strategicznych zadań w kraju, które wynikną z jej nowego umocowania. Zresztą, podział zadań między nami zależy tylko od niej, on się w te sprawy mieszał zbytnio nie będzie, jeśli nie zostanie do tego zmuszony sytuacją.
    Rzucił jeszcze krótki apel do pozostałych członków Rady, aby traktowali mnie z pełną, ministerialną powagą i… to było wszystko. Święto się skończyło. Szef rządu przystąpił do zwyczajnego omawiania bieżącego porządku obrad.

    Kiedy grubo po południu dotarłem w końcu do swojego gabinetu, miałem wszystkiego dość. Czułem się dokładnie tak, jak wczoraj wieczorem. Niewyspany, wykończony i bezsilny. Mam to wszystko ogarnąć? Tym razem nie mogłem liczyć na codzienne konsultacje z Anną jak wtedy, kiedy chorowała. To już mi zapowiedziała. Co mam w takim razie zrobić?
    Usiadłem w swoim fotelu i schwyciłem głowę w dłonie, opierając łokcie na blacie biurka. Zwyczajnie się bałem, a to odbierało mi pewność siebie. Sam, odpowiedzialny za wszystko…

    Po co ja się zgodziłem? Chyba już nigdy nie wyleczę się z tego kompleksu, nie wyrosnę z niego. Tak, przed samym sobą nie będę kłamał. Zawsze byłem świetnym zastępcą, gdyż w porę dostawałem odpowiednie impulsy do pracy. Ale być szefem całości… Jak? Kto mi teraz podpowie co w danym momencie jest najważniejsze? Komu mam zawierzyć, że te uwagi będą trafne i właściwe? Że to nie będzie podlizywanie się? Albo próba wpychania mnie na minę?

    Nie wzywana Kinga naruszyła moją zadumę. Weszła do gabinetu nieproszona, ledwie skłoniwszy głowę na powitanie, po czym bez zażenowania zajęła krzesło rozmówcy.
    - Dzień dobry panu! – przemówiła. – Korzystam z prawa, które kiedyś mi pan nadał, gdyż sytuacja jest bardzo napięta. Czy mógłby pan minister określić naszą bieżącą sytuację?
    - Witaj, dziewczyno – mruknąłem niezbyt zachęcająco, nie próbując nawet zmienić pozycji. – A coś się dzieje?
    - Panie ministrze… – odparła z naganą w głosie. – Komunikaty agencyjne są już powszechnie znane. Pani minister Lechowicz została dzisiaj wicepremierem i przewodniczącą Komitetu Ekonomicznego. A co z panem? Co z nami?

    - Agencje niczego nie donoszą? – zapytałem leniwie.
    - Nie. Wszyscy w resorcie przeglądają na monitorach wiadomości… w ogóle, co to za pomysł, aby takie sprawy ukrywać do ostatniego dnia? Paranoja! To są wymierne straty w wykonywaniu zadań! Nikt się dzisiaj nie zajmuje obowiązkami, bo króluje giełda. Czyli kogo wyrzucą jutro, a kogo już dziś. Kto teraz odejdzie, a kto awansuje… W dodatku wczoraj się pan z nami żegnał, więc ja już niczego nie wiem. A wszyscy właśnie mnie atakują o wieści, z racji mojego umocowania. Niestety, pan wciąż milczy.
    - Kinga… – mruknąłem, wciąż podtrzymując głowę rękami. – Wybacz mi! Sam o niczym wcześniej nie wiedziałem, więc nie czuję też winy wobec ciebie. I wobec nikogo. Sytuacja była zbyt dynamiczna, aby prowadzić jakiekolwiek konsultacje.
    - Może mi pan chociaż zdradzić, czy pozostaniemy w resorcie?
    - Niestety, pani Kingo… Jest znacznie gorzej.

    - Czyli co, mamy się pakować już dzisiaj?
    - Niby po co? – gderałem leniwie. – Gorzej, to jeszcze nie znaczy, że chcę się was pozbyć! Przeciwnie, dzisiaj następuje zmiana dekoracji, a w związku z powyższym wskakujecie na inny stopień zależności ode mnie. Co oznacza, że mam zamiar wycisnąć z całej ekipy o wiele więcej. A ty mi w tym pomożesz. I takiej deklaracji od ciebie oczekuję! – ożywiłem się.
    - Przepraszam, ale teraz nie rozumiem sytuacji.
    - Wyjaśniam więc. Od dzisiaj przejmuję kierowanie resortem, chociaż Anna zjawi się tu dopiero jutro i wtedy na kolegium, oficjalnie przekaże mi dowodzenie. Dzisiaj mam jeszcze do dyspozycji ostatnie chwile, kiedy mogę spokojnie usiąść i głęboko zastanowić się nad swoim położeniem, oraz ocenić sytuację…
    Lekko mi nie będzie, ale klamka zapadła! Od jutra będę kierownikiem resortu, a ty, oraz cały mój zespół, będziecie musieli przysiąść fałdów. O tym jednak porozmawiamy później, dzisiaj mam wiele myśli, ale są niespójne. Muszę je jakoś zebrać i uporządkować.

    - Czyli… jednak pan zostaje? – zapytała, wciąż niepewna.
    - Kinga! Czy to ja jestem wykończony, czy ty? – spojrzałem na nią z wielkim ładunkiem ironii. – Jakie „jednak”? Oczekujecie tego? No, już dobrze! – uśmiechnąłem się, widząc jej zmieszanie. – Słuchaj, masz ze sobą mój kalendarz?
    - Tak, zawsze go mam.
    - Co zatem mieliśmy w planach?
    - Dzisiaj wszystko odwołałam tak jak pan polecił, ale jest dzień jutrzejszy i następne.
    - I co się z tym wiąże?
    - Jutro ma pan dawno uzgodnioną wizytę na Dolnym Śląsku.
    - O, kurwa mać! – złapałem się za głowę.
    To oznaczało komplikacje już na starcie.

    - Panie ministrze… uzgodniłam już wszystko, bo nie zgłaszał pan zmiany planów… A oni dobijali się o to od paru miesięcy!
    - Wiem, przypomniałem sobie… Trudno! Pojadę do nich. Poinformuj o tym panią Łucję z sekretariatu szefowej. Łucja przeszła do pracy w jej nowym gabinecie, tym w gmachu rady ministrów, więc trzyma rękę na pulsie. Proszę szefową o telefon w wolnej chwili, bo nie chcę jej przeszkadzać, nie wypada mi.
    - Dobrze.
    - Teraz skontaktuj się z kierowcą służbowego wozu, obliczcie o której musimy wyjechać, a potem wyślij mi SMS-em, na którą rano mam być gotowy. Wydeleguj mi też do towarzystwa kogoś z ekipy z materiałami, bo nie mam zamiaru siedzieć w domu przepatrując sieć. Mam dostać gotowe informacje o gospodarzach, łącznie z nazwiskami i funkcjami, oraz powodu mojego zaproszenia, dobrze? Nie zapomnijcie też o tezach mojego wystąpienia.
    - Wszystko mamy już przygotowane, a najlepszą specjalistką od tego regionu jest pani Aldona Wiesiołek. Nie będzie panu przeszkadzała?
    - Najpierw ją zapytaj czy pojedzie, a o mnie się nie martw. Mnie każda z nich odpowiada.
    - Aldona stamtąd pochodzi i już ją o to pytałam.

    - Rozumiem. Od dziś przysługuje mi wóz szefowej, nie zapomnij. Czyli tak jak mówiłem. Jeszcze dziś oczekuję informacji na którą rano mam być gotowy. O tej godzinie wychodzę z domu, pani Aldona siedzi już w samochodzie i żebym nie musiał na nią czekać. Auto ma zajechać do naszego domowego parkingu. Ochrona domu jest uprzedzona, a jeśli nie zareaguje na legitymacje rządowe, to ją wykończę! Czyli nie przyjmę tłumaczeń, że wystąpiły jakieś problemy z dojazdem.
    - Tak jest! Zajmę się wydaniem odpowiednich dyspozycji.
    - To za mało! – skontrowałem. – Musisz też wiedzieć w każdej chwili, na jakim etapie jest realizacja twoich poleceń.
    - Panie ministrze…
    - Tak?
    - Ja to wiem od dawna i kontroluję na bieżąco…
    - I tak trzymaj! Co tam jeszcze nowego?

    - Od wczoraj wydzwania pani dyrektor z agencji celnej z prośbą o kontakt.
    - Czemu mi o tym wcześniej nie powiedziałaś? – podniosłem lekko głos.
    - A kiedy miałam to zrobić? – odpysknęła.
    - Dobrze już! – uniosłem ręce w pojednawczym geście. – Słuchaj, zajrzyj do sekretariatu szefowej, bo on nadal będzie działał, ale korespondencja ministra ma od dzisiaj lądować u mnie, na moim biurku. To ja będę decydował o tym co pozostawię do jej dyspozycji, a co nie. I jeszcze jedno.
    - Tak?
    - Dostajecie na jutro strategiczne i bardzo pilne zadanie. Cały zespół, przy czym ty jesteś odpowiedzialna za jego praktyczne wykonanie. To oznacza, że organizacja całości należy do ciebie. Kto, gdzie, co i jak, ustalisz wedle uznania.

    - Rozumiem. Na czym to zadanie ma polegać?
    - Jak doskonale wiesz, szefowa zarządziła niedawno odświeżenie staroci, czyli dawnych naszych pomysłów, które inne resorty utrącały… tak?
    - Oczywiście, że wiem.
    - Doskonale! Otóż odwiedzicie jutro rano, powiedzmy najdalej do dziewiątej, wszystkich dyrektorów departamentów! Powtarzam, wszystkich w resorcie! Osobiście, a nie poprzez maile czy telefony. Niezależnie od tego, któremu wiceministrowi podlegają! I wcale nie proście nikogo o zgodę! To jest moje polecenie i ja was do tego upoważniam. W przypadku wystąpienia sprzeciwu, wyciągnę konsekwencje, to możecie zapowiedzieć!
    - Dobrze, ale o co w tym wszystkim chodzi?
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  2. #2

    Domyślnie

    - Piłka jest krótka i takie też mają być rozmowy. Należy paniom i panom dyrektorom przypomnieć o tym obowiązku, oraz zażądać przygotowania rozliczenia już na pojutrze. Z wszelkimi, proponowanymi opiniami. A pojutrze, kiedy już wrócę, do godziny dziesiątej chcę mieć na biurku wszystkie odpowiedzi znowu przez was rankiem zebrane. Oraz widzieć ciebie z ich syntezą oraz wnioskami. Masz to przeglądnąć i przynajmniej pogrupować. Do godziny dziesiątej!
    - Jezu… Terminy pan daje zabójcze! Czemu tak nagle?

    - Uprzedziłem cię, że będziecie mieć jeszcze gorzej – uśmiechnąłem się do niej przez moment. – W tym wariactwie jest jednak pewna metoda. Odrobinę zaufania poproszę, pani dyrektor! To nie ma służyć pognębieniu zespołu, będzie jednak ważnym sprawdzianem, nie tylko dla mnie. Również ty dostajesz okazję zaobserwowania, jak poszczególne osoby radzą sobie w sytuacjach awaryjnych. Jak się zachowują w kontakcie z teoretycznie ważniejszymi rozmówcami. Czyli zwyczajnie, jak sobie radzą.
    Podziel zadanie na innych, sama nie angażuj się w bezpośrednie rozmowy bez potrzeby, pozostań na pozycji arbitra, gdyż spodziewam się protestów dotyczących złamania hierarchii. Chcę wiedzieć kto i jak protestował, komu się to nie podobało, a jeśli ktoś zwróci się do ciebie o wyjaśnienia, powiedz po prostu, że takie były moje dyspozycje, a wy je realizujecie. Możesz też uprzedzić, że jeśli komuś jest to nie w smak, to będę do dyspozycji pojutrze, po skończonych godzinach pracy. Poczekam wtedy na oponentów i na ich skargi, będą mieli możliwość przedstawienia swoich argumentów.

    - Rozumiem zatem, że... bierze pan pełną odpowiedzialność za skutki takiej akcji?
    - Bez wątpliwości poproszę! – odparłem twardo. – Kinga…
    - Tak?
    - Mam nadzieję, że nie obrażam cię mówieniem po imieniu…
    - Nie, proszę się nie przejmować.
    - Staram się nie robić tego publicznie, ale gdy rozmawiamy we dwoje… Jest mi jakoś wygodniej. Przepraszam!
    - Nie ma powodu, nic się nie dzieje.
    - Bardzo mnie to cieszy.

    - Panie ministrze…
    - Tak?
    - Rozumiem co ja i co my mamy robić, ale co pan chce tym osiągnąć? Zdradzi mi pan?
    - Kinga… nie jestem przekonany, że chciałabyś to wiedzieć.
    - Dlaczego? – roześmiała się.
    - Wiesz… panią posłankę Dalerską pewnie znasz?
    - Oczywiście!
    - W dawnych czasach, kiedy to nawiązywaliśmy bliższą znajomość… koleżeńską, byś nie miała wątpliwości, często powtarzałem taką frazę. Nie stawiaj pytań, na które nie chciałabyś poznać odpowiedzi!

    - Panie ministrze! Ja jednak już wdepnęłam w środek tego wszystkiego…
    - W porządku! Często bywasz moją prawą ręką, uznaję więc twoje prawo do takiej wiedzy. Moim celem jest zorientowanie się, jakie dziedziny gospodarki nam się opierają i którzy podsekretarze nie tolerują wtrącania się w ich zakres obowiązków. Bo właśnie z ich strony działa jakaś bariera informacyjna i wiele faktów nie dochodzi do wiadomości ministra. Tych ludzi będę chciał się szybko pozbyć, wykorzystując awans szefowej. Jeśli tego nie zrobię od razu, z każdym dniem będzie to coraz trudniejsze, aż w końcu niemożliwe. Dlatego tak bardzo zależy mi na czasie.
    - Teraz rozumiem.

    - Działaj więc, dziewczyno, nie zważaj na ich zastrzeżenia, nie dam ci zrobić krzywdy przynajmniej na razie, dopóki mam pełnię władzy. To nie będzie trwało wiecznie, musimy sobie z tego zdawać sprawę. Jutro jesteś moim pełnomocnym przedstawicielem, rozstawiaj swoją ekipę według uznania, dyrektorów możesz również, ale wiedz też, że wszystko będę pojutrze oceniał. Im jednak nie mówcie, że będą oceniani.
    - Czy moglibyśmy, oczywiście w razie potrzeby, żądać od nich odpowiedzi pisemnie, powołując się na pana polecenie służbowe?
    - Lepiej nie. Jeśli spotkacie się z odmową, należy sporządzić krótką notatkę, a na oponentów będę czekał pojutrze. I nie oczekujcie ode mnie pisemnego polecenia służbowego w tej sprawie, byłoby ono wręcz szkodliwe dla takiego testu. Jasne?
    - Tak!

    - Czyli mamy już wszystko uzgodnione. Materiał przez was zebrany będzie mi bardzo pomocny. Teraz jeszcze jedna sprawa…
    - Przepraszam! A jak się mam zachować wobec pytań podsekretarzy? Na pewno będą jutro interweniować…
    - Tak samo! – odpowiedziałem twardo. – Wykonuje pani moje polecenie służbowe, więc niech oni się martwią i próbują ze mną skontaktować. Może pani ignorować ich zastrzeżenia i robić swoje. A jeśli to uniemożliwią, proszę od razu sporządzić notatkę. Wszystko!
    - Rozumiem. Wspomniał pan o jeszcze innej sprawie…
    - Tak. Zorientuj się czy profesor jest u siebie, mam zamiar z nim porozmawiać.
    - Dobrze. Panie ministrze, a co z resztą kalendarza na ten tydzień?
    - Przyznam ci się, że nie mam pojęcia.
    - Jest wyjątkowo wiele uzgodnionych spotkań we czwartek, większość długo na to czekała.

    - To nie wchodzi w rachubę… Zróbmy tak. Wrócimy do tych spraw po mojej rozmowie z profesorem, dobrze? Wtedy dostaniesz ostateczne wskazówki. Teraz na razie wszystko.
    - Może być – wstała. – W takim razie pan pozwoli, że zajmę się obowiązkami.
    - Kinga…
    - Słucham!
    - Ty masz jakieś życie prywatne?
    - Mam, ale… nie chciałabym teraz o tym rozmawiać.
    - W porządku, nie nalegam. Zaglądnij do profesora, proszę!

    Jachimiak wszedł, kiedy kończyłem telefoniczną rozmowę z Eweliną. Wyjaśniałem jej, że nie mam szans by się urwać z pracy w dni powszednie i w końcu wyraziła zgodę abym przyjechał w sobotę. Agencja w tym dniu normalnie działała, chociaż w dość okrojonym składzie osobowym, więc takie rozwiązanie było dla niej do przyjęcia.
    Próbowałem się wprawdzie upierać, że w końcu upoważniłem ją do wszelkich czynności związanych z pojazdem, ale wyjaśniła mi dowcipnie, że celnicy nie godzą się na to. Postanowili osobiście wręczyć mi wszystkie dokumenty i za nic nie chcą z tego zrezygnować. Czyli do czasu mojego pojawienia się, samochód wciąż pozostawał niedostępny. Trudno. Oznaczało to jednak, że soboty też nie będę miał wolnej. Nikt nie miał nade mną litości.

    Profesor wszedł wprawdzie do gabinetu, ale nie usiadł, spokojnie wysłuchując końcówki mojej rozmowy. Kiedy odłożyłem telefon, od razu się odezwał.
    - Dzień dobry! Pan minister mnie wzywał?
    - Ja? Nigdy w życiu! – odparłem zdziwiony. – Prosiłem Kingę by się zorientowała czy pan jest na miejscu, bo sam chciałem się do pana pofatygować, ale skoro pan już jest, to proszę usiąść – wskazałem mu fotel. – Kawy?
    - Nie! Jeśli już, to poproszę o herbatę.

    W bezpośredniej rozmowie szybko doszliśmy do porozumienia. Jachimiak przyznał, że wiedział wcześniej o planowanym awansie Anny, ale wstrzymał się z decyzją odnośnie swojego statusu. Anna proponowała mu pracę u siebie, jednak tam się już nie widział, więc zostawił sobie czas na podjęcie decyzji, a dokładniej mówiąc, uzależnił ją od efektów rozmowy ze mną.
    - To stąd się wziął u niej doktor Nardel? – zapytałem.
    - Pewnie tak – przyznał. – Młodszy, ambitny, bardzo dobry fachowiec, mający w dodatku świetne rozeznanie w światowych trendach rozwojowych. Duże perspektywy go czekają, jeśli się nie zmanieruje. Nawet się dziwię, że zgodził się pracować za tak mizerne pieniądze.
    - Niezbadane są motywacje, które kierują ludźmi w pracy dla rządu – roześmiałem się. – Coś o tym wiem. Panie profesorze, czyli mam szansę, że zgodzi się pan na pozostanie w resorcie pod moim kierownictwem?
    - Szansa jest – odparł spokojnie. – Jeśli mnie pan potrzebuje, to przyznaję, że wolałbym zostać tutaj.

    - Świetnie! Mam zatem dla pana propozycję. Chciałbym, byśmy działali niczym tandem. Pan ma wielką wiedzę o zadaniach resortu i ta wiedza jest często niewykorzystana. Dlatego oprócz stanowiska doradcy, chciałbym wystąpić o pana nominację na podsekretarza stanu z opcją, że to pan będzie mnie zastępował w razie nieobecności. Tak jak ja zastępowałem Annę. Nie widzę, oprócz pana, żadnej innej kandydatury pośród dotychczasowych podsekretarzy, aby sprostali temu zadaniu. Co pan na to?
    - No… nie wiem…
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  3. #3

    Domyślnie

    - Panie profesorze! Zgodzi się pan na taki układ?
    - Jeśli pan tak uważa…
    - Czyli zgadza się pan?
    - No… ależ pan naciska…
    - Naciskam, bo mi na panu zależy.
    - W taki razie zgoda. Przekonał mnie pan.
    - W porządku, bardzo się cieszę! Jeszcze dzisiaj złożę wniosek do pani Ani, bo to ona musi formalnie o taką nominację wystąpić, ale przyznam, że mi ulżyło. Dobrze mi się z panem współpracowało i na to samo liczę w przyszłości. Naprawdę, ciśnienie zaczyna mi wracać do normy.

    - Mnie niekoniecznie – uśmiechnął się. – Widzi pan, panie Tomaszu… Doskonale znam ministerialne obowiązki i przyznam, że wiele razy widziałem, jak pani Anna, znając moje rekomendacje, podpisywała decyzje wbrew tym zaleceniom.
    - Na złość panu?
    - Nie, absolutnie. Były po prostu inne czynniki, takie praktyczne, których ja w swoich rozważaniach nie uwzględniałem. A ona musiała to zrobić! Wie pan jakie się wtedy przeżywa rozdarcie? Ja słabo reaguję na uwarunkowania wynikające… powiedzmy wprost, z układów.
    - Dlatego właśnie profesorowie przeniesieni z nauki wprost do zarządzania, nie sprawdzają się. Pana to nie dotyczy, bo pan zna zarówno ograniczenia jak i konieczności. I z tego powodu przyjąłem swoją nominację, zakładając, że pan mnie wspomoże. I naprawdę, bardzo na to liczę!
    - Doceniam pana zaufanie i będę się starał go nie zawieść.

    - W takim razie chodźmy, jeszcze przed oficjalną nominacją zawiadomię sekretariaty, że to pan jest upoważniony do przeglądania korespondencji w moim zastępstwie i decydowania o jej losie, zanim nawet podpiszę stosowne zarządzenie. Jutro natomiast mnie nie będzie, bo mam wyjazd w Sudety i dopiero w czwartek będziemy mogli usiąść i pogadać tak szczerze. Może nawet poza resortem.
    - Niech pan nie dzieli skóry na niedźwiedziu! – roześmiał się. – Do czwartku jeszcze nam trochę zostało. Poza tym, o ile wiem, na jutro jest przewidziane ostatnie kolegium pod przewodnictwem pani wicepremier…
    - Tak, wiem. Kinga już działa, aby zawiadomić Annę, że mnie nie będzie. Co z tego wyniknie to już nie wiem. Widzi pan jak zaczyna wyglądać moje życie? – wybuchnąłem. – Wciąż w niedoczasie, ciągle zabiegany…

    - Rzeczywiście, musi pan zwolnić – kręcił głową. – Panie Tomaszu! Nie chciałbym być złym prorokiem, ale jeśli wszystko będzie pan tak przeżywał, to najdalej w przyszłym roku czeka pana nieunikniony zawał!
    - Dlatego mi zależy, aby pan tu został. Jakoś spokojniej się czuję w pana obecności.
    - Dobrze, zostanę! Zaraz też skontaktuję się z panią Anną, może jeszcze dzisiaj uda się to wszystko załatwić.
    - Świetnie! Widzę, że mamy wielką szansę na zgodną współpracę! – wstałem z fotela i wyciągnąłem rękę w jego kierunku.
    - Oby! – tak samo się podniósł i mocno uścisnęliśmy sobie dłonie.

    Żaden z nas nie miał wtedy pojęcia, że właśnie wypromowałem kolejnego ministra resortu rozwoju. Swojego następcę. Mój paskudny los nie pozwolił mi na taki awans i chociaż przez jakiś czas pełniłem te obowiązki, nie doczekałem się jednak aktu nobilitacji z rąk prezydenta. Jachimiak natomiast otrzymał go bez problemów, kiedy mnie już nie stało. Nieświadomie utorowałem mu drogę aż na szczyt.
    Tyle, że wtedy przestało to mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Parszywe fatum, jakie zawsze i bez uprzedzenia zmieniało tory mojego życia, znowu da o sobie znać i przypomni, że nie ma zamiaru długo spać. Ostatnio krótko się zdrzemnęło, pozwalając mi na pustynne miraże, iż sam kieruję własnym losem. A ja, biedny wyrobnik, wciąż zagoniony jak wyżeł, nie słyszałem jego stale narastającego chichotu, który niezadługo zamieni się w rechot tak głośny, że aż echo będzie go powtarzało. Tak drwiło z moich planów i zamierzeń…
    C’est la vie…

    Sobotnie spotkanie z Eweliną miało wreszcie zakończyć całą, wielotygodniową epopeję związaną z moim samochodem. Zgodnie z umową, przyjechałem do agencji o dziewiątej rano, gdzie pani dyrektor już na mnie czekała. Przywitaliśmy się dość oficjalnie, chociaż sympatycznie i niemal od drzwi zaczęła mi wyjaśniać sytuację.
    - Oni się uparli, po prostu uparli!
    - Celnicy?
    - Ależ tak! O nich mówię. Mam pańskie upoważnienie, ale zupełnie nie chcą o nim słyszeć. Oczywiście żartują, mogłabym to na nich wymusić, ale… Pan rozumie… Nie chcę z nimi zadzierać czy wchodzić w zbędny konflikt, to by mi mocno utrudniało współpracę w przyszłości. Mam nadzieję, że pan to rozumie?
    - Jaki pan? – zaśmiałem się. – Jesteśmy sami, weź wyluzuj!
    - Ech… – uśmiechnęła się. – Nawet nie wiesz, jak staram się pilnować żeby nie palnąć gafy, chociaż te twoje asystentki utrudniające mi kontakt, sprowadzają mnie na ziemię.
    - Niestety, jestem ostatnio mocno zajęty i na horyzoncie brak prześwitu. Nie wygląda na to, by sytuacja miała się w najbliższym czasie zmienić. Ale nic to. Co mamy w programie dnia?

    - Na dziesiątą jestem właśnie umówiona w oddziale z prowadzącym sprawę, a dokumenty są już przygotowane. To niedaleko, dwa kroki. Mamy więc jeszcze trochę czasu. Napijesz się czegoś?
    - Nie, dziękuję. Ale wiesz co? Mam inną propozycję.
    - Tak?
    - Czy mogłabyś wstać z krzesła?
    - Oczywiście. Ale po co? – podniosła się jak na zawołanie.
    - A teraz przekręć zamek w drzwiach.
    Ewelina zamieniła się w słup soli.
    - Tomek…
    - Dobrze, w takim razie ja to zrobię.

    Przez te kilka sekund, które zajęło mi dojście do drzwi, ich zamknięcie oraz powrót do niej, sztywno stojącej przy biurku, nawet nie drgnęła. Wpatrywała się we mnie jedynie z niedowierzaniem i zaskoczeniem. Raczej nie tego się spodziewała. Ale nie protestowała kiedy ją objąłem, przytuliłem, zacząłem całować szyję i powolutku obierać z odzieży.
    Nie planowałem tego. Dopiero kiedy ją zobaczyłem, wróciły wspomnienia i poczułem głód seksu. Przecież Dorotki nie było od środy! W ferworze codziennych obowiązków jakoś te moje potrzeby zostały wytłumione i nawet młode asystentki nie wywoływały u mnie podniecenia, ale teraz… Na sam widok Eweliny poczułem pożądanie. Próbowałem go jeszcze gasić, ale nie ustępowało. No i zaryzykowałem!
    Trafiając na podatny grunt.

    W skrytości ducha chyba takie coś uwzględniała. Bo tym razem nie protestowała i pozwoliła się rozebrać oraz mało elegancko ułożyć na gołym blacie biurka, wyczuwając chyba instynktem moje szalone podniecenie. A ono aż mi oczy ćmiło. Gdybym miał dwadzieścia parę lat, byłoby tak, jak przed laty zdarzyło mi się to z Anną. Kilka ruchów biodrami i finisz. Byłoby po zawodach. Tym razem jednak umiałem nad sobą panować. W podzięce za uległość nagradzałem ją spokojnymi pieszczotami całego ciała, wciąż się powstrzymując, ale drogę do spojenia jej ud odnalazłem i pokonałem już na początku. By nie miała wątpliwości, że nie zrezygnuję.
    Dobrze mi z nią było. Reagowała i spokojnie, i spontanicznie, jakby połączyły się, nie wiem skąd wzięte, młodzieżowa namiętność z umiejętnością i doświadczeniem wynikającymi ze stażu. Ona wiedziała czym może być seks i jak oddawać się całkowicie. Pełne zaangażowanie i dbałość o moje odczucia. To było niesamowite!
    Zapomniałem o wszystkim, o całym świecie… była tylko ona i jej gotowość do poddania się moim żądzom. Dopiero kiedy ją doprowadziłem do spełnienia, pozwoliłem sobie na dopełnienie aktu, opadając w następstwie na jej rozciągnięte ciało. Niestety, ona leżała, a ja stałem i nie ustałem. Nogi miałem jak z waty więc musiałem się podnieść i poszukać krzesła.

    Gdyby nas ktoś wtedy ujrzał, chyba umarłby ze śmiechu. Ja siedziałem na krześle ze spodniami opuszczonymi do samych kostek, natomiast Ewelina leżała na biurku z bluzką i rozpiętym biustonoszem na szyi, bielejąc resztą ciała, niżej pozbawionego wszelkiego ubioru. Nie miała też zamiaru się podnosić. Skąd ja to znałem?
    - Masz pod ręką jakieś chusteczki? – zapytała, nie zmieniając położenia.
    - Znajdę – odparłem, rozumiejąc powód. Nie dała mi jednak odetchnąć.
    - Tomek, nie jestem po klimakterium, rozumiesz to?
    - Myślę, że rozumiem co chcesz tym powiedzieć.
    - To dobrze – oznajmiła krótko, przyjmując z mojej ręki foliowany pakuneczek.
    - A tak w ogóle, nie lubisz tego? – spojrzałem na nią.
    - Lubię – odparła spokojnie, unosząc głowę i patrząc mi prosto w oczy. Bez żenady obsługiwała również spojenie swoich ud. – Ale boję się następstw. Nie planuję ciąży, a tutaj nie mam łazienki z prysznicem.

    - Nie ma problemu. W samochodzie mam chyba tabletki na „the day after”. Dam ci jedną.
    - O! – zdziwiła się. – Często ich używasz?
    - Ja sam nigdy – odparłem spokojnie. – Żona je tam kiedyś zostawiła.
    - Chcesz powiedzieć, że nie korzystasz z nich podczas wyjazdów służbowych ze swoimi asystentkami?
    - Dokładnie tak, pani Ewelino! – uśmiechnąłem się ironicznie. – Nie sypiam ze swoimi asystentkami i nie mam takich zapędów! Poza tym, jesteś jedyną kobietą z którą zdradziłem swoją żonę. Nie wiem na czym polega twój fenomen, ale… podniecasz mnie i to niewąsko! Cóż mam więcej powiedzieć? Dzisiaj było tak niesamowicie, że nogi wciąż mi drżą!
    - Nie mów już niczego, nie trzeba – westchnęła i zaczęła się ubierać. Widząc to, ja tak samo zaciągnąłem spodnie.

    - Rozdarłeś mi rajstopy! – oznajmiła nagle, przesuwając w dłoniach piękną, perforowaną mozaikę damskiego dessous.
    - Odkupię ci.
    - A co mam teraz na siebie założyć?
    - Nie masz zapasu w torebce?
    - A mam mieć?
    - Powinnaś! – roześmiałem się. Już wiedziałem, że je ma.
    - Następnym razem zjawiaj się tutaj z odpowiednim zapasem! – zażądała z uśmiechem.
    Czyli było dobrze. Dopuszcza nawet następny raz.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  4. #4

    Domyślnie

    - Podaj mi rozmiar, będę miał zawsze.
    - Sam nie potrafisz tego ocenić? – udawała zdziwienie. – Twoja żona ma chyba podobną sylwetkę jak ja.
    - Owszem, ale moja żona nie używa rajstop, nosi wyłącznie pończoszki.
    - A tam, opowiadasz…
    - Po co miałbym kłamać?
    - Niby tak, masz rację – zrezygnowała, sięgając do torebki.

    Kiedy już uznała, że doprowadziła się do porządku, ponownie spojrzała na mnie.
    - Pokaż się teraz, bo musimy zaraz iść. Mnie też obejrzyj. Mogę się tak ludziom pokazać?
    - Ludziom tak, chociaż ja wolałbym cię oglądać… wiesz jak…
    - Nie pozwalaj sobie! – natarła na mnie biustem, po czym cmoknęła przyjaźnie w usta. – I nie zapominaj się podczas rozmów. Nadal jestem dla ciebie panią, a ty jesteś dla mnie panem.
    - Nie da rady tego zmiękczyć?
    - Nie! – odparła twardo. – Nawet nie próbuj! Owszem, znamy się zarówno z Pokrzywna, jak i z racji mojej usługi, ale to wszystko! Proszę cię bardzo, nie staraj się tego zmienić.

    - Dobrze. Ale spotkamy się jeszcze, prawda?
    Duże, piwne oczy wpiły się we mnie przenikliwym spojrzeniem.
    - Nienawidzę cię! – wysyczała, opadając na mnie wręcz bezwiednie, zmuszając przy okazji abym ją objął i podtrzymał.
    Idealnie wręcz ułożone włosy pachniały tajemniczo, chociaż ten zapach nie przypominał mi Dorotki. Był jednak mocno intrygujący. Czuło się kobietę stuprocentową, samicę głodną, godną zainteresowania, starań i poświęcenia. Wartą grzechu ze wszech miar.
    - A ja ciebie lubię, w przeciwieństwie do stanu twoich uczuć. Nawet bardzo lubię! – odpowiedziałem cichutko jej włosom. – Nie będę też motał niczego, ani rzucał po kobiecemu dwuznacznie. Powiem zwyczajnie, po prostu dobrze mi było z tobą i za to dziękuję. Stąd też wzięło się moje pytanie, takie ciche marzenie…
    - Wystarczy już! – przerwała, odpychając moje ręce i odchodząc na bok. – Zbliża się dziesiąta, a my jesteśmy umówieni z celnikami.
    - Masz rację, oczywiście.

    Przekaz zrozumiałem chyba dobrze. Ewelina wciąż ze sobą walczyła. Chciała i to bardzo, jednak nadal się bała, poza tym nie była mnie pewna. Muszę chyba mniej się starać, bo jeśli się przełamie, to później gotowa będzie wejść mi na głowę. A tego nie potrzebowałem w żadnej mierze.

    Cała reszta dnia również okazała się jedną wielką niespodzianką. Nawet dla pani Eweliny. Mili i sympatyczni celnicy nie obsłużyli nas w swojej siedzibie kiedyśmy do nich dotarli, tylko poprosili, byśmy podjechali z nimi na stację serwisową. Czyli miejsce depozytu celnego. To tam miał się odbyć cały ceremoniał. Ręce mi opadły.

    Szaleństwo. Gdybym wiedział, jak polskie środowisko motoryzacyjne zareaguje na wieść o imporcie jednego z pojazdów floty genseków, chyba odmówiłbym Igorowi. Teraz jednak było na to za późno. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że ostatecznego zwolnienia z cła mojego pojazdu oczekuje cały tabun ludzi! I wszyscy są wybrańcami, bo innych osób szef stacji w ogóle nie wpuściłby w sobotę na jej teren!
    Oczywiście, pierwsze skrzypce grała ekipa telewizyjna, filmująca co popadnie, nawet nasz przyjazd. Ale jak się okazało, byli również rzeczoznawcy, a wśród nich ci, którzy wystawili opinię o tym samochodzie, ich koledzy, różni dziennikarze motoryzacyjni, a nawet urzędnicy z ratusza, dzięki którym miałem już wystawioną tablicę rejestracyjną pojazdy zabytkowego. Doliczyć do tego jeszcze kilka nieznanych mi osób, oraz pracowników stacji… tłum! Po prostu tłum! I wszyscy czekali, kiedy celnicy zwolnią wreszcie depozyt.

    A on był już dawno zwolniony.

    Ewelina przyznała się do pewnych działań na skróty, zanim jeszcze wyszliśmy od niej z biura. Rzeczoznawcy byli pewni swojej ostatecznej decyzji na długo przed zakończeniem pracy. W końcu miana eksperta nie dostaje się na ładne oczy. Już po wstępnych oględzinach i pobieżnym przejrzeniu dokumentacji dobrze wiedzieli, że to jest najprawdziwszy oryginał, co oczywiście nie omieszkali zakomunikować panom celnikom. A ci mogli wtedy spokojnie popracować nad sporządzaniem dokumentów, oczywiście bez wstawiania dat.

    Natomiast Ewelina podobnie wykorzystała swoje z nimi układy. Na ładne oczy wystawili jej zaświadczenie, pozwalające na wystąpienie o rejestrację pojazdu jako zabytkowy, bo przecież na dokument trzeba było czekać. I dowód rejestracji dotarł na czas! Tyle, że mogła go wybrać dopiero, kiedy przedstawi oryginały odprawy celnej i orzeczenia rzeczoznawców, co też się stało. Do ręki dostała wszystko już w poniedziałek, ale pod warunkiem, że i tak wszystko jeszcze raz zwróci celnikom. I musiała tak zrobić. Dzięki temu jednak, już wczoraj miała właściwe tablice do samochodu.. Dzisiaj tak naprawdę, można go było zabierać i jechać do domu. Czyli obsłużony zostałem wręcz idealnie!
    Teoretycznie.

    W praktyce, moja rola sprowadziła się do wystąpienia na filmowanej ceremonii i to od razu przez dwie ekipy. Jedną urzędu celnego, chociaż nie wiem po co to robili. Powiedzieli jedynie, że to dla celów instruktażowych. A drugą telewizyjną, mimo że umowa jaką z nimi podpisałem wyraźnie zabraniała prezentowania mojego wizerunku. Dostałem jednak solenne zapewnienie, że dopełnią ściśle jej warunków, więc machnąłem na wszystko ręką. Niech sobie filmują. A po części oficjalnej, stałem się tam kompletnie zbędny.

    Wszystko było już załatwione. Zestaw dokumentów miałem w eleganckim skoroszycie, dowód rejestracyjny w kieszeni, Ewelina opłaciła należności z zaliczki, wystawiła mi fakturę na pełne koszty, wraz ze swoimi należnościami, przelała też na moje konto wszystko co pozostało, a więc byliśmy rozliczeni w pełni. Tylko samochód wciąż pozostawał na stacji. Tym razem jednak, nadzór nad nim przechodził w ręce jej szefa.
    Zgodził się pilnować telewizyjnych filmowców, aby nie robili zbyt wielkich szaleństw, jemu też przekazałem dowód rejestracyjny. Przecież elementem filmu miała być wycieczka tym wozem po Warszawie. Teoretycznie miał też wykonać kompleksowy przegląd pojazdu, chociaż po cichu wiedziałem, że dawno to już zrobił, współpracując z rzeczoznawcami. I słusznie! Idiotyzmem by było ponowne dłubanie przy wszystkich zespołach, więc wolałem mu za to zapłacić w taki sposób, aby zachować uprzywilejowane relacje. Zawsze mogliśmy na nim polegać i nie miałem zamiaru tego układu psuć. W końcu i tak zaoszczędziłem masę pieniędzy, mogłem więc pozwolić sobie na fanaberie.
    Również z Eweliną.

    Odwoziłem ją do agencji, bo tam zostawiła swój samochód, ale na parkingu poprosiłem jeszcze, byśmy weszli do budynku. Wzruszyła wtedy ramionami, nieco zdziwiona, bo tak naprawdę jej rola była już zakończona. Wywiązała się z obowiązków, rozliczyła… Nie dyskutowała jednak i znowu znaleźliśmy się w jej gabinecie.
    - Pani dyrektor! – oznajmiłem tuż za drzwiami, nie przyjmując nawet zaproszenia do zajęcia miejsca w fotelu. – Chciałbym podziękować zarówno pani jak i całemu zespołowi pracowników za porządne wykonanie zleconej usługi. Jestem bardzo zadowolony z efektów końcowych i chciałbym nieśmiało to potwierdzić, ofiarując mały drobiazg na pani ręce.
    To mówiąc, wyjąłem z kieszeni przygotowaną wcześniej bankową paczkę dwustuzłotówek i próbowałem jej wręczyć.

    - Co to jest? – cofnęła dłonie niepewnie.
    - Proszę! – zachęcałem. – To jest dla ciebie i całego zespołu. Jak to podzielisz, to już twoja sprawa. Sama wiesz najlepiej. Ja się w to mieszał nie będę.
    - Tomek, nie żartuj sobie! – spojrzała na mnie groźnie. – Ja ci fakturę wystawiłam i ona została opłacona. Nic mi się więcej nie należy!
    - Posłuchaj mnie! – naciskałem. – Dzięki tobie i twoim staraniom zaoszczędziłem bardzo dużo pieniędzy, więc cóż dziwnego, że się chcę nimi podzielić? To i tak niewiele w stosunku do tego, co mi pozostało. Weź, proszę i spożytkuj według własnego uznania. Będziesz miała na kopertowy fundusz premiowy dla bardziej zaangażowanych pracowników – kusiłem.

    - I ty, minister, proponujesz obrót gotówkowy pod stołem? – zaśmiała się ironicznie.
    - Czasem tak bywa lepiej – odpowiedziałem podobnym uśmiechem. – Proszę! Naprawdę, jestem z twojej firmy bardzo zadowolony. A znając życie, na pewno miewasz sytuacje, kiedy chcesz kogoś wyróżnić, a nie bardzo masz jak. Proszę, to dla was! Powiedzmy… na grilla.
    - Ładny mi grill – westchnęła. – Za dwadzieścia kawałków. Dobrze. Wezmę. Dziękuję ci w imieniu załogi!

    - Cała przyjemność po mojej stronie! – schwyciłem jej dłoń i ucałowałem. – Pani dyrektor! Czy pani pozwoli… zaprosić się na kolację?
    - Oszalałeś chyba! – jej spojrzenie zgasło. – Wybij to sobie z głowy! Idź już, proszę! Idź! Bardzo cię o to proszę! – podeszła i na sekundę oparła głowę na mojej piersi. Zanim jednak zdążyłem zareagować, wyprostowała się i pociągnęła mnie w stronę wyjścia. Dopiero tam dostałem zdawkowego buziaka, po czym opuściłem gabinet, gdyż zwyczajnie otwarła przede mną drzwi.

    Nie było innej opcji. Musiałem wyjść.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  5. #5

    Domyślnie

    Byłem jednak zadowolony z przebiegu dnia. Pieniądze dla niej przygotowałem wczoraj, uznałem, że na nie zasłużyła, ale początek dzisiejszego dnia wszystko skomplikował. Nie mogłem ich wręczyć przed wizytą u celników, bo mogłaby odnieść wrażenie, iż płacę jej za inne usługi. Co oznaczałoby śmiertelną obrazę, ze wszystkimi tegoż skutkami. A na to w żadnym razie nie mogłem sobie pozwolić. Teraz jednak miałem wrażenie, że udało mi się uniknąć wszelkich dwuznaczności, czyli zderzenia z miną. Chyba ją przekonałem, że ta sprawa nie ma związku z godziną naszego powitania. Przynajmniej bezpośredniego.
    Natomiast fakt, że mnie zaraz wypędziła, był już nieistotny. Zrobiła tak po kobiecemu, z obawy przed samą sobą. To było oczywiste. A więc nasze relacje pozostawały poprawne, z tendencją na dobrą pogodę w razie kolejnego spotkania. Konto zachowywałem otwarte.

    Po cichu liczyłem, że debiut ZIS-a ze mną w roli kierowcy nastąpi już w niedzielę, kiedy wyjadę na Okęcie po Dorotkę. Niestety, manewr się nie powiódł. Ekipa telewizyjna nie ukończyła zdjęć do wieczora, a ponadto panie przyspieszyły przylot i dotarły do Warszawy już wczesnym rankiem. Dorotka nawet mnie o tym uprzedziła w sobotni wieczór, jednak nie chciała bym tak wcześnie wstawał i na lotnisko wyjechał pan Kazimierz. W końcu było to jego służbowym obowiązkiem.
    Z tego właśnie powodu przestało mi się spieszyć z ZIS-em. Zostawiłem go na stacji aż do piątku, żeby go jeszcze raz odkurzono, odpucowano i by wyglądał nieskazitelnie podczas prawdziwego debiutu. Kiedy to pan Kazimierz, odziany w teatralną liberię jak na szofera sprzed stu lat przystało, uroczyście zawiezie nas do hotelu na bal.
    Taka była wersja oficjalna. O rzeczywistej przyczynie nie miałem prawa nikomu mówić.

    Jeszcze w niedzielę, kiedy stęsknieni bliźniacy nacieszyli się już mamą i wyszaleli z ciocią Agatą, a ona sama wyjechała od nas, Dorotka zaciągnęła mnie do sypialni. Sądziłem wtedy, że chodzi jej o chwile miłosnych uniesień, stało się jednak inaczej. Zanim poszliśmy do łóżka przekazała mi swoje życzenie, albo inaczej polecenie, abym przez tydzień nie znalazł czasu na zajęcie się autem.
    - Co ty znowu wymyśliłaś? – nie mogłem zrozumieć.
    - Tomek… Powiedzmy… że ja cię o to proszę. Wystarczy?
    - Dlatego nie chciałaś, bym jechał nim na lotnisko?
    - Domyślny jesteś. Owszem, dlatego.
    - Jaki jest tego powód?
    - Czy to jest aż tak ważne? Ja cię o to proszę!
    - W porządku. Będzie jak chcesz.

    - Nie zapomnij tylko, że nie masz teraz czasu na samochody, a chcesz zaprezentować się paradnie! Dlatego pierwszy raz pojedziemy nim dopiero na bal. Zleć stacji dodatkowe zabiegi kosmetyczne, bo nie chcemy siadać na zakurzonych kanapach, zażądaj instalacji naszego systemu bezpieczeństwa, zaopatrzenia barku i tym podobne sprawy. To jest pilne, mają na to zaledwie kilka dni roboczych.
    - Dobrze, tak zrobię. A mogłabyś mnie w tym zastąpić? Jeśli masz jakieś wymagania, to sama najlepiej wiesz jakie. Więc sama im to zleć!
    - Mogę, ale na twój koszt – roześmiała się. – Zaoszczędziłeś mnóstwo pieniędzy, masz z czego zapłacić.
    - Tak, a potem spłacać kredyt… – westchnąłem.
    - Ale za to nie będziesz musiał się tłumaczyć przed dziennikarzami, skąd wziąłeś pieniądze na takie rachunki – wyjaśniła. – Samochód jest twój i w zeznaniu podatkowym w przyszłym roku wszystkie wydatki będziesz musiał uwzględnić. A że mamy rozdzielność majątkową, moje dofinansowanie mogłoby ci to tylko skomplikować. Nie warto tak robić. Nie lubię płacić zbędnych podatków.
    - W tych klockach jesteś zdecydowanie lepsza ode mnie, dlatego zrobię wszystko według twoich wskazówek.
    - I o to chodzi! – uśmiechnęła się. – Teraz możemy iść pod prysznic…

    Nie powiedziała mi niczego, ale przecież się domyśliłem. Nie bez powodu ta stacja, jako jedyna w kraju, miała prawo serwisowania pojazdów amerykańskiej ambasady. Nie bez przyczyny Dorotka korzystała tylko z jej pośrednictwa przy sprowadzaniu samochodów dla siebie i obsłudze pojazdów bankowych. Podobno z racji wysokiej jakości usług i stosunkowo niewygórowanych kosztów. Ale czy to one grały główną rolę? Niekoniecznie.
    Byłem całkowicie pewien, że w tym tygodniu ZIS-a prześwietlą amerykańscy spece motoryzacyjni i zrobią to dyskretnie. Albo dokończą to, co dostali od rzeczoznawców. Dlatego lepiej bym o niczym nie wiedział i zostawił auto pod pretekstem dodatkowych instalacji. Bo teraz można już było to zrobić, nie ryzykując utraty statusu pojazdu zabytkowego.
    Tak… lepiej będzie, bym o niczym nie wiedział…

    Przed balem czekał mnie jeszcze tydzień bardzo intensywnej pracy. W niedzielny wieczór zdążyłem zrelacjonować Dorotce wydarzenia ostatnich dni w sferach rządowych i nie tylko, co przyjęła z zainteresowaniem, ale też mocno mnie wsparła.
    - Dobrze to wszystko rozegrałeś! – chwaliła. – Nie musisz być ministrem, ja nie choruję na sypianie z ministrem – żartowała. – Zwróć jednak uwagę, że masz teraz dość krótką szansę na wprowadzenie zmian, jakie uważasz za stosowne. Taka chwila już się nie powtórzy.
    - Dlaczego uważasz, że się nie powtórzy?
    - Bo z czasem opór materii wzrasta. I nieważne, że pracowałeś dotychczas w resorcie, ale nie byłeś jego głową. Chociaż nie, przez chwilę byłeś. Anna usunęła się wtedy w cień i pozwoliła ci zmienić algorytm, pamiętasz?
    - Tak, ale co to ma wspólnego z chwilą obecną?
    - Udało się, bo byłeś zdeterminowany i wszystkich zaskoczyłeś. Później prawdopodobnie by to nie przeszło, przeciwnicy zwarliby szyki i dostałbyś odpór. Teraz natomiast masz drugą szansę, w dodatku, zgodnie z tym co mówisz, nie musisz już prosić Anny o zgodę. Ty się możesz takiej zgody domagać! A poza tym, wszystkie decyzje możesz przygotować również bez jej wiedzy. Widzisz różnicę?
    - To prawda, już o tym myślałem. Dogadałem się nawet z Jachimiakiem, że będzie mnie wspierał.

    - Masz jakieś niezwyczajne pomysły?
    - Wyobraź sobie, że mam.
    - Jakie?
    - Niektóre muszę jeszcze uzgodnić z Anną, bo to są stare sprawy, dotąd niezałatwione…
    - Nie pytam o stare, ale o wystrzałowe.
    - No to… mam temat, ale ty go nie znasz.
    - Dlaczego tak uważasz?
    - Nie było cię wtedy na świecie, kochanie! – zaśmiałem się.
    - Aż taki zabytek? I wciąż aktualny? – nie podjęła dowcipu.
    - Tak, to jest właściwie zabytek. Uważam jednak, że należy go odkopać i przywrócić społeczeństwu tę świadomość. Bardzo ważną świadomość.
    - Mianowicie?
    - Był taki projekt, opracowany jeszcze w latach siedemdziesiątych, za czasów rządów Gierka, nazywał się kaskada dolnej Wisły…

    - Tylko mi nie mów, że go nie znam.
    - Znasz? A skąd?
    - Znam pobieżnie, czyli wiem o co chodzi. Czytałam kiedyś o nim w jakimś opracowaniu. Znaczy, co chciałbyś z tym zrobić?
    - Przede wszystkim odnaleźć projekt, zlecić jego ponowne przeanalizowanie i zobaczyć co można z nim zrobić w dzisiejszych czasach, A potem szukać społecznego i rządowego poparcia do realizacji nowych planów, w oparciu o fundusze europejskie. Inaczej Wisła co jakiś czas będzie nam sprawiać niespodzianki. A tylko teraz jest szansa na sfinansowanie takich różnych zamierzeń, o inną będzie trudno. Najlepszy dowód, że wszystko leży od lat siedemdziesiątych. Bo nigdy na jej zagospodarowanie nie było nas stać!
    Przy okazji też, zabezpieczymy północ kraju przed powodziami, nawet pięćsetletnimi.

    - Piękna idea! – pocałowała mnie. – Ale zadanie jest poważne.
    - Jeśli się nie zacznie, to i jego końca nie zobaczymy – mruknąłem. – Zdaję sobie sprawę, że to jest temat na lata, że najpierw trzeba przeprowadzić zmiany organizacyjne, na przykład inwestycje wodne muszą wrócić do resortu rozwoju, tak samo żegluga śródlądowa…
    - Anna będzie ci sprzyjała?
    - Mam nadzieję, że tak. Tylko na nią liczę, gdyż inaczej to się zamknie na wielokrotnej wymianie korespondencji pomiędzy ministrami. Teraz jest szansa, bo ona przejmuje nadzór nad całą nadbudową teoretyczną, nad instytutami badawczymi i wszystkimi jednostkami analitycznymi, a przecież doskonale czuje też nasze zależności od Brukseli. Nie wypełniamy na przykład dyrektywy wodnej, mamy poważne zaległości i groźbę utraty funduszy na kilku frontach. Ma więc bat na opornych, co może przyspieszyć cały proces decyzyjny. Poza tym, teraz może wymagać, a nie tylko prosić, sytuacja się zmieniła.

    - Wystarczy na dziś! – Dorotka ucięła nagle rozmowę. – Wybacz, gdybym nie była dzisiaj tak bardzo zmęczona, mogłabym jeszcze długo o tym słuchać, ale i tak jestem dumna! Dasz sobie radę, a jeśli będziesz potrzebował pomocy, to zrobię wszystko, byś ją uzyskał! – przytuliła się. – Podpowiem ci też parę innych kwestii, z którymi zrobisz tak jak będziesz uważał, ale nie teraz. Dzisiaj już śpijmy, bo w ciągu jednego dnia nie zbawimy świata, a jutro jest zwyczajny dzień i nie chcę w pracy prezentować się z podkrążonymi oczami.
    - Kocham cię, słoneczko! – pocałowałem ją. – Śpij!
    Z tego wszystkiego nawet nie zapytałem co robiły w Nowym Jorku…
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  6. #6

    Domyślnie

    Poniedziałek był zwyczajnym dniem pracy resortowej. Wyposażony w uznanie Dorotki, znacznie spokojniej przystąpiłem do wypełniania obowiązków. Nawet odprawę kolegium resortu potraktowałem jako bilans otwarcia, nie wspominając nawet o znanych mi wcześniej zaległościach w pracy pionów i nie strasząc nikogo konsekwencjami zapowiadanymi jeszcze przez Annę.

    Tak samo było podczas zebrania mojej unikalnej grupy asystenckiej. Przypomniałem wszystkim, że po to mają przywileje, aby mnie wspomagali wtedy, kiedy jest potrzeba i tak, jak będę tego oczekiwał. Obowiązuje ich przy tym bezwzględna tajemnica służbowa, nawet po zakończeniu pracy w resorcie. Stosowny certyfikat przecież podpisywali, o czym niech nie zapominają, a kto jego postanowienia złamie, musi się liczyć z poważnymi konsekwencjami. Moje do nich zaufanie jest pochodną tej zasady, dlatego mają niezłe jak na resort płace, wyższe premie i przywileje nieformalne, nawet pomoc w sprawach życiowych. Ale nic nie ma za darmo, zawsze jest coś za coś.

    Odpowiadałem też na ich pytania i obiecałem jeszcze kilka etatów, gdyż skarżyli się na przeciążenie nadmiarem zadań. W sumie cała ta odprawa wyszła nam nieźle. Tak naprawdę, jak na razie nie miałem powodu by się ich czepiać. Starannie wyselekcjonowani, dysponowali niemałą, różnorodną wiedzą, ponadto mieli jeszcze w sobie entuzjazm młodości. Jeszcze się nie zmanierowali w urzędniczym fachu. W razie potrzeby potrafili dodać gazu i przyspieszyć. Jeszcze mnie nie zawodzili.

    Mój wyjazd w ubiegłym tygodniu do Wrocławia i Wałbrzycha, obsłużony przez jedną z tej grupy, czyli panią Aldonę, potwierdził pierwotną opinię. Był przygotowany bardzo rzetelnie, zarówno pod względem organizacyjnym, jak i merytorycznym.
    Na początku podróży otrzymałem niezbędne informacje o terenie i jego problemach, potem skład władz i charakterystyki poszczególnych osób, następnie przedstawiła mi postacie przyszłych najważniejszych rozmówców spoza samorządu… Wszystko, co mogło mnie zainteresować. I co mogło się przydać.
    Poza tym Aldona miała cały harmonogram wizyty w małym palcu. Sprawdziła nawet trasy po jakich mieliśmy się poruszać, zapewniła sobie łączność z policyjnym serwisem o zdarzeniach drogowych, wyliczyła czas jazdy na poszczególnych etapach… Była zdecydowanie lepsza od naszego kierowcy i biła go na głowę! Później potrafiła obsztorcować też wojewodę, że zabiera nam czas w sytuacji kiedy jesteśmy spóźnieni. Dziewczyna całkowicie na swoim miejscu.

    Zresztą, cała nasza podróż trwała przecież parę godzin. A że wyjechałem z Warszawy niemal zupełnie bez merytorycznego przygotowania, po wysłuchaniu jej pięknej relacji organizacyjnej postanowiłem niczego już nie udawać i moje wystąpienia przygotowywaliśmy razem, w samochodzie podczas jazdy. I to się opłaciło!
    Oczywiście, wiedziałem o czym chcę mówić, ale takich występów było przewidziane trzy. Na uniwersytecie, podczas otwarcia lokalnego sympozjum samorządowców, specjalistów rozwoju regionalnego i przedstawicieli biznesu, drugie podczas wizyty w tamtejszej strefie ekonomicznej, oraz trzecie, podczas końcowego spotkania z marszałkiem i kadrą działaczy gospodarczych województwa. I przez cały czas nie mogłem zapominać, że nie jestem na tym terenie kochany. Chociażby ze względu na sławetny algorytm. Mogłem spodziewać się „wbijania szpilek” podczas wystąpień lokalnych liderów i wiedziałem, że trzeba będzie nie tylko to przełknąć, ale też pokazać jak bardzo się mylą, bo to ja miałem rację.

    Aldona o tym pamiętała. Dlatego opowiadała mi o lokalnych sprawach do wykorzystania w ramach rewanżu, ale nie to okazało się najważniejsze. Podczas naszej dyskusji nad wystąpieniami przez cały czas coś notowała, a to zaowocowało później wyraźnie napisanymi ręcznym pismem konspektami moich wystąpień, które bardzo mi się przydały.
    Sytuacja krytyczna powstała podczas mojego przemówienia na sympozjum. Z dużym zaangażowaniem ciągnąłem jakąś kwestię i wtem… Pozwoliłem sobie na małą dygresję, czym wpuściłem się w maliny. Nagle zapomniałem o czym mówiłem i do czego zmierzałem. Głowę miałem całkowicie pustą, reset był totalny. Tylko tętno mi wzrosło. Na plecach poczułem strużki potu i zaczęła się wewnętrzna panika. A w dodatku milczące i wsłuchane dotąd w moje słowa audytorium, zaczęło nagle szumieć, a gwar szybko narastał.

    Moja asystentka nie straciła głowy. Podeszła do mównicy i wyraźnym gestem położyła palec na leżącej przede mną kartce. Na odpowiednim punkcie wystąpienia.
    - Szefie, tutaj! – usłyszałem jej szept.
    Kiedy spojrzałem w dół i przeczytałem tekst nad polakierowanym paznokciem, blokada ustąpiła. Mogłem kontynuować poprzedni wątek.

    W drodze powrotnej zapytałem ją, co oprócz premii chciałaby otrzymać za okazaną mi pomoc. Jej odpowiedź dała mi do myślenia, chociaż z pozoru była banalna.
    - Jeśli może pan spełniać marzenia, to chciałabym, aby mój partner otrzymał w stolicy godną siebie pracę.
    - O! To ciekawe! Ale skoro już mam działać w takim temacie, proszę mi coś o nim opowiedzieć. Przede wszystkim o atutach. A tak w ogóle, rozumiem, że jakąś pracę ma, lecz niezbyt godną?
    - Nie, nie ma już żadnej, oprócz kilku godzin korepetycji tygodniowo. Jest bezrobotnym, wykolegowali go zupełnie niespodziewanie. Teraz ja go utrzymuję, ale pan minister chyba rozumie… Życie w Warszawie, w tym wynajem mieszkania, trochę kosztuje. Jesteśmy więc w kryzysie i to nie całkiem przez nas zawinionym.
    - Zamieniam się w słuch. Proszę się nie krępować, mnie też obowiązuje tajemnica, nikomu o niczym nie powiem.

    Historia była zwyczajna. Świetny absolwent matematyki, mamiony obietnicami rozwoju kariery i etatu na uczelni, porzucił wszelkie inne starania koncentrując się na swojej przyszłej pracy naukowej. Niestety, po dwóch latach przyszła redukcja etatów i z początkiem października został wraz z kilkoma asystentami odstrzelony. Nie z powodu złych rokowań, ale pogorszenia sytuacji finansowej Instytutu. Na inną uczelnię nie mógł już liczyć, w tym roku akademickim było na to za późno i tak znalazł się w próżni.
    - Rozumiem – podsumowałem jej opowieść. – A teraz proszę mi powiedzieć, jakie są pani oczekiwania?
    - Jeśli mogłabym prosić… Może u nas znalazłoby się miejsce, chociażby na jakiś czas… Ciężko będzie, jeśli taka sytuacja potrwa dłużej…
    - Stop! – zawołałem. – Pani Aldono! Rozwiązanie znajdę, ale nie zgodzę się na to, byście państwo pracowali w jednym zespole.
    - Dlaczego?
    - Bo tak! Kiedyś mi pani za to podziękuje. A teraz umawiamy się, że ten pan jak najszybciej przyjdzie do mnie na rozmowę. Proszę załatwić mu przepustkę i sprawdzać, kiedy będę miał jakąś lukę, bo tego dzisiaj nie wiem. Po rozmowie z nim oznajmię pani swoją decyzję, może być?
    - Bardzo panu dziękuję!

    Późno już było, byliśmy senni, dlatego szybko zakończyłem z nią rozmowę i wtuliłem się w oparcie tylnej kanapy. Coś mi ta jej sytuacja przypominała i nie potrafiłem opędzić się od skojarzeń. Jeśli cała relacja była prawdziwa, a nie miałem powodu w to wątpić, to jakim prawem tak się dzieje, że najlepsi absolwenci zostają odrzuceni przez system kształcenia? Ten człowiek chyba był dobry, skoro aż przez dwa lata trzymano go na uczelni. Kto w końcu przejmuje pałeczkę w naszych uczelniach, skoro nie są to osoby z najlepszymi wynikami?

    Chyba nic się tutaj nie zmieniło. Dorotka była najlepszą absolwentką filologii angielskiej na uniwersytecie, a jednak nikomu nie zależało, żeby ją na nim zatrzymać. Jaki talent zaprzepaszczono, pokazała wszystkim studiując w Yale. Teraz sama jest profesorem, tyle że ekonomii, jednak angielskiego języka biznesu może spokojnie uczyć i recenzować wszystkich swoich akademickich nauczycieli! I pomyśleć, że od tamtych, pamiętnych dni minęło zaledwie kilkanaście lat! Czy komuś to coś powie na tym znanym uniwersytecie? Czy ktoś zda sobie z tego sprawę? Nie wierzyłem w to…

    Podobnie zresztą Lidka. To jej Dorotka wyrobiła miejsce na uczelni, usuwając się w cień. Ale i Lidkę zlekceważono na koniec, oferując jej przypadkowe zlecenia tłumaczenia tekstów, zamiast trwałej bazy etatu doktoranta. Może to zresztą lepiej. Dla Lidki. Dzisiaj jest posłem, prezesem niemałej firmy, ma pieniądze i zapewnioną przyszłość. Tyle że uczelnia straciła i to niemało. Ale tym się pewnie nikt nie przejmował, bo nikogo z tego nie rozliczano…
    Będę musiał Lidkę podpuścić, żeby przypomniała się władzom swojego wydziału. Jakby tak razem z Dorotką przypomniały się swoim byłym mocodawcom… Czas chyba nastał, by pokazały swoje ząbki dętym władcom ludzkich karier na uczelniach…

    Z tego też powodu – postanowiłem – jeśli twierdzenia Aldony o karierze jej partnera okażą się prawdziwe, to po pierwsze, zapewnię mu pracę w banku, bo tylko tam będzie miał szansę godziwego wynagrodzenia i błyskawicznego awansu jeśli jest tak dobry. A po drugie, wezmę pod lupę jego dawny wydział i katedrę. Zobaczymy, kto tam uwił sobie wygodne gniazdko. Mam przecież swoje niepisane możliwości, aby niewygodnych ludzi spróbować utrącić. Nawet nie będą wiedzieli kto i dlaczego.
    Z takim mocnym postanowieniem w duszy udało mi się w końcu zasnąć na siedząco. Ten dzień był dla mnie naprawdę wyczerpujący.

    Wtorkowe posiedzenie rządu było dla mnie interesujące o tyle, że mogłem na nim testować zachowanie innych ministrów w stosunku do siebie. Problemów resortu rozwoju nie było na porządku dnia, mogłem więc nie zabierać głosu, a jedynie wszystkiemu się przyglądać, co i czyniłem. Wnioski nie były jednak optymistyczne.

    Ministrowie potraktowali mnie na powitanie dość obojętnie. Owszem, podchodzili by się przywitać, ale nikt się do tego nie rwał, te wszystkie sytuacje były wymuszone. Jeśli stałem tuż obok kogoś, to jak nie podać mi dłoni witając się z kimś ważniejszym? Nie wypadało.
    Ale nie to było tak bardzo symptomatyczne, lecz fakt, że nikt mnie o nic nie pytał, nikt nawet nie zagadał. Wychodziło to tak, jakbym nie miał tutaj znajomych. Na tak zwanej „giełdzie” nikt nie potrzebował ode mnie informacji z pierwszej ręki. Jakby resort rozwoju przestał istnieć, a przynajmniej przestał się liczyć. Najważniejszy resort dla gospodarki kraju.

    Dopiero Domagała przywitał się ze mną wesoło i zamieniliśmy kilka nieważnych zdań. Potraktował mnie zwyczajnie, co na chwilę tchnęło optymizmem, a potem zjawiła się Anna wraz z premierem.
    Tutaj nie mogłem oczekiwać niczego nadzwyczajnego, wszystkich traktowali równo, z wszystkimi witali się podobnie, ze mną tak samo i po kilku minutach zajęliśmy miejsca za stołami. Posiedzenie rządu się rozpoczęło.
    A potem się zakończyło.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  7. #7

    Domyślnie

    Nic specjalnego się nie wydarzyło, ale kiedy wracałem do resortu, ogarnęły mnie czarne myśli. Już nie byłem takim optymistą jak jeszcze wczoraj. Gdzie ja będę szukał sojuszników do realizacji swoich zamierzeń? Sama Anna to za mało. Czy zatem miałem jakieś szanse na dokonanie czegokolwiek? Na jakieś nowe otwarcie? A może jestem tylko listkiem figowym, spisanym zresztą na straty, bo nikt inny nie chciał pełnić takiej roli jaką mam ja? Praca niby samodzielna, ale pod władztwem Anny…

    To było możliwe. Żaden z przywódców partyjnych skrzydeł raczej nie marzył o takiej roli, a pośledniejszy garnitur ich harcowników pewnie nie interesował Anny. Dlatego w sytuacji patowej zgodzono się czasowo na mnie, niczego przy tym nie oczekując. Moim zadaniem było więc „urzędowanie” i trwanie, a nie rozwój. Taki awans na przeczekanie i być może, nowe, partyjne rozdanie kart w przyszłości. Do następnych wyborów pozostał przecież niecały rok…
    Ładnie to sobie wymyślili.

    Wyglądało więc na to, że na zrealizowanie czegokolwiek nie miałem żadnych szans! Nieważne, jakbym to uzasadniał, nieważne ile korzyści przyniesie to krajowi. Nawet gorzej jeśli takowe będą. Wtedy moja pozycja, a i Anny również, będzie rosła! A tym mógł być zainteresowany najwyżej sam premier i Jurek Domagała, poza nimi już nikt! Każdy sukces Anny, każde jej osiągnięcie, oznaczało osłabienie znaczenia partyjnych frakcji, a który z ważnych ministrów pogodzi się z tym ot tak?

    Ja z kolei, nie będąc nawet członkiem partii, miałem bardzo słabą pozycję w budowaniu poparcia dla swoich strategicznych zamierzeń. A więc na razie musiałem milczeć. Lepiej nie opowiadać o planach, nawet takich perspektywicznych, aby ich przedwcześnie nie spalić. Oznaczało to, że jeszcze więcej zadań będę musiał przerzucić z departamentów na mój, malutki zespół hunwejbinów. Oni nie puszczą pary z ust i nie będą paplać, poza tym mają zdrowe, bardzo współczesne podejście do naszej krajowej rzeczywistości. Nie pozwolą mi na bujanie głową w obłokach. Czy to jednak wystarczy? Jak i gdzie mam szukać aprobaty w radzie ministrów?

    Mimo wszystko, nie miałem zamiaru poddawać się od razu. Wprawdzie dzisiejsza sytuacja dość jasno pokazała gdzie mnie koledzy ministrowie sytuują, istniała jednak szansa, że przynajmniej kilku z nich nie jest moimi wrogami. Może tylko krępowali się okazać mi publiczne poparcie, żeby nie psuć sobie relacji z innymi? Ja ich wszystkich znałem jedynie okazyjnie, oni natomiast przebywali ze sobą o wiele dłużej. Mieli na pewno jakieś wspólne interesy, lepiej znali rządowe zależności…

    A jednak nie mogłem pokazać strachu, czy niepewności. Należy ich zmusić do określenia swojego stanowiska. Miałem przecież w ręku bardzo ważne argumenty, czyli fundusze, a oni sami pochodzili z różnych regionów. Jeśli nie będą u mnie zabiegać o przychylność, wyborcy mogą im niedługo pokazać co o tym myślą…
    Do tego celu jednak potrzebuję niezwłocznie nowego rzecznika. Musi prowadzić aktywną promocję prac ministerstwa, zresztą cały dotychczasowy departament informacji i promocji trzeba rozpędzić na cztery wiatry i zacząć go organizować od nowa. Tylko kto ma się tym zająć? Potrzebowałem nowego rzecznika. I to na przedwczoraj! Doświadczonego, takiego, któremu nie będę musiał tłumaczyć co i jak ma robić. To jest moje naczelne zadanie jeszcze na dziś. Muszę mieć nowego rzecznika!
    Tylko gdzie takiego znaleźć?

    Pierwszą okazją do starcia przynajmniej z częścią ministrów, było czwartkowe posiedzenie komitetu ekonomicznego, któremu przewodniczyła Anna. I chociaż brałem w nim udział po raz pierwszy, czułem się o wiele bardziej komfortowo, niż na posiedzeniu rady ministrów. Z przyczyn oczywistych. Z Anną graliśmy przecież na tę sama bramkę.

    Mimo to, w głównej jego części niewiele się udzielałem, nie byłem do tego zbyt dobrze przygotowany. Anna lepiej niż ja znała sprawy resortu i nie wymagała bym zajmował jakieś stanowisko w omawianych kwestiach. Poradziła sobie sama. Dopiero kiedy wszystkie punkty obrad zostały wyczerpane i nadszedł czas na wolne wnioski oraz zapytania, podniosłem do góry rękę.
    - Proszę! – pozwoliła mi mówić.
    - Pani premier, panie i panowie ministrowie! Od dość dawna leży w resorcie rozwoju zablokowany temat ustawy o statusie zagranicznej służby handlowej, w oparciu o nasze placówki dyplomatyczne. Opowiem to w skrócie, żeby nie przedłużać. Dotychczas resort rozwoju finansuje ich istnienie oraz przekazuje zadania do wykonania. Nie ma jednak żadnego, najmniejszego nawet wpływu na obsadę personalną wykonawców tych zleceń. A w związku z tym nie ma też instrumentów do oceny końcowej ich pracy. Według nas, tak dalej być nie może. Skoro jesteśmy rozliczani z efektów promocji krajowej gospodarki, musimy też mieć decydujący wpływ na to kto i jak te zadania realizuje. A według obowiązującego prawa nie mamy nawet możliwości sugestii w tym zakresie. To jest nie do zaakceptowania i musi się zmienić!
    Zwróciliśmy się do resortu spraw zagranicznych o ustalenie i rozgraniczenie uprawnień, jednak odpowiedź pana ministra nie pozostawia złudzeń. Pan minister chce zachować status quo i na inne rozwiązanie się nie godzi. Taki pat trwa już ponad rok, z oczywistą szkodą dla interesów państwa. W związku z powyższym, skoro resort spraw zagranicznych jest zainteresowany pozostawieniem sobie decyzji w tym zakresie, a wszelkie próby zmiany stanu rzeczy nie dają efektów, proszę o spowodowanie przejęcia przez ten resort wszystkich zadań promocyjnych, wraz z ich finansowaniem. Ja w takim przypadku z radością wykreślę tę pozycję budżetową na rok przyszły, bo innych potrzeb też jest co niemiara.
    Jeśli natomiast minister spraw zagranicznych potrzeb promocyjnych kraju finansować nie zamierza, to proszę go poinformować, że resort rozwoju również takich zamiarów nie ma, o ile nie będzie miał wpływu na politykę kadrową w tym zakresie. Zgłaszam temat już teraz, z odpowiednim wyprzedzeniem, żeby w styczniu ktoś nie obudził się z ręką w… przepraszam, lepszego słowa tutaj nie znalazłem.

    - Dziękuję, czy ktoś chce zabrać głos? Proszę! Pan minister finansów…
    - Panie ministrze! – zabrał głos strażnik budżetu. – Pan chyba nie zdaje sobie sprawy, że nie ma pan takiego prawa, by bez uzgodnienia z resortem finansów żonglować pozycjami budżetu resortu. W planie budżetowym ma pan wyszczególnioną pozycję na finansowanie promocji, a więc i obowiązek jej realizacji! To tyle co chciałem przypomnieć.

    Zgłosiłem się do odpowiedzi ad vocem i Anna udzieliła mi głosu.
    - Panie ministrze! Wiem, że nie mam takiego prawa – uśmiechnąłem się dość pokornie i złośliwie. – Dlatego ten przykry obowiązek zrzuciłem na pana! Tak, tak, proszę się nie krzywić! Realizując budżetowe oszczędności, obciął nam pan finansowanie już w roku bieżącym, dlatego też, zgodnie z pismem przewodnim podpisanym przez pana zastępcę, zredukujemy wydatki resortu do żądanej przez was wielkości. I obiecuję, że pozycja na promocję zagraniczną będzie pierwszą z tych, która zgodnie z waszymi zaleceniami odda ducha, aby przynieść panu oszczędności. Proszę więc mieć pretensje do siebie, a nie do mnie!
    - Ja panu tej pozycji nie wybierałem!

    - A ja, zgodnie z waszymi sugestiami, wybrałem wariant najmniej dla zadań resortu szkodliwy, bo takie prawo otrzymałem. Tak to wyszło! – westchnąłem kpiąco.
    - Wystarczy! – przerwała nam Anna. – Temat promocji i statusu radców handlowych jest rzeczywiście bardzo ważny i dziękuję za jego przypomnienie. Niezadługo wniosę go pod obrady prezydium rządu i mam nadzieję, że ostateczna decyzja wreszcie zapadnie. Zgadzam się z panem ministrem Baryckim, że konieczność finansowania przedsięwzięć bez możliwości wpływu na obsadę wykonawców tychże jest nie do przyjęcia. Dlatego to się zmienić musi. Czy ktoś jeszcze ma jakieś sprawy? Nie? W takim razie zamykam posiedzenie.

    No i miałem teraz zagwozdkę. Obrazi się na mnie, czy doceni finezję szantażu? Ponoć niezbyt się lubią z szefem resortu spraw zagranicznych, ale tyle już było tych epizodycznych sojuszy zawieranych przeciw komuś na chwilę, aby pozbyć się kogoś innego niewygodnego dla obydwu stron… Ale i wtedy, po wspólnym zwycięstwie, walka buldogów pod dywanem wcale nie ustawała.
    Na pewno mnie nie lubił z przyczyn oczywistych, byłem przecież prawą ręką Anny, która nieoczekiwanie zamieniła się z nim rolami. Dotąd on przewodził Komitetowi, teraz to Anna objęła przewodnictwo, on zaś spadł w hierarchii. Jeśli premier mógł sobie na taki ruch pozwolić, to oznaczało, że jego gwiazda była schyłkowa. Może więc nie będzie chciał tworzyć nowego frontu walki o utrzymanie funkcji? Może pomyśli, że sojusz ze mną będzie mu się bardziej kalkulował? Wprawdzie rzecznik rządu zapewniał wszem i wobec, że mimo utraty fotela przewodniczącego, nie ma mowy o dymisji go ze stanowiska, ale kto wie jak długo tak będzie?

    Niczego tu nie zmienią dalsze opowieści rzecznika o nowej strategii dla kraju, o wejściu na szybką ścieżkę rozwoju i konieczności lepszego wykorzystania funduszy europejskich. Moja osoba była najlepszym zaprzeczeniem tych entuzjastycznych komunikatów przeznaczonych dla agencji informacyjnych i zwyczajnego mydlenia uszu gawiedzi. Annie może i o coś w tym wszystkim chodziło, ale reszcie? Zapatrywałem się na to sceptycznie…
    Miałem jednak w zanadrzu asa, chociaż nie atutowego, o którym nieoczekiwanie wczoraj przypomniał mi Godelik. Fundusze poza wspólnotowe, czyli przede wszystkim norweski i szwajcarski. Niewysokie, w porównaniu z podstawowym europejskim, ale bardzo ważne dla realizacji zadań różnych fundacji i samorządów. Dotychczas pozostawały pod kuratelą dyrektora departamentu, ale czas był najwyższy, żeby się przyglądnąć ich rozdysponowaniu. Ciekawe, czy pan dyrektor nie prowadzi aby zbyt samodzielnej polityki w tym zakresie i kogo oraz co wspiera. Należało mu je odebrać, aby pomagały tworzyć nową politykę promocyjną resortu.

    Na szczęście, nadchodziła sobota, a z nią dawno oczekiwany bal. Moje wytchnienie i oderwanie od codzienności.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  8. #8

    Domyślnie

    To było jedno, wielkie szaleństwo. W Podkowie zameldowali się dzień wcześniej Justyna z Bogdanem, a o poranku dołączyła jeszcze Lidka. Wszystko to miało określony sens, gdyż od wczesnego przedpołudnia nasza wspaniała rezydencja zamieniła się w jeden wielki salon kosmetyczno - fryzjersko – modniarski. Panie przeprowadzały ostatnie, bardzo poufne zabiegi i konsultacje z wszelakiej maści specjalistkami zamówionymi wcześniej przez Dorotkę, oraz poddawały się tylko im znanym, upiększającym procedurom. A to oznaczało, że mężczyźni właściwie nie mieli do nich dostępu. Rolę łącznika między nami pełniła Agata. Nie wybierała się na bal i według umowy z Dorotką, miała pozostać u nas przez cały weekend w roli nadzorcy nad dzieciakami.

    To był niezły pomysł. Już dawno obłaskawiła chłopców i była dla nich ciocią z autorytetem, co sam musiałem przyznać. Lepszej opiekunki nie można było znaleźć. Dawno zaimponowała bliźniakom swoimi umiejętnościami jeździeckimi, a z czasem poszło jej z górki i nie bez powodu. Wiedziała więcej o technikach jazdy i wyścigach niż ich trenerzy od go-kartów czy nawet quadów, co dało jej kolejny handicap we wzajemnych relacjach. Dlatego bez trudu poszerzyła ich zainteresowania o sposoby walki wręcz, tropieniem zwierząt i przeciwnika, a nawet możliwościach przeżycia w różnorakich sytuacjach i strefach klimatyczno – geograficznych. Kiedy o tym wszystkim opowiadała, młode umysły chłonęły jej opowieści tak, jak ja niegdyś treści najciekawszych książek.

    W taki sposób powoli, powoli, ciocia stawała się dla nich postacią wręcz mityczną, równą bohaterom internetowych komiksów czy gier, a nawet ciekawszą, bo żywą i dostępną od czasu do czasu. Nie tak, jak wiecznie zabiegani i zapracowani rodzice. Bywała lepsza niż tata i mama, co początkowo przyjmowałem z niedowierzaniem, szybko jednak zrozumiałem jak jest. Czyżbym musiał się z tym pogodzić?
    Dzieci wymykały się nam spod kontroli i zaczynały mieć swoje własne, niezależne życie, co było z jednej strony korzystne, ale z innej już nie tak bardzo. Agata zajmowała się nimi szczerze, ale wyłącznie dlatego, że byli dziećmi Dorotki. Dla mnie by tego nie zrobiła. No cóż! Miłość nie wybiera. Chłopcy nie musieli o niczym wiedzieć, jednak cały problem leżał zupełnie gdzie indziej.

    Cały ten układ przestawał mi się podobać i zaczynałem brać stronę Heleny. Jej Agata nie podobała się od samego początku i trudno nawet powiedzieć dlaczego. Sama Helena tego nie wiedziała, niczego konkretnego jej nie zarzucała, albo nie chciała mi powiedzieć kiedy o to zapytałem. Pamiętałem jednak, że od początku nie pozwoliła Agacie na jakąś poufałość wobec siebie. Traktowała ją wprawdzie uprzejmie, ale wyraźnie na dystans i nie dała się omotać żadną troską o chłopców, czy też sypianiem wspólnie z nami. Nawet Annę, niezbyt często u nas bywającą, obdarzała o wiele większą sympatią, co może nie było specjalnie zauważalne dla otoczenia, ale ja to wszystko od dawna rozróżniałem po tonie jej głosu i sposobie wypowiedzi.

    Dorotka pewnie nie inaczej, jednak nic sobie z opinii Heleny nie robiła i stawiała na swoim. Agata jak na razie mogła u nas robić niemal wszystko.
    Z Dorotką miałem jeszcze inną zagwozdkę, a wszystko przez moralnego kaca, którego miałem po epizodzie z Eweliną. Nie myślałem o tym przed, a jednak po wszystkim, zanim jeszcze obydwie z Agatą wróciły ze Stanów, przypomniałem sobie słowa mojej żony, że jeśli ją kiedyś zdradzę, będzie o tym wiedziała. Będzie to wyczuwała. I tego się bałem.
    Nic podobnego się jednak nie stało, nic na to nie wskazywało. Dorotka emanowała wręcz entuzjazmem i dobrym samopoczuciem, nie miałem żadnego powodu by się skarżyć na brak jej zainteresowania naszym związkiem, wszystko przedstawiało się wręcz kwitnąco! I to pomimo mojego stałego zmęczenia pracą oraz późnych powrotów do domu. Była nie tylko wyrozumiała i kochająca, ale wciąż starała się mnie wspomagać, doradzać i przekonywać, że nie jestem gorszy od innych i dam sobie radę. Cudowna dziewczyna!

    W takich okolicznościach, uwolniony od konieczności opieki nad dziećmi, odseparowany chwilowo od żony, siedziałem z Bogdanem pod ogrodową wiatą, gdzie leniwie sączyliśmy mazurskie piwo, kontemplując późno jesienny wygląd ogrodu.
    - Ładnie tu macie – zauważył Bogdan. – Zima za pasem, a tu przyroda jakby nie miała zamiaru się poddawać.
    - Tylko że to kosztuje – odparłem. – Słono i mam na myśli jedynie utrzymanie takiego wyglądu, bez wydatków inwestycyjnych.
    - Jakiego rzędu są to kwoty?
    - Kilkadziesiąt tysięcy rocznie. Grubo ponad pięćdziesiąt.
    Pokręcił głową jakby z niedowierzaniem. – To ja już wolę nasz nieład i naturalną dzikość podwórka leśniczówki – westchnął.
    - I masz rację! U ciebie to naturalne. Gdybyś próbował wszystko golić i wygrabiać jak u nas, a w dodatku nasadzać wiecznie zieloną roślinność, dopiero byłoby cudactwo w lesie!
    - Tak…

    Nie sililiśmy się na wielkie dyskusje. Wszystkie konkretne sprawy, łącznie z ostatnimi przygodami tyczącymi Rymszy omówiliśmy wczoraj podczas kolacji przy basenie, delektując się przy tym daniami przygotowanymi przez Helenę. A tak w ogóle, wieczór spędzaliśmy bardzo grzecznie, pijąc niewiele i dużo rozmawiając o sprawach poważnych Tym bardziej, że od popołudnia towarzyszyła nam Agata. Dorotka nie miała zamiaru wtajemniczać Justyny w nasze zależności, dlatego nie było mowy o żadnych ekscesach.
    Niespodziewanie jednak, Bogdan o czymś sobie przypomniał. Wczoraj nie poruszał takich tematów.

    - Ty, mam do ciebie pewną sprawę.
    - Jaką?
    - U was nie ma blokady przyjęć do pracy, co?
    - Mam cię zatrudnić? – zakpiłem.
    - Mnie niekoniecznie, ale wiesz…
    - Nie wiem.
    - Mój zastępca szuka posady dla swojej pociechy – wyrzucił z siebie.
    - Jakie pociecha ma atuty, to jest podstawa.
    - Tydzień temu obronił pracę magisterską. W warszawskiej głównej, handlowej.

    - Znasz temat tej pracy?
    - Nie, a to jest ważne?
    - W zasadzie niekoniecznie. Zależy ci na tym człowieku?
    - Nie zawracałbym ci głowy w innej sytuacji. Ożeniłem go ze sprawą Rymszy, pilnuje mi wszystkiego. Pewnie z tego powodu odważył się na taką prośbę.
    - W porządku. Przypomnij mi w domu, bym ci dał dla jego synalka czarną wizytówkę, chociaż zastrzegam, że na razie zostanie przyjęty jedynie na staż. Zresztą, jeśli jeszcze masz jakieś inne propozycje, byle poważne, to też się nimi zajmę. Cztery, pięć osób mogę przyjąć w zasadzie od ręki. Warunek konieczny to minimum magisterium, obojętnie jakie, warunek bardzo przydatny to posiadanie ciekawych zainteresowań.

    - Teologa też weźmiesz?
    - Czemu nie? Nawet archeologa śródziemnomorskiego. Wszystko da się wykorzystać, byle sam człowiek był kumaty.
    - Masz załatwione. Justyna też coś przebąkiwała o podobnej sprawie, jutro wrócimy do tej rozmowy, może być?
    - Pewnie, że może. Tylko zastrzegam, na balu takie tematy nie istnieją, dobrze?
    - Musiałbym na głowę wcześniej upaść – roześmiał się. – Carskiemu leśnikowi nie będzie wypadało poruszać podobnych spraw. Tym bardziej podczas rozmowy z dandysem.

    - Zdobyłeś taki kostium? – zdziwiłem się. – Planowaliście coś innego…
    - Dobrzy ludzie nas wspomogli – uśmiechał się tajemniczo i dwuznacznie. – Justyna też zmieniła planowany image. To będzie niespodzianka!
    - I nie zdradzisz jaka?
    - Mowy nie ma! To jej obiecałem.
    - Nie musisz. Pewnie będzie coś ze wschodu, zgadłem?
    - Domyślny jesteś – przyznał, spoglądając na mnie z przekąsem.

    Trudno było teraz ustalić kto naprawdę wpadł na ten odważny, odbiegający od corocznej sztampy pomysł, na pewno powstał on jednak w otoczeniu Dorotki. Nie brałem udziału w tych debatach, nie miałem na to czasu, ale wiedziałem, że Dorotka jeszcze we wrześniu próbowała na temat balu rozmawiać zarówno z władzami związku bankowców, z zarządem fundacji, jak i z innymi znajomymi. I okazało się, że to było to!
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  9. #9

    Domyślnie

    Listopadowy termin przed andrzejkami od dość dawna był zwyczajowo zarezerwowany na Bal Bankowca. Imprezę której patronował Polski Związek Bankowców. Kiedyś, jeszcze za poprzedniego ustroju, bal miał charakter ściśle zamknięty, nie licząc kilku zapraszanych polityków i niewielkiej liczby innych ważnych osób. Nic dziwnego, impreza była niemal w pełni sponsorowana, więc nie chciano do niej dopuszczać byle kogo.
    Po zmianie ustroju, formuła imprezy rozszerzyła się, gdyż powstały niezależne banki. To jednak tylko na chwilę odroczyło kryzys, bo jednocześnie wprowadzono niemałą odpłatność za bilety wstępu, aby zachować dotychczasową jego elitarność i ograniczyć dostęp do sal balowych dla osób niepożądanych.

    Zapomniano jednak, że kij ma dwa końce. Drogie bilety redukowały liczbę chętnych nie tylko spoza branży, ale nawet tych oczekiwanych. Decydenci natomiast, duża i wpływowa grupa, nie godzili się na ich obniżenie, bo nie chcieli tego balu spospolitować. I tu nastąpił pat.
    Próbowano z niego wyjść przekształcając imprezę w bal charytatywny, z którego zysk przeznaczano na cele szlachetne i w tej sytuacji wysoka cena biletów znajdowała jakieś uzasadnienie, to jednak również na dłużej nie chwyciło. Śmietanka warszawska wolała bawić się w karnawale na konkurencyjnym balu aktorów i dziennikarzy, gdzie miała zapewnione publicity, oraz możliwość poznania i podpatrzenia większej liczby osób zainteresowanych rozgłosem. Nie tak jak u bankowców, którzy byli mniej zainteresowani rozgłosem. A właściwie to wcale.
    Dlatego listopadowy bal w zasadzie umierał i groził mu upadek ostateczny.

    Podobno decydująca rozmowa z zarządem związku trwała niecałą godzinę. Przeprowadziła ją trzyosobowa delegacja, czyli Dorotka, prezes Zielonik i pani Wanda Zakrzewska, szefowa fundacji badającej dawców szpiku. Przedstawili bankowcom propozycję zorganizowania w tym roku balu kostiumowego, wydarzenia dawno w tej okolicy nie widzianego. Brali przy tym na siebie pełną odpowiedzialność za całą organizację imprezy. Związek miał udzielić tylko swojego błogosławieństwa oraz tradycyjnego dofinansowania, za co otrzymywał skromne kilkanaście miejsc do swojej dyspozycji i nic więcej. Pozyskanie innych sponsorów, program imprezy oraz cały jej przebieg, miały pozostać poza zasięgiem związkowców.
    Wszystkie obowiązki oficjalnego organizatora brał na siebie prezes Zielonik, a właściwie zarząd, scenarzyści i realizatorzy jego firmy „Opera”, przy czym prezes zadeklarował, że połowę kwoty z faktury za jej usługi przekaże na konto fundacji.

    Zielonik nie był tu postacią nieznaną, był przecież szefem rady nadzorczej Alba Banku, a Dorotkę też znali już od dawna. Zresztą innego pomysłu nie mieli, więc porozumienie zawarto bez zwłoki, związek w razie krachu niczego nie tracił, co ułatwiło porozumienie, no i machina ruszyła.

    Pod koniec października, bankowcy pewnie przecierali oczy ze zdumienia. Do balu było jeszcze daleko, ale wzbudził zainteresowanie wielu wpływowych środowisk, nawet tych artystycznych. I co ciekawsze, pomysł balu kostiumowego spotkał się z bardzo pozytywnym oddźwiękiem, żeby nie powiedzieć entuzjastycznie. Wspominano o nim przy różnych okazjach i powtarzano, że wreszcie ktoś wpadł na pomysł aby stworzyć coś nietuzinkowego i nowego. Padały nawet zapowiedzi celebrytów, że na pewno wezmą w nim udział. Tym bardziej, że idea jest szlachetna, a oni chcieli wspierać fundację w jej działaniach.
    Kto zrobił taką rozróbę na całą Warszawę, że wszelkie środowiska już o balu wiedziały, mogłem się tylko domyślać. Tym niemniej, prezes pozostawał w cieniu i nigdzie jego nazwisko nie padało. Ale tylko on miał możliwości zorganizowania takiej niecodziennej reklamy w sposób profesjonalny. Reklamy szeptanej.

    To był strzał w dziesiątkę! Nie było nachalnych spotów, znanych ludziom z telewizyjnej rzeczywistości, czy internetowej papki. Niczego podobnego! To by tę imprezę zabiło. Ona musiała mieć nimb tajemniczości! A jednak po kilkunastu dniach cała ważna Warszawa już wiedziała o tym co ma się wydarzyć i całe mnóstwo młodych, oraz nieco starszych serc, zabiło przyspieszonym rytmem.
    Nie było więc zaskoczeniem, że całe czterysta oferowanych biletów zostało wyprzedane na pniu, niczym ciepłe bułeczki. Natomiast zapominalscy próbowali na różne sposoby zdobyć jeszcze coś z rezerwy. Niektórym zresztą to się udawało, bo jak nie wspomóc wpływowej redaktorki ważnego wydawnictwa? Albo jakiegoś znanego aktora? Sam Zielonik przyznał się później ze śmiechem, że nakazał swoim ludziom sprzedanie biletów z rezerwy kilku chętnym osobom z błękitną krwią, czyli ludziom, którzy ignorowali go na co dzień jako nuworysza.
    - Miałem satysfakcję – chichotał – że zatańczą wieczorem tak, jak ja im zagram!

    Dwuznaczność określenia. Oczywiście, kapele, a były ich na balu trzy, wybrał podobno sam. Ale z drugiej strony chciał tym osobom pokazać, że radzi sobie doskonale, oraz nie tęskni za ich towarzystwem. Jednak wciąż pamiętał o dyshonorze jaki go spotkał z tamtej strony i nawet w takiej sytuacji umiał wykorzystać moment żeby postawić na swoim. Ułatwił im obserwowanie tego jak się bawi i z kim. Że wiele stracili lekceważąc go, a teraz to on nie ma interesu w podtrzymywaniu znajomości. Pamiętliwy gość, mocno pamiętliwy.

    Tego wcześniej o nim nie wiedziałem, o takiej niezłomnej konsekwencji. Nie wiedziałem też, że nie ma zwyczaju zapominać również o innych sprawach, takich w drugą stronę. I niedługo będę miał okazję praktycznie doświadczyć jego poglądów na sobie samym. I nie będzie się w tym wahał.
    Los mnie o niczym nie uprzedził, dlatego zupełnie nie wiedziałem, że się obudził, a stoper zaczął już tykać. Jeszcze krew mi w żyłach grała, jeszcze niczego nie słyszałem. Uznałem więc, że mogę się bawić na balu jak nigdy w życiu! Nic nie mąciło mojego dobrego nastroju. Bo i niby dlaczego?

    Przypadek sprawił, że z prezesem i panią Alicją spotkaliśmy się tego wieczoru na samym podjeździe przed wejściem do hotelu, przy czym to my przyjechaliśmy o kilkanaście sekund wcześniej. Pan Kazimierz zdążył otworzyć drzwi i chciał pomóc w wysiadaniu Dorotce, jednak nie skorzystała z jego oferty, oczekując na moją dłoń. Dlatego odjechać ZIS-em już nie zdążył, bo z drugiej strony podjazdu pojawił się zabytkowy ford i zatrzymał niemal zderzak w zderzak, blokując mu drogę. Jego szofer nawet na nas nie spojrzał, tylko rzucił się do otwierania drzwi, a wtedy z samochodu wysiadł… amerykański gangster z cygarem w zębach. Al Capone, ani trochę mniej.

    - Co za spotkanie! – odezwał się. – Dobry wieczór szanownemu państwu!
    Gdyby nie głos, pewnie bym go nie rozpoznał. Tak samo jak jego żony, w spódnicy do samej ziemi i zgrzebnej górze kostiumu zwyczajnej towarzyszki życia jakiegoś pioniera i dziewiętnastowiecznego zdobywcy prerii.
    - Dobry wieczór! – skłoniłem się, szerokim gestem uchylając cylinder na głowie.
    - Pani Alicjo! – Dorotka roześmiała się na głos. – Przecież to jest mezalians!

    - Oj, tam, oj tam… Pani ma inną sytuację? – odparowała bez namysłu żona prezesa, spoglądając na dość frywolny kostium tancerki. Dorotka zresztą chyba celowo odsłoniła na chwilę poły płaszcza o zabytkowym kroju.
    - No… też… ale w Europie to wszystko było bardziej normalne – żartowała Dorotka. – Ameryka była wtedy o wiele bardziej pruderyjna!
    - Aha, normalne! – weseliła się Alicja. – Różnie wtedy mawiano o tej europejskiej niby normie moralnej.
    Nie dane nam było jednak kontynuowanie całego przedstawienia, mimo zainteresowania nim wielu reporterów. Porządkowi poprosili uprzejmie kierowców o zwolnienie podjazdu dla następnych gości, a nam pozostało już tylko wejście do hotelu.

    To była jednak przednia zabawa! Każdy nabywca biletu był proszony o zachowanie w tajemnicy rodzaju kostiumu w jakim ma zamiar wystąpić na balu i ta strategia się sprawdziła. Było teraz rzeczą cudowną widzieć znane mi głównie z telewizji twarze ludzi w bardzo nietypowych rolach. Dobry nastrój pojawiał się automatycznie, nie było nudy, nie było milczenia. Najróżniejsze komentarze same się nasuwały, pryskały bariery i już od początku zabawa układała się świetnie. To było znakomite!
    Ponadto wodzirej czuwał i kontrolował atmosferę, czasami ją wręcz podgrzewając i nie pozwalał na chwile przestoju…

    Stoły były duże, dwunastoosobowe, przy czym nasz nie znajdował się wcale u szczytu sali, lecz nieco z boku, na wysokości trzeciego lub czwartego rzędu. To była wspólna decyzja prezesa i Dorotki, w końcu oni tutaj rządzili. Chociaż absolutnie nie mieli zamiaru się do tego publicznie przyznawać. A że w kostiumach byliśmy z dalszej odległości nierozpoznawalni, można było mieć nadzieję na spokojny i fajny wieczór.

    Towarzystwo mieliśmy bardzo zgrane, chociaż z wyglądu dość różnorodne. Bogdana w roli dawnego myśliwego i Justynę jako rosyjską arystokratkę, Romka w kominiarskim uniformie i Lidkę w mazurskim stroju regionalnym, oraz Karola Paszkę z resortu, w umundurowaniu dawnego tramwajarza i jego żonę Aleksandrę w dość krzykliwym, pielęgniarskim uniformie z wielką strzykawką przy boku. Pani Oli, sympatycznej i wesołej kobiecie o dużych zdolnościach wokalnych, jak się później okazało, był on bardzo do twarzy.

    Jedenastą osobą przy naszym stole była pani Wanda, a dwunastą pan Adam. Obydwoje z zarządu fundacji. Ich wyróżniało jedynie wielkie serce wydrukowane naturalistyczną techniką na kamizelkach założonych na klasyczny, wieczorowy strój. Żartowaliśmy sobie z nich, że wyglądają jak zdjęci z kościelnych obrazów.
    Byli na balu służbowo, mieli tu niemało obowiązków między innymi z przygotowaniem i późniejszym prowadzeniem licytacji darów, dlatego do północy rzadko siadali przy stole. Dopiero później to odrobili. Dzięki temu mieliśmy przy stole znacznie luźniej niż inni goście.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  10. #10

    Domyślnie

    Dorotka wręcz aktorsko wcieliła się w postać, którą wzorcowo reprezentował jej strój. Z cygaretką w dłoni ozdobionej długą, jedwabną rękawiczką, z pokaźnym sznurem pereł na szyi i mocnym makijażem oczu i ust, porzuciła swój dawny wizerunek damy i podczas całkiem swobodnej rozmowy, zapędziła Lidkę w kozi róg. A wszystko zaczęło się bardzo niewinnie…
    - Dorka, zrobiłaś analizę o ile spadnie na giełdzie wartość banku jeśli ktoś upubliczni twój dzisiejszy wygląd?
    - Spadnie? – Dorotka była zdziwiona. – Może tylko wzrosnąć! Innej opcji nie przewiduję, nie ma takowej!
    - Ja bym ci teraz nie powierzyła nawet dziesięciu złotych!
    - Więc trzymaj kasę pod kiecką, aż jakiś narwany amant ją stamtąd wyjmie! – zaśmiała się. – Nawet nie zauważysz kiedy. Będziesz sądziła, że obmacuje cię w uczciwych zamiarach… Ja natomiast, będąc utrzymanką, kasę zbieram, a nie rozdaję! U mnie za darmo nie ma niczego! Mnie dżentelmeni kasę przynoszą! Więc bez obaw, panienko mazurska! Taka jest różnica między nami!
    - Ciekawe czy tylko tacy kasowi łaszą się na ciebie…
    - Nie tylko, zgadza się. Ale ja ich prześwietlam szybciej niż zdołasz ty, obciążona wieloma funtami kiecki. Jak ci twoją zarzucą na głowę, to przez godzinę się nie uwolnisz i przez cały ten czas pozostaniesz do dyspozycji, nawet nie wiadomo kogo. Łącznie z tym, co skryjesz za pończochami. Ja wolę tego uniknąć. Mnie strój nie ogranicza, lubię zresztą mieć kontrolę nad wszystkim co robię, nawet w takich sytuacjach. Goło, za to szczerze i cała oferta w zasięgu wzroku.
    - I uważasz, że ją masz? Znaczy, taką kontrolę?
    - Oczywiście! Zapytaj Tomka, jeśli mi nie wierzysz.
    - Potwierdzam! – odpowiedziałem bez wahania. – Będę dzisiaj nieodstępnym towarzyszem mojej żony. Zaplanowaliśmy wieczór we dwoje, a jeśli ktoś będzie chciał z nią zatańczyć, to proszę zapisywać się do notesika. Czy też karnetu, jak niektórzy chcą. Inaczej nie da rady.
    - Aha, na pewno – mruknęła Lidka z wyraźnym powątpiewaniem w głosie. – Ciebie przekabaciła na swoją modłę już dawno temu. Ty jesteś już jej brat-bliźniak. Takie echo, a nie pełnokrwisty facet.
    - Mogłabyś się zdziwić. Ty jeszcze nie byłaś w rękach pełnokrwistego mężczyzny! – skonstatowałem, chyba jednak z jakąś niepewnością w głosie, gdyż tylko się zaśmiała.
    - Nie obiecuj, nie obiecuj, nic z tego – odparła szybko. – Jak dla mnie masz za mały ten… no, jak się on nazywa… znaczy ten cały notesik na tańce Dorki. Tam się moje nazwisko nie zmieści, więc się nie doczekasz, bym stawała do kolejki.
    - Jeśli Tomka ten… jak go nazwałaś, notesik… jest dla ciebie za mały, to ja ci tylko współczuję! Chociaż i gratuluję! – zaśmiała się Dorotka. – No cóż! Poselskie kajeciki mają pewnie solidniejsze rozmiary. Takie jak szkolna tablica. Macie dużo więcej spraw do zapisywania, nic więc dziwnego. Ale coś szybko do nich przywykłaś, tym bardziej, że do końca kadencji już niedługo.
    - Ty się nie martw o moją kadencję – Lidka usiłowała wybrnąć z sytuacji nie zważając na śmiechy towarzystwa i poważny wygląd Romka. – Martw się, żeby ciebie nie odwołali zaraz po balu.
    - A… niech tam! – Dorotka nie traciła rezonu. – Jeśli tylko ten… Tomka notesik mi zostanie, to mogą odwoływać. Nie przywiązałam się sznurkiem do krzesła w banku. Co natomiast ty zrobisz po wyborach… martwię się o ciebie.
    - Bez obaw, śpij spokojnie! Mnie też jakiś kajecik po tej obecnej kadencji pozostanie – Lidka gestem rąk zakończyła dyskusję.

    Nie było sensu ciągnąć tego dalej. Jej relacje z Romkiem wciąż pozostawały nie do końca przejrzyste. Mogliśmy więc potrącić nieodpowiednią strunę i zepsuć im dzisiaj zabawę. Może nawet to już się stało? Na razie minę miał obojętną i udawał, że to go nic nie obchodzi.
    Tymczasem wodzirej proponował właśnie taniec wspólny, ogólny, bez par i bez notesika.

    Niewiele czasu spędzaliśmy z Dorotką za stołem w pierwszej części imprezy. Początkową oprawę muzyczną zapewniał gościom bigbandowy zespół muzyczny, królował więc swing i utwory z dawnych lat. A przecież byliśmy ubrani stosownie do epoki! Jak mogliśmy taką muzykę zlekceważyć? Tym bardziej, że ona nie tylko nam odpowiadała.
    Tańczyliśmy więc dużo, a przy okazji z niesamowitą przyjemnością rozpoznawaliśmy pod kostiumami wiele postaci znanych z telewizji i pierwszych stron gazet. Bo tak w sumie, mimo poważnych stanowisk i stosunkowo dużego wpływu na życie ludzi w naszym kraju, wcale nie prowadziliśmy jakiegoś bogatego życia towarzyskiego. Mieliśmy dość hermetyczne grono znajomych. Dorotka od dawna unikała rozgłosu, a ja się do jej postawy dostosowałem. Nie dbaliśmy o pojawianie się w gronie celebrytów, nie braliśmy udziału w imprezach promocyjnych, nie to było naszym celem. A jednak i my byliśmy rozpoznawani. Uśmiechano się do nas, ktoś się nam ukłonił, komuś my się kłanialiśmy, atmosfera była naprawdę świetna i sprzyjała swobodnej, radosnej zabawie.
    Oczywiście, jak na każdej podobnego typu imprezie, nie mogło nie być specjalnej ścianki na wykonanie sesji zdjęciowych czy ujęć wideo, gdyż poza nią nie było to możliwe. Wszyscy nabywcy biletów musieli się zobowiązać do przestrzegania takiej zasady. Dorotka jednak, mimo namów naszych znajomych, zrezygnowała z tej możliwości.
    - Nie, nic z tego! Lidka ma w sumie rację – stwierdziła. – Mogę się wygłupiać po cichu i w stosunkowo małym gronie, znającym w dodatku reguły gry. Nikt tutaj nie może mieć mi za złe prowokacyjnego przebrania. Tak jednak nie będzie gdzieś w terenie, gdzie mój wizerunek ujrzeliby ludzie w oderwaniu od atmosfery balu. Przecież na ściance każdy reporter może zrobić mi zdjęcie, a w dodatku je opublikować. I nie będę mogła zaprotestować, będąc w sumie osobą publiczną. Jak będę się wtedy kojarzyła bankowym klientom?
    - Że ci coś odbiło! – podpowiedziałem.
    - Nie inaczej – potwierdziła z uśmiechem. – Dlatego dzisiejszych fotografii nie będzie. Wystarczająco już odkryłam się w kalendarzu. Na szczęście jego nakład nie jest tak wielki i do detalu raczej nie dotrze.
    To była prawda. Odkryła się w tym roku jak nigdy dotąd.

    Przerwę techniczną, związaną ze zmianą przygrywającej do tańca kapeli, wykorzystaliśmy na posilenie się i wypicie odrobiny alkoholu. Wtedy też, Zielonik zaproponował wspólne wypalenie cygara.
    - A idź sobie! – zezwoliła Dorotka. – Tylko proszę, bez zbytniej przesady, żebym cię nie musiała potem szukać.
    - Sławek, słyszałeś? – Alicja nie pozostawiła prezesowi cienia wątpliwości.
    - Będziemy grzeczni, zapewniam cię! – przyrzekł.

    Znane mi rewiry zaplecza hotelowych sal balowych. Palarnia, w której kiedyś kochałem się z Dorotką, gdzie Hammer’s i John uczyli mnie jak się pali cygara… Znana kanapa i fotele… Niewiele się tutaj zmieniło. Może tylko ściany zostały odmalowane…
    Romek nie skorzystał z zaproszenia prezesa, natomiast Bogdan z Karolem i owszem. Dlatego usiedliśmy we czwórkę przy stoliku, na którym pyszniło się eleganckie, drewniane pudełko cygar. Jak prezes je tu wniósł i zostawił? Pomieszczenie było przecież ogólnie dostępne. Każdy niby mógł tutaj wejść, chociaż chyba nie wszyscy o tym wiedzieli. Pewnie dostarczył je wcześniej, ale nie zamierzałem pytać.

    - Tak… – westchnął prezes, delektując się pierwszym, aromatycznym dymem. – To był piękny bal! Pamięta go pan, panie Tomaszu?
    - No ba! – odrzekłem spokojnie. – Pan chyba nie zdaje sobie sprawy, że tamten wieczór kompletnie przeobraził życie kilku osób. Moje najbardziej. A ta palarnia odegrała w tym wcale nie ostatnią rolę, powiedziałbym nawet, że główną.
    - Tak? – uśmiechnął się. – Nie ta sala porannego już imprezowania, gdzie się poznaliśmy?
    - Wtedy było już po zawodach…

    - O jakim balu mówicie? – zainteresował się Karol.
    - To była impreza z okazji dziesiątej rocznicy istnienia banku Solution Poland S.A. – wyjaśniłem. – Jego prezesem był wtedy John, ówczesny mąż Dorotki.
    - Kiedy to było? – zdziwił się.
    - Parę lat temu, nieważne.
    - Jak to, poczekaj, co ty mówisz… Przecież wasze dzieci mają chyba z dziesięć lat!
    - Dzieci można robić i z cudzymi żonami – wyjaśnił Bogdan, intensywnie wpatrując się przy tym w biały sufit. – Nie jest to przecież żadną tajemnicą.

    - Nieprawda, przestań! – warknąłem. – Dorotka wyszła za Johna będąc już matką – wyjaśniłem Karolowi. – Ja nie byłem wolny, dlatego na jakiś czas rozstaliśmy się.
    - A że stara miłość nie rdzewieje, to po latach spiknęli się ponownie! – wtrącił Bogdan. – Wtedy odebrał Johnowi żonę i już!
    - Skoro jesteś taki wylewny, to się jeszcze pochwal jak przypieprzyłeś mi pięć stówek mandatu za wjazd do lasu! Wujek, job jego mać! Zamiast uradować się z poznania siostrzeńców żony, to przywalił mi z grubej rury!
    - Poważnie? – śmiał się prezes.
    - A jakże! – potwierdziłem, chichocząc. – I musiałem to zapłacić! Jeszcze mi groził policją i nawet ją wezwał!
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  11. #11

    Domyślnie

    - Masz szczęście, że cię wtedy nie odnaleźli – Bogdan nie tracił rezonu. – Wkurzyłeś mnie wtedy swoją bezczelnością! Tak samo jak i Stefan.
    - Kim jest Stefan? – zapytał przytomnie Karol.
    - Inny szwagier, mąż mojej siostry – wyjaśniłem. – Był w lesie ze mną i z dzieciakami. A ciebie muszę wyprowadzić z błędu – spojrzałem na Bogdana. – Policjanci nas wtedy znaleźli.
    - Nie opowiadaj! – zmarszczył czoło. – Mnie oznajmili, że pojechałeś pewnie na Ełk, bo takiego samochodu nie widzieli po drodze.
    - Zgadza się – przyznałem, śmiejąc się niemożliwie. – Tam, po rozmowie, kazali mi jechać i wrócić dopiero jak skręcą w tę drogę z zakazem wjazdu. Widzisz, woleli nie ryzykować konfliktu z Lidką, gdyż mnie kiedyś z nią widywali. Ma dziewczyna tam wpływy, czasem nawet nie wiedząc o tym.

    - Oj, ma! – wtrącił Zielonik. – Mnie w tamtym regionie niby już znają, nie tylko władze wszelkich stopni. Ale jeśli mam problemy z ludźmi, a bywa tak czasami, wystarczy, że powołam się na panią Lidię i na jej stanowisko w jakiejś sprawie. Nie trzeba sądów, nie trzeba dochodzeń. Pani Lidka przeprowadza parę rozmów i wszystko zostaje uporządkowane. Ona jest dla nich wyrocznią!
    - Bo ona jest tamtejsza – wyjaśniłem, rozkładając ręce. – Swoja! I taka zawsze będzie. Wszystkim potrzebującym sąsiadom pomaga, więc byłoby im wstyd ją skrzywdzić. To jest ich ikona! A że stworzyła coś z niczego, na czym większość tubylców skorzystała, więc uznają jej prawo do orzekania co jest dobre, a co złe. Udowodniła przecież, że się na tym zna. Im krzywdy nie przyczyniła, wierzą więc, że to będzie trwało.

    - Mam nadzieję, że się nie zawiodą – oznajmił. – Ja przynajmniej polubiłem tamte strony i teraz nie zastanawiamy się z Alicją czy się tam przenieść, ale kiedy to zrobimy. Pan jeszcze nie planuje budowy?
    - Nie… moje nowe obowiązki nie dają mi takiej swobody. Nie mam na to czasu.
    - Rozumiem. Bywa i tak.
    - Tomek, a co słychać u Johna? – Bogdan zmienił temat. – Wiesz coś o tym?

    - Czemu mam nie wiedzieć? – wydąłem wargi. – Nie narzeka raczej. Londyn jest ważnym centrum biznesu, a on to lubi. Ma młodą żonę, dzieci jeszcze nie mają…
    - No i nie ma tam Tomka, więc mu żony nie zabierze! – roześmiał się Karol.
    - Przed tym akuratnie się zabezpieczył. I to skutecznie! – warknąłem.
    - Jakim sposobem?
    Karol nadział się na minę.
    - Ożenił się z Tomka córką! – Bogdan rechotał na cały głos. – Jej mu Tomek nie odbije!
    - Niemożliwe! – Karol był oszołomiony.
    - Ja jej męża nie wybierałem… – stwierdziłem z filozoficznym spokojem.

    - Johnowi chyba nieźle tam idzie, prawda? Nie słyszałem, by miał jakieś problemy w City – stwierdził bardziej niż zapytał prezes.
    - To jego żywioł. Był i jest w tej dziedzinie świetny – przyznałem. – Poza tym, nie poszedł przecież na nieznane podwórko. Pracował tam wcześniej, chociaż nie był wtedy szefem. Ale sprawdza się i jest w gronie pięciu najważniejszych decydentów korporacji. Zasługuje na to.
    - A pana córka czym się zajmuje?
    - Ma swoją małą firmę. Ręczna biżuteria, dawna biała broń, stare technologie zdobnictwa i tak dalej. Kupiła dawną, zasłużoną markę, ale taką w ruinie. I podniosła ją na nogi. Już się wszystko zaczyna kręcić, już jej strat nie przynosi. Poza tym wciąż studiuje. Tym razem historię sztuki.
    - Piękna sprawa! – docenił prezes. – Będę musiał ulokować u niej jakieś zlecenie.
    - Nie ma tematu – wzruszyłem ramionami. – Gdyby coś, to adresem kontaktowym dysponuję.

    - Kurczę, widzę że panowie wszyscy się znacie, a ja tu tak przez przypadek…
    - Karol, przestań! – zawołałem, chichocząc. – Gdybyś widział jak poznałem się z panem Sławkiem…
    - Jak?
    - Pan prezes przystawiał się wtedy do mojej obecnej żony – śmiałem się – bo ówczesnego męża przy niej nie było. A wtem zjawia się jakiś nieznany fagas, czyli ja i wyjmuje mu ją z saka…

    - Tak było! – odparł wesoło Zielonik. – Piękna dziewczyna i wcale nie zaprzeczę, że mi wtedy podnosiła ciśnienie. Oj, bardzo podnosiła! Pół majątku oddałbym na wstępie, a gdyby negocjowała, zgodziłbym się na więcej. Bardzo wtedy pana nienawidziłem, chociaż trwało to bardzo krótko. Widzicie panowie, błękitna krew wciąż ma do mnie duży uraz, że to niby ja nie jestem godzien, że jestem nuworyszem, że to, że tamto i tak dalej. Tyle, że ja mam normalne uczucia i zwyczajne postrzeganie świata. Skoro widzę, że kobieta nie jest mną zainteresowana, że jej nie imponuję jako mężczyzna, albo nie ma między nami tak zwanej chemii, to się przecież nie upieram! Jak zwyczajny facet. Szukam dalej tej drugiej połowy i tyle!

    Próbowałem wprawdzie później zainteresować panią Dorotę swoją osobą, jeździłem na jej wykłady po Europie, ale szybko dała mi do zrozumienia, że w kwestii relacji pozasłużbowych czynię to nadaremnie. Traktowała mnie zawsze uprzejmie, kiedy próbowałem zabierać głos w dyskusjach akademickich, jednak doszło do mnie, że na nic więcej liczyć u niej nie mogę. Dlatego zmieniłem ton i powoli staliśmy się… Przyjaciółmi to może zbyt wielkie słowo, ale w biznesie rozumiemy się bardzo dobrze. Oczywiście, z absolutnym poszanowaniem autonomii.
    Ja nigdy nie komentuję jej zarządzania bankiem, pani Dorota zaś nie recenzuje mojego sposobu prowadzenia interesów. Ale cenię sobie i to bardzo nasze spotkania w radzie nadzorczej Alba Banku, a także rzadkie, niestety, spotkania w jej siedzibie. W końcu mam w tym banku podstawowe konta, więc jak na poważnego klienta przystało, od czasu do czasu przysługuje mi zaszczyt spotkania z samym prezesem.

    - A już miałem nadzieję, że cieszę się pana sympatią bez zasług mojej żony.
    - Oj, panie Tomku! – roześmiał się. – Pamięta pan ile razy proponowałem panu pracę u siebie? Kiedy jeszcze jeździł pan do Moskwy, a i później też. Pamięta pan?
    - A ja nie skorzystałem ani razu…
    - Oferta pozostaje aktualna. Jak pana wyrzucą z rządu, to mam otwarte ramiona!
    - Mnie też pan przyjmie, jeśli mnie wyrzucą z pracy? – zapytał z głupia frant Bogdan.

    Zielonik potraktował jego słowa z całkowitą powagą.
    - Oczywiście! Panowie, wy chyba nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak wielki jest deficyt ludzi myślących, pracujących w prywatnych przedsięwzięciach. Makabra!
    - Nie rozumiem pana teraz – odezwał się Karol. – Zatrudnia pan dyrektorów o niewielkich kompetencjach?
    - A jakich mam zatrudniać? – Zielonik odbił piłeczkę. – Innych nie ma na rynku w nadmiarze. Są od razu wysysani, albo zbyt wysoko się cenią. Dlatego mogę wybierać tylko wśród takich ludzi, jacy są dostępni.
    - Niemożliwe…

    - Możliwe, panie ministrze! – prezes nie dał się zbić z tropu. – Oczywiście, nie będziemy teraz rozmawiać o wyjątkach, jest ich sporo, ale w razie zaistnienia nagłej potrzeby jest pat. To oznacza czekanie na okazję, chociażby tak, jak na pana Romka.
    - Sprawdza się u pana? – zapytałem z ciekawości.
    - Doskonale! – zawołał. – To jest właśnie świetny przykład tego, o co mi chodzi. Człowiek kompetentny, bez trudu oceniający stan zastany, ale przedstawiający też od razu drogę rozwiązania moich problemów. Niełatwą i kosztowną, ale jednak! Panowie, ja mam dość fałszywych klakierów! Chcę znać prawdę, a nie wersję, która pozwala rozmówcy zachować stołek jeszcze przez jakiś czas, choćby pół roku. Ja mam kilkadziesiąt firm, sam nie jestem w stanie nimi zarządzać, a prezesi i dyrektorzy zbyt często wolą koncentrować się na bardzo kreatywnej wizji, żeby jeszcze chociaż trochę…

    - Panie Sławku… – spróbowałem go przystopować. – Obiecywaliśmy sobie nie rozmawiać dzisiaj o pracy.
    - Słusznie. Przepraszam! W ramach rekompensaty zapraszam panów do baru na wszystko czym ten przybytek dysponuje. Ja płacę!
    Nic więc dziwnego, że kiedy wróciliśmy potem do stołu, już nikogo przy nim nie było.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  12. #12

    Domyślnie

    Do tańca przygrywała teraz świetna kapela warszawska. Oczywiście, żadna podwórkowa, był to zespół zupełnie profesjonalny, preferował jednak utwory z lat powojennych w bardzo dobrej, tanecznej aranżacji, w oparciu o współczesne instrumentarium. Świetnie to brzmiało jak na balowe wymagania.
    Sala taneczna była lekko zaciemniona, efekty świetlne łudziły zmysły, dlatego nie udało mi się odszukać wzrokiem Dorotki. Stałem jednak przez chwilę w kręgu światła przy wejściu, aby mnie zobaczyła, jeśli była na sali. Niestety, nie pojawiła się, dlatego po kilku minutach skierowałem się w stronę szwedzkiego bufetu.
    Byli tam wszyscy. Reszta panów lepiej przewidziała zachowanie pań i nie traciła czasu na zbędne poszukiwania.

    - Już sądziłam, że mnie porzuciłeś! – Dorotka oparła się o mnie plecami sugerując tym, że powinienem ją objąć. Co też zrobiłem.
    - Niedoczekanie twoje – mruknąłem, całując ją w ucho. – Co pijecie?
    - Co kto chce, ja w tej chwili jestem na etapie soku jabłkowego.
    - Widzę właśnie, że masz coś mętnego w kieliszku. Nie chcesz szampana?
    - Nie teraz – odstawiła przechodzącemu kelnerowi na tacę swój, nie całkiem opróżniony pucharek. – Chodź zatańczymy, co? Później się napijesz.
    - Z przyjemnością!

    Przez niemal kwadrans milczała, skupiając się na muzyce, kiedy jednak zauważyła, że już nie daję rady, przytuliła się do mnie. – Chodźmy stąd na przerwę! – wykrzyknęła mi do ucha.
    Bez wahania na to przystałem.
    - To nie było fair! – nawiązała do naszej palarni, kiedy odeszliśmy na tyle daleko, aby móc swobodnie rozmawiać. – Nie zostawiaj mnie samej tak długo!
    - Przepraszam! Prezesa wzięło na wspominki, jak to się poznaliśmy i się w tobie zakochał na tamtym balu… pamiętasz?
    - Naprawdę? – zaśmiała się. – Prezes jest w porządku. Nie musisz być zazdrosny. Dawno mu już przeszło. A swoją drogą, kiedyś zastawiałam się nad jego przypadkiem.

    - I do jakiego wniosku doszłaś?
    - Że miałby u mnie dużą szansę. Oczywiście, tylko przy założeniu, że ciebie by wtedy nie było, to oczywiste.
    - I co by się działo?
    - Tę swoją jedyną szansę straciłby dokładnie w takim samym momencie jak to się stało w realu, czyli wtedy na porannym balu.
    - Więc na czym polegała jego szansa?
    - Musiałby być wtedy taki, jaki jest teraz. Ale nie był i to byłby koniec. Absolutnie nie do nadrobienia. Może nawet tamto zachowanie uniemożliwiłoby nam dzisiaj, oczywiście bez ciebie w tle, takie relacje jakie mamy obecnie. Przyjazne w sumie, chociaż bardziej takie… biznesowe. Bez ciebie nie miałabym już do niego zaufania, nie byłabym w stanie się na takowe zdobyć. Wiesz co? Niech sobie wszystkie feministki mówią co chcą, jednak dla kobiety, dla jej higieny psychicznej, związek z kochanym mężczyzną jest podstawą zdrowych relacji z całą resztą świata. Kiedyś napiszę o tym książkę.

    - Odwrotnie też to działa! – spojrzałem na nią z uśmiechem. – Bez ciebie poddałbym się już dawno!
    - Niech cię ręka boska broni! – zawołała. – Nie zgadzam się na to!
    - Właśnie o tym mówię. Twój sprzeciw daje mi potężną motywację.
    - I tak trzymaj! Odporność jest ci niezbędna, gdyż… mam dla ciebie pewną wiadomość.
    - Co takiego?
    - Spójrz! – pokazała mi jakiś pasek z dwoma kreskami. – Marudziłam nieco i Ala znalazła w torebce test ciążowy.

    - Znaczy… jesteś… przy nadziei?
    - Wszystko na to wskazuje – odparła spokojnie. – To by też wyjaśniało moje ostatnie wahania nastrojów i smaków. Jestem w ciąży, kochanie!
    - Moja! – objąłem ją, mocno ściskając. – Moja cudowna dziewczyna!
    - Wariat! – wołała, próbując uwolnić się z objęć.
    - Dobry wieczór państwu! – usłyszałem znajomy głos, a wtedy uwolniłem Dorotkę. Przed nami stało dwoje smerfów ze znanej bajki. Smerfetką była znana mi skądinąd Kinga. Jej brodatego towarzysza nie znałem.

    - Dobry wieczór! – odparłem. Na więcej nie było mnie w tym momencie stać.
    - O, pani Kinga! Witamy! – Dorotka była bardziej opanowana. – Ależ świetne kostiumy, pani Kingo, moje gratulacje!
    - Dziękuję! Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy zbytnio? – Kinga uśmiechała się niezbyt pewnie.
    - Nam? Przeszkadzać? – Dorotka prezentowała niezachwianą pewność siebie. – Bez obaw! Jak się państwo bawicie dzisiaj?
    - Doskonale! – odezwał się jej partner. – Znakomicie ktoś ten bal wymyślił.
    - Pani profesor, panie ministrze, pozwolę sobie przedstawić mojego partnera. Smerf Antoni Derkacz, wielbiciel i hodowca tulipanów.

    - Piękna profesja! – podsumowała Dorotka ściskając mu dłoń, po czym uczyniłem to ja. – Ma pan w Warszawie jakąś sieć sprzedaży? – zapytałem przy okazji.
    - Jeszcze nie, ale próbuję coś robić.
    - Proszę się pośpieszyć, będę potrzebował dużo kwiatów.
    - Postaram się, a na razie, jeśli coś pilnego, proszę zamawiać poprzez Kingę.
    - A czym pan dysponuje?
    - Mnóstwem tulipanów, wielu kolorów i odmian. W tym się specjalizuję.
    - Będę pamiętał!

    - Jak się pani pracuje? – zapytała Kingę Dorotka.
    - Spróbuj się poskarżyć! – mruknąłem.
    - Nie mam powodu – śmiała się. – Pani profesor, mogę pani tylko podziękować!
    - Drobiazg. Cieszę się, że ci pomogłam, zasługiwałaś na to. No cóż, bawcie się dobrze, miło było was spotkać i pana poznać.
    - Cała przyjemność po naszej stronie! – skłonił się brodacz w niebieskiej szlafmycy.
    Poszli w stronę bufetu, a my, zgodnie z wolą Dorotki, wróciliśmy jeszcze na parkiet.


    Tradycyjnym punktem programu tuż przed północą była licytacja darów uczestników, z której dochód był przeznaczony na cele fundacji. Dorotka ofiarowała wprawdzie na ten cel piękną, wieczorową kreację wprost z nowojorskiego butiku, ale uznała, że jak na jedną z głównych sprawczyń całego zamieszania będzie to jednak zdecydowanie za mało. Dlatego też, postanowiła własnym sumptem wydać kalendarz na przyszły rok, z sobą w roli modelki. Oczywiście, był to kalendarz fundacji, a nie banku.
    Nakład był niewielki, wszystkiego tysiąc dwieście egzemplarzy, z czego dwieście sztuk pozostało do jej prywatnej dyspozycji, zaś pierwszy tysiąc, numerowany, był przeznaczony na licytację podczas balu. Przy czym cena wywoławcza jednego egzemplarza była zabójcza. Sto złotych i ani grosza mniej!
    - Nie zgodzę się, aby ktoś deptał po moim wizerunku za niższą cenę – twierdziła wesoło.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  13. #13

    Domyślnie

    Długą sesję zdjęciową do wydawnictwa robiły jej specjalistki z firmy Zielonika. Na mężczyzn się nie zgodziła. Całość kompozycji też została przez nie opracowana. Dorotka zgodziła się przy tym na różne korekty dotyczące otoczenia, ale nie wyraziła zgody na upiększanie samego ciała. A pokazała go bardzo dużo. Jak jeszcze nigdy. Wszystkie miesiące ozdobione zostały wizerunkiem w strojach mocno podkreślających, a i odsłaniających ciało, natomiast lato w samym bikini. Bez wyuzdania, jednak kostiumy były dość skąpe i erotycznie uwydatniające wszystkie jej fizyczne walory.
    Oglądałem ten kalendarz wcześniej i nie posiadałem się ze zdumienia. Ja przecież z tą dziewczyną sypiam codziennie! Niby nic wielkiego nie pokazuje, szczegóły były zakryte, a jednak… emocje mi wtedy rosły! Ciekawe jak przebiegnie licytacja. Tym bardziej, że na stronie tytułowej występowała kompletnie ubrana, w eleganckim kostiumie pani prezes banku. Żeby ujrzeć nieco więcej, należało kalendarz kupić. Ot, taki zabieg marketingowy.

    Zdał przy tym egzamin. Kalendarz z Dorotką w roli głównej został sprzedany na pniu! Całe tysiąc egzemplarzy! Pierwszym nabywcą był oczywiście Zielonik, który za pięćdziesiąt egzemplarzy zaoferował dziesięć tysięcy złotych, pod warunkiem jednak, że otrzyma na nich dodatkowo autograf modelki. Dorotka szybko się na to zgodziła, a potem już pojechało. Wszyscy byli bardzo ciekawi co też takiego interesującego jest wewnątrz, że padła taka suma. No i wykupiono wszystko.
    A Dorotka sprzedawała jeszcze później niektórym nabywcom swój podpis za dodatkowe sto złotych, oczywiście, przelewane na konto fundacji. Nie było z tym żadnego problemu, przenośny terminal płatniczy zjawiał się przy stolikach na zawołanie. Nawet po licytacji.

    - Dałaś popalić tym kalendarzem, oj dałaś! – Justyna kręciła głową, przeglądając jego karty przy stole. – Chyba lepiej nie będę wspominała o tym w rodzinie.
    - Jak tam uważasz – Dorotka nie miała zamiaru przejmować się jej oceną. – Ponad sto tysięcy złotych dla fundacji za możliwość wzdychania do moich wdzięków… Niezła suma! Warto było! Nie jestem przecież nastolatką. Niezadługo nie będzie to już możliwe.
    - Podziwiam panią! – skomentowała Ola Paszko. – Pełniąc tak odpowiedzialną funkcję i przy tej obecności różnorakich celebrytów… Pani zabrała im dzisiaj cały show! Teraz pewnie siedzą i rozmyślają, jak nie docenili sytuacji. Jutro to pani będzie na ustach całej warszawki, a nie oni!

    - Mam gdzieś całą warszawkę – skrzywiła się Dorotka. – Nie o rozgłos mi chodziło, ale o wsparcie fundacji. To dla niej się sprzedałam, dla niej wystawiłam na pokaz swoje ciało, czego nigdy nie zrobiłam dla siebie! No, może z jednym wyjątkiem… – spojrzała na mnie. – Tylko nie mów, że było inaczej!
    - Od tamtej, pamiętnej chwili, niezmiennie cię kocham! – odparłem.
    - Ja ciebie też! – uśmiechnęła się i podniosła z krzesła, wyciągając dłoń w moim kierunku. – Chodź, mamy do załatwienia jedną sprawę. Przepraszamy, niedługo będziemy z powrotem.

    Tą ważną rzeczą okazał się szybki „numerek” w naszej znanej palarni. W stylu mało eleganckim, nawet nie wiem jak to określić. Więc nie tylko ja pamiętałem tamten bal i wydarzenia, mocno odciśnięte w naszym życiorysie.
    Pomieszczenie było teraz puste, wentylacja działała, zamek w drzwiach także i nikt nam nie przeszkodził. Przerwę wykorzystywano na inne zajęcia, tylko my kochaliśmy się niczym przypadkowi partnerzy na zwykłej dyskotece. Rewelacja!
    Wciąż zachowywała gibkość i elastyczność, skromny kostium tancerki zbytnio mi nie przeszkadzał, ale najważniejsze było to, że chciała! Że było jej to potrzebne! I nie szukała nikogo innego, chciała ze mną! Aż mi się nogi uginały po wszystkim, tak bardzo mnie cała sytuacja podnieciła.

    - Kochana moja, szalona! – szeptałem, całując jej włosy, bo głowę oparła o moje ramię. – Co też ci wpadło do głowy? Skąd taka nagła potrzeba?
    - Jaka szalona? – uścisnęła mnie. – Przyszła pora na wieczorny seks, więc należało się rozładować! Teraz będę mogła już tańczyć również z innymi, bez głupich myśli. A będzie to potrzebne po prostu z grzeczności. Ty też proś do tańca inne panie, nie wypada ci gardzić sąsiadkami.
    - Kocham cię skarbie!
    - I ja ciebie kocham! – przytuliła się na chwilę. – A teraz poczekaj jeszcze, muszę się po tym wszystkim ogarnąć.
    - Masz jakieś zapasowe majtki? – zapytałem, kiedy odchodziła w stronę toalety.
    - Wyobraź sobie, że mam! – oznajmiła spokojnie. – Dam sobie radę!

    Kiedy opuszczaliśmy pomieszczenie, natknęliśmy się na Lidkę i Bogdana.
    - Co ty? – zdziwił się Bogdan, spoglądając na Dorotkę. – Palisz cygara?
    - Niekoniecznie pali – odpowiedziała szybko Lidka, kiwając znacząco głową. Na dalsze komentarze już sobie nie pozwoliła, zgaszona zabójczym spojrzeniem mojej żony. Nie dała jednak za wygraną, kiedy wróciliśmy do stołu.
    Była wtedy krótka przerwa na ostatnie, gorące danie i kiedy uprzątnięto nakrycia, a na stole pojawiły się alkohole, Dorotka nakryła dłonią swój kieliszek, nie pozwalając kelnerowi napełnić go szampanem zamówionym przez Zielonika.

    - Przepraszam, ja od dzisiaj już nie piję! – oznajmiła. – Jestem w ciąży, co absolutnie wyklucza spożywanie alkoholu!
    - Tia… chyba od dziesięciu minut – mruknęła Lidka.
    - Nie żartuj… Skąd to wszystko wiesz? – zdziwiła się Justyna.
    - Gdybyś widziała przed chwilą jej rumieniec na buzi, też nie miałabyś wątpliwości.
    - Ja tam niczego nie zauważyłem – odezwał się Bogdan.

    - Jakby cię czołg przejechał, też byś nie zauważył – odpysknęła mu. – Ale skoro tak jest, to moje szczere gratulacje! Mama nie może, a więc tatuś nadrobi. Tomek, za wasze zdrowie, całej waszej trójki! Musisz teraz pić za was wszystkich. Ja ci nie odpuszczę! Ty możesz, a nawet mogłeś i to przed chwilą…
    - Cicho! – Dorotka nie traciła rezonu. – Też się z wami napiję, ale teraz wyłącznie soku jabłkowego. Co jednak nie oznacza, że nie mam zamiaru się bawić Przeciwnie! Będę dzisiaj szalała jak nigdy. Tomek, szampana dla wszystkich!

    Druga część balu przebiegała nieco inaczej niż ta początkowa. To było jednak bardzo duże przedsięwzięcie. Dlatego po północy, po wyczerpaniu oficjalnych punktów programu, jego formuła się zmieniła. Do tańca przygrywały już dwie orkiestry. Jedna, bardziej współczesna, zapraszała na główną salę taneczną, druga zaś, znacznie cichsza i bardziej klasyczna, zainstalowała się w sali jadalnej, na podium, z którego niegdyś przemawiał John, a Dorotka tłumaczyła jego wystąpienie. Taka kapela z utworami na zamówienie. Centrum sali jadalnej było puste, jakieś sto osób mogło tutaj swobodnie tańczyć, chętnych więc nie brakowało. Oczywiście, za zachcianki należało zapłacić, ale terminal był na zawołanie i cieszył się dużą popularnością, mimo że główna sala taneczna pozostawała bezpłatna. Nam również bardziej podobało się tutaj.

    I tak bawiliśmy się przez jakiś czas jedząc, pijąc i tańcząc. W międzyczasie panie wyszły do apartamentu zmienić kreacje, a my wykorzystaliśmy okazję na zapalenie drugiego cygara. Prezes zaczął mnie wtedy urabiać, bym mu odstąpił ZIS-a.

    - Panie Tomku, urzędnikowi państwowemu nie przystoi taka maszyna. Poza tym ona jest dla pana niepolityczna. Co innego ja, zwyczajny prywaciarz. Mogę się rozbijać nawet autem ze wschodu.
    - Na razie nie mogę go sprzedać, bo zapłaciłbym drakoński podatek. Przecież pan o tym dobrze wie.
    - Rozumiem, ale to nie musi być już! Ustawiam się jedynie do kolejki, proszę o mnie nie zapominać.
    - Jeśli nawet go kiedyś sprzedam, to nie będzie tanio – zastrzegłem.
    - Cena nie gra dla mnie roli, zapłacę panu dwa razy tyle ile pan za niego wydał, łącznie z wszystkimi kosztami poniesionymi w kraju. Za taką sumę będzie pan mógł nabyć najlepszy, luksusowy model dowolnej marki.

    - A następnego dnia pewne gazety napiszą jak sprytnie pan Zielonik wręczył łapówkę ministrowi rozwoju – zauważył Karol.
    - Też może tak być – mruknął prezes. – Durni ludzie. Gdybym miał rozmawiać z panem Tomaszem takimi metodami, miałbym tysiąc i jedną możliwość, aby nikt się o tym nigdy nie dowiedział. Zbyt długo się jednak znamy i zbyt sobie cenię nasze kontakty, abym miał stosować podobne metody. Poza tym, pana ministra nie można kupić. Tak jak i pani Doroty. Zwyczajnie, są poza zasięgiem dawców łapówek. Jak się ma duże pieniądze, to o łapówkach nie ma nawet mowy.

    - Widzi pan, prezesie… a można było zamówić dwa egzemplarze. Szkoda, że wtedy o tym nie wiedziałem.
    - Bywa – westchnął. – Chociaż wtedy nie wiem, czy bym się zdecydował. Nie znałem tych aut, niczego mi one nie przedstawiały.
    - A kiedy zmienił pan zdanie? – zapytał zdziwiony Karol.
    - Obejrzałem program telewizyjny, asystenci mi go zapisali.
    - Była już emisja? – zdziwiłem się. – Nawet nie wiem kiedy!
    - Przedwczoraj, we czwartek późnym wieczorem – potwierdził. – Wyślę panu linka na pocztę, cały film jest w necie. Bardzo ładnie zmontowany materiał, bardzo interesujący.

    - No tak… przez to wszystko nawet nie sprawdzałem prywatnej poczty. Może i mam w niej jakąś informację.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  14. #14

    Domyślnie

    - Musi pan zatrudnić prywatnego sekretarza, albo sekretarkę – roześmiał się. – Ja i tak się dziwię, że dajecie sobie państwo radę bez takiej technicznej obsługi. Ja bym nie opanował nawału informacji nie poddanej wstępnej selekcji.
    - Pana życie prywatne i biznesowe się zazębia, więc to jest oczywiste. Ja natomiast mam wyraźną granicę pomiędzy pracą a domem.
    - Dość teoretycznie, prawda? – uśmiechał się z przekąsem.
    - Różnie to bywa – westchnąłem. – No cóż, świetnie nam się rozmawia, ale proponuję panom powrót do stołu, żeby nasze damy znowu nie miały do nas pretensji.
    - Dobry pomysł – zauważył Bogdan. – Tym bardziej, że podsycham już nieco, niczym przygłuszone w lesie drzewo, a młody, przyszły tatuś obiecywał się zająć takim problemem.
    - Nie ma sprawy! – potwierdziłem głośno. – Też bym się jeszcze czegoś napił, a co! Raz się żyje!

    Alkohol był nam niezbędny by jakoś podtrzymać werwę i zniwelować fizyczne zmęczenie. Nie byliśmy przecież młodzieniaszkami, a pora była już późna. Sam niedługo miałem świętować półwiecze, prezes i Bogdan mieli już taki jubileusz za sobą, Karol się do niego zbliżał, jedynie Romkowi trochę lat do nas brakowało. Był jednak dzisiaj jakiś zgaszony. Niby dotrzymywał towarzystwa, ale nie przejawiał większej aktywności. Cóż, pewnie mają swoje problemy z Lidką. Nie próbował o nich mówić, więc i ja się nie rwałem, aby go o te sprawy zapytać. Byłem podekscytowany wiadomością o ciąży Dorotki i to mnie przede wszystkim nakręcało. Chciałem się jeszcze bawić, a żubrówka miała mi to ułatwić.

    Panie zaprezentowały podobne nastroje, kiedy do nas dołączyły w zmienionym wizerunku. Wystrzałowe, wieczorowe kreacje, zmieniony makijaż, podobna do naszej aktywność… Zabawa szybko odzyskała tempo i barwę. Nawet Alicja, dotychczas bardzo wstrzemięźliwa, wciąż przecież karmiąca matka, zmieniła zdanie odnośnie swojego statusu.
    - Sławek! – uprzedziła prezesa – Tego się nie da przeżyć na trzeźwo! Zadzwoniłam przed chwilą do opiekunek by zamówiły na jutro mleko z banku, gdyż moje nie będzie się nadawało dla dziecka. Ma przekroczoną zawartość szampana!
    Prezes wzruszył tylko ramionami.
    - Kochana, wiesz co robisz, ja ci ufam bezgranicznie.

    - Wypijmy więc teraz wspólnie szampana. Za zdrowie pani Doroty! Jak ja się cieszę, że wraz ze wszystkimi mogę świętować taką okazję! Pani Doroto! Pomyślności wszelakiej!
    - Ja mogę się tylko dołączyć do tych życzeń – odparł prezes. – Pani Doroto, panie Tomku, za was i za waszą pociechę!
    - Dziękuję wam wszystkim! – Dorotka wzniosła toast pucharem soku. – Mam nadzieję, że to nie jest wasze ostatnie słowo, proponuję więc dalszą zabawę. Panie Sławku, dawno z panem nie tańczyłam, jakie utwory pan preferuje?

    Zachowywała się wtedy tak, jakby była na rauszu. Tańczyła z wszystkimi, wymyślała melodie, dowcipkowała i nie miała zamiaru okazywać znużenia. A w pewnym momencie zaszokowała chyba wszystkich. Na szczęście, było już bardzo późno, stoły świeciły pustkami i nawet najtwardsi reporterzy ucięli sobie drzemkę.
    Wiele stracili.

    Dorotka zamówiła u kapeli utwór, na co nie zwróciłem specjalnej uwagi. Takich sytuacji było przecież wiele. Nowością było jednak to, że pani Ola zadeklarowała w nim swój występ w roli solistki.
    Niczego nie podejrzewając, przyglądaliśmy się ich uzgodnieniami z kapelą, jakiemuś tam zgrywaniu głosów i podobnymi niuansami, aż w końcu muzyka zabrzmiała, zaś pani Ola zaczęła śpiewać. A mnie włosy na głowie stanęły dęba.
    To był piękny protest dance naszej znanej wokalistki, z kankanem w tle, A Dorotka postanowiła go zademonstrować, tańcząc na stole. I nawet nie zauważyłem przed tym, że połowa kapeli z instrumentami akustycznymi podeszła do nas bezpośrednio. Dopiero kiedy zabrzmiały pierwsze takty, kiedy wskoczyła najpierw na krzesło a potem na stół, szczęka mi opadła.

    Wszyscy salwowali się ucieczką byle dalej, gdyż zgodnie z tekstem, nie przejmowała się nakryciami, depcząc wszystko i rozrzucając na boki. Jak przy tym zachowywała równowagę, tego nie pojmuję. Przecież na nogach miała szpilki! A jednak, mimo że skorupy i szkła pryskały, nawet się nie zachwiała, prezentując nienaganne zespolenie z rytmem i tekstem utworu. Bajeczna sceneria!

    Lidka pierwsza zareagowała i kiedy zabrzmiały frazy pierwszego refrenu, dołączyła do niej i teraz, tak jak przed laty w Pokrzywnie, obydwie dawały pokaz kankana na stole. Muzykom również się to spodobało i nawet kiedy pani Ola skończyła śpiewać, nie mieli zamiaru przestawać, zaś sala, najpierw oniemiała, teraz odpowiedziała huraganem braw! Wszyscy podrywali się ze swoich miejsc i podbiegali bliżej, chcąc na własne oczy oglądać to wydarzenie. Piękny widok!
    Trochę to trwało, w końcu jednak się zmęczyły i zeskoczyły na dół. Dorotka wpadła w moje ramiona dysząc, tym niemniej wyglądała na szczęśliwą i zadowoloną.
    - Wariatka! – szepnąłem jej do ucha.
    - Wariatka, ale twoja! – odparła niewzruszenie. – Musisz zapłacić za wszystkie szkody, które spowodowałam i nie próbuj się targować. Tyle, ile zechcą!
    - Trochę tego będzie…
    - Nie wątpię.

    No i było. Nawet stół nie nadawał się już do użytku, skatowany okuciami ich szpilek, o krzesłach, splamionych kolorowymi napojami nawet nie wspominając. Wszystko musiano wymienić, byśmy mogli usiąść za nowym stołem, na starym miejscu.

    - Masz siostrzyczko fantazję – skomentowała kwaśno Justyna, kiedy czekaliśmy jeszcze na efekt działania personelu, przywracającego ład w okolicy naszego stołu.
    - Ja mam nie tylko fantazję, zechciej zauważyć – odparła Dorotka. – A pani Ola ma piękny głos! Ech, gdyby tak pani była z nami przed laty, na jakimś ognisku…
    - Wtedy Tomek by się w niej zakochał, a nie w tobie – mruknęła Lidka.
    - Nic z tego! – zaprotestowałem. – Na ognisku ja już byłem zakochany. Romek pamięta to doskonale.
    - Jasne, że pamiętam – zakpił. – Szczególnie jak taszczyliśmy do domu niemal bezwładne ciała całkiem dorodnych dziewczyn…
    - Przypomnieć ci, jak twoje zwłoki woziłam do domu? – zapytała ostro Lidka.
    - O tym nie było pytania – odparł z obojętną miną.
    - Cicho! – zawołała Dorotka. – Szampana dla wszystkich i tańczymy dalej!

    Wykończyła nas do rana. Do domu wybraliśmy się dopiero przed szóstą. I nie zważając na to, że Bogdan z Justyną spali u nas, ściągnęła do sypialni Agatę. Co wtedy razem robiły tego tym razem nie widziałem, gdyż zwyczajnie zasnąłem niemal natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki. A kiedy obudziłem się w południe, Agaty z nami nie było. Co wcale nie oznaczało, że już wyjechała.

    Wiadomość o ciąży Dorotki przeorientowała moje postrzeganie rzeczywistości i zmieniła życiowe priorytety. Te zawodowe ustąpiły nareszcie miejsca tym rodzinnym, dlatego już w poniedziałek podjąłem bardzo mocne postanowienie, że koniec z długim przesiadywaniem w resorcie, czas wziąć się w garść. Ważniejszym obowiązkiem będzie dla mnie od dzisiaj powrót do domu najpóźniej o szesnastej niż nawet najpilniejsze sprawy wagi państwowej. Jedyne wyjątki pozostawiłem dla wyjazdów w teren i dla spotkań poza resortem. Wtedy nie ja decydowałem o grafiku i musiałem dostosować się do oczekiwań gospodarza. Trudno, takie przypadki byłem jeszcze gotów przełknąć. Ale nie więcej.

    Już w poniedziałek kolegium resortu poprowadziłem inaczej niż dotychczas. Tym razem nie było omawiania węzłowych problemów z podsekretarzami, zapowiedziałem natomiast, że każdy ma podejmować decyzje samodzielnie w ramach swoich prerogatyw, a ja chcę tylko wysłuchiwać raportów o sukcesach i sposobach pokonywania trudności. Dopiero na koniec posiedzenia pozwoliłem im zgłaszać problemy, co wydatnie zmniejszyło ich ilość, chociaż najważniejszą zgłoszoną kwestię sam dobrze znałem. Był nią brak rzecznika resortu.
    Obiecałem zakończyć temat do końca tygodnia i tak posiedzenie kolegium się zakończyło. To był pierwszy dzień od bardzo dawna, kiedy sam pojechałem do szkoły po chłopców.

    Wtorek zapowiadał się gorzej. Posiedzenie rządu rozpoczęło się z opóźnieniem, resort spraw wewnętrznych w ostatniej chwili wprowadzał jeszcze poprawki do projektu jakiejś ustawy administracyjnej co musiało mieć akceptację premiera, dlatego wszyscy pozostali musieli czekać. Na posiedzeniu jednak nie było większych kontrowersji i z gmachu rady ministrów odjechałem zaledwie z półgodzinnym opóźnieniem, umówiwszy się wcześniej z Anną na jutrzejszy dzień. Musieliśmy przecież mówić jednym głosem, między nami nie powinno być różnicy zdań.
    Ale po chłopców do szkoły zdążyłem.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  15. #15

    Domyślnie

    Jednym z punktów mojego grafiku dnia we środę, było przyjęcie nowych ludzi do zespołu Kingi. Sama ich wybierała spośród stażystów wcześniej zatrudnionych w resorcie. Inaczej się nie dało, a przynajmniej nie na już. Rekrutacja z zewnątrz trwałaby kilka miesięcy, a ona potrzebowała wzmocnienia od zaraz. Dlatego wydałem odpowiednie dyspozycje szefowi kadr, ten wybrał akta zgodnie z zaleceniami Kingi, po czym przedstawił jej do wyboru dziesięcioro kandydatów.
    Kinga rozmawiała z każdym oddzielnie, a potem wybrała. Same kobiety w liczbie cztery. Dzisiaj miały oficjalnie zakończyć staż i zmienić stanowisko pracy, stając się młodszymi specjalistkami. Dlatego też poprosiłem na to spotkanie profesora, niech również do niego się przyzwyczajają, żeby później nie było nieporozumień.

    Siedzieliśmy przy stole narad. Opuściłem swój fotel za biurkiem, bo nie chciałem tworzyć na samym początku jakiegoś wielkiego dystansu. Przecież miały być w przyszłości moimi bliskimi współpracownicami. Niech się nieco oswoją. Dotychczas nie wiem nawet czy mnie kiedyś widziały w pracy, więc o ich nadmierną swobodę raczej się nie bałem. Dyscyplinę resortową znały, więc ja wolałem być teraz tym dobrym policjantem, w porównaniu z ich poprzednimi przełożonymi.
    Dziewczyny zaprezentowały się nienagannie. Wcześniej przeglądnąłem ich akta, dlatego wiedziałem, że dwie z nich ukończyły Krajową Szkołę Administracji Publicznej, trzecia była absolwentką budownictwa ogólnego, a czwarta socjologiem. Ale wszystkie wykazywały dobrą orientację w ogólnych sprawach polityczno – gospodarczych, co było niezmiernie przydatne w zespole. I kiedy właściwie kończyliśmy już spotkanie, drzwi się nagle otwarły, a do gabinetu weszła… Dorotka. Bez żadnych wcześniejszych zapowiedzi czy też uprzedzeń.

    - Dzień dobry państwu! – oznajmiła swobodnie. – Nawet jeśli przeszkadzam, to i tak teraz nie wyjdę.
    - Dzień dobry! – odparłem, uradowany jej widokiem. – Jakie ładne dziewczyny nas dzisiaj odwiedzają, prawda, profesorze? – łypnąłem okiem ku siedzącemu za Kingą Jachimiakowi. – Pani w sprawie pracy? Proszę podejść bliżej i usiąść. Właśnie prowadzę rozmowy z nowymi adeptkami.
    - O! – aż przystanęła na pół sekundy, po czym wpisała mi się w ton przemowy. – Pan minister bardzo dzisiaj łaskawy, ale mimo to podziękuję. Właśnie zostałam zatrudniona w roli gońca, więc jakieś zajęcie mam. Proszę, to jest dla pana! – wyciągnęła z torebki sporą, ozdobną kopertę.

    - Szkoda… – westchnąłem. – A to co za zaszczyt mnie spotyka?
    - Proszę przeczytać! – usiadła obok mnie na wolnym krześle.
    W kopercie było zaproszenie na sympozjum naukowe organizowane przez jej uczelnię.
    - Mam podobną dla pana profesora – z uśmiechem podała drugą kopertę Jachimiakowi.
    Spojrzeliśmy sobie w oczy. Zaproszenie dotyczyło piątku w przyszłym tygodniu. Nieco późno jak na oficjalne zwyczaje.
    - Rozumiem, że twoja osobista obecność ma związek z tym terminem? – zapytałem zupełnie poważnie.
    - Ciepło, ciepło… – odparła.
    - Czyli mam nie odmawiać?
    - Tak właśnie to sobie wyobrażam – potwierdziła.

    Podałem papier Kindze.
    - Pani dyrektor, proszę to uwzględnić w moim kalendarzu.
    Kinga dopiero teraz skrzyżowała spojrzenie ze wzrokiem Dorotki.
    - Dzień dobry, pani profesor! – podniosła się z krzesła, skłoniwszy głowę.
    - Dzień dobry, proszę siedzieć! – Dorotka uśmiechnęła się. – Jak pani samopoczucie po balu? Minister bardzo panią dręczy?
    - Nie… – uśmiechnęła się Kinga. – Ale z panem ministrem zatańczyłam, więc bal był dla mnie całkiem udany.
    - Jednak w kankanie pani nie wystąpiła – odparłem poważnie.

    - Nawet go nie widziałam! – pociągnęła nosem żartobliwie. – Opowiadali później przy stole, ale ja wtedy byłam na parkiecie…
    - To już pani nie zobaczy – stwierdziłem. – Filmowanie było zabronione, a powtórka nie jest przewidziana.
    - Zabronione było, jednak nie wszyscy się tym zakazem przejęli – zauważyła Dorotka.
    - Kto się odważył? – spojrzałem na nią zdziwiony.
    - Justyna. Pani Alicja zresztą chyba też.
    - Żartujesz!
    - Od Justyny mam już film w poczcie, a na resztę czekam.
    - Daj obejrzeć!
    - Później – podniosła się z krzesła i zmieniła temat. – Więc tak. Zadanie wykonałam, mogę już iść.
    - Gdzie pójdziesz?
    - Do pewnej pani, z którą podobno umawiałeś się na dzisiaj.

    - Skąd to wiesz? – zdziwiłem się.
    - Tajemnica! – odparła zalotnie. – Zamówiłam wam lunch, żebyś miał siły na rozmowę – skierowała się ku drzwiom. – Do widzenia państwu! Miłego dnia wszystkim życzę!
    - Do widzenia… do widzenia…
    - My już kończymy, zaraz tam dotrę – rzuciłem w jej kierunku.
    Usłyszała, ale tylko skinęła głową i wyszła.

    - No tak… – dostrzegłem teraz cztery wlepione we mnie pary oczu. – Miałyście panie okazję poznać moją żonę, która nie wiem jakim cudem, ale zawsze wie, kiedy umawiam się z inną damą.
    - Nie ode mnie – mruknęła Kinga.
    - Ani ode mnie – uśmiechnął się Jachimiak.
    - Nieważne. Dziękuję zatem, spotkanie uznaję za owocne. Pani Kingo, proszę od razu przydzielić naszym nowym specjalistkom pierwsze zadania, a my z panem profesorem będziemy teraz u pani premier. Niedostępni dla nikogo.
    - Do końca dnia? – zapytała jeszcze.
    - Nie wiem, prawdopodobnie tak. Na wszelki wypadek proszę się kontaktować od czasu do czasu z sekretariatem, gdyż może nam pani być potrzebna.
    - Tak jest, szefie!

    Wkrótce obydwaj z profesorem dotarliśmy do gabinetu Anny. Dorotka oczywiście w nim była. Przysunęła sobie krzesło do biurka i obydwie pochylały się nad blatem, żywo o czymś dyskutując. Na nasz widok zamilkły, a kiedy witałem się z Anną, wzrokiem zahaczyłem o dokumenty leżące na powierzchni…
    - No tak… problemy wagi państwowej!
    - Cicho! – moja żona nie zamierzała się tłumaczyć.
    Na biurku leżał otwarty kalendarz, tożsamy z tymi licytowanymi na balu. Z Dorotką w skąpym bikini w roli głównej.
    - Nie oglądam twojej żony, bez obaw – roześmiała się Anna. – Nie mam zamiaru wpędzać się w kompleksy. Pytałam tylko o scenerię, gdyż przypomniała mi Pokrzywno.
    - To ujęcie jest rzeczywiście z Pokrzywna.
    - A to zdjęcie z waszego basenu domowego, prawda?
    - Znasz go przecież dobrze – potwierdziłem.
    - To prawda, troszeczkę znam.
    - Też widziałem – pochwalił się profesor, zaglądający mi przez ramię.

    - Czyli wypełniłam kolejne zadanie promocyjne, tym razem na rzecz fundacji – oznajmiła Dorotka. – Uświadomiłam ważnym ludziom w państwie fakt istnienia takowej, a to już dużo.
    - I czego oczekuje pani w zamian? – uśmiechnął się Jachimiak.
    - Ja? Niczego! – Dorotka roześmiała się na głos. – Panie profesorze! Proszę nie posądzać mnie o tak niskie pobudki.
    - Nie miałem takiego zamiaru! – uśmiechał się swobodnie. – Nie odważyłbym się tak o pani nawet pomyśleć! Chodziło mi natomiast o samą fundację. Co możemy dla niej zrobić?
    - Nie wiem, to już sami wymyślajcie. Macie lepszą orientację we własnych możliwościach. Moja rola na tym się zakończyła. Robię swoje, robić będę nadal, ale to wszystko jest za mało, a potrzeby ogromne. Zresztą, komu ja o tym mówię…

    - I prawda! – przyznał. – Tylko my zapominamy dopóki nas to nie dotyczy, a kalendarz będzie dobrą chwilą na refleksję. To był świetny pomysł!
    - Już daję panu w prezencie.
    - Nie, dziękuję! Mam jeden od pana Tomasza, wystarczy!
    - Proszę! – Dorotka nie ustępowała.
    Skąd nagle wzięła tu całe opakowanie z banderolą? Dziesięć sztuk…
    - Rozumiem, że mogę ten egzemplarz podarować komuś ważnemu?
    - Nawet powinieneś! – podpowiedziała mu Anna.
    - Tak i zrobię! – zapewnił, biorąc kalendarz.

    Do gabinetu weszła sekretarka.
    - Pani premier, zamówienie… – rzuciła od drzwi, nie wchodząc dalej.
    - Proszę, proszę! – odparła Anna. – Proszę dalej – powtórzyła, kiedy do gabinetu wjechał wózek ze znaną mi obsługą z „Talizmana” – Tędy! – wskazała zaplecze.
    - Zapraszam wszystkich na lunch – uśmiechnęła się i gestem dłoni zachęciła do wejścia.
    Spojrzałem na Dorotkę. Coś mi tu pachniało jej organizacją tego spotkania.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  16. #16

    Domyślnie

    Nie myliłem się. Już na początku posiłku przejęła inicjatywę.
    - Pani premier, pani pozwoli, że przez chwilę będę uprawiała prywatę…
    - Ależ proszę! – Anna chyba o wszystkim wiedziała.
    - Muszę wykorzystać tą krótką chwilę na posiłek – Dorotka wyjaśniła – bo przecież nie będę wam przeszkadzała podczas poważnych i poufnych rozmów. A mam kilka pilnych spraw do Tomka.
    - Coś się stało? – zaniepokoiłem się.
    - Nie, nic takiego. Czyli od początku. Po pierwsze, wrócę dzisiaj do domu bardzo późno. Przeniosłam na wieczór zajęcia z piątku i soboty, byśmy wyjechali z domu na cały weekend. Co ty na to?

    - Skoro tak chcesz… A można wiedzieć gdzie zaplanowałaś jechać?
    - Na południe.
    - Rozumiem. Dobrze.
    - Justyna się wybiera, chciałam, byśmy były w domu obydwie.
    - W porządku – próbowałem uciąć dyskusję, tłumaczyła jednak dalej.
    - W przyszły weekend jest to sympozjum. Swoją drogą dobrze, że się zainteresowałam jak przebiega organizacja.
    - Pani wyłapała, że mąż nie dostał zaproszenia? – zaciekawił się profesor.
    - Tak. Jajogłowi, mać ich nie była, jak by to skomentowała Lidka – skrzywiła usta. – Ustalili listę gości ze trzy miesiące temu i nikt już do niej nie zaglądał. A sytuacja jest mocno dynamiczna! Pytam więc szefa komitetu dlaczego na konferencję poświęconą problematyce rozwoju kraju nie zaprasza ministra rozwoju, a ten mi odpowiada, że przecież przekazano zaproszenie dla pani Lechowicz. O tym, że nastąpiły pewne roszady personalne nawet nie bardzo wiedział.

    - Ja się im nie dziwię – Jachimiak był wyjątkowo tolerancyjny. – Cyzelują te swoje wystąpienia, tylko to się dla nich liczy.
    - Ale członkowie komitetu w większości nie mają referatów. Poza tym, nowym rektorem Akademii jest były wicepremier. Nie podejrzewałam go aż o taką polityczną ignorancję. No nic, przeglądnęłam przy okazji zgłoszone tematy i uznałam, że co najmniej kilka z nich będzie dla was bardzo ważnych i przydatnych. Stąd te zaproszenia oraz moja dzisiejsza wizyta. Przy okazji, dzięki pani Ani, połączyłam pożyteczne z przyjemnym bo później będzie mi trudno wykroić czas na jakiś posiłek…
    - Cała w tym pani zasługa – odpowiedziała Anna.
    - Zbytek uprzejmości, ale dziękuję! – Dorotka wciąż prezentowała radosną minę.
    - Ale to wszystko nie jest zamiast kolacji na którą zapraszałem Annę? – próbowałem się żartobliwie upewnić.
    - Nie, nie! – Dorotka spojrzała na mnie z wyrzutem. – Jak możesz tak o mnie myśleć?
    - Niczego nie myślę, chciałem się tylko upewnić.
    Anna bawiła się doskonale.

    - Ano właśnie. Tomek, tematem naszej dzisiejszej rozmowy będą między innymi okolice ze świetnymi restauracjami…
    - W Oslo? – zapytała Dorotka.
    - Nie tylko – padła odpowiedź. – Również w Kopenhadze.
    - Kiedy? – zapytałem krótko.
    - Kto to wie? Może jeszcze w grudniu.
    - Byle nie w Sylwestra.
    - Bez obaw! – wydęła usta. – Tym razem też będę balowała. I to w Pokrzywnie, a co!
    - Doskonale! – ucieszyła się Dorotka. – Ma pani towarzystwo, czy możemy zaprosić do naszego stołu?
    - Przyznam, że nie wiem. Lidka ma wszystko w swojej pieczy.

    - W takim razie załatwimy to z Lidką – zdecydowała Dorotka. – Wróćmy jednak do celu mojej u was wizyty. Celu głównego. Znalazłam dla was rzecznika, jeśli go zechcecie.
    - Kto taki, skąd? – Anna była zaskoczona. Ja zresztą również.
    - W domu nic mi o tym nie mówiłaś.
    - Tomek, wybacz! Wczoraj tego nie wiedziałam, ale teraz jestem już po rozmowie z tym panem i oznajmił, że jeśli takową propozycję otrzyma, to ją przyjmie.
    - Kim on jest? – zapytała przytomnie Anna.
    - Zastępcą mojego krajana w banku, dyrektora Protasiuka. Nazywa się Mateusz Kafer. Ukończył dwa fakultety, czyli prawo oraz dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, zna biegle angielski jak też niemiecki, porozumiewa się po francusku i włosku, bardzo dobrze też opanował to, co u was szwankuje najbardziej, czyli promocję internetową. W tym jest w banku najlepszy, to muszę przyznać.

    - Czemu pani chce się go pozbyć? – Jachimiak był bezpośredni.
    - To nie tak, profesorze – pokręciła głową. – Zapytałam zwyczajnie swojego rzecznika, pana Protasiuka, czy nie zachciałby przejść do waszego resortu, ale odmówił, przy czym był rozbrajająco szczery. Oznajmił, że jeśli zmuszę go do odejścia, to powróci na prowincję. Ma już zbyt dużo lat, aby uczyć się czegoś nowego i próbować robić inną karierę w stolicy. Poza tym, nie czarujmy się, zmiana łączyłaby się u niego ze znacznym spadkiem dochodów. To co zarabia w banku ma się nijak do waszych płac, Tomek coś o tym wie. Dlatego też, podsunął mi kandydaturę swojego zastępcy.
    Gość jest z innego pokolenia. Jest dobrym fachowcem, głodnym awansu, stara się, ale w banku na sukcesję musiałby jeszcze poczekać. Dlatego łatwiej przełknie spadek dochodów w zamian za samodzielność i możliwość zdobywania nowych doświadczeń. Tym bardziej, o czym wspominałam, że w nowych technikach internetowych jest lepszy od Protasiuka, a więc dla was bardziej przydatny. Za dwa lata będzie lepszy od Protasiuka ogólnie i wciąż dziesięć lat młodszy. Wszystko będzie przed nim.

    - I mówi pani, że zgodził się przyjąć propozycję? – pytała Anna.
    - Nie powiem, że z dużym entuzjazmem, ale po namyśle wyraził zainteresowanie tą pracą. Oczywiście, oznajmiłam mu, że jeśli nie wyrazi zgody, to go z banku nie wyrzucam. Gdyby jednak chciał odejść, dostanie ode mnie rekomendację i świetną opinię, a poza tym… – cicho się roześmiała. – Przecież jest dziennikarzem i dobrze wie, że poszedłby pod skrzydła Tomka.
    - Ja go nie kojarzę – pokręciłem głową.
    - Trudno żeby było inaczej – wyjaśniła. – Za twoich czasów był jednym z pracowników Protasiuka, do dyrektorów było mu jeszcze daleko. Ale sam zna cię wystarczająco dobrze.
    - To był chyba decydujący czynnik – zauważył profesor.
    - Raczej tak – przyznała Dorotka. – Jestem przekonana, że wejdzie w nowe zadania u was z pełnym zaangażowaniem, o ile oczywiście zechcecie z niego skorzystać.

    - To teraz zależy wyłącznie od Tomka – wtrąciła Anna. – Ja w takie sprawy nie mam już zamiaru ingerować. To on za wszystko odpowiada.
    - Dobrze, niech przychodzi – zdecydowałem w jednej chwili. – Skoro ty sama wystawiasz mu rekomendację, zatrudniam go w ciemno. Niech się jutro zjawia i podpisuje papiery. Jest pilnie potrzebny!
    - Czyli jeden strupek mielibyśmy wreszcie z głowy – westchnął Jachimiak.
    - Oby! – zawołała Anna. – I rzeczywiście, niech się zjawia jak najszybciej. Mamy masę zaległości.

    Dorotka była dobrze przygotowana do wizyty. Przed odejściem zostawiła nam teczkę z kopiami dokumentów personalnych pana Mateusza, Anna miała więc okazję wezwać oficera służb ochrony państwa, aby pilnie rozpoczęły procedurę kontrolną przed wystawieniem mu certyfikatu dostępu do tajemnic państwowych. W naszym resorcie było to nieodzowne, tym bardziej na tak wrażliwym stanowisku. Dopiero później, kiedy zostaliśmy tylko we trójkę, rozpoczęliśmy poważną dyskusję o naszych przyszłych zadaniach, związanych głównie z szeroko pojmowaną energetyką.
    Pierwszy raz zostałem wtajemniczony w strategiczną problematykę gazową, naftową oraz elektryczną. Poznałem z grubsza zastrzeżenia naszych służb specjalnych związanych z bardzo różnymi i czasem zupełnie jawnymi opracowaniami naukowców oraz praktyków tych branż. Z innymi miałem się zapoznać w przyszłości, do czego zresztą Anna mnie zobowiązała.

    Dowiedziałem się także, że będę musiał wykroić sobie z godzin pracy czas na studiowanie dokumentów o tej tematyce w kancelarii tajnej. Nie było możliwości aby na przykład wziąć je do domu, a tylko niektóre mogłem zabrać do gabinetu i tam je analizować. Z zakazem kopiowania albo przepisywania. Przeczytać i zapamiętać. A gdzie miałem mieć czas na takie codzienne, ministerialne zadania? Co z moim mocnym postanowieniem wracania do domu jak normalny człowiek? Czy ten system pozwala ludziom żyć normalnie?
    Całe to przyspieszenie było związane z planowaną wizytą premiera w Norwegii w sprawie możliwego zawarcia umowy gazowej, oczywiście z udziałem Anny, ale i mnie również. Jej termin nie był dotąd definitywnie ustalony, jednak zamierzenia obejmowały jeszcze ten rok, a więc czasu pozostawało mi niewiele. Do tego dochodziła kwestia niezbędnych rozmów z rządem Danii.

    Najlepszym wyjściem technicznym dla nas była trasa rurociągu przez jej szelf, ale zgoda na to była raczej niemożliwa do uzyskania. Pozostawało skorzystanie usługowe z ich systemu przesyłowego. To jednak tak samo wymagało zgody tamtego rządu. Szykowały się więc rozmowy trudne i nie rokujące zbyt wiele nadziei. Tym niemniej należało je przeprowadzić mimo wszelkich złych prognoz. Warianty alternatywne były o wiele bardziej kosztowne, trzeba najpierw spróbować wszystkiego co się da. Taki kierunek polityki uznałem od razu za słuszny. Na tematy z pozostałych branż na razie nie będę miał czasu, odłożyłem je na później.
    Po rozmowie wróciłem do siebie i spróbowałem przeglądać dokumenty gazowe, nie tracąc kontroli nad zegarem. Po chłopców pojechałem pół godziny spóźniony, tym niemniej pojechałem.
    Tato zaczynał im się znowu podobać i to było najcenniejsze.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  17. #17

    Domyślnie

    A jednak udało się! Przez cały tydzień wychodziłem z pracy przed siedemnastą, a w piątek pozwoliłem sobie nawet o czternastej. Tu już byłem uzależniony od reszty zespołu, wyjazd na południe wymagał uzgodnień i do nich musiałem się dopasować.
    Wcześniej jednak miałem okazję rozmawiać wieczorami z Heleną. Chwaliła mnie za te wcześniejsze powroty niezmiernie.
    - Panie Tomku! – perorowała. – Ministrem się bywa, a dzieci będzie miał pan zawsze! Chłopcy weszli w okres, kiedy obecność rodziców jest im niezbędna, a jej brak będzie miał skutki w całym dalszym ich życiu. Jeśli ten fakt pan zaniedba, to za rok, dwa, już nie zechcą z panem rozmawiać. Teraz zaczyna się czas rozstrzygający o ich przyszłości. Jeśli wejdą w dojrzewanie sami, straci pan jakikolwiek wpływ na ich postępowanie późniejsze. Nie będzie pan dla nich autorytetem mimo swoich stanowisk.

    - Wiem, pani Heleno, wiem – kiwałem głową. – Ja nie mam już dwudziestu lat. Jestem świadomy zaniedbań rodzicielskich, ale…
    - Nie ma „ale” i koniec z tym „ale”! – stwierdziła autorytatywnie. – Dorotka też obiecała, że kończy z wieloma etatami. Zresztą w następnym roku akademickim nie będzie prowadziła żadnych stałych zajęć, bo będzie na urlopie macierzyńskim, a potem wychowawczym. Już jej zapowiedziałam, że jestem zbyt stara by zajmować się noworodkiem, to nie jest na moje zdrowie.
    - Zatrudnimy pielęgniarki, proszę się nie martwić.
    - Pielęgniarki też trzeba przypilnować – mruknęła. – A poza tym, pielęgniarki nie zastąpią ojca! Nigdy i nigdzie!
    - Przecież ani nie uciekam, ani nie wyjeżdżam.
    - Ale jest pan potrzebny w domu! Może pan nic nie robić, ale ma pan być! – rzuciła mi w twarz i poszła po nalewkę.
    Czasem się zastanawiałem, czy te nasze kłótnie nie służyły jej za drobny pretekst, aby wypić wieczorem po kusztyczku czegoś dobrego…

    Justyna zgodziła się na nasz wariant podróży na południe i takim sposobem zatrzymaliśmy się w piątkowy wieczór w znanym nam, rzeszowskim hotelu. I jak zawsze, Helena od razu gdzieś przepadła, co wcale nam nie przeszkadzało.
    - Znajdzie się, albo nie znajdzie – skomentowała Dorotka. – Najważniejsze, że mamy szansę zjeść całkiem smaczną kolację.
    Tak też było. Szwagrostwo zabrali w podróż tylko swojego najmłodszego Kacperka, który z naszymi bliźniakami od dawna znalazł wspólny język, dlatego dzieci zajmowały się głównie sobą. Później poszły spać, a my jeszcze parę godzin spędziliśmy w restauracji. A po kilku godzinach snu, na długo przed wschodem listopadowego słońca, ruszyliśmy w drogę, wciąż na południe.

    Nie wiem jak opisać to, co się działo w domu teściów. Nie, żadne rewelacje nie nastąpiły. Tym niemniej, teściowa po raz pierwszy podczas naszej obecności zeszła z piętra na dół. Wyszła nawet na zewnątrz, ale to nie oznacza, że nas zauważyła. Zachowywała się normalnie wobec Justyny, Bogdana i Kacperka, my jednak wciąż byliśmy dla niej przezroczyści. Próbowałem ją zagadnąć, zresztą Bogdan nawet powiedział wprost, że nie jest sam, ale nie zrobiło to na niej wrażenia. Nie widziała nas! Ani mnie, ani Dorotki, ani naszych dzieci. Justyna próbowała do niej apelować, ale tak samo bez rezultatu. Takich tekstów nie słyszała.
    - Patrzyła na mnie z durnym uśmiechem – opowiadała nam potem w hotelu – i nic! Ani tak, ani nie. Żadnej reakcji na moje słowa! Wszystko słyszała, tylko moich apeli w ogóle! Zachowywała się jak potłuczona! Kiedy natomiast pytałam o coś innego, natychmiast się ożywiała i była gotowa do rozmowy.
    - Przestań! – przerwała jej wtedy Dorotka. – Trudno, jestem wyklęta, kolejna próba się nie powiodła, ale nie mam zamiaru się poddawać. Jestem spokojna.
    Ale w sobotę spokojna nie była. I nikt nie wiedział, że jej próba była ostatnią. Innych już nie będzie.

    Na miejsce przyjechaliśmy jeszcze przed południem i chyba ze dwie godziny wszyscy starali się obłaskawić teściową. W końcu stało się jasne, że żadne zabiegi efektu nie przyniosą, a dzieci stawały się głodne. Obiad oczywiście był przygotowany, dochodząca gosposia się postarała, przecież Justyna uprzedzała rodziców o swoim i naszym przyjeździe. My jednak nie mieliśmy złudzeń. Może porcji i dla nas by wystarczyło, przynajmniej dla dzieci, było jednak jasne, że teściowa w takiej sytuacji niczego już nie tknie. A przecież była we własnym domu. Nie mieliśmy wyjścia, trzeba było pojechać do restauracji.

    W geście solidarności Bogdan chciał się wybrać z nami, Dorotka jednak odwiodła go od tego zamiaru. Nie chciała tworzenia większych komplikacji niż te istniejące. Nikomu nie było to potrzebne. Dlatego na obiad pojechaliśmy sami. A po powrocie pożyczyła samochód od Grzegorza i gdzieś przepadła, pozostawiając chłopców mojej pieczy. Zapowiedziała tylko, że nie wie kiedy wróci, ale niezależnie od tego, jeszcze dziś wyruszymy w drogę powrotną.
    O skorzystaniu z nalewek Grzegorza nie było więc mowy, a sytuacja aż się prosiła żeby coś wypić i mocniej zakląć. Nawet pogoda sugerowała takie postępowanie. Było zimno, mglisto, wilgoć wdzierała się w zakamarki odzieży. Mimo tego, mimo szybko zapadających ciemności, siedziałem samotnie w plastykowym krześle na tarasie, rozmyślając nad naszym losem. Spędzaliśmy w taki sposób Andrzejki. Chłopcy byli wewnątrz wraz z Kacperkiem, zabawiani przez Bogdana i Grzegorza. Przynajmniej nie zamarzną, myślałem. Mnie pozostało skorzystać zapobiegawczo z tabletki aspiryny.

    Grzegorz wprawdzie zapraszał mnie do domu, ale musiałem odmówić i nie wszedłem do środka. Na teściową nie mógłbym patrzeć. Wytłumaczyłem mu, że wybieram się niedługo do Dorotki, dlatego dał mi w końcu spokój.
    Po kilkunastu minutach chłód wdarł mi się pod koszulę, przyszła więc pora na działanie. Uruchomiłem jeepa i wyjechałem na osiedlową drogę. Po kilkudziesięciu metrach znalazłem odpowiednie miejsce więc zjechałem na pobocze i wyłączyłem silnik. Sprawdziłem tylko czy mam przy sobie telefon, po czym opuściłem oparcie fotela. Tak będzie najlepiej…
    Nie chciałem tkwić przed domem, stając się wyrzutem sumienia teścia i szwagrostwa. Skoro zniknąłem, nie musieli już o nic zabiegać ani do mnie przychodzić, namawiając do czegokolwiek. Chłopcami się zaopiekują, tego byłem pewny, a ja w aucie nie zamarznę.

    Kurwa mać… Minister i milionerka… co za los! Tysiące ludzi pewnie nam zazdrości nie wiedząc, że taka jedna mamusia potrafi doskonale nas wykończyć, a przynajmniej obrzydzić całe życie… Jak długo można trwać w takiej nienawiści? W imię czego? Co w tę kobietę wstąpiło? Dlaczego ja i nasze dzieci staliśmy się automatycznie skażeni, chociaż nie popełniliśmy wobec niej żadnych grzechów? Justyny i Bogdana to nie dotyczy, chociaż nie kryją, że utrzymują z nami, czyli z Dorotką, normalne relacje. Im wolno, więc czym jej nasze dzieci zawiniły? Tylko tym, że też są jej wnukami? Widziałem w południe jak rozmawiała wyłącznie z Kacperkiem, to jemu wręczyła czekoladę, chłopców w ogóle nie zauważając. Podłe to było! I zamierzone! Babcia mści się na wnukach? Za co? Jak tak może?
    Postanowiłem, że więcej takich wyjazdów nie będzie. Przynajmniej nie z dziećmi. Dość! Teściowa dzisiaj przegięła tak mocno, że nie zasługuje na dalsze starania. Dorotce zabronić nie mogę niczego, niech robi co uważa, ale nie pozwolę, by jej mama traktowała moje dzieci jak dotychczas. Nie chce mieć takich wnuków, to ich mieć nie będzie! Nigdy więcej tu nie przyjadą! Babcia przestaje dla nich istnieć. Koniec!


    Tak… ale jak to rozdzielić z Grzegorzem? Dziadek jest w porządku, stara się ile może… i też tu mieszka! Jego karać za winy babki? Toż to by było postępowanie w jej stylu! Kurwa, jak tu z tego wszystkiego wybrnąć?
    Dylemat z węzłem gordyjskim w tle. Siedziałem w jeepie w ciemności próbując go rozplątać w myślach i nie miałem pojęcia, że mój los, niczym Aleksander Macedoński, upora się z nim w sekundę. Za kilkanaście dni cały problem zniknie i to bez mojego udziału. Nigdy więcej też nie powróci.

    W hotelu spaliśmy niemal do południa. Helena zapewniła nam śniadanie w apartamencie poza tradycyjnymi godzinami podawania posiłków, nie musieliśmy więc spieszyć się na obiad. Mogliśmy poczekać na pozostałą część ekipy, aby w dalszą drogę wyruszyć już razem. Było to niezbędne, gdyż ich samochód prowadziła Justyna, Bogdan się do tego nie nadawał. Wieczorem dali sobie w palnik z Grzegorzem i teraz Justyna objęła kierownicę, przy czym zdolności do niej miała na poziomie Dorotki. Wystarczały aby dojeżdżać do pracy na terenie gminy, lecz długa trasa w perspektywie przerażała ją na samą myśl, a w takiej sytuacji łatwo o błędy. Musiałem ją wręcz holować do samej Warszawy.

    Wszystko jednak przebiegło pomyślnie, chociaż jak dla mnie podróż trwała zdecydowanie zbyt długo. W domu jednak cieszyliśmy się bardzo, że jest już poza nami. Jutro Bogdan jechał tak jak my do pracy, a Justyna miała spędzić cały dzień z Heleną. Dopiero wieczorem mieli odjechać do siebie, do leśniczówki. I to Bogdan miał wtedy prowadzić.

    Niespodziewanie więc utworzyły się dziwne pary. Ja chciałem odreagować nieco tę całą naszą wizytę, Justyna zaś potrzebowała pozbycia się nabytego stresu kierowcy. A że Dorotka nie piła z wiadomych względów, Bogdan zaś nie był dzisiaj zainteresowany alkoholem… Skończyło się tym, że upiliśmy się z Justyną jak nieboskie stworzenia, a Helena wraz z nami i to niewiele mniej. Justyna przez cały wieczór relacjonowała swoje rozmowy z matką, a że ta sytuacja budziła w niej niemałe emocje, sięgała po kieliszek wręcz automatycznie. A przy niej i my z Heleną.
    Poranek miała zatem mocno nieciekawy, chociaż tego nie widziałem. Dorotka darowała mi wprawdzie odwiezienie chłopców do szkoły, ale do pracy musiałem się wybrać. Nie sam oczywiście, na to się nie odważyłem i zadzwoniłem po auto służbowe, jednak zjawić się w resorcie musiałem. Bez względu na swój stan.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  18. #18

    Domyślnie

    Dziwna rzecz. Po kilku dniach od tego alkoholowego resetu, pojawiło się u mnie jakieś wewnętrzne przekonanie, że zaczynam panować nad sytuacją w resorcie. Oczywiście, na fanfary było zdecydowanie za wcześnie, ale kierunek wprowadzanych zmian zapowiadał niewątpliwy postęp. Przestawałem się czuć niczym słoń w składzie porcelany i przede wszystkim, żaden problem, żadna nowa sprawa już nie wpędzała mnie w stres i nie powodowała wzrostu tętna. Zaczynałem w siebie wierzyć.

    Nowy rzecznik, chociaż na razie był jedynie p.o. dyrektora, gdyż jeszcze nie miał certyfikatu, w ciągu paru dni zrobił rewolucję w departamencie i już zbierałem owoce jego pierwszych działań. W serwisach agencyjnych pojawiły się bardzo korzystne informacje o naszej pracy, zapowiedzi prezentacji zamierzeń, analiz i przedstawiania całej kuchni, która prowadzi do podejmowania decyzji. Dokładnie to, czego od niego oczekiwałem. Na razie były to ogólniki, ale już kształtowały pozytywną atmosferę, niszczoną dawniej różnymi wypowiedziami regionalnych bonzów partyjnych, obrażonych na mój system podziału środków. Zapowiadało się dobrze.

    Interesujące wsparcie otrzymałem też od Dorotki, która w pewien wieczór, tuż po powrocie z pracy, zaciągnęła mnie do sypialni. Wcale nie na seks.
    - Przyniosłam ci ciekawe opracowania – błysnęła kartą pamięci. – To jest materiał jak najbardziej tajny. Jeśli się wyda że coś o nim wiesz, będę skończona. Nie zapomnij o tym! Możesz to studiować wyłącznie w domu i tylko na naszym komputerze. Wersja oryginalna jest po angielsku, więc ją przetłumaczyłam, mam nadzieję że wiernie. Pamiętaj jednak, że jeśli tych argumentów będziesz używał, to nie wolno ci powoływać się na źródło. Rozumiemy się?
    - Tak jest, kochanie!
    - Posiedź więc, przeglądnij i niczego nie kopiuj. To musi pozostać u nas.
    Zrozumiałem. W gabinecie przy sypialni mieliśmy jeden komputer, który nigdy nie był podłączony do sieci. Zbiornik wiedzy ukrytej, zabezpieczony przed uruchomieniem na wiele sposobów. Bardzo przydatna rzecz.

    Materiały Dorotki były bardzo interesujące i obszerne. Zawierały kilkadziesiąt raportów służb ambasady, przeznaczonych dla Departamentu Stanu USA, dotyczących jawnych i bardziej poufnych zamierzeń ekonomicznych polskiego rządu. Były też sugestie wykorzystania tych projektów przez stronę amerykańską. Głównie przez ich firmy. Były też bardziej ogólne opracowania z analizami sytuacji poszczególnych segmentów naszej gospodarki. Na przykład ocena możliwości energetycznych, połączona z prognozami możliwych wzajemnych relacji w tym sektorze. Ale były też wycinkowe opracowania na temat perspektyw nowoczesnych branż, a na tym tle możliwości wykorzystania niektórych firm polskich jako przyczółku dla dalszej ekspansji przedsiębiorstw amerykańskich we wschodniej Europie.

    Innego rodzaju opracowanie zawierało przede wszystkim prognozę polityczną i jej przełożenie na możliwe warianty rozwoju relacji gospodarczych, w zależności od rezultatu przyszłych i wcale nieodległych wyborów. Był też zwykły skorowidz, zawierający nazwiska i charakterystyki personalne bardzo wielu osób w kraju. Polityków, dziennikarzy, naukowców, sportowców, twórców i działaczy kultury… łącznie z adresami mailowymi i numerami ich prywatnych telefonów. Ja też się w tym spisie znajdowałem, chociaż Dorotki tam nie znalazłem. Ciekawe…
    Zapytałem ją o to, kiedy byliśmy już w łóżku.

    - Przecież jestem obywatelką amerykańską! – roześmiała się. – Tomek, ja jestem z takich opracowań wykluczona! Moje nazwisko nie ma prawa pojawiać się w podobnego rodu dokumentach, dotyczących innego kraju. To jest zabronione.
    - Nawet w takich dotyczących krajów sojuszniczych?
    - Tym bardziej. Zostaw to, nie o wszystkim mogę ci mówić. Zapewniam jedynie, że te sprawy nie mają najmniejszego wpływu na nasze relacje rodzinne. Kiedyś wspominałam, że mógłbyś dostać amerykańskie obywatelstwo bez problemów, ale to by oznaczało dla ciebie tylko powstanie obowiązku podatkowego. Po co ci to? Teraz jesteś ministrem, zdajesz sobie sprawę jak byłbyś atakowany, gdybyś miał jeszcze inne obywatelstwo? A to że jesteś w wykazie, to rzecz wyłącznie techniczna. Taki skorowidz podręczny dla pracowników, taka bardziej ściągawka, dość często pracownikom ambasady przydatna.
    - Tak też myślałem.

    - Nie wszystko złoto co się świeci. Jak widzisz, mimo amerykańskiego obywatelstwa, jestem bardziej lojalna wobec ciebie niż wobec mojej nowej ojczyzny. Dlatego dałam ci te opracowania, byś wiedział jak jesteśmy pojmowani i jak nas widzą. Tak, tak, nas! Przecież wciąż w duszy jestem Polką. Z tego kraju się wywodzę i mimo milczenia mamusi, wciąż pamiętam gdzie się urodziłam. I to się nie zmieni. Nigdy!
    - A ja wciąż cię kocham! – ogarnąłem ją ramieniem.
    - Zapewniając mi ciepło i stabilizację – mruknęła niczym kotka. – Dobrze mi z tobą, ale śpijmy już dzisiaj, dobranoc! Do jutra!
    - Kolorowych snów!
    - Już dawno zapomniałam co to sny. Przy tobie nic mi się nie śni i to mnie cieszy niezmiernie. Jestem wewnętrznie spokojna i zadowolona z życia.
    - Tak samo jak i ja… kocham cię!
    - Ja też cię kocham. Śpij mój słodki!

    Tydzień przebiegał nadspodziewanie udanie. Nie wiem co się zmieniło. Skąd u mnie ten pełen optymizmu nastrój, ale nawet przed wtorkowym posiedzeniem rządu nie myślałem już o tym kto się na mnie boczy a kto nie. Kto się do mnie odzywa, a kto unika. Głowę zaprzątały mi jedynie tematy związane z obradami i takie, którymi chciałem zainteresować później Annę. Reszta nie miała znaczenia. I, o dziwo, zdążyłem wyjechać po chłopców we właściwym czasie. W doskonałym nastroju. Czyli jednak można. John chyba wiedział co mówi, kiedy dziwił się, że tyle czasu spędzam w pracy…

    Środa była w resorcie dniem zwyczajowo wewnętrznym. Asystenci nie mieli prawa umawiać wizyt gości z zewnątrz. Było oczywistym, że po posiedzeniu rządu zarówno sam minister jak i podsekretarze stanu muszą mieć możliwość ustawienia pracy departamentów, aby realizowały zlecone zadania. Ponadto był to też dzień refleksji i nadrabiania różnych wewnętrznych zaległości. Bardzo przydatna sprawa.

    Byłem już po kolegium resortu i przyjmowałem nowego rzecznika, który relacjonował mi swoje plany i zamierzenia. Ciekawy gość. Zdawałem sobie sprawę, że lepiej ode mnie rozumie znaczenie współczesnych mediów i w wielu sprawach pozostawiłem mu wolną rękę, nawet w rozbudowie kadr swojego departamentu. To było nieodzowne. Potrzebowaliśmy na wczoraj kilku specjalistów od kreowania wizerunku publicznego i błyskawicznej reakcji na sygnały pochodzące od tak zwanej opinii publicznej. Wszystko to miał zorganizować na nowo i po swojemu, obiecując mi o wiele lepsze postrzeganie resortu przez społeczeństwo niż to było dotychczas. Nie miałem innego wyjścia, musiałem mu zaufać, z czego był wyraźnie zadowolony. Pierwsze efekty obiecywał jeszcze w tym roku.
    Przed zakończeniem rozmowy z nim wyszedłem do sekretariatu po teczkę z nową korespondencją dla mnie, a tu… szok! Rzuciłem okiem na sekretarkę, jednak rozłożyła tylko ręce w dyskretnie bezradnym geście. Nie dziwiłem się jej. Sam omal nie zgłupiałem.

    Na widok otwierających się drzwi gabinetu, z krzesełek podniosły się dwie stateczne i eleganckie panie, a kim były, mogłem się zastanawiać najwyżej przez sekundę.
    - Dzień dobry, panie ministrze! – zaszczebiotały. – Mamy nadzieję, że nie odmówi nam pan kilku minut rozmowy. Bardzo prosimy!
    - Gdzieżbym śmiał. Dzień dobry! – uśmiechnąłem się, skłoniłem i błyskawicznie podjąłem decyzję. – Proszę, proszę wejść! – szeroko otwarłem przed nimi drzwi.

    Dwie, wielkie kiedyś aktorki, wykorzystały swój dawny wizerunek i przedarły się do mojego sekretariatu, mimo wszelkich obostrzeń na środowe wizyty gości. Na szczęście zrozumiałem w lot, że skoro nie odwiedziła mnie jedna, to powód wizyty nie należy do tych osobistych. Należało je bezwzględnie wysłuchać.
    Instynktownie odłożyłem na bok wszelkie dzisiejsze zamierzenia i postanowiłem się nie spieszyć. Dopytałem je najpierw o preferencje gatunkowe w wyborze herbaty, przy okazji też ciasteczek i dopiero kiedy stolik mieliśmy zastawiony, a panie nie miały nic przeciwko pobytowi w gabinecie również mojego rzecznika, pozwoliłem sobie na pytanie czym zasłużyłem na ich odwiedziny.

    Z mojego punktu widzenia sytuacja była dość oczywista, żeby nie powiedzieć banalna, ale dla nich stanowiła przeszkodę nie do przejścia. Panie reprezentowały fundację prowadzącą dom opieki nad bardzo zasłużonymi, emerytowanymi już artystami i próbowały polepszyć warunki końcowych lat ich życia. Z bieżącymi sprawami fundacja jakoś sobie radziła, ale ktoś pomyślał, że w ośrodku brakuje basenu dla celów zarówno rekreacyjnych jak i rehabilitacji jego mieszkańców. A na to funduszy już nie było. Zaczęły więc kwestowanie do wszystkich świętych w celu znalezienia sponsorów.
    Pokazały mi wszystkie dokumenty, a właściwie ich kserokopie. Kiedy je przeglądałem, włosy stawały mi na głowie. Cóż, tak właśnie wygląda Polska biurokratyczna!

    Resort kultury odmówił im pod pretekstem braku prawnych możliwości wspomagania inicjatyw prywatnych w tym zakresie i odesłał je do resortu zdrowia. Tam z kolei nie uwierzono w cele rehabilitacyjne. Ktoś wyłapał we wniosku rekreację i wtedy postawiono takie warunki, że się poddały. Natomiast spełnienie wymagań funduszu zdrowia wymagało na wstępie poniesienia kolosalnych kosztów i to bez żadnej gwarancji uzyskania pozytywnej decyzji. Dlatego w geście rozpaczy przesłały wniosek do resortu rozwoju…

    I u nas też otrzymały decyzję odmowną.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  19. #19

    Domyślnie

    Spoglądałem na papiery leżące na stoliku i burza myśli kłębiła mi się w głowie. Jak można spieprzyć tak szlachetną inicjatywę? Dla mnie wyjście z sytuacji było oczywiste, ale dlaczego dotychczas nikt tym paniom niczego nie podpowiedział? Przecież one błądziły, szamotały się bez sensu, traciły czas i siły na daremne wysiłki… A przecież jeden dobry doradca mógł im to wszystko wyprostować w ciągu kilku godzin!
    Nawet mój dyrektor departamentu podszedł do tematu schematycznie i nie okazał żadnej wrażliwości, chociaż formalnie postąpił zupełnie zgodnie z prawem. Tym niemniej musi dostać za to prztyczka w nos. Powinien mnie chociaż poinformować o tak nietypowej sprawie. Bo na tym polega jego błąd. Na automatyzmie reakcji i braku wyobraźni.

    Wszyscy umilkli gdy studiowałem naszą odpowiedź, kiedy więc odłożyłem już pismo, do mnie należało przerwanie ciszy.
    - Tak… Sytuacja powiedziałbym… dość niecodzienna. Czego panie oczekujecie ode mnie? – zapytałem, nie zdradzając na razie dobrego nastroju.
    - Panie ministrze, czy trzysta tysięcy złotych dla bogatego resortu stanowi aż tak wielki problem? Nie znajdzie pan takiej sumy przy jakichś resztkach z różnych programów?
    - Chciałaby pani, bym zmienił decyzję swojego dyrektora?
    - Mam nadzieję, że może pan to zrobić…
    Pokręciłem głową przecząco.
    - Nie za bardzo. Widzi pani… Jego decyzja jest całkowicie zgodna z prawem i nie mogła inaczej wyglądać.
    Powietrze z nich uszło i nawet nie skrywały wielkiego zawodu jaki im sprawiłem.

    - Czyli co, znowu jak głupie odejdziemy dziś z pustymi rękami? – zapytała z żalem w głosie druga z pań.
    - Pani Ewo… dogadamy się! – posłałem jej promienny uśmiech. – Przepraszam, mogę do pani tak się zwracać?
    - Jeśli pieniądze na basen się znajdą, to będzie pan mógł mówić do mnie nawet per „koteczku”! – oznajmiła. – Do Małgosi też! – spojrzała na swoją, przytakującą ruchem głowy koleżankę.
    Parsknąłem śmiechem. Dawno już się tak nie ubawiłem w pracy.

    To wciąż jednak była praca. Nie należało przeciągać struny.
    - Pani Ewo, znaczy… dogadaliśmy się! – uśmiechnąłem się do niej. – Pozwólcie panie zatem, że poproszę do nas jeszcze kilka osób, aby nie tracić czasu nadaremnie. Trochę go już straciłyście…
    - Ba! – westchnęła pani Małgorzata. – Mało powiedziane.
    - Spróbujemy więc odkręcić co nieco.
    - Mogę się z tym zapoznać? – zapytał siedzący dotąd w milczeniu rzecznik i wskazał na leżące papiery.
    - Nawet by wypadało! – skomentowałem. – Dobrze się złożyło, że pan tu został. Mam dużą nadzieję, że okaże się to w przyszłości bardzo przydatne.
    - Też się skłaniam do takiego wniosku – skinął głową jakby rozumiejąc moje myśli.

    Panie aktorki spoglądały tymczasem to na mnie, to na niego, niewiele z tego dialogu rozumiejąc. Przeprosiłem je na chwilę i podszedłem do biurka by skorzystać z łączności.
    - Pani będzie uprzejma poprosić do mnie tak na cito panią dyrektor Kingę, ministra Paszkę i ministra Godelika. Na dziesięć minut, ale bardzo pilnie. I poprosić, a nie wzywać!
    - Już! – usłyszałem w odpowiedzi.

    - Spróbujemy znaleźć jakieś wyjście z tego zamieszania – oznajmiłem paniom, siadając w fotelu na poprzednim miejscu. – Muszę też wyjaśnić, że popełniłyście panie kardynalny błąd, nie konsultując swoich planów ze specjalistami. Wszystko da się zrobić, jednak od kilku lat podobne zamierzenia podlegają procedurom. Jeśli ktoś, nieważne kim on jest, może to być osoba prywatna z działalnością gospodarczą, spółka, albo nawet samorząd… Czyli jeśli ktoś chce otrzymać dofinansowanie do swojego projektu, to bezwzględnie musi przejść określoną ścieżkę decyzyjną. Ona jest stała, jawna i dawno określona. Bieganie po resortach z pismami nie jest dobrym wyjściem, one nie trafiają wtedy pod właściwy adres.

    - A dzisiaj trafiły pod ten właściwy? – pani Małgorzata szybko mnie zastopowała.
    - Nie, jeszcze nie – byłem bezwzględny. – Nie jestem omnibusem i nie zastępuję prawa. Mogę natomiast paniom wiele podpowiedzieć i ułatwić. Dlatego poczekajmy na moich ludzi, to od nich będą zależały wszystkie decyzje.
    - Nie od pana? – zdziwiła się pani Ewa.
    - Uchylę się od tej odpowiedzi. Pani Ewo! Mam nadzieję, że bardziej interesuje panią efekt końcowy, więc kuchnię na razie pomińmy. Na razie, bo szybko do niej wrócimy.
    - Zrobię wszystko, aby pana nie drażnić – aż westchnęła, pełna nadziei.
    - Poczekajmy chwilę, nie chciałbym omawiać tematu każdemu z gości osobno.
    - Pan jest gospodarzem, pan rządzi! – uśmiechnęła się pani Małgorzata.

    Najpierw zjawiła się Kinga. Pan Mateusz podsunął jej do poczytania teczkę z kopiami dokumentów, a potem nadeszli podsekretarze. Panie zostały wtedy poproszone o ponowne przedstawienie całej sytuacji, a po nich odezwał się Godelik.
    - Wszystko to jest bardzo ładne, nie rozumiem tylko co ja mogę mieć z tym wspólnego – spoglądał na mnie.
    - Już panu wyjaśniam – odparłem skwapliwie. – Panie Janku! Kiedyś był u nas w resorcie problem dotyczący lokalnej szosy, leżącej tak mniej więcej pomiędzy przejściami drogowymi z Litwą. Jeśli spojrzeć na mapę, to tak w połowie drogi między nimi. Chodziło o to, że lokalna społeczność domagała się jej przedłużenia i kontynuacji za i przez granicę, na co władze litewskie formalnie się zgadzały, ale o realizacji wniosku wcale nie myślały. Wciąż im brakowało wkładu własnego w taką inwestycję. U nas zresztą było podobnie, mimo dużego nacisku ze strony władz wojewódzkich.

    - A co to ma wspólnego z budową basenu?
    - Zaraz, zaraz, powoli. Pani wicepremier Lechowicz ożeniła mnie kiedyś z tym problemem i nie widząc innego wyjścia, zacząłem starania w Komisji Europejskiej o zgodę na dofinansowanie tej inwestycji aż do dziewięćdziesięciu pięciu procent całości jej kosztów. Taką zgodę uzyskaliśmy, droga została wybudowana i międzypaństwowy problem zniknął…
    - Bardzo ładnie! Nadal jednak nie rozumiem związku.

    - No właśnie. Związek jest taki, że nie wiem gdzie teraz znajduje się cała dokumentacja związana z tym tematem, a jest to bardzo ważne. Chodzi mi głównie o odtworzenie argumentów, których wtedy używaliśmy, bo sprawa dotyczyła tak właściwie granic różnych obszarów działania. Ja byłem wtedy chyba jedynie doradcą pani minister, sam niczego nie podpisywałem, żadnych decyzji z tym związanych… Chociaż mogę się mylić, bo wiele z tych dokumentów kojarzę. I one byłyby teraz bardzo przydatne, tylko nie wiem gdzie zostały zarchiwizowane. Dlatego miałbym prośbę, by zlecił pan odszukanie tej sprawy i odkurzenie teczek. Bardzo o to proszę!

    - Hm… rozumiem, że na wczoraj?
    - Powiedzmy, że na jutro – zaśmiałem się. – Poprosiłem pana, bo to chodziło o drogę. Ktoś w pańskich departamentach na pewno temat skojarzy, komuś się przypomni. Mnie to całkiem z głowy już wyleciało, musiałbym teraz siadać nad mapami, dzwonić po znajomych…
    - Rozumiem, postaram się na jutro coś przygotować. A swoją drogą, spodziewałem się od pana reprymendy za moje ostatnie decyzje…
    - Niby dlaczego? Panie ministrze! Wziął pan na siebie odpowiedzialność za cały sektor komunikacyjny?
    - W zasadzie tak…
    - Więc ja nie zamierzam zaglądać panu do garnków, dopóki nie nadejdzie odpowiednia pora na podsumowania i rozliczenia. Zatem zgodnie z naszą umową, wciąż ma pan wolną rękę również w sprawach kadrowych. To wszystko w tym temacie.

    - Dziękuję! Czy pan minister ma do mnie coś jeszcze?
    - Nie, dziękuję. Liczę tylko na jutrzejsze materiały. Koniecznie!
    - Pozwolę sobie zatem wrócić do zajęć codziennych, obowiązki mnie wzywają – wstał z fotela. – Było dla mnie zaszczytem i honorem poznać panie osobiście! – skłonił się przed artystkami.
    Pani Ewa przytomnie podała mu dłoń, którą uścisnął i ucałował, to samo powtórzyło się z panią Małgorzatą. Jasiu to był jednak elegant, pobyt na zachodzie wcale go nie zmanierował.

    Kiedy już nas opuścił, Karol spojrzał na mnie znacząco.
    - Czuję, że to ja będę musiał się tym zająć, tak?
    - Nie mylisz się – przytaknąłem. – Podejdziemy jednak do tematu z innej strony niż to panie były uprzejme nam zasugerować.
    - Tak? Zamieniam się zatem w słuch! – zadeklarował.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  20. #20

    Domyślnie

    - Proponuję dotychczasowe wnioski fundacji uznać za niebyłe i zwyczajnie zapomnieć o nich. Nasza odpowiedź jest zgodna z zasadami i z obowiązującym prawem, nie ma więc sensu do niej wracać i szukać dziury w całym. Natomiast cała sprawa musi zostać ponowiona od samego początku, ale tym razem, nowy wniosek musi zostać napisany pod nasze dyktando – spojrzałem na artystki, które wizualnie się zaniepokoiły. Niczego im jednak nie tłumaczyłem, wracając do rozmowy z Karolem.

    - Czyli tak. Wybierzesz specjalistę, pod kierunkiem którego powstanie nowy wniosek o dofinansowanie inwestycji z pogranicza kilku obszarów działania. Sam niech sobie dopasuje jakich. Im więcej tym lepiej. Wniosek ma zostać sporządzony w sytuacji prawnej przed sporządzeniem projektu wykonawczego i całej dokumentacji inwestycyjnej, a więc część opisowa będzie musiała zawierać dość szczegółowy zakres zamierzeń. I tu będzie musiał przysiąść fałdów wraz z całym zarządem fundacji. Zresztą, sami wiecie najlepiej jak to prowadzić, a jakby co, pytaj pana Jana. Oni mają temat dobrze przećwiczony, u nich sporządzenie dokumentacji projektowej najczęściej należy do zwycięzcy przetargu. Sami się w to nie bawią. A więc twój człowiek będzie odtąd ożeniony z tym projektem na dobre i na złe, ponadto na bieżąco będzie kontaktował się z fundacją. Do całości tematu wgląd musi też mieć pan rzecznik, oraz ktoś, kogo wybierze pani Kinga. Muszę mieć pełne relacje w każdej chwili, bez potrzeby angażowania twojego czasu.

    - Przepraszam pana – wtrąciła pani Ewa. – A czym to się różni od naszego wniosku?
    - Do tego dopiero dojdziemy – rzuciłem krótko, upijając łyk kawy aby zwilżyć usta. – Widzi pani, nawet ministrowi nie jest łatwo znaleźć trzysta tysięcy złotych dla prywatnej fundacji, chociaż milion i trzysta tysięcy jest już znacznie łatwiej, a trzy miliony powinno nam przejść całkowicie bez zadyszki. Łatwiej nawet niż ta dzisiejsza kawa.
    - Co pan mówi? – wyrwało się drugiej damie.
    - Cicho, Małgośka! Ja już się nie odzywam – westchnęła pani Ewa.

    - Dobrze… Wróćmy zatem do naszych rozmów. Otóż, jak wspomniałem, łatwiej znaleźć większe środki na coś innowacyjnego niż małe na zadanie dość trywialne. Dlatego ten basen nie może być obiektem mizernym. Takim dołkiem z zimną wodą, stojącą i stęchłą. To musi być obiekt nowoczesny, z wodą podgrzewaną energią ekologiczną, oczyszczaną w cyklu zamkniętym, do użytkowania całorocznego.

    Ponadto muszą mu towarzyszyć obiekty mniejsze, takie baseniki dla osób, powiedzmy nie w pełni sił fizycznych, na pewno gabinety odnowy biologicznej, pomieszczenia dla zabiegów rehabilitacyjnych, może to będą jakieś kąpiele błotne… nie wiem! Nie jestem specjalistą w tym zakresie, wszystko to należy skonsultować z fachowcami. Coś jednak kojarzę, bo mam basen w domu i to dla zdrowych ludzi, a jednak wiele takich spraw jest gotowych na wszelki wypadek. Tak się dzisiaj do tego podchodzi! A w tym przypadku, wszystko powinno zostać podporządkowane konkretnemu celowi. Rehabilitacja i przyjemność! Nawet pomieszczenia dla gry w warcaby powinny się tam znaleźć, aby bez ubierania się, mieszkańcy domu mogli spędzać czas nad wodą. Bez konieczności korzystania z jej zalet.
    - Ależ to by było piękne! – westchnęła pani Małgorzata.

    - Panie ministrze… – wtrącił rzecznik.
    - Tak?
    - Czyli obiekt powinien być ogrzewany energią słoneczną?
    - Nie tylko! – zaakcentowałem. – To mogłoby nie wystarczyć. Nie będę się tu zajmował analizami geodezyjnymi, technicznymi i termicznymi, nie mam na to czasu. Ale zasilanie energią solarną należy połączyć z pompami ciepła. Ten projekt ma być ultra nowoczesny i wzorcowy! Inaczej nie będzie na niego pieniędzy!
    Panie i panowie! W innej sytuacji nie znajdziemy pretekstu, aby włączać się w finansowanie bezpośrednie! – podkreśliłem. – Ministerstwo swoje pieniądze ma, ale tylko je rozdziela i kontroluje ich wydawanie! Samo jednak nie bawi się przecież w bezpośrednie wspomaganie potrzebujących. A więc, jeśli robimy wyjątek, to musimy mieć ku temu mocne podstawy!

    Karol kręcił jednak głową.
    - Aż tak mocne one nie są. Tym bardziej, że jakiś fundusz trzeba będzie okroić.
    - Spokojnie, ostatniego słowa jeszcze nie powiedziałem.
    - O! Pan minister trzyma coś w zanadrzu?
    - Tak, panie ministrze! – potwierdziłem. – Całą tę sytuację, jak najbardziej i całkowicie oficjalnie, wykorzystamy do przeprowadzenia eksperymentu z partnerstwem publiczno – prywatnym! Wszystkie koszty poniesiemy w zbożnym celu, piekąc dwie pieczenie na jednym ogniu. Sprawdzimy jak w praktyce działają wymyślone przez nas procedury, czyli zgromadzimy materiał do analizy z całego okresu powstawania oraz realizacji inwestycji. Czy teraz to jest jasne?
    - Jak najbardziej… To jest niegłupie!

    - A widzisz! Mało tego. Skoro jest to dla nas eksperymentem badawczo – poznawczym, w takiej sytuacji możemy zadeklarować wyższe dofinansowanie, nawet do dziewięćdziesięciu pięciu procent pełnych kosztów. Będzie to przecież całkowicie uzasadnione! Co panie powiedzą na to? – zwróciłem wzrok w stronę artystek.
    - Ja już nawet nie wiem co mówić…
    - Oczywiście, tak zupełnie za darmo niczego nie ma. Będziemy musieli zawrzeć umowę, gwarantującą nam dostęp do wszelkich dokumentów na każdym etapie inwestycji. A poza tym, cały proces będzie się musiał odbywać w pełni transparentnie. Czyli żadnych robót po cichu i po znajomości, na wszystko przetargi i tak dalej. I to wszystko pod naszym nadzorem! Taką umowę będziecie panie musiały podpisać. Nasi ludzie nie będą rządzić na placu budowy, ale o wszystkim będą musieli wiedzieć. Nie jest to przyjemna sytuacja, nawet jeśli się nie ma niczego za uszami, jednak to będzie konieczność. Inaczej się nie da!
    Podsumowując więc, jeśli będzie na to wasza zgoda, puszczamy machinę w ruch.

    - Czyli ministerstwo chce nam kontrolować całą fundację? – zapytała pani Małgorzata.
    - Nie! Ministerstwo nie ma nic do fundacji i jej pracy. Rozmawiamy wyłącznie o budowie basenu, czyli o planowanej inwestycji. Na moją znajomość tematu, całkowite koszty sięgną… powiedzmy około czterech milionów, tak Karol?
    - Na pewno nie mniej – potwierdził.
    - My jesteśmy gotowi wyłożyć dziewięćdziesiąt pięć procent tej sumy, czyli trzy miliony osiemset tysięcy złotych! Ale za tę kwotę chcemy o tej budowie wiedzieć wszystko i dopilnować, aby na żadnym etapie, przy żadnej czynności nie doszło do naruszenia obowiązującego prawa. Czy to tak dużo? Dla was pozostaje zebranie jedynie sumy dwustu tysięcy złotych. Porównajcie panie te dwie wielkości. Trzy miliony osiemset tysięcy z jednej strony, oraz dwieście tysięcy z drugiej….

    - Dwieście tysięcy… Boże! Toż to niemal cała, planowana przez nas suma na ten wydatek! – pani Ewa wyraźnie była oszołomiona. – Jak my to zbierzemy…
    - Pomożemy paniom i w tym – zadeklarował nagle pan Mateusz. – Ja jestem rzecznikiem prasowym i w razie podpisania umowy deklaruję, że postaram się o odpowiednie nagłośnienie w mediach waszej inicjatywy. Jeśli sprawa stanie się głośna, to nasze społeczeństwo dało już niejeden raz dowód na to, że szlachetne inicjatywy popiera. A tu mamy interes wspólny! Nam zależy na dobrym wizerunku w społeczeństwie, czego pan minister dał najlepszy dowód przed chwilą, a to może się też przełożyć na sukces pań! Głowa do góry! Ja już widzę same pozytywne artykuły dziennikarskie i nie wyobrażam sobie aby jakiś poważny komentator znalazł tutaj coś złego. Nie, to niemożliwe!

    - A jeśli nawet – uśmiechnąłem się – to serdecznie zapraszam panie na niedzielny obiad. Do swojego domu! Mam tam basen, powiedziałbym nawet, że nowoczesny. Będziecie panie mogły zapoznać się z różnymi rozwiązaniami technicznymi, a poza tym… moja żona pracuje w banku. Prawda, panie rzeczniku?
    - Prawda, prawda…
    - Otóż właśnie! Żona podpowie paniom jak i pod co uzyskać korzystny kredyt na wkład własny, kiedy w kasie i na koncie brak gotówki. Zapraszam serdecznie! Naprawdę!

    - A gdzie pan mieszka? – zainteresowała się pani Ewa.
    - Mamy dom w Podkowie, to nie jest daleko od Warszawy.
    Popatrywały jedna na drugą.
    - Ponawiam zaproszenie! – powtórzyłem.
    - A może wcześniej…
    - Niestety… – rozłożyłem ręce. – W piątek zaczyna się sympozjum, muszę na nim być, to samo w sobotę. Nie wiem zwyczajnie kiedy będę wolny, dlatego nie mogę się umawiać. Natomiast w niedzielę… proszę! – podałem im wizytówki z adresem. – Będę na miejscu i będziemy na panie czekać. Zapraszam serdecznie!
    navigare necesse est, vivere non est necesse

Strona 1 z 3

Tagi dla tego tematu

Zwiń / Rozwiń Uprawnienia

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •  
  • BB Code jest aktywny(e)
  • Emotikonyaktywny(e)
  • [IMG] kod jest aktywny(e)
  • [VIDEO] code is aktywny(e)
  • HTML kod jest wyłączony