dostępne w wersji mobilnej muratordom.pl na Facebooku muratordom.pl na Google+
Strona 2 z 3
Pokaż wyniki od 21 do 40 z 45
  1. #21

    Domyślnie

    Jeszcze raz spojrzały na siebie.
    - Dziękujemy, ale w takiej sytuacji… nie mogę jechać bez męża.
    - Przepraszam. Gapa ze mnie – przyznałem. – Oczywiście, zaproszenie dotyczy również mężów czy partnerów. Przepraszam panie, w resorcie myśli się dość schematycznie.

    - Nie szkodzi. W takim razie… – ostatni raz spojrzały sobie w oczy – przyjmujemy pana zaproszenie. O której godzinie powinnyśmy się zjawić?
    - Nie, nie przesadzajmy. Niczego nie narzucam, chociaż nam by odpowiadało raczej po śniadaniu – uśmiechnąłem się. – Na miejscu będziemy wprawdzie od soboty i to z dziećmi, ale… różnie to porankami bywa.
    - Coś tam pamiętam z przeszłości. Jakieś problemy rankami też czasami miewałam – odezwała się pani Ewa. – Ale dlaczego i skąd się brały… tego to już teraz nie wiem. Nie pamiętam. Czasem tylko zastanawiam się, dlaczego wtedy spać nie mogłam.
    - Ja na szczęście sypiam na razie dobrze – uśmiechnąłem się. – Czyli co, z paniami jestem umówiony na niedzielę, a teraz jeszcze powróćmy do uzgodnień. Czy ktoś chciałby coś dodać, może o coś zapytać? Słucham.

    - Panie ministrze, rozumiem, że mam wydelegować kogoś ze specjalistów – zabrała głos Kinga – aby pilnował tematu. Do kogo ma się zgłosić?
    - Uzgodni to pani z panem ministrem Paszko. Jutro najwcześniej. Ale jeśli pani znajdzie czas, to najchętniej widziałbym w tej roli właśnie panią. We własnej osobie. Nie narzucam jednak, decyzję podejmie pani sama. To samo dotyczy pana rzecznika.
    - Ja już zdecydowałem. To jest zbyt ważna sprawa, bym tracił z nią kontakt, będę się tym zajmował osobiście. Chociaż szczegółowe zadania będę zlecał odpowiednio i na bieżąco.

    - Czyli sprawa jest jasna. Oczywiście, to co tu zaprezentowałem jest jedynie schematem działań, który należy wypełnić treścią. Apeluję jednak do wszystkich i proszę ten apel przekazywać dalej. Wszystko ma się odbywać bez czekania na ostatni dzień upływu terminu administracyjnego. Jeśli ktoś w tym łańcuchu zawali z powodu lenistwa, to wyleci z pracy. Nie mam zamiaru tego ukrywać! Sprawa pozostaje pod moim osobistym nadzorem i liczę na pełne zaangażowanie osób z nią powiązanych. Skoro ma to być inwestycja doświadczalna, to za zaniedbania odpowiada się głową! Niech wszyscy mają tego świadomość już od samego początku. Panie ministrze! – zwróciłem się do Karola. – Proszę wyraźnie uczulić na to swoich podwładnych.
    - Tak będzie! – przytaknął.
    - Czy ktoś jeszcze chce zabrać głos?
    - Nam wypada chyba tylko podziękować? – odezwała się pani Małgorzata.

    - Na to jeszcze przyjdzie czas – wyręczył mnie Karol. – Pan minister przedstawił pomysł. Bardzo ciekawy, muszę przyznać, ale to dopiero początek. Zostawcie mi panie, proszę, jakiś bezpośredni kontakt. Na razie usiądziemy, spróbujemy znaleźć właściwe ramy dla realizacji tego zadania, a w przyszłym tygodniu ktoś się zgłosi do pań i zaczniemy się mierzyć z oporem materii. Wierzę, że z sukcesem na finiszu!
    - Oby! – westchnęła głośno Kinga, rozładowując już dość podniosłą sytuację. Dlatego też pozwoliłem sobie na dość gruby żart ściskając na pożegnanie dłoń pani Ewy.
    - Mam nadzieję, że nie za górami i nie za morzami jest już ta chwila, kiedy będę mógł pani powiedzieć „do zobaczenia zatem, koteczku!”

    Roześmiała się.
    - Nawet nie pamiętam jak pan ma na imię.
    - Tomasz. Tak zwyczajnie. Tomasz Barycki.
    - Panie Tomaszu… Miło było pana poznać! – spojrzała mi w oczy.
    - Cała przyjemność po mojej stronie! – zadeklarowałem. – Wie pani co? Ludzie, którzy sami coś chcą, inspirują i mnie. Nie umiem przejść obojętnie w takich sytuacjach. Dlatego zrobię wszystko co mogę, aby wam się powiodło! Życzę powodzenia i bardzo proszę nie zapomnieć o niedzieli. Będziemy z żoną na państwa czekać.
    - Dziękuję, nie omieszkamy skorzystać z zaproszenia.

    Powitaliśmy ich nie całkiem razem, gdyż Dorotka była w niedzielę bardzo znużona towarzyszeniem mi podczas piątkowo – sobotnich uroczystości. Prawdę mówiąc, sympozjum okazało się imprezą o wiele poważniejszą niż wyobrażałem to sobie jeszcze w przeddzień. Piątkowy, powitalny ceremoniał i te oficjalne wystąpienia inauguracyjne, później obrady w grupach tematycznych, a w sobotę mnóstwo rozmów kuluarowych i jeszcze bankiet na zakończenie uroczystości.

    Ale, co ciekawsze, niby o zaproszeniu mnie przypomniano sobie w ostatniej chwili, jednak obydwoje okazaliśmy się bardzo pożądanymi partnerami do wymiany chociażby kilku zdań. Mną bardziej interesowali się goście krajowi, zainteresowani różnymi szczegółami polityki resortu na teraz i na przyszłość. Dorotka natomiast była wręcz oblegana przez ekonomistów zagranicznych. Pamiętano jej wykłady promocyjne na uniwersytetach europejskich, znano też ostatnie, czasem dość kontrowersyjne publikacje w wydawnictwach ekonomicznych oraz biznesowych. Moja żona zdążyła w nich dość mocno rozwinąć teorie zawarte w swojej rozprawie doktorskiej, co wzbudzało niemałe zainteresowanie na całym globie.

    Światek inwestycji finansowo – giełdowych znał casus pewnego młodego maklera z Chin, który posiłkując się między innymi teoriami Dorotki, uzyskał na giełdzie w Szanghaju dochód roczny w wysokości ponad siedemset procent! I nie była to rozgrywka niszowa, człowiek ten obracał na początku kilkunastoma milionów dolarów, a w ciągu roku pomnożył je wręcz niebotycznie! Był to najlepszy giełdowy wynik na świecie!

    Drugim potwierdzeniem nadzwyczajnych zdolności Dorotki były wyniki korporacji Solution. Nie tak dobre jak samego banku Solution Poland S.A., który obrastał w piórka i coraz śmielej rozpychał się wśród polskiej konkurencji, ale całkiem przyzwoite jak na amerykańskie warunki. Korporacja nie przeżywała żadnego kryzysu, mimo że tamtejszy rynek zachowywał się wyjątkowo niestabilnie i wielu graczy straciło w tych czasach niebotyczne fortuny. Solution Inc. jednak trwał i jak się okazywało, w porę pozbywał się gorących papierów. Inwestował natomiast w takie, które bez wielkiego ryzyka przynosiły stabilny dochód. Hammers uwzględniał w swojej strategii opinie Dorotki, dlatego skutecznie udawało mu się omijanie pułapek losu.

    Polski bank miał wyższe zyski, gdyż jego dom maklerski przez większą część roku grał na instrumentach pochodnych i papierach wyższego ryzyka. Z dużymi sukcesami zresztą. Dopiero od jesieni, czyli od początku roku akademickiego, Dorotka wycofała z tego pola bankowe aktywa. Stwierdziła, że nie ma czasu na takie zaangażowanie, by bezwzględnie trzymać rękę na pulsie, a w takiej sytuacji ryzyko dużych strat jest zbyt wielkie.
    Mogła sobie na to pozwolić, gdyż ze wstępnych szacunkowych obliczeń wynikało, że bank i tak będzie miał rekordowe wyniki bilansu rocznego. Dlatego ostatnio nieco bardziej zaangażowała się w pracę na uczelni. Dopingowała też swoich studentów by nie opóźniali pisania prac magisterskich i zdążyli przed wakacjami, gdyż na koniec czerwca lekarze wyznaczyli jej termin porodu. Więcej też czasu poświęcała swojej habilitacji, traktując to zajęcie jako niezbyt stresujące, bardziej jako odpoczynek od zadań służbowych.

    W sobotę Dorotka porzuciła międzynarodowe towarzystwo i postanowiła mi towarzyszyć przez całe popołudnie, a później również na bankiecie. Właściwie to ją o to prosiłem, niezbyt pewnie czując się w dyskusjach z atakującymi mnie specami od ekonomii. Szczególnie w warunkach kuluarowych, kiedy nimb mojego stanowiska raczej nie działał, a ja nie potrafiłem być tak bezczelny, żeby adwersarzom przerywać albo ich zakrzyczeć. Daleko mi jednak było do wiedzy profesorów ekonomii.

    I dobrze zrobiłem. Moje piękne, małżeńskie szczęście przez cały dzień trwało na posterunku i kilkoma słowami, jakimś prostym gestem, albo wręcz wygłaszając określoną tezę, zawsze podsuwało mi wymagany kierunek odpowiedzi. Dzięki jej zabiegom, efektem tego dnia było przełamanie i paru moich głównych ekonomicznych oponentów w kraju, podało tyły. Już wiedzieli, że nie dadzą mi rady.

    Potwierdzeniem sytuacji był wieczorny bankiet, stanowiący podsumowanie sympozjum. Moja śliczna, nie odstępująca mnie ani na krok żona, podbijała serca rozmówców, niczego im w zamian nie obiecując. Bez trudu też rozprawiała się z różnymi, kierowanymi pod moim adresem gospodarczymi pomysłami oraz hasłowymi teoriami. Jedne odsyłała do archiwum ekonomii, inne zaś proponowała publikować, poddając pod publiczną dyskusję. Obiecywała nawet brać udział w późniejszych dyskusjach, co czasem było wręcz jawnym szyderstwem z oponenta. Boże, gdybym miał w rządzie takie zaplecze… Wystarczyła by mi za całą sforę doradców i asystentów. Niestety, w resorcie musiałem sobie radzić sam.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  2. #22

    Domyślnie

    Ciąża, w zasadzie zupełnie jeszcze na zewnątrz niewidoczna, zaczynała jednak dawać się jej we znaki. Moja żona, zawsze pełna wigoru, kiedyś narzucająca sobie wielogodzinny reżim dobowej pracy, zaczynała dmuchać na zimne i w niedzielny poranek zwyczajnie odmówiła wyjścia z sypialni. Tym bardziej, że Helena nas rozleniwiła, dostarczając kawę wraz ze śniadaniem do łóżka.

    Wcale to nie oznaczało, że mieliśmy jakiś syndrom dnia wczorajszego. Ja przez cały bankiet wypiłem symboliczne dwa kieliszki wina, Dorotka zaś zero. Będąc odpowiedzialną, przyszłą mamą, nie dała się namówić nawet na tradycyjny toast spełniany ekskluzywnym szampanem i spełniła go kieliszkiem soku.
    Tym niemniej, jej ogólny stan najlepiej symbolizowała sytuacja po naszym nocnym powrocie do domu. Nie chciała się kochać ani ze mną, ani z Agatą, ani z nami razem. Chciała spać i odpoczywać w nirwanie. A co ciekawsze, rano zupełnie jej to nie przeszło.

    Śniadanie podane przez Helenę zjadła w łóżku, wypiła kawę, poza tym cmoknęła jeszcze w czółka synów, którzy za moim pozwoleniem nawiedzili naszą sypialnię aby się z mamą przywitać i… to wszystko! Ekstremum tego poranka stanowiła jej nieodwołalna prośba o opuszczenie sypialni przez wszystkich, mnie i Agaty nie wyłączając. Chciała zostać sama, chociaż nie rozumieliśmy dlaczego.
    Nie widzieliśmy też powodu, aby jej życzenia nie spełnić. Kaprysy kobiety przy nadziei są dla otoczenia prawem, dlatego reszta poranka w Podkowie działa się bez wiedzy pani gospodyni. Piotruś z Pawełkiem nawet się z tego cieszyli. Agata pozwalała im na o wiele więcej, niż zaakceptowała by to Dorotka. Wiedziałem o tym, jednak wcześniej nie było czasu na jakąś poważną rozmowę o wychowaniu dzieci, ciągle odsuwałem ten temat na później, brakowało mi czasu.

    Dopiero po południu, kiedy od obiadu dzieliło nas kilkadziesiąt minut, zawołała Agatę by kontrolowała jej własne przygotowania do spotkania gości. Aktorki pamiętała nieszczególnie, po pierwsze była na to zbyt młoda, ich filmy były popularne przed jej urodzeniem, a poza tym nie było jej w kraju przez ładnych kilka lat. Nie miała kiedy zagłębić się w ich filmowe role, chociaż jakąś tam orientację miała. Tym niemniej, chciała byśmy przy paniach wyglądali elegancko, dlatego jeszcze w środku tygodnia przygotowały mi z Heleną garnitur wraz z wszystkimi pozostałymi elementami stroju. Sama też przeglądnęła swoją garderobę. A było co przeglądać, kilka godzin na to poświęciła.
    Dla Agaty też wszystko przygotowała.

    Osobą najbardziej podekscytowaną planowanym spotkaniem była pani Helena. Chwaliła mnie głośno od paru dni za sam pomysł zaproszenia tak dostojnych, według niej, gości i od rana próbowała jeszcze dopilnować odpowiednich przygotowań. Ściągnęła parę dni wcześniej swoje Białorusinki do sprzątania, chociaż nie było tu już czego sprzątać. Ponadto drażniła mnie emocjami związanymi z obiadem, mimo, że niczego specjalnego dzisiaj nie gotowała. Niedzielny obiad, gęsina z żurawiną jako główne danie, miał przyjechać z Talizmana wraz z personelem. Mimo to, Helena była podniecona jeszcze bardziej niż wtedy, kiedy jechaliśmy na południe, gdzie spotykała się ze swoim ulubionym Piotrem.

    - Pani Heleno, pani ubyło dzisiaj pewnie ze dwadzieścia lat! – żartowałem, kiedy jeszcze rozkręcaliśmy się tuż po śniadaniu.
    - Więcej! – Helena przyjęła konwencję rozmowy. – Boże, ja je przecież oglądałam wtedy ukradkiem, w telewizorze przez firankę! Na szczęście sąsiedzi nie mieli w oknach zasłonek, ale do domu nie wpuszczali. Mówili, że zapaćkamy im podłogę i nie myślą po nas sprzątać.
    Chłopcy siedzieli w salonie i ze zdziwieniem strzygli uszami.
    - Skąd ja to znam… – westchnąłem.

    - Prawda? – roześmiała się. – Panie Tomaszu, pan mnie jeszcze rozumie, bo młodzież to już nic a nic! Pokolenie komputerowe… po co wam to wszystko?
    - Takie to są współczesne czasy – stwierdziła nostalgicznie Agata, która dotrzymywała nam towarzystwa. – Wchodzisz między wrony, musisz krakać jak i one.
    - I co pani z tego ma? – Helena zatrzymała się i zakasała ręce. – To co prawdziwe i tak uzyskuje się wraz z potem wylanym na ćwiczeniach i treningach. A stanowisko? Dzisiaj jest, jutro go nie ma…
    - Jednak pieniądze zostają – wpadła jej w słowo Agata. – Po to przecież pracujemy, po to się staramy, kiedy mamy jeszcze siły. Aby ułatwić sobie życie na starość.
    - No… nie całkiem. Pani jest samotna, więc rozumuje takimi kategoriami, natomiast pan Tomasz pewnie nie zgodzi się z panią, gdyż posiadanie dzieci zmienia optykę życiową.

    - Dajcie mi spokój, nie mam dzisiaj ochoty na takie filozoficzne dyskusje – ominąłem ich jałowy spór. – Idę nieco zmarznąć, przewietrzyć się, pooglądać ogród i otworzyć bramę. Skoro zaprosiłem gości, nie powinni trafić na zamknięte wrota.
    - Ma pan na to czas – skrzywiła się Helena. – Najpierw, za jakieś dwie godziny, winien zjawić się samochód z Talizmana. Dopiero wtedy wystarczy otworzyć bramę.
    - A ja też się przejdę – Agata podniosła się z fotela.
    - To i my pójdziemy! – chórem zakrzyknęli chłopcy, czyli sytuacja się wyjaśniła.

    Mimo że pierwsza dekada grudnia uraczyła nas dość kiepską pogodą, zimnym i mglistym dniem, przebywanie w czterech ścianach jakoś nas nie satysfakcjonowało. Dla takich celów właśnie służył nam dom w Podkowie. Siedzieć w cieple mogliśmy w Warszawie, ale od czasu do czasu zmarznąć też nie było od rzeczy. Szczególnie dla dzieci, czego Agata pilnowała. By się hartowały. Chłopcy zresztą nie czynili w tym temacie żadnych problemów. Ich więź z Agatą wciąż się pogłębiała, zauważałem to na co dzień. „Ciocia” jakoś dziwnie zaczynała władać ich emocjami, głębiej niż my z Dorotką. Może bardziej się starała niż my, wciąż zajęci swoimi codziennymi obowiązkami…

    Kiedy pojawili się goście, byłem akuratnie w okolicach bramy, obserwując z oddali Agatę musztrującą chłopców na placu zabaw. Wyczyniali tam różne łamańce, próbując najpierw zwisać na drążku na czas, albo podciągać się na rękach, a później przechodzili pomiędzy szczeblami kratownicy, umieszczonej płasko kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią. Sądziłem, że zaordynuje im cały tor przeszkód, jaki według jej wskazówek został zbudowany, ale już nie zdążyła. Podjeżdżające auta usłyszeli w tym samym czasie co i ja, a wtedy nagle zniknęła, pozostawiając chłopców samych. Pewnie zaleciła im by dołączyli do mnie.
    Goście zatrzymali się tuż za bramą, ale gestem dłoni skierowałem samochód na parking przy podjeździe. Stały tam już nasze pojazdy, miejsca jednak nie brakowało. Dopiero wtedy wysiedli a ja doszedłem w tym czasie na piechotę.

    Pani Ewie towarzyszył pan Karol, kiedyś bardzo znany aktor, chociaż nie był jej mężem. Pani Małgosi z kolei – pan Konrad, którego nazwisko nic mi nie mówiło. Nie był aktorem, lecz człowiekiem z branży. Guzik mnie obchodziło czym się zajmował, powitałem go z takim samym namaszczeniem jak i pozostałych.
    Pomimo zapraszania do wejścia, goście przystanęli na chwilę przed domem. Pan Konrad okiem fachowca lustrował budynek, próbując pewnie zlokalizować basen, ale i panie oglądały otoczenie z ciekawością.

    - Panie ministrze, jestem pod wrażeniem! – zachwyciła się pani Małgosia.
    - Bardzo eleganckie to gniazdko – pochwaliła pani Ewa. – Kiedy macie państwo czas żeby o wszystko zadbać? – obróciła się dookoła sygnalizując, że chodzi jej nie tylko o dom. – Coś czuję, że działają tutaj profesjonaliści.
    Uśmiechnąłem się.
    - Nie inaczej, zgadła pani. Ale prawdę mówiąc, gniazdko nie jest moje, polskich ministrów nie stać na takie fanaberie. Ja tylko w nim mieszkam od czasu do czasu, szczególnie w weekendy. W dniach roboczych korzystamy z warszawskiego mieszkania, codzienne dojazdy stąd byłyby dość kłopotliwe. Tym bardziej, że obydwoje z żoną wracamy z pracy raczej o późnych godzinach.

    - A czyja to posiadłość? – zapytał od niechcenia pan Karol?
    - Mojej żony oraz ich – wskazałem na podchodzących do nas bliźniaków. – To są nasze pociechy. Chłopcy, przywitajcie się ładnie.
    Kobiety są jednak bardzo spostrzegawcze i ciekawskie.
    - A czemu mamusia przed nami uciekła? – zapytała pani Ewa, ściskając Pawełkowi dłoń.
    - To nie mamusia, to ciocia – wyjaśnił spokojnie, zupełnie się ich nie krępując. A Piotruś w dodatku dołożył. – Mamusia jeszcze śpi bo jest dzisiaj zmęczona.
    Musiałem jakoś zareagować, gdyż na takie dictum, towarzystwo zrobiło nieco durne miny.

    - Byliśmy z żoną wczoraj na sympozjum, później był jeszcze bankiet, no i w sumie tak się złożyło, że wróciliśmy stosunkowo późno. A że spodziewamy się powiększenia rodziny, żona postanowiła odpocząć nieco dłużej. Na co dzień nie może sobie pozwolić na wylegiwanie, przecież zwyczajnie pracuje.
    - Moje gratulacje, panie ministrze! – pani Małgorzata wyciągnęła do mnie rękę. – Tylko czy w takim razie nie sprawiamy państwu nadmiernego kłopotu?
    - Bez obaw, bardzo proszę! – odpowiedziałem, przyjmując gratulacje również od pozostałych. – Jak państwo zauważyliście, nawet dzieci miały właściwą opiekę, obiad na dziś mamy zamówiony, a herbatę to sam potrafię zrobić. Zapraszam do domu!

    Goście ruszyli w stronę schodów, jedynie pan Konrad ociągał się lekko, spoglądając na skrzydło z basenem.
    - To wszystko znajduje się za tamtymi wrotami? – zapytał.
    - Zgadza się – potwierdziłem. – Proponuję jednak byśmy szczegóły obejrzeli później, już od wewnątrz. Proszę! – gestem dłoni zachęciłem go do wejścia.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  3. #23

    Domyślnie

    Gości przywitała pani Helena, cała w skowronkach. Wesoło trajkotała już od chwili kiedy tylko ukazali się w drzwiach. Weszliśmy bowiem bezpośrednio od strony podjazdu.
    - Kiedy oglądałam tamten serial i to ukradkiem, w świetlicy domu wczasowego, w życiu się nie spodziewałam, że kiedyś będzie mi dane poznać panią osobiście! – wzdychała do pani Małgosi, wskazując jednocześnie szafę na palta panu Karolowi. – Że też udało mi się dożyć takiego dnia… Proszę, proszę! – zachęcała pozostałych, zachowując się niczym pani domu.

    Na początek przygotowała nam na rozgrzewkę aromatyczną herbatę z samowara z całym asortymentem słodkich dodatków, po czym bezceremonialnie zajęła miejsce za stołem i wciąż zadawała gościom pytania związane z filmem. Stawała się w ten sposób centralną postacią stołu, nawet mnie nie dopuszczając do słowa. Nic dziwnego, że po kilku minutach pan Karol zwyczajnie się pomylił.
    - Pyszne te konfitury! – pochwalił, spoglądając na Helenę.
    - Sama je robiłam, proszę się częstować! – zachęcała. – Zresztą, tu wszystko jest robione albo przeze mnie, albo na moje zamówienie. W zasadzie nie jadamy potraw z marketów.
    - Ale czasem pijemy – wtrąciłem. – Chociażby żubrówkę.
    - Żubrówkę w tym roku zrobiłam też sama, będzie można porównać – chwaliła się.

    - Widzę, że żona dba o pańskie podniebienie – śmiał się zachwycony pan Karol.
    - Żona? – zdziwiła się Helena. – Nie! Ja nie jestem żoną pana Tomasza. Ja tu tylko gotuję!
    - I jeszcze rządzę w tym domu, zapomniała pani dodać – uzupełniłem.
    - Niech pan nie opowiada bajek! – udawała urażoną. – Dałby pan sobą rządzić…
    - W ministerstwie nie daję takich praw nikomu, to prawda. Ale w domu nie mam innego wyjścia – rozłożyłem bezradnie dłonie.
    - Bajki pan opowiada! – powtórzyła lekceważącym tonem. – Nie ma takiej opcji! – oznajmiła, stosując popularną obecnie frazę.
    - Przypomnieć, jak mnie pani wypędziła z kuchni, kiedy położyłem na stole kostium kąpielowy Dorotki?
    - Bo kto to widział kłaść na kuchennym stole mokre majtki? Chociażby one były nawet zdjęte z Dorotki! – oświadczyła dumnie.

    Rozległ się gromki śmiech. Goście zdążyli się zorientować, że nasza sprzeczka nie jest niczym groźnym i żadnych konsekwencji ze sobą nie niesie. Ale hałas stłumił też wszelkie odgłosy i nie usłyszeliśmy, że do salonu weszły Dorotka i Agata. Dopiero kiedy podchodziły do nas, śmiech zamilkł.
    Wyglądały pięknie, a Dorotka wręcz cudownie. W wizytowych sukniach; Agata w nieco dłuższej, o barwie szmaragdowej, Dorotka zaś w mocno karminowej, tuż przed kolana.

    Pantofelki na wysokich obcasach wymuszały ten jej specyficzny „płynący” chód, a hormonalne, ciążowe zmiany, jeszcze dodawały świeżości. Do tego duże kolczyki, niewielki naszyjnik oraz tylko jeden, platynowy pierścionek. Dawny prezent ode mnie.
    Suknia nie odsłaniała niczego, miała niewielki dekolt, ale i tak spoglądając na żonę poczułem przypływ pożądania. Ech, objąć by ją teraz, popieścić i tak powoli zdejmować tę sukienkę…

    W nocy nie kochaliśmy się, wyjątkowo przecież, więc organizm reagował na nową okoliczność. Ciekawe czy moje kochanie ma pod spodem bieliznę. Lubiła mnie czasem zaskoczyć swoimi pomysłami. A może Agatę też do czegoś namówiła i szykuje się nam na wieczór niecodzienny seansik, kiedy goście już sobie pojadą? Nie miałbym nic przeciwko temu…

    Tym razem wyraźnie oznajmiałem przy prezentacji, że to Dorotka jest moją żoną, kiedy natomiast miałem przedstawić Agatę, nieoczekiwanie wyręczył mnie pan Konrad.
    - Poznaję! – oznajmił, witając się z nią. – To pani była z tymi dwoma dżentelmenami kiedy przyjechaliśmy, prawda?
    - Tak, to prawda – przyznała Agata. – Ma pan świetny wzrok.
    - To nie wzrok – uśmiechnął się, wciąż ściskając jej dłoń. – Rysów pani twarzy nie miałem szansy ujrzeć, ale mam oko zawodowca w śledzeniu ruchów. Nawet w sukni porusza się pani podobnie, czyli energicznie i zdecydowanie. Powiedziałbym, że tak trochę po wojskowemu.
    - Coś w tym jest – przyznała Agata, ale nie uznała za stosowne kontynuowania wyjaśnień, więc i ja się nie wychylałem. Przecież nie muszą wiedzieć kim jest Agata. Nawet było mi to na rękę, że przedstawiała się sama.

    Po krótkim zamieszaniu mogliśmy spokojnie zająć swoje miejsca, ale niemal od razu Dorotka wpisała się w mój spór z Heleną. Sam go zresztą sprowokowałem.
    - Ślicznie wyglądasz! – pochwaliłem, kiedy zajęła krzesło obok mnie.
    - Dziękuję! – odparła kwaśno, rozglądając się po stole. – Nie musisz się jednak przymilać, podpadłeś mi dzisiaj.
    - Ja? – zawołałem zdumiony. – A czymże to? Jakim cudem?
    - Nie udaj, że nie wiesz! – kontynuowała, zupełnie na mnie nie patrząc. Przez cały czas lustrowała stół, jakby była z czegoś niezadowolona. Po kilku sekundach podniosła się z krzesła, zabierając swoją filiżankę.
    - Co się stało? – Helena również się podniosła.

    - Nic się nie stało – odparła łagodnie. – Zrobię sobie jedynie zieloną herbatę.
    - Panienko! – Helena podniosła nieco głos i zabrała jej filiżankę z rąk. – Poradzę sobie sama i herbatę też przyniosę!
    - Dobrze już, dobrze… – Dorotka uniosła dłonie w geście rezygnacji, po czym potulnie usiadła za stołem.
    - Macie państwo koronny dowód w temacie kto w tym domu rządzi – roześmiałem się.
    - A co, państwo mieli wątpliwości? – zwróciła się do mnie z uśmiechem.
    - Pani Helena początkowo się nie przyznawała – wyjaśniłem.

    - Pani Helena może wszystko udawać, ale prawda jest taka, że bez niej byłoby nam bardzo, bardzo trudno żyć – wyznała. – Prawda, pani Heleno? – zapytała, kiedy wywołana stawiała przed nią filiżankę z herbatą.
    - Panienko, proszę mi nie kadzić! – odparła niby hardo, po czym zajęła miejsce za stołem.
    - Panienko w drugiej ciąży i z trzecim mężem, zapomniała pani dodać – roześmiała się Dorotka.
    - A tam… takie… – Helena nie dokończyła, krzywiąc się z przekąsem. Temat rozmowy wyraźnie jej nie odpowiadał.

    - Prawdę powiedziawszy, bardziej uwierzyłbym w pani panieństwo niż status dojrzałej matrony – stwierdził autorytatywnie pan Konrad. – A jeśli chodzi na przykład o film, śmiało mogłaby pani grać takie role i z tego co widzę, kamera chyba panią lubi, prawda?
    - Nie wiem – Dorotka się uśmiechnęła. – Jak dotychczas tylko Tomkowi pozwalałam się filmować, więc jest to inna sytuacja.
    - Nigdy pani nie miała takich propozycji? – nie dowierzał.
    - Tego nie powiedziałam! – roześmiała się na głos. – Ale proponuję zmianę tematu, gdyż nie chciałabym zdominować spotkania, które nie jest moim pomysłem. Macie państwo ważne sprawy do omówienia… – spojrzała w stronę kuchni.

    Zrozumiałem. Białorusinki krzątały się na zapleczu leniwie, a to oznaczało, że obiadu jeszcze nie przywieziono. A jak przywiozą, to i tak co najmniej kwadrans zajmą im przygotowania do podania.
    - Mamy jeszcze chwilę czasu, proponowałbym więc aby obejrzeć teraz sam basen, a także pomieszczenia przylegające. Łatwiej będzie nam rozmawiać o szczegółach. Co państwo o tym myślicie?
    - Uważam, że to dobry pomysł – zgodził się pan Karol. – Basen jak basen, wszyscy wiemy jak może wyglądać, ale to współczesne wyposażenie w towarzyszącą mu technikę jest dla mnie na przykład czarną magią.
    - Też nie jestem wielkim specem – roześmiałem się – ale coś tam wiem. W szczegółach korzystamy jednak ze specjalistów, inaczej się nie da.
    - To w dzisiejszych czasach zwyczajne – pani Ewa podniosła się z krzesła. – Z komputerów korzystają ludzie nie mający żadnego pojęcia o ich budowie, a więc ma pan rację. Da się.
    - Zapraszamy więc! – Dorotka postanowiła pełnić rolę przewodnika.

    W okolicach basenu zabawiliśmy niemal z pół godziny i trwałoby to jeszcze dłużej, ale dostaliśmy sygnał, że obiad może wystygnąć, musieliśmy więc wracać. Gości interesowało niemal wszystko. Instalacje filtracji i dezynfekcji wody, ogrzewanie, letnie składanie ścian, ich uszczelnianie zimą, pomieszczenia towarzyszące, siłownia, solarium, przebieralnia, dosłownie każda napotkana rzecz. Pytano też o materiały do budowy, no i o koszty.
    Swobodna wymiana zdań w dość nietypowym otoczeniu ośmielała wszystkich, a tematy jakie poruszaliśmy były coraz frywolniejsze. W pewnej chwili pani Małgosia przykucnęła nad brzegiem basenu i na chwilę zanurzyła dłoń w wodzie. Nie było to trudne, woda sięgała niemal do jego krawędzi.
    - Ciepła! – nie kryła zaskoczenia. – I pomyśleć, że tuż za ścianą jest zimno i mglisto.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  4. #24

    Domyślnie

    - Może się pani wykąpać – zaproponowała jej Dorotka. – W szafce przebieralni są stroje, na pewno dobierze pani coś dla siebie. Wszystkie są nowe, jeszcze z metkami. Dla panów również coś się znajdzie – spojrzała na podchodzącego pana Karola.
    - Chyba innym razem, raczej nie jesteśmy do tego przygotowani – odparła pani Małgorzata z powagą.
    - Tu jest takie miejsce, że gdyby człowiek był młodszy, to można by było robić imprezy w amerykańskim stylu, prawda Konrad? – pan Karol chyba miał kosmate myśli, ale nadział się na niespodziewaną minę.

    - Amerykańskie party są przegadane – oświadczyła nagle pani Helena. – Mogli by się u nas uczyć… – spojrzała w sufit z niewinną miną.
    - Co też pani powie? – zdziwiła się Dorotka. – U nas w domu? Jakieś bezeceństwa ma pani na myśli?
    - A czy ja coś mówiłam? – Helena zrobiła minę niczym aktorka kabaretowa.
    - Czy gdyby zaistniała potrzeba skorzystania filmowo z takiej scenerii, wyraziłaby pani na to zgodę? – zapytał Dorotkę pan Konrad. – Chodzi mi o plan filmowy, o użyczenie obiektu na kilka dni zdjęciowych.
    - W takich i podobnych sprawach decyzje podejmuje mój mąż, oraz pani Helena. Ja się w to nie mieszam.
    - Ale to pani jest właścicielem tego domu, tak?
    - Owszem, jestem. Ale o wszelkich bytowych sprawach domowych ostateczną decyzję podejmuje mąż, dlatego bez jego zgody nic takiego nie może się wydarzyć.

    - Więc co pan o tym myśli? – zwrócił się do mnie.
    - Nic – odparłem spokojnie. – Musiałbym znać więcej szczegółów, by w ogóle taką kwestię rozważać.
    - Stawki za takie wypożyczenie są dość atrakcyjne – zachęcał.
    - To nie jest dla nas żadnym argumentem – zastopowała go Dorotka. – Nie traćmy więc czasu nadaremnie, na razie nic takiego nie wchodzi w grę. Proszę nam lepiej powiedzieć, czy w polskim filmie większość damskich karier rozwija się przez łóżko, czy są to jedynie plotki?

    Pan Konrad zaśmiał się nieco ironicznie, tak jakby zbierał myśli i potrzebował trochę czasu, aby się zastanowić ile może nam powiedzieć.
    - Przecież gdybym pani słowa potwierdził, obecne tu panie miałyby święte prawo obrazić się na mnie. Ich talenty są niepodważalne, nie musiały więc z nikim sypiać dla otrzymania roli. A z kim robiły to dla przyjemności, tego nie wiem. Na planie filmowym spotykaliśmy się nie tak znów często.
    - Ale tak ogólnie, to jest częste zjawisko w branży? – dociekałem.
    - Jak to w życiu bywa – przyznał. – Przecież i poza filmem nawet zwykłe posady uzyskuje się poprzez łóżko. Afery polityków najlepiej o tym świadczą. Pani nigdy nie spotkała się z podobnymi propozycjami?
    - Kiedyś owszem, ale to było kilkanaście lat temu, a teraz… – nagle roześmiała się na głos. – Jedynie Tomek odważał się składać mi w pracy podobne propozycje.

    - Pan minister był wtedy pani przełożonym?
    - Nie… – Dorotka wciąż się śmiała. – Było na odwrót, czyli był moim podwładnym.
    Pan Konrad zrobił wielkie oczy. – I żaden przełożony nie próbował warunkować awansu, premii albo chociażby dobrej opinii od uległości… powiedzmy intymnej?
    - Nie. Ja po prostu nie mam tutaj żadnych konkretnych przełożonych – wyjaśniła. – Podwładni natomiast wiedzą czym to by się skończyło i dlatego nawet nie próbują.
    - Ale pan minister spróbował! – zauważył.
    - Tak, ale wtedy byliśmy już małżeństwem.
    - Ach, teraz rozumiem – zgodził się. – Taki rodzaj zabawy dla urozmaicenia?
    - Mniej więcej – zgodziła się. – W pracy jednak nie mam czasu na takie zabawy i nic z tego nie wyszło.
    Nie była to prawda, ale wolałem niczego nie prostować.

    W salonie porzuciliśmy tematy biznesowo-oficjalne i ponownie zagościł polski film oraz wspomnienia z dawnych lat. A wszystko zaczęło się od niewinnego aperitifu. Chciałem aby wszyscy wypili z nami symboliczny kieliszek szampana, pan Konrad jednak odmówił. Podobnie zresztą jak i Agata. Przyczyna była prozaiczna, byli dzisiaj kierowcami.
    - A jeśli zapewnię państwu powrót oraz odstawienie samochodu na wskazane miejsce to skorzysta pan z oferty? – zapytałem.
    - Czemu nie? – odparł swobodnie, pewnie nie wierząc w propozycję.
    - A więc uzgadniamy, obowiązek transportu powrotnego dla państwa, a także samochodu biorę na siebie. – stwierdziłem.
    - Jak pan to zrobi? – zapytała pani Ewa.
    - Zwyczajnie – wzruszyłem ramionami. – Mam znajomych taksówkarzy.
    - A ja? – zgłosiła się Agata.
    - Ciebie też to dotyczy! – uśmiechnąłem się do niej.
    - W porządku, lubię szampana – odpowiedziała podobnie. – Poproszę zatem.

    Jak dotąd nie wtrącała się zbytnio w nasze rozmowy, pozostając nieco z boku, ale wkrótce nadarzyła się okazja i Agata popisała się wiedzą o kręceniu filmu. Okazało się, że kilka lat temu, kiedy jeszcze służyła w Bieszczadach, kręcono jakiś film historyczny i tam statystowała w roli jeźdźca.
    - Pani jeździ konno? Gdzie? – zainteresował się pan Karol.
    - A cóż w tym dziwnego? – odpowiedziała pytaniem. Chciała jeszcze coś dodać, jednak mimo że podawano już obiad, chłopcy jej nie pozwolili.
    - Ciocia uczy nas jeździć na takich małych koniach – entuzjastycznym głosem pochwalił się Piotruś. – One są już nasze. Te konie, znaczy się.
    - I na quadach jeździmy – dodał Pawełek.
    - A z tatusiem jeszcze na go-kartach – przekrzykiwali się wzajemnie.
    - Panowie! – Dorotka podniosła nieco głos by ich uspokoić. Chłopcy przeprosili, po czym umilkli.

    - Gdzie w Warszawie można pojeździć konno? – pytały panie.
    - W Warszawie nie jeździmy, nie ma na to czasu – westchnęła Agata. – Natomiast w weekendy na Mazurach. Świetna stadnina i coraz więcej tras wycieczkowych w okolicy.
    - Oj, dla nas Mazury dzisiaj to już by była wyprawa – wtrąciła pani Ewa. – Dwadzieścia kilometrów to jak dawniej dwieście. Aż się wierzyć nie chce…
    - Zbytek skromności – Helena nie kryła sceptycyzmu. – Też jestem z tego pokolenia, a przecież jadę z państwem na Mazury w zasadzie zawsze. A poza tym pan Tomasz robi czasem weekendowe wyprawy rodzinne w Bieszczady. Da się to wszystko przeżyć.
    - Macie państwo jakieś konkretne miejsce na Mazurach, czy zatrzymujecie się tak różnie, w miejscach które się spodobają?
    - Mamy stałe lokum nad takim niewielkim jeziorem – wyjaśniła Dorotka. – Inaczej nie wyobrażam sobie wyjazdów z rodziną, to byłoby zbyt skomplikowane. A stamtąd możemy już robić sobie wycieczki po całej okolicy. Zresztą, tam poznaliśmy się kiedyś z Tomkiem…

    - A teraz mi dokuczasz, że ci podpadłem – przypomniałem jej wstęp.
    - Właśnie! – zaśmiała się. – Dobrze, że mi przypomniałeś, bo mogłabym ci to nieopatrznie darować.
    - Więc uświadom mnie czym zgrzeszyłem, bo jakoś nie kojarzę.
    - A kto mnie zostawił rano samą jedną? Poszedłeś sobie zadowolony, a ja marzłam! Nie daruję ci tego!
    Goście spojrzeli na nas, potem na siebie, na Agatę i zaczęli robić dziwne miny.
    - Kochanie… – przestałem na chwilę jeść. – Czy nie ty sama wypędziłaś mnie z sypialni i powiedziałaś, że chcesz zostać sama?

    - Chcesz mnie pozbawić prawa późniejszej zmiany zdania? – wydęła dumnie wargi. Przy stole rozległy się stłumione chichoty.
    - Mam wrażenie, że pan minister będzie dzisiaj spał sam – pani Ewa roześmiała się już głośno.
    - A niby dlaczego? – głos Dorotki protestował. – Skoro on jest winien, to ja mam karać za to siebie? I znowu marznąć przez całą noc? O nie! Tak dobrze miał nie będzie! Taka opcja absolutnie nie jest przewidziana. Wręcz odwrotnie!
    Agata śmiała się na cały głos. – Oj, Tomek! Kobieta przy nadziei zmienną jest, nie wolno ci o tym zapominać.
    - Właśnie! – potwierdziła Dorotka. – Zamiast zaglądnąć od czasu do czasu, okryć mnie, przytulić, pocałować, to poszedł gdzieś się włóczyć.
    - Nie chciałem cię budzić – próbowałem wyjaśniać.

    - Pogarszasz tylko sprawę! – uprzedziła mnie wesoło Agata.
    - Pozwólmy gościom teraz spokojnie jeść i rozmawiać nie o nas – zaproponowała Dorotka, spoglądając na mnie zimno. Tyle że diabliki w jej oczach podśmiewały się bardzo wesoło. – Policzymy się później, nie zapomnę o tym.
    - Właściwie to nie wiem czy mnie straszysz czy obiecujesz?
    - Nazywaj to sobie jak chcesz, ale teraz na tym koniec. Do tematu wrócimy wieczorem.
    - Ja go w ogóle nie zaczynałem, ale chętnie napiłbym się z tobą szampana.
    - Czemu nie, pod warunkiem że mój szampan będzie sokiem jabłkowym.
    - Proszę bardzo! – napełniłem jej kieliszek sokiem.

    Przez kilka minut jedliśmy niespiesznie, słuchając różnych anegdotek z planu filmowego. Przy stole panował lekki gwar, stworzyły się nawet dwie grupki, gdyż pani Ewa wypytywała Helenę o jakieś tajniki kulinarne, ale robiły to na tyle cicho, że nikomu nie przeszkadzały. Nagle powstała kolejna grupa, gdyż chłopcy o czymś sobie przypomnieli i spróbowali nas zainteresować swoimi problemami. Na szczęście Dorotka uciszyła ich jednym, gniewnym spojrzeniem. Zapadła chwilowa cisza, a wtedy zachęciłem gestem kelnera by wszystkim uzupełnił zawartość kieliszków. Miałem zamiar wznieść toast za powodzenie naszej współpracy.

    - Cholera jasna! – głos Agaty rozległ się donośnie niczym karabinowy wystrzał. – Szlag by to nie trafił! Już się najadłam i napiłam! – warczała gniewnie. Wszyscy znieruchomieli, wlepiając w nią wzrok.
    - Co się stało? – Dorotka miała głos zimny jak stal. Ten wyskok zupełnie jej się nie spodobał.
    Agata jednak niewiele się przejęła jej słowami, a w odpowiedzi wskazała ruchem brody wyjście na podjazd. Do drzwi zbliżał się mężczyzna w mundurze.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  5. #25

    Domyślnie

    Przeprosiłem wszystkich i wstałem zanim nacisnął dzwonek. A kiedy otwarłem drzwi, żołnierz zasalutował, po czym zwyczajnie się odezwał.
    - Dzień dobry! Porucznik Aleksander Waszek, Straż Graniczna! – przedstawił się. – Proszę pana, pani pułkownik Agata Romaniuk podała ten adres jako miejsce swojego weekendowego pobytu. Czy jest tutaj obecna? Czy mógłbym się z nią skontaktować?
    - Rozumiem, że pan służbowo?
    - Tak jest!
    - Proszę wejść – otwarłem mu drzwi i puściłem przodem.

    Porucznik już na drugim metrze znów strzelił obcasami, zasalutował, po czym w pozycji na baczność powitał ogólnie zebranych. Odpowiedziało mu kilka nakładających się na siebie pomruków i… zapadła cisza, która go zdezorientowała. Zauważał chyba kilka nieznanych osób. Niepewny co ma teraz zrobić spojrzał w moją stronę, a wtedy Agata nie wytrzymała.
    - Spocznij, poruczniku! – rozległ się jej ostry głos. Przybyły drgnął jakby raził go prąd, odruchowo ponownie przybrał postawę zasadniczą zadzierając brodę, ale w ułamku sekundy jego mózg zareagował na rozkaz, rozluźnił więc sylwetkę, spoglądając w stronę stołu.

    - Mnie szukacie? – zapytała Agata.
    Na twarzy oficera odbiło się zdumienie. Najwyraźniej nigdy w życiu nie widział Agaty w eleganckiej sukni, z naszyjnikiem i klipsami w uszach. Jego wahanie trwało jednak ułamek sekundy.
    - Tak jest, pani pułkownik! – ponownie wyprężył się jak struna, strzelając obcasami. – Z polecenia pana generała Daniluka.
    - Spocznij, powiedziałam. Mówcie!

    - Pani pułkownik! Wiadomość do pani rąk własnych! – podszedł do stołu i wręczył jej niewielki, sklejony lub spięty pakiecik, a następnie wycofał się na poprzednie miejsce. Agata obejrzała stempel, po czym rozerwała kartkę i przejechała wzrokiem tekst. Musiał być krótki, chyba tylko dwie, trzy linijki, gdyż niedługo to trwało.
    - Zaczekajcie na mnie – poleciła. – Pojadę z wami, muszę się tylko przebrać.
    - Tak jest! – znów stanął na baczność. – Pani pułkownik, proszę o pozwolenie odejścia.
    - Idźcie już, idźcie.

    Porucznik tym razem skinął głową po czym obrzucił nas wzrokiem.
    - Przepraszam państwa za najście i przeszkadzanie, ale taki otrzymałem rozkaz.
    - Nikt nie ma do pana pretensji – odezwałem się pojednawczo i wstałem, podchodząc ku niemu.
    - Dziękuję panu za pomoc! – to już skierował wyłącznie pod moim adresem.
    - Luzik! – wyciągnąłem dłoń. – Każda służba ma swoje prawa, a my nie mamy zamiaru dyskutować z żadnymi obowiązkami. Wszystkiego dobrego w przyszłości!
    Podziękował skinieniem głowy, uścisnął moją dłoń w milczeniu, znów zasalutował, po czym zrobił regularny w tył zwrot i wyszedł.

    - Co to było? – zapytała Dorotka. – Będzie jakaś wojna?
    - Ty się ze mnie nie naigrawaj – Agata nie miała już ochoty do żartów. – Muszę jechać, niestety. Tomek, odpowiadasz głową za dostarczenie mi do rana samochodu. A teraz, skoro dzisiaj już piłam, to wypijmy jeszcze. Za powodzenie państwa wspólnych zamiarów!
    Opróżniliśmy kieliszki po czym Agata i Dorotka wyszły z salonu.

    - Ta pani jest pułkownikiem? – w oczach pani Małgorzaty widziałem niedowierzanie.
    - Dokładniej podpułkownikiem – wyjaśniłem. – Straży Granicznej.
    - W komendzie głównej? – dociekał pan Konrad.
    - Tak. Jest rzecznikiem komendanta głównego – wyjaśniłem. – A generał Daniluk jest jego zastępcą. Pewnie przejął dzisiaj dowodzenie formacją i na granicy wydarzyło się coś, co przekracza kompetencje dyżurnych albo i jego samego, stąd rozkaz dostarczenia natychmiast rzecznika żywego lub umarłego – zachichotałem.

    - Dlaczego pan z tego żartuje? – zapytała pani Ewa.
    - Przepraszam i proszę o wybaczenie – śmiałem się. – To jest trochę dziwne dla osób z zewnątrz, ale na tym szczeblu nagłe wzywanie pracowników z urlopu lub dni wolnych, bez znaczenia czy chodzi o cywilów, czy umundurowanych, zawsze oznacza porażkę szefostwa. I to niezależnie od kontekstu. Jedyną naprawdę usprawiedliwioną podstawą takiej decyzji bywa wybuch wulkanu, trzęsienie ziemi, albo jakaś wojna. Może być nawet bez wypowiedzenia. Tylko taka rzeczywista wojna, a nie najazd na kraj grupy pijanych turystów z jednego zagranicznego auta. Dlatego nie dziwię się irytacji Agatki, to jest… znaczy… pani pułkownik. Jeśli ktoś w jej pionie przesadził z nadgorliwością, to jutro dostanie po uszach i to mocno, tego jestem pewien. Ale cóż, tak to wszystko na naszej górze wygląda – wzruszyłem ramionami.
    - Co oznaczają pana ostanie słowa? – zapytał pan Konrad.
    - Nic specjalnego – wzruszyłem ramionami. – To są jedynie takie moje… powiedzmy przeświadczenia czy też przekonania, gdyż szczegółów działalności dowództwa Straży Granicznej nie znam. Znam tylko różne takie niuanse na wysokich szczeblach władzy.

    Dalszą rozmowę przerwał nam powrót Dorotki, która niby w nic się nie angażując, wciąż odciskała jakoś piętno na całej sytuacji, samą swoja obecnością. Tym razem odznaczyło się to ogólnym milczeniem. Nikt nie próbował poruszać jakiegokolwiek poważnego tematu i w sumie główne dania na tym się zakończyły. A właściwą rozmowę przeprowadziliśmy dopiero w saloniku przy basenie, gdzie podano poobiednią kawę i deser.

    Właściwie to goście wybrali ten wariant, mogliśmy przecież kontynuować rozmowę w salonie. Byłoby nawet łatwiej i prościej. A może chcieli rozmawiać z nami bez Heleny, która angażowała ich zbyt mocno? Dzieci przecież z ulgą pobiegły do siebie od razu po obiedzie, dla nich całe to towarzystwo było zbyt nudne. Może też wcześniejszy pobyt przy basenie, to wszystko co oglądali tam tuż po przyjeździe, jakieś piętno na ich wyobrażeniach odcisnęło, bo pierwsze napomknienie o możliwości przeniesienia się z deserem w inne rejony, od razu zostało przyjęte z dużym i zgodnym entuzjazmem. Może chcieli ujrzeć wszystko jeszcze raz, może zapytać o szczegóły? Nie wiem, ale rozumiałem sytuację.

    Według moich wyobrażeń powinni nawet utrwalić sobie własne pomysły na to, co chcieliby przy swoim basenie mieć sami dla siebie, czy też swoich podopiecznych. Przecież po to ich zaprosiłem, by zechcieli mieć jeszcze więcej niż mieliśmy tutaj my. Czasy się zmieniają, a zastosowana u nas technika miała już kilka lat. Może wymyślono teraz coś lepszego?

    Nikt nam już nie przeszkadzał, dlatego narada miała konkretny charakter. Wprawdzie obecność panów, których przecież nie było przy uzgodnieniach w ministerstwie, zmusiła mnie do przedstawienia całego projektu od początku, ale było to podsumowanie korzystne dla wszystkich, gdyż cała tematyka w ciągu kilku dni od rozmowy z paniami została wzbogacona o wiele organizacyjnych szczegółów wynikłych z burzy mózgów w resorcie, o efekt moich własnych przemyśleń, a także wyniki wieczornych rozmów z Dorotką. Wiele spraw zostało już dopracowanych i uściślonych.
    Najważniejsze zaś dla mnie było to, że nie miałem zamiaru pozostawiać im jakichkolwiek wątpliwości co do tego, kto będzie nad tym wszystkim trzymał pieczę i do kogo będą należały decyzje. Nie mogłem się wahać.

    Prawnicy w resorcie uświadomili mi, że wszedłem na bardzo cienką groblę, z której łatwo jest spaść. Temat i cel działania owszem, były atrakcyjne. Tu mogłem liczyć wstępnie na tak zwaną opinię publiczną. Ale do czasu. Ten kto późniejszy cykl inwestycyjny przebrnie bez poślizgu zyska wiele. Jednak równie łatwo będzie można w tym okresie spaść z tego cokołu, kiedy padnie hasło wykorzystywania państwowych funduszy dla prywatnych zachcianek elity, a złośliwe media to podchwycą. I nie była to sytuacja nierealna, z czego zdawałem sobie sprawę wcale nie najgorzej.

    W dodatku, taki scenariusz zupełnie nie zależał ode mnie, ani rzeczywistości przeze mnie kreowanej. To wszystko było związane bardziej z ogólnymi nastrojami w społeczeństwie, nie z resortem rozwoju, ani z moją osobą. Owszem, początkowo niby miałem przydawać punktów rządowi, ale z czasem, kiedy opinia zacznie wytaczać działa przeciwko mnie, żaden rząd, żaden premier ani nikt inny, piersią mnie nie zasłoni i polegnę jak wielu przede mną. Politycznie oczywiście.
    Na razie jednak miałem się dobrze i pomysł budowy basenu dla emerytowanych artystów zwyczajnie mnie rajcował. Czułem się nadzwyczajnie w roli świętego Mikołaja z wielkimi możliwościami i nie zamierzałem zostać skąpcem. A co! Raz się żyje! Nie mam możliwości wywarcia piętna w wielkiej historii, to chociaż ten mały przyczynek w dziejach znanych artystów, zapisze się w annałach. O nich wspomina się wcale nie rzadko, więc może i ja ogrzeję się odrobinę w blasku ich chwały. Jako ktoś, kto wykazał zrozumienie dla zwyczajnych, ludzkich potrzeb u schyłku ich życiowych dokonań.

    - Tak to się wszystko ma ogólnie i w początkowej fazie – podsumowałem swoją relację. – Teraz tylko, jak już wspominałem paniom w trakcie naszego wcześniejszego spotkania, pozostaje kwestia inwestycyjnego wkładu własnego stowarzyszenia. Zdając sobie sprawę z tego, że wymagana kwota minimalna jest dla was poważna, co zresztą panie sygnalizowały, ponawiam państwu ofertę przeniesienia konta do banku, w którym pracuje moja żona. Co państwo o tym myślicie?
    - Oferta jak oferta – odezwała się pani Ewa. – Wspomniałam w naszym banku, że możemy mieć lepsze warunki, ale pani z którą rozmawiałam tylko się roześmiała. Dlatego proszę, na jaką ofertę możemy liczyć?
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  6. #26

    Domyślnie

    - A z jakich bonusów korzystacie państwo w tej chwili? – Dorotka nie okazywała zbyt wielkiego entuzjazmu, albo tak mi się tylko wydawało. – Proszę przedstawić obecne warunki.
    - Proszę pani! – wtrącił pan Karol. – Powiedzmy, że mamy to co mamy. Ważniejsze jest to co pani może nam zaoferować.
    - Niech panu będzie – Dorotka westchnęła wręcz obojętnie. – Oferuję oprocentowane konto z całkowicie bezpłatną obsługą. Koszty operacyjne bank będzie pokrywał z własnego funduszu reklamowego. Wysokość oprocentowania rachunku podam po zapoznaniu się z wielkością waszych miesięcznych przepływów finansowych. Rewelacyjna nie będzie, to oczywiste, ale tak samo nie przyniesie wam straty. Oczywiście, zastrzegam sobie możliwość nagłośnienia takiej opcji w celach marketingowych. Bank ma w tym doświadczenie, gdyż na takich samych zasadach prowadzimy już konta kilkunastu fundacji. Bierzemy również czynny udział w ich akcjach promocyjnych, wzbogacając stany ich kont o różne wpłaty. Nie będę tutaj opowiadała o szczegółach, szkoda czasu, wszystko znajdziecie państwo w materiałach promocyjnych które dla wszystkich przygotowałam.

    - Czyli jak? Nie rozumiem… – pani Małgosia wyglądała na zdezorientowaną. – Co mamy w takim razie zrobić?
    - Ależ to bardzo proste! – Dorotka przestała bawić się w Wersal. – Osoby upoważnione do reprezentowania stowarzyszenia przyjeżdżają do nas powiedzmy… we środę. Spotykamy się wtedy, państwo podpisujecie odpowiednie upoważnienia, a potem to już działam ja i nasi specjaliści. Sami zajmiemy się wystąpieniem do waszego dotychczasowego banku o przekazanie konta wraz z całą jego historią. Poza wizytą u nas nie musicie nigdzie chodzić, nigdzie jeździć, ani z niczego się tłumaczyć.
    - A czy to jest pewne? Czy nikt nie zakwestionuje pani decyzji? – wątpił pan Karol.

    Dorotka wzruszyła ramionami.
    - Jeśli nie będzie trzęsienia ziemi to udzielam gwarancji. Na sto procent. Pan wybaczy, ale nie mam zwyczaju pozwalać na to, aby ktoś wchodził mi na głowę. Poza tym… – roześmiała się – chyba pan się nie orientuje, że w tej branży wracają dawne, nieco już zapomniane zwyczaje, kiedy to słowo bankiera stało wyżej niż wszelkie gwarancje. Otóż jest taki rynek finansowy, gdzie transakcji dokonuje się na słowo, a obroty na nim idą w miliardy dolarów. Wprawdzie słowo w tym przypadku jest już elektroniczne, ale to wciąż tylko słowo. Oszukać można tam tylko raz, wtedy traci się twarz, co w tej branży oznacza co najmniej śmierć cywilną, że o innych wariantach odpowiedzialności, również karnej, nie wspomnę.

    - Pani w nim uczestniczy?
    - Tak, tyle że ja jestem jednym z jego drobniejszych uczestników. Na bardziej poważne zaangażowanie na razie nie mam czasu. Może kiedyś. Tym niemniej przywykłam nigdy nikomu nie udzielać obietnic bez pokrycia. Proszę mieć to na uwadze.
    - W porządku, a dlaczego nie możemy spotkać się jutro, lecz dopiero we środę? – dociekał pan Konrad.
    - Poniedziałek jest dniem wewnętrznym. Bank zajmuje się analizą sytuacji na rynkach po weekendzie. Odbywają się wszelkiej maści nasiadówki, dlatego wykrojenie chwili czasu na spotkanie zewnętrzne w takim dniu jest mało realne. Zwyczajnie, nie mam na to czasu. Natomiast we wtorek mam egzaminy na uczelni i w banku będę bardzo krótko.

    - O! Pani się jeszcze uczy? – zaciekawił się pan Konrad. – A można wiedzieć co pani studiuje?
    - Wszyscy uczymy się przez całe życie – odparła Dorotka pogodnie. – Natomiast co ja studiuję? Odpowiem panu tak. Tematem moich zainteresowań jest giełdowa codzienność połączona z zagadnieniami strategii bankowej, a to wszystko przekładane na żywot bieżący inwestora, nie tylko na rynku akcji czy też instrumentów pochodnych.
    Pan Konrad uniósł brwi i potrząsnął głową niczym bokser po prawym prostym.

    - Pani aby sobie ze mnie nie żartuje?
    - Dlaczego miałabym to robić? Pan zapytał, a ja odpowiedziałam. Zgodnie z prawdą!
    - Sęk w tym, że chyba nie ma takich studiów.
    - Ooo… Skąd pan to wie? – Dorotka się zaśmiała. – Jest pan w błędzie. Zapraszam w takim razie we wtorek, na godzinę dziesiątą trzydzieści. Akademia Bankowa, budynek C, sala numer czterysta sześćdziesiąt trzy. Egzaminy są jawne, każdy może się przysłuchiwać. Może pan nawet zaprosić swoich kolegów i znajomych.
    - Pani będzie zdawała egzamin? Cudownie! Na pewno będę i to z kamerą! Zjawimy się całą ekipą reporterską.

    - Zaraz, zaraz, to tak nie działa! – Dorotka zaprotestowała. – Możliwość przysłuchiwania się, absolutnie nie oznacza zgody na zapisywanie obrazu czy dźwięku. Do tego trzeba uzyskać zgodę dziekana. Innej opcji nie ma. A po drugie… – zawiesiła na chwilę głos, wpatrując się w swego rozmówcę. – Pan chyba czegoś nie zrozumiał. To nie ja zdaję egzamin. Jestem jednak promotorką prac dyplomantów, dlatego uczestniczę w ich egzaminie.
    Jest to w końcu tak samo weryfikacja moich kwalifikacji pedagogicznych i nie będę ukrywała, że zależy mi na ich dobrym wyniku, czyli dobrej ocenie koleżanek i kolegów z wydziału dla mojej osoby. Bo chyba nie jest żadną tajemnicą, iż środowisko naukowe jednolite nie jest.
    - Jak każde inne – wpadła jej w słowo pani Ewa.

    - Prawda? – stwierdziła Dorotka retorycznie – Tym bardziej, że jestem przypadkiem dość nietypowym. Zostałam zatrudniona w Akademii Bankowej na stanowisku profesorskim, chociaż formalnie uzyskałam jedynie stopień naukowy doktora. Wprawdzie stało się to w Yale University, uczelni o ogromnej renomie, ale mimo wszystko, wiele osób kłuje to w oczy niezmiernie… – westchnęła. – Zostawmy jednak, proszę, moje prywatne sprawy. Nie po to państwa zaprosiliśmy.
    - Przepraszam… mnie jednak… – pan Konrad coś chciał powiedzieć, jednak zamilkł nagle i przez chwilę mełł w ustach jakieś słowa. – Pani wybaczy, te wszystkie informacje bardzo mnie zaciekawiły. To nie jest codzienna sprawa.
    - W jakim sensie? Co pan ma na myśli? – zaniepokoiłem się.

    - Przepraszam, panie ministrze – pomagał sobie gestykulacją rąk. Z jego zachowania wynikało, że jakiś zupełnie nie przygotowany wcześniej pomysł materializował się w jego głowie. – Ale…
    - Wyduś to wreszcie z siebie! – zachęciła go pani Małgorzata.
    - Zaraz, Małgosiu, bo to wygląda bardzo obiecująco… – stwierdził, po czym zwrócił się do Dorotki. – Proszę pani! Mój dawny uczeń, będący teraz już kolegą, zaczął realizować cykl reportaży o ludziach sukcesu. Nie aktorów, piosenkarzy czy podobnego gatunku celebrytów, ale ludzi z autentycznymi osiągnięciami w dziedzinach mało medialnych. Naukowców, sportowców niezbyt popularnych dyscyplin, biznesmenów, działaczy społecznych czy też samorządowych. Próbuje wydobyć na powierzchnię osoby nie będące panienkami, które nigdy nie rodziły, a wydają książki o pielęgnacji niemowląt, albo nagrały piosenkę na kaseciaku w jakiejś piwnicy i są promowane jako wielkie artystki. Czy też wyjechały na trzy dni do Tajlandii i wracając jako guru turystyki oraz kuchni azjatyckiej. Szlag nas trafia na współczesną bylejakość. Skoro jednak nie możemy się przebić do telewizji na bieżąco, próbujemy przynajmniej co nieco zarchiwizować.

    - Sami do tego doprowadziliście! – warknęła pani Ewa.
    - Wybacz Ewuniu, nie je kreowałem i nadal nie kreuję ani polityki różnorakich telewizji, ani portali plotkarskich. Dziadostwo nas ogarnia, jednak wierzę, że kiedyś to przeminie. Kiedyś powstanie nowa warstwa inteligencji która nie zgodzi się na królowanie bylejakości. Dlatego też zwracam się z prośbą do pani, do pani profesor o wyrażenie zgody na zapisanie obrazu tych wszystkich spraw o których teraz rozmawiamy. Z tego materiału mógłby powstać znakomity reportaż, przedstawiający zarówno starania naszego związku jak też i pana ministra. Pani profesor…
    - Pani prezes, mówiąc dokładniej… – przerwałem mu. – Tak na co dzień, żona jest przede wszystkim prezesem zarządu banku. To jest jej podstawowa praca i źródło dochodów. Natomiast wynagrodzenie z uczelni przekazuje…

    - Oj, oj, oj! – Dorotka zastopowała mnie energicznie. – Tomek! Nie rób mi tutaj promocji, nie lubię tego.
    - Starałem się tylko wyjaśnić…
    - Nie lubię tego! – powtórzyła dobitnie. – Na co przeznaczam zarobione pieniądze to też jest tylko moja sprawa. I od nikogo nie oczekuję za to oklasków.
    - Ale na kalendarzach chwalisz się wspomaganiem fundacji.
    - I wystarczy! – rzuciła groźnie. – Nie dbam o powszechną znajomość mojej osoby. Ci którzy słyszeć o mnie powinni, już mnie znają. A jeśli nie znają, to jest wyłącznie ich strata. Ja nie mam wrażenia życiowego niespełnienia. Przepraszam państwa! – spojrzała pokornym wzrokiem na gości. – Uniosłam się niepotrzebnie.

    - Pięknie pani wyglądała w tym zagniewaniu – kokietował pan Karol. – Zgaduję też, że kamera bardzo panią lubi, a ja mam wyćwiczone oko, może mi pani wierzyć.
    - To już mówił przed laty pewien bardzo doświadczony fotograf – zaśmiałem się sztucznie, próbując nie pokazać jak nie w smak mi była jej reprymenda. – Na podstawie samych zdjęć i to czysto amatorskich, bo sam je robiłem.
    - Wcale nie były takie dobre – odgryzła mi się.
    - Wiem o tym. On też mi tak powiedział – wciąż się śmiałem. – Ale to mnie, czyli temu biednemu fotografującemu wytknął błędy, a nie modelce. Modelka była według niego bez zarzutu.

    - Pani prezes, pani profesor! – wtrącił pan Konrad z miną, jakby w ogóle nie słyszał naszej rozmowy. – Apeluję do pani i bardzo proszę o wyrażenie zgody na realizację takiego zadania. Nie znam szczegółów pani życiorysu, mam jednak przeczucie, że to będzie fascynujące. Proszę mi uwierzyć, w tym filmowym gatunku mamy najlepszych fachowców na świecie! To są ludzie zgarniający najwyższe nagrody i wyznaczający wręcz współczesne światowe standardy w reportażu. Dlatego zapewniam, nic złego w związku z tym pani nie czeka.
    - Ależ ja się niczego nie boję – Dorotka uśmiechnęła się obojętnie i wzruszyła ramionami. – Od dawna wiem, że gdybym miała sylwetkę dostojnej matrony to moje słowa miałyby większą wagę w społeczeństwie oraz publicznej telewizji. Tym niemniej nie mam zamiaru dostosowywać się do takich oczekiwań. Niezbyt mnie one interesują.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  7. #27

    Domyślnie

    - I właśnie o to chodzi – podchwycił pan Konrad. – Pani jest osobą niepowtarzalną. To jest niesamowite! Ja to widzę i dlatego proszę, by pozwoliła pani zarejestrować te kilka charakterystycznych momentów ze swojego życia. Przecież nie będziemy państwu włazić do sypialni, nie o to chodzi. Nas będzie interesowało przede wszystkim życie zawodowe, pani praca i pani osiągnięcia. Życie rodzinne będzie jedynie skromnym dodatkiem, takim by wygładzić postrzeganie bohaterki. Przecież nie chciałaby pani występować jedynie w charakterze ostrej technokratki.

    - Ne wiem czy w ogóle chciałabym występować, a jeśli już, to raczej w charakterze… powiedziałabym że akademickim. Nauczanie coraz bardziej mi się podoba i kiedyś porzucę zarządzanie, aby zająć się wyłącznie badaniem tego zagadnienia w środowisku ekonomiki bankowej. Bardzo perspektywiczne i obiecujące badania prowadzą obecnie moi dyplomanci, mam nadzieję, że niedługo kogoś z tego grona wypromuję. Zasługują na to.
    - Kochanie! – przerwałem jej. – Ja byłbym za tym, byś wyraziła zgodę na filmowanie. Naprawdę jestem za!
    - I ty, Brutusie? – roześmiała się serdecznie, jakby przed chwilą nie było między nami różnicy zdań. – Tak uważasz?
    - Tak. Tak sądzę. I to bez egoistycznych, osobistych podtekstów. Naprawdę!
    - No wiesz co? Zastanowię się…

    Trochę trwało zanim doszliśmy do konsensusu. Po burzliwej wymianie zdań, Dorotka nie tylko przystała na obecność ekipy filmowej w banku, ale przyrzekła również lobbowanie u władz wydziałowych w sprawie zgody na filmowanie jej pracy w Akademii. Umówiła się też z panem Karolem, że jeśli autor da radę wszystko zorganizować, to może już w poniedziałek pojawić się z kamerą w banku. I lepiej niech nie czeka aż zmieni zdanie.
    To wszystko było wygłoszone tonem żartobliwym, nie miałem jednak wątpliwości, że była w tym momencie absolutnie poważna. Zgodnie z wyznawaną zasadą, którą im już wcześniej oznajmiła. Że słów na wiatr nie rzuca nigdy. Dostali jej zgodę na filmowanie dzięki mojemu wsparciu, chociaż uprzedzała ich, że sytuacja może się zmienić.
    No i zmieniła się zanim cały film powstał. Ale wtedy to już nie zależało od nikogo z nas...

    W sypialni, mimo że obydwoje byliśmy zmęczeni wydarzeniami dnia, Dorotka jakoś nie miała ochoty spać.
    - Nie wiem, czy dobrze zrobiłam godząc się na to filmowanie – próbowała zmobilizować mnie do rozmowy w sytuacji, kiedy oczy już mi się kleiły.
    - Bardzo dobrze! – zamruczałem. – Ja cię chce oglądać zawsze i w każdej sytuacji. Nagą w łóżku, dystyngowaną w pracy, czy też w roli pani profesor na uczelni. Słoneczko, ja chcę mieć taki film! Pomyśl o naszych dzieciach, o córeczce, którą obiecałaś nam urodzić. Zanim ona dorośnie i zrozumie świat, ten się już zmieni! Już nie będzie taki sam. Ale dzięki reportażowi będzie mogła wrócić do naszych czasów – przytuliłem ją i mocno uścisnąłem. – Chcę takiego reportażu o tobie – powtórzyłem.
    - Dobrze! – ucięła krótko, pocałowała mnie i oswobodziła się z uścisku. – Niech będzie, wygrałeś. Pozwolę im na to. A teraz powiedz mi jakie masz plany w pracy na ten tydzień.

    - Oj! – stękałem. – Takie trudne tematy o tej porze?
    - No wybacz, nie mieliśmy wcześniej czasu by porozmawiać.
    - Co prawda, to prawda – westchnąłem. – Słuchaj, we środę lecimy z Anką do Kopenhagi.
    - Prawda, zapomniałam już o tym – westchnęła.
    - No właśnie, zwariowany weekend… Nic to, we środę lecimy i we środę wracamy. Wizyta krótka i taka bardziej symboliczna, bo widoków na przełom nie ma.
    - Nie szkoda wam czasu? – zapytała przytomnie. – Na jaki temat macie rozmawiać?

    - Gaz i Balic Pipe – wyjaśniłem krótko. – Delegacje specjalistów doszły do ściany i temat utknął na amen. Naszym zadaniem jest próba zorientowania się czy jest jakaś szansa na popchnięcie dialogu naprzód.
    - A ty jak uważasz?
    - Wycieczka turystyczna – westchnąłem. – Anna wprawdzie obiecuje sobie Bóg wie co, że bezpośrednie rozmowy i argumenty przekonają duńską panią wicepremier, ale szanse na to są mizerne, powiedziałbym że zerowe. Rozmawiałem z szefem naszej ekipy negocjatorów, sprawa jest w zasadzie nie do przejścia. Przynajmniej nie w tej kadencji.
    - Dlaczego? – ożywiła się jeszcze bardziej. – Zdawaj mi tu relację!

    - Kwestia jest tak durna, że aż boli głowa. Chodzi o jakiegoś omułka, który adaptował się do warunków powstałych po położeniu skandynawskiego gazociągu Skanled i rozmnaża się tam jak szalony. Pieprzeni ekolodzy twierdzą, że położenie nowej rury wzdłuż jego trasy jest zniszczeniem środowiska i za nic nie chcą wyrazić zgody na budowę nowej nitki. Potrzebnej zresztą za kilka, kilkanaście lat także Duńczykom, jeśli w ogóle chcą odgrywać jakąś rolę w przyszłym europejskim rynku gazu.

    - I co, do ekologów to nie przemawia? Dyktują warunki rządowi?
    - Na to wychodzi – przyznałem. – Mają kilkanaście mandatów, ale są języczkiem u wagi w parlamencie, więc impas trwa. Nikt nie ma zamiaru im się podłożyć, bo to oznaczałoby nowe wybory. Dlatego nie mamy szans.
    - Chcesz udowodnić, że próbowałeś robić wszystko?
    - To nawet nie ja, to są sugestie dyrektora Morendy, szefa naszych negocjatorów. Ja go rozumiem, próbował co mógł, ale zderzył się ze ścianą. Dlatego zalecił we wnioskach wizytę na wyższym szczeblu w celu przełamania impasu, ale nie krył też w czym rzecz i jaka jest sytuacja. W każdym razie wnioski nie są optymistyczne. Szans nie mamy żadnych.

    - No dobrze, a z kim się spotykacie?
    - A właśnie. Tu też jest całkiem na opak. Duńskie ministerstwo rozwoju jest ożenione w resorcie z nauką i technologią, czyli w domyśle z technologią przyszłą, a więc zakres jego zainteresowań jest odmienny niż u nas. Dlatego moja samodzielna wizyta nie wchodziła w grę i mam zaledwie towarzyszyć Annie, gdyż takie sprawy podlegają pod ministerstwo gospodarki, którym dowodzi pani wicepremier Carina Poulsen.
    - Rozumiem, dyplomatyczna równość partnerów?
    - Dokładnie tak. Pani wicepremier jest również szefową Partii Ludowo – Konserwatywnej, wchodzącej w skład koalicji, dlatego zapewne będzie miła, sympatyczna i zapewni nas, że z chęcią zrobiłaby dla nas wszystko, ale niczego nie może! – parsknąłem śmiechem. – Nic to, na wieczór we środę wrócę do domu, możesz być tego pewna.

    - Nie obiecuj, nie obiecuj! – zanuciła frywolnie. – Tym niemniej będę czekała – zrobiła pocieszną minę, ale natychmiast spoważniała.
    - Tomek…
    - Tak?
    - Wydaje mi się, że masz wobec Anny jakieś dawne zobowiązanie, prawda? Czy dobrze pamiętam, że kiedyś obiecałeś jej kolację, tak?
    - Owszem, obiecałem. Ale nie wiem do czego pijesz.
    - Do tego, że w Kopenhadze funkcjonuje najlepsza restauracja na świecie, najlepsza od kilku już lat. Jeśli więc chcesz wybrać się z Anną do lokalu beze mnie, to masz teraz świetną okazję.

    - Jakim cudem? We środę? Po takich nieudanych rozmowach? Nie wiem czy będzie nam miło spędzać wtedy czas w restauracji.
    - Nie w środę, lecz we wtorek. Przed rozmowami! – wyjaśniła. – Będziecie mieli nawet czas na uzgodnienie stanowisk. Nie sądzę, żeby ktoś was tam podsłuchiwał.
    - To oczywiste – mruknąłem. – Nie myślałem o tym.
    - Wcale cię nie zmuszam – roześmiała się, obejmując mnie nagim ramieniem. – Ale skoro obiecałeś, to dotrzymaj słowa.

    - Nie będziesz zazdrosna? – zapytałem, całując ją gdzie tylko się dało.
    - Będę – wyjaśniła spokojnie. – Ale co zrobić. Żyjemy w jakimś otoczeniu i musimy grać role które nam życie narzuca. W każdym razie, jeśli polecicie we wtorek, to ja zaproszę do siebie Agatkę. Mam nadzieję, że się na mnie za to nie obrazisz?
    - Nie… ale przecież wiesz, że z Anną do łóżka nie pójdę.
    - Wiem – pocałowała mnie namiętnie. – Tym niemniej bardzo mnie twoja deklaracja cieszy. Ja cię do jej łóżka nie wpędzam, w żadnym wypadku. Skoro jednak chciałeś być szarmancki, to bądź! I nie rzucaj słów na wiatr. Limit wydatków masz nieograniczony.

    Cała Dorotka. Dbała bym nawet w oczach dawnej partnerki prezentował się nienagannie bez względu na okoliczności. Zresztą, na konferencji pilnowała, abym zawsze wiedział jak i o czym rozmawiać, przy aktorach zdecydowanie poparła moje zamiary i je rozwinęła, teraz bierze na tapetę moje zadanie międzynarodowe… jakże mi zawsze pomaga! Czy znalazłbym lepszą partnerkę życiową? A ja co? Różne myśli krążą mi po głowie, a i tak robię się senny, oczy mi się zamykają…

    Czemu los bywa tak okrutnie bezwzględny? Czemu nas oszukuje? Wtuliłem nos we włosy ukochanej i zasnąłem szczęśliwy, nie zdając sobie sprawy że zegar już nie tyka, ale wręcz huczy i dudni! Że jest to nasza ostatnia, wspólna niedziela. Gdyby jakaś iskra mnie wtedy oświeciła, nie spałbym do rana. Dorotka odpoczęła przed południem, była gotowa do rozmowy. Ale ja nie dałem rady. Naiwny, zostawiłem ją samą ze wszystkimi myślami…

    A w poniedziałek zaczął się ten grudniowy tydzień, który przeorał moje życie głębiej nawet niż do samego szpiku kości.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  8. #28

    Domyślnie

    Mimo byle jakiej pogody i tak samo kiepskich prognoz na cały tydzień, udało mi się przekonać Annę do skorzystania z okazji. Znalazł się też doskonały pretekst do uczczenia, gdyż na wtorkowym posiedzeniu rządu miała wreszcie zapaść decyzja o przejściu podległości służb promocyjno – handlowych w ambasadach pod pieczę ministerstwa rozwoju. Poparł nas w tym nieoczekiwanie minister kultury, bo odzyskał nadzór nad placówkami kulturalnymi, podobnie jak MON i MSW. Wygraliśmy starcie z ministerstwem spraw zagranicznych, co przydawało nam dobrego nastroju. Postawiliśmy więc podległe nam służby na baczność, aby zmieniły datę i porę wylotu, powiadomiły o tym służby gospodarzy i zadbały o wszystkie detale. Klamka zapadła.

    Później nastrój nieco nam się skwasił, gdy wieczorem spotkaliśmy się ze ścisłym gronem osób zainteresowanych gazem, czyli z premierem, ministrem Cichockim, szefostwem resortu spraw wewnętrznych, oraz kilkoma osobami ze służb specjalnych. Lekko nam nie było, ale cóż. Oni też wiedzieli z jakimi przeciwnościami się spotkamy i nikt nie miał przesadnych wymagań. Anna wodziła rej na tej naradzie, błyszczała znajomością detali negocjacyjnych, dlatego byłem uspokojony, że nikt do mnie pretensji miał nie będzie. Nie mieliśmy szans na sukces i to dla wszystkich było jasne. Teraz chodziło tylko o to, by kiedyś ktoś nam nie zarzucił, że nie podjęliśmy żadnych prób.

    Tylko służby resortu spraw zagranicznych nie były zachwycone koniecznością nagłej zmiany wymagań organizacyjnych lotu do Kopenhagi, ale cóż mnie to obchodziło? Za to biorą pieniądze i od tego są! Ich wymuszone wysiłki spowodowały, że we wtorek wieczorem znaleźliśmy się z Anną w Kopenhadze jedynie we dwoje. Reszta delegacji miała się zameldować tak jak planowano, czyli jutro rano.

    A tam wszystko przebiegało już zwyczajne. Na lotnisku powitał nas przedstawiciel duńskiego rządu, był również nasz ambasador i to on zawiózł nas do hotelu. Nie wszedł jednak poza recepcję, żegnając się z nami w foyer. Słusznie, dzisiaj byliśmy tu bardziej prywatnie i nie był nam potrzebny. Służby hotelowe dokładnie wiedziały czego oczekujemy i gdzie nas zawieźć. Lokalizację restauracji NAMO znali tu wszyscy.

    Jej wnętrze, chociaż nieco ascetyczne, przede wszystkim w odcieniach czerni i szarości, prezentowało się bardzo elegancko. Dębowa podłoga od samego wejścia robiła wrażenie, a spojrzenie wyżej wyjaśniało wszystko. W tym wnętrzu nie było niczego sztucznego. Nie tylko pod względem artystycznym, ale też w sensie materiałowym. Żadnych sztuczności!
    Bar z ciemnego drewna, rozjaśniany mosiądzem, krzesła o wysokich detalach z czarnego litego drewna, mosiądzu i czarnej skóry… Poezja! Wykorzystano tutaj jedynie drewno, kamień, skórę, mosiądz i len. Materiały, które pięknie się starzeją. Cudowne miejsce!

    - Już jestem wam wdzięczna! – oznajmiła zachwycona Anna rozglądając się wokół.
    Przed chwilą przywitał nas opiekuńczy kelner, obsługa zadbała o nasze płaszcze, a my, prawie nuworysze, rozglądaliśmy się niczym turyści, podziwiając wystrój wnętrza tuż przed przekroczeniem progów sali restauracyjnej.
    - Czemu „wam”? – zdziwiłem się.
    - Nie sądzisz chyba, że pozwoliłam zaprosić się, nie uzyskując zgody twojej żony? – była bezczelnie rozbrajająca. – To jest wasze wspólne zaproszenie, dlatego „wam”.
    - Teraz dałaś po garach – skrzywiłem się. – Zepsułaś mi wieczór.
    - Dlaczego? – zatrzymała się.
    - Uważasz, że jestem niepełnoletni? – spojrzałem na nią ironicznie. – Że sam nie potrafię decydować o sobie?
    - Uspokój się, przestań! – zasyczała.

    Dziwnie to wyglądało, bo czekający obok kelner niemal nas psychicznie popychał, ale na wszelki wypadek trzymał się nieco z boku. Nie sądzę by rozumiał po polsku, jednak wyczuwał naelektryzowaną sytuację.
    - To moja sprawa, czy uzyskam akceptację żony na takie spotkanie, poza tym jasno ci mówiłem, że taką zgodę posiadam!
    - Ja jednak chciałam się upewnić – hardo spojrzała mi w oczy. – Może mi powiesz, że nie mam do tego podstaw?
    Opadły mi skrzydła i w sekundzie ochłonąłem.
    - Nie wiedziałem, że jesteś taka złośliwa.

    - Tomek, nie jestem! Proszę, spróbuj i mnie zrozumieć. Wciąż balansuję… przecież znasz sytuację. Sam też nie jesteś pewien swojego fotela, o czym szczerze cię informuję na bieżąco. Czemu więc się dziwisz? Ja teraz zawsze wszystko sprawdzam.
    - Odebrałem to jako wyraz braku zaufania do tego co mówię.
    - Nie ma braku zaufania, jeśli temat nie dotyczy nas dwojga – znowu wlepiła we mnie spojrzenie swoich błękitnych oczu. – Twoja żona nie zasługuje na to… Dobrze, już dobrze. Więcej nie będę! – widząc moją milczącą reakcję, uniosła dłonie do góry w geście rezygnacji.
    - Możemy usiąść i spróbować coś zamówić? – zapytałem ironicznie, kończąc niewątpliwie drażliwy temat. – Zechcesz zapoznać się z ofertą?
    - Dobrze, zamawiaj co tylko chcesz. Dla mnie również.

    Podeszła do stołu po czym z dumną miną usiadła na krześle podsuniętym jej przez kelnera. Zdecydowała się na miejsce od strony okien. Dniem byłoby to niewygodne, nie widziałbym jej oczu, ale teraz był już wieczór.
    - Aniu… chciałbym, żebyś to ty wybrała. Obiecywałem ci to kiedyś, prawda?
    Dwie sekundy wystarczyły. Spojrzała na mnie uważnie, westchnęła, po czym głośno się roześmiała.

    - Patrz! Jednak pamiętam… Chociaż prawdę mówiąc, nigdy w to twoje zaproszenie nie wierzyłam – śmiała się serdecznie. – A jednak przez przypadek dotrzymujesz słowa.
    - Jaki przypadek, nie łżyj! I wybieraj, królowo! – zawołałem głośnym szeptem, bo złość mnie opuściła. – Dzisiaj możesz wszystko!
    - Dobrze – uśmiechnęła się i wzrokiem przywołała kelnerów czekających na jej gest.

    Jeśli uwzględnić paskudną pogodę na zewnątrz, nasz wieczór był na przeciwległym biegunie. Początkowe kwasy momentalnie znikły i już się nie pojawiły, a my delektowaliśmy się wyszukanymi daniami, rozmawiając przy tym miło i swobodnie. Prawie jak za dawnych lat. Może wino tak Annę rozluźniło, nie wiem.
    To co się zdarzyło później, wymaga jednak odrębnej wzmianki. Niby nic. Przeprosiłem ją i zwyczajnie wyszedłem do toalety. A tam, myjąc już ręce przed wyjściem, spojrzałem przypadkowo pod nogi. Piękna mozaika! To był jesienny obraz trawnika w parku, ułożony z setek maleńkich kwadracików. Liście o najróżniejszych kształtach i kolorach jesieni, a pomiędzy nimi resztki pożółkłej nieco trawy, na tle sylwetek pni drzew. Piękne to było! Barwy jesieni, która nam już w tym roku odeszła.

    Nagle w jednym miejscu tej układanki zauważyłem jakiś zgrzyt. Coś mi tu nie pasowało. Pochyliłem się, sięgnąłem dłonią… ale numer! Na posadzce leżała karta pamięci SD z nadrukiem doskonale wpisującym się w cały obraz! Wzór na jej powierzchni pasował do całej mozaiki wręcz idealnie! Komuś pewnie wypadła i nie zauważył, gdyż pobieżny rzut oka nie dawał takiej możliwości. Trzeba było wpatrywać się w posadzkę, tak samo jak ja to zrobiłem. Inaczej zguba była niezauważalna! Podobny wzór i te same odcienie, a ułożyła się wręcz idealnie!

    Trzymałem kartę w dłoni i nagle przyszło opamiętanie. A co mam zrobić, jeśli to jest „podrzutek”? Karta z oprogramowaniem niszczącym wszelkie dane oraz nieodwołalnie infekującym każdy sprzęt w jaki zostanie włożona? Ale będę miał znalezisko! – zaśmiałem się w duchu. Nic to jednak, kupię absolutnie nowy sprzęt i na nim ją wypróbuję. Tylko… jeśli to jest mina, dlaczego ktoś miałby podrzucić ją mnie? Po co? Przecież do wczoraj nikt nie wiedział, że tu będę. O Annę nie chodziło, bo to męska toaleta. Tacy szybcy? Czy jednak przypadek? Ale jakim cudem tak idealnie się ułożyła?

    Pytań było więcej niż możliwości odpowiedzi. Stałem jeszcze chwilę przed umywalkami rozważając możliwe warianty postępowania, aż w końcu doszło do mnie, że mimo wszystko, jestem reprezentantem polskiego rządu, natomiast w restauracji czeka moja przełożona. I to z nią mam obowiązek uzgodnić całe moje dalsze zachowanie. Nawet nadzwyczajne znalezisko w męskiej toalecie.

    Anna potraktowała sprawę bardzo wesoło. Od razu zgodziła się z moim wnioskiem, aby jutro nabyć nowy sprzęt i dopiero w nim spróbować obejrzeć co też moja zdobycz zawiera. Pooglądała kartę, pochwaliła wzór na powierzchni po czym wsunęła ją pod swój kieliszek z winem. I na tym temat karty chwilowo się zakończył.

    Mniej więcej na godzinę.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  9. #29

    Domyślnie

    Znajdowaliśmy się w takim punkcie wieczoru, kiedy każde wypowiedziane słowo partnera wzbudza żywy entuzjazm, kiedy drobny żart jest niesamowicie śmieszny, a szczery uśmiech staje się ważniejszy niż cały świat. Prawda, wypiliśmy nieco wina, ale bez przesady. Tylko tyle, by potrawy lepiej nam smakowały, oraz odrobinę nieco dla rozrywki. I ku mojemu autentycznemu zaskoczeniu, bawiliśmy się doskonale! Beztroska jak przed laty!

    W dużej mierze było to zasługą Anny. Jakimś niepojętym trafem potrafiła poruszać luźne tematy, takie o niczym, z tym dawnym, niezapomnianym uśmiechem na ustach i takim ożywieniem, że niezależnie od poruszanego wątku, atmosfera natychmiast wydobywała z mojej pamięci bardzo głęboko ukryte wspomnienia. Tak głębokie, że niemal zapomniałem o nich na amen. A teraz to powróciło i czułem się niemal tak, jak przed trzydziestu laty. To była ta dawna, kiedyś moja Anna, którą się wtedy zachwycałem i nie posiadałem ze zdziwienia, że do łóżka dopuściła właśnie mnie. Miała wokół siebie wielu samców alfa, którym wtedy nie dorastałem do pięt. A jednak, to ja wygrałem! To ja okazałem się zwycięzcą w tym wyścigu!

    Oczywiście, bardzo się pilnowałem by głupio rzuconym wspomnieniem nie sprowokować zmiany jej nastroju. Nie lubiła tematów sprzed lat dotyczących nas dwojga, a tym bardziej pytań o nią samą i o jej życie „the day after”. Czyli po naszym rozstaniu. Zresztą, byłbym ostatnim gburem, gdybym ośmielił się zepsuć jej dzisiejszą kolację. Ten wieczór był przecież próbą bardzo małego, maleńkiego zadośćuczynienia za moje ciężkie wiarołomstwo sprzed lat, a pomyślny jego przebieg niechybnie ma szanse spowodować złagodzenie i osłabienie znaczenia wielu moich dawnych i pradawnych grzechów. O tym byłem przekonany.
    Bo historia obecnych relacji pokazywała, że powoli, bardzo powoli, nasza współpraca ponownie układa się coraz lepiej.

    Natomiast prywatnie, tak samo wiemy o sobie coraz więcej. Opowiedziała mi o swoich, dość zresztą bliskich kontaktach z dziennikarzami. Żeby było śmieszniej, to muzycznymi. Pani wicepremier od spraw gospodarczo – finansowych.
    Nie była wielką melomanką, to przecież wiedziałem, ale okazało się, że ma teraz wiele kontaktów w tym środowisku i często bywa na spektaklach operowych czy też operetkowych. Najczęściej poza Warszawą. Występowała tam incognito, a jeśli ktoś z bywalców lub organizatorów ją rozpoznał, nie pozwalała na publikowanie takiej informacji. Nie rozumiałem w czym mogłoby to jej zaszkodzić, ale któż zrozumie kobietę? Zabraniała i już! Kiedy natomiast zapytałem czy jeździ sama czy z kimś, atmosfera na chwilę się zwarzyła. A po kilkunastu sekundach, zamiast odpowiedzi obiecała, że w każdym momencie, jeśli tylko zechcę jej towarzyszyć, bilet może mi załatwić. Albo bilety. Nam. Znaczy, mnie i Dorotce.

    - Czemu nie, ale nie wiem kiedy wrócimy do jako takiej równowagi – wyznałem. – Tym razem pewnie nieprędko. Do świąt jest dwa tygodnie, do Sylwestra trzy. A to oznacza kolejne podsumowanie w banku, kolejny bilans, bo najpierw z końcem października robili to po amerykańsku, a teraz będzie nowy bilans, już taki giełdowy. Natomiast Dorotka jest przy nadziei. Nie wiem jak nam na wszystko wystarczy czasu.
    - Tomek młodym tatusiem… – pokręciła zamaszyście głową jakby z niedowierzaniem. – Chciałeś tego?
    - Już dawno temu obiecała mi córkę – wyznałem. – I od czasu do czasu przypominałem jej o przyrzeczeniu.
    - Podziwiam tę dziewczynę i… – spoważniała nagle.
    - Nie wstydź się, mów!

    - … Czasami się zastanawiam dlaczego to właśnie ty? – wypaliła. – Tylko się nie obraź przypadkiem za moje słowa.
    - Dorotka mi mówiła, że nie jestem gorszy od innych.
    - To jest prawdą – przyznała bez wahania. – Gorszy nie jesteś. Ale to nie oznacza, że jesteś wyjątkowy. Natomiast twoja żona jest zdecydowanie wielką indywidualnością! W sensie jak najbardziej pozytywnym. Dlatego też, teoretycznie, mogłaby mieć na pęczki nie gorszych od ciebie, a może nawet lepszych.
    - Bo młodszych, prawda? – wpadłem jej w słowo. – Tylko że ja zawsze miałem szczęście do wybitnych dziewczyn, pamiętasz? – uśmiechnąłem się do niej łobuzersko. – Ty też sroce spod ogona nie wypadłaś, miałaś wokół siebie mnóstwo adoratorów, ale to mnie wpuściłaś wtedy do łóżka.

    - Zmień temat i zejdź ze mnie! – skrzywiła się.
    - Dobrze, ale to nie ja go poruszyłem. A mówiąc tak na marginesie, lubisz mnie jeszcze? Tak chociaż trochę… – zapytałem ostentacyjnie, z młodzieńczą nadzieją w głosie. Liczyłem, że nie obrazi się o ten żart.
    Zachichotała cicho, nic sobie nie robiąc z mojego pytania.
    - Lubię z tobą rozmawiać dopóki nie jesteś nadmiernie wścibski.
    - O, ho, ho! Tylko rozmawiać?
    - Tylko.

    - A przecież mi żal… – zanuciłem frazę ze znanej pieśni Bułata Okudżawy.
    - Liczyłeś na coś więcej? – śmiała się.
    - Jasne!
    - Niby na co?
    - Och, chociażby na to, że zaśpiewamy coś razem! Na przykład O sole mio… – zanuciłem.
    - Cicho! – śmiała się serdecznie, niemal tak jak przed laty. – Wariat, zwyczajny wariat!

    To było trzynaste albo piętnaste danie, już nie wiem. Dawno straciłem rachubę, bo jak każdy przeciętny facet, większość uwagi poświęcałem partnerce, a nie otoczeniu. Dlatego byłem zaskoczony Anny uwagą, skierowaną do jednego z obsługujących nas kelnerów.
    - Pewnie kucharz coś przypalił, prawda? – zaśmiała się ironicznie, gdy nalewał nam wino do kieliszków. Młody, przystojny człowiek wyraźnie się zmieszał, ale skłonił uprzejmie w odpowiedzi.
    - Nie, nie, wszystko w porządku – zapewnił.

    Zbyt szybko aby mogło to być prawdziwe. Dopiero wtedy zorientowałem się, że od dłuższego czasu obserwujemy niezwyczajne poruszenie podczas obsługiwania jednego z dalszych stołów.
    Był oddalony od nas jakieś dwanaście do piętnastu metrów, ale że salon był bardzo dobrze wygłuszony, do nas dobiegały stamtąd tylko pojedyncze, głuche dźwięki. Tym niemniej można było zaobserwować duże poruszenie zarówno obydwu gości jak i jakichś nieznanych osób z personelu, żywo z gośćmi dyskutujących. Kelner jednak ustawiał się tak, by zasłonić nam widok, może dlatego całe zamieszanie umknęło mojej uwadze. Ale nie mojej partnerce.

    Po chwili zrobiło się jeszcze ciekawiej bo również do nas podszedł jakiś nowy człowiek i to wraz z kelnerem. Pewnie dlatego, byśmy nie wątpili w jego wiarygodność. Przedstawił się jako właściciel restauracji a następnie przeprosił serdecznie za zamieszanie wynikłe przy wspomnianym stoliku i jako rekompensatę wszystkich niedogodności, zaoferował szampana na koszt firmy. Próbowaliśmy mu powiedzieć, że nie czujemy się obrażeni, ale dałem spokój. Jeszcze pomyśli, że jesteśmy tak wkurzeni, że nawet przeprosin nie chcemy, a to byłoby już nazbyt zabawne. W dodatku najdroższy, doskonały, no i bezpłatny Don Perignon, znakomicie pozwalał na kontynuowanie zabawy w świetnym nastroju.

    Domyślaliśmy się obydwoje, że to wszystko może mieć związek z moim znaleziskiem, jednak nie pisnęliśmy słowa. Dopiero gdy zostaliśmy sami, Anna zaproponowała byśmy po prostu oddali kartę personelowi.
    - Nie zgadzam się – zaoponowałem. – Ona jest raczej ważna. To nie jest byle co. Zresztą, nie może być inaczej. Tu nie przychodzą ludzie z ulicy, więc dla tego kogoś, kto ją zgubił, informacje na niej zapisane muszą mieć wielkie znaczenie. Nawet jeśli są to fotografie rodzinne, czy też z urlopu na przykład w… Zakopanem. – powiedziałem odruchowo, bo to akuratnie przyszło mi do głowy.

    Anna zaśmiała się na głos.
    - Tak, na pewno był w Zakopanem! I na Krupówkach pstrykał sobie fotki z misiem! – pokładała się ze śmiechu. – …A potem pojechał furmanką nad Morskie Oko!...
    Tu nie wytrzymała i zgięła się wpół, niezbyt elegancko opuszczając głowę niemal na blat stolika, tuż nad talerze. A że śmiech jest zaraźliwy, ja pewnie wyglądałem nie lepiej.

    - No, dałeś czadu! – oznajmiła po chwili, prostując się na krześle.
    - Lidka cię szkoliła, co?
    - Wystarczy! – spoważniała, nie odpowiadając na moje pytanie. – Słuchaj, co w takim razie proponujesz?
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  10. #30

    Domyślnie

    - Nie wiem, ale na pewno nie takie proste, zwyczajne oddanie karty. Możemy na przykład oznajmić kelnerowi że mamy czyjąś zgubę i jeśli ktoś zgubił coś w tym lokalu, niech się do nas zgłosi. Chciałbym wiedzieć kto to jest. Może nam się taka osoba na coś przyda? A może jakaś dama?
    - Już ci się przyda! Na pewno! – znowu śmiała się ironicznie, nie kryjąc sceptycyzmu. – Dama w męskiej toalecie… Ale dajesz!
    - No dobrze, nie dama…

    - Pewnie jakiś minister – śmiała się już zupełnie na głos. – Tylko skąd on wziął pieniądze na taką kolację? W żadnym rządzie nie zarabia się aż tyle, chociaż w Danii otrzymują apanaże znacznie większe niż u nas.
    - Może go ktoś zaprosił?
    - Tak, na pewno zaprosił! – prychnęła. – Ale to oznacza, że jutro musi złożyć dymisję po stwierdzonej próbie przekupstwa, więc i tak nikomu się na nic nie przyda. Ale dobrze. Próbuj! W końcu to twoje znalezisko.
    - Nasze, wspólne – poprawiłem ją. – Powiedz kelnerowi, że znaleźliśmy coś i jeśli ktoś jest zainteresowany odzyskaniem zguby, niech się zgłosi do naszego stolika. Tylko nie mów co to jest. Właściciel będzie musiał wszystko opisać by tę swoją własność odzyskać.
    - Nie bierz mnie za blondynkę! – spojrzała z ukosa i zaraz pokazała gestem dłoni, że nie życzy sobie kontynuacji tematu. Wzruszyłem ramionami i przez chwilę kontemplowaliśmy bieżące danie w milczeniu.

    Wszystko rozegrało się dosłownie w ciągu pięciu minut. Kelner odszedł w stronę baru, a po chwili zza firmowego, futrzanego płaszcza wiszącego nad krzesłem Anny, wyłonił się elegancki przystojniak, którego oceniłem na niewiele ponad czterdzieści lat. Mężczyzna przedstawił się nam jako Lars Jensen.
    Poprosiłem by usiadł i zapytałem czy się czegoś napije, ale odmówił.
    - Nie chciałbym sprawiać państwu kłopotu, poza tym nie jestem tutaj sam, dlatego proszę o wybaczenie. Od razu też powiem z jakiego powodu pozwoliłem sobie na zakłócanie państwu wieczoru. Otóż zgubiłem bardzo ważną rzecz a dotarła do mnie informacja, że właśnie państwo możecie być w jej posiadaniu.
    - To się dopiero okaże – Anna przerwała mu z uśmiechem. – A cóż to pan utracił?

    - Proszę pani, zgubiłem kartę pamięci SD. Z bardzo cennymi dla mnie informacjami. Dlatego jeśli jesteście w jej posiadaniu, to bardzo proszę o zwrot. Oczywiście za stosownym, niemałym wynagrodzeniem.
    - Jak ona wyglądała? – wtrąciłem krótko.
    - Nietypowo – odparł. – Nie była czarna jak większość tego typu nośników, lecz miała kolor pomarańczowo-brunatny. Tak oznaczane są karty wysokiej pojemności z limitowanej serii.

    - Czy o tym pan myśli? – zapytała Anna unosząc kieliszek. Znaleziona karta pokazała się w pełnej krasie.
    - Chyba tak – wybąkał mężczyzna i aż przełknął głośno ślinę. Poza tym wyraźnie pobladł. – Dokładnie tak! – oddychał ciężko. – Gdzie pani ją znalazła?
    - To nie ja, to ten pan – wskazała na mnie, a wtedy jego wzrok wpił mi się w twarz.
    - W toalecie na podłodze, przed umywalkami – wyjaśniłem krótko kiwając głową.
    - No tak… – wciąż ciężko oddychał. – Tam wyjmowałem na chwilę portfel… tak! Czy mogę ją obejrzeć? – zapytał z nadzieją.
    - Proszę, jest pańska – sięgnąłem po kartę i położyłem przed nim na stole. Wziął ją do ręki, odwrócił i pokiwał głową.
    - Ta sama… Dziękuję! Proszę mi powiedzieć jaką kwotę żąda pan tytułem znaleźnego?

    - Ja? – zdziwiłem się. – Niczego nie żądam. Oddaję ją panu bezpłatnie.
    - Ależ proszę się nie krępować, jestem majętnym człowiekiem i stać mnie na to by panu zrekompensować chwile mojego gapiostwa.
    - Nie, nie! – powtórzyłem, potwierdzając słowa gestem dłoni. – Na kolację mnie stać, inaczej nie przychodziłbym tutaj. Natomiast tego co ja bym chciał, nawet pan nie jest w stanie mi zaoferować – śmiałem się.
    - Nikt nie dysponuje prywatnie takimi pieniędzmi, by zaspokoić nasze skryte marzenia – uśmiechnęła się Anna. – Dlatego wystarczy, że pan zachowa nas w swojej pamięci.

    Mężczyzna słuchał, skinął nawet głową, ale nie odpowiedział. Coś w głębi ducha chyba pomyślał, albo postanowił, bo dyskretnym spojrzeniem przywołał obsługującego nasz stolik kelnera i rzucił mu kilka krótkich, urywanych zdań Prawdopodobnie po duńsku bo nic z tego nie zrozumiałem. Zdziwiony spojrzałem na Annę, ale i jej mina podobnie wyrażała zdumienie taką impertynencją. Wreszcie i on to dostrzegł.
    - Najmocniej przepraszam, to nie było zamierzone – zreflektował się. – Poprosiłem kelnera by odwołał poszukiwania, bo chyba wystarczająco narobiłem dzisiaj zamieszania. I z tego wrażenia zapomniałem, że państwo chyba nie jesteście tubylcami i możecie nie znać tego języka. Państwa akcent nie jest przecież duński.
    - Nic się nie stało – Anna przyjęła przeprosiny. – Jesteśmy z Polski, jeśli to ma dla pana jakiekolwiek znaczenie.

    - O! Bardzo mi miło! – ożywił się. – Słyszałem, że Polska jest krajem nie tylko o wielkich walorach przyrodniczych, z bardzo pracowitymi mieszkańcami, ale ma też największy na świecie odsetek pięknych i mądrych kobiet! Muszę się w końcu tam wybrać. Planowałem to już wcześniej, ale teraz, kiedy… Muszę przyznać, że pani jest drugą, piękną kobietą z Polski, jaką w ostatnich miesiącach mam przyjemność spotkać – spojrzał na Annę jakoś tak ciepło. – Tak jakby los mnie popędzał…

    W międzyczasie kelner nadszedł z nową butelką szampana, którą chyba to on zamówił.
    - Mam nadzieję, że przynajmniej szampana państwo nie odmówicie – spojrzał znacząco na Annę, a później na mnie.
    - Nie odmówimy – przystałem na ofertę. – A kim była ta pierwsza Polka? – wróciłem do tematu. – Jakaś bliższa znajomość?
    - Nie, ale to była niezapomniana kobieta – kontynuował z westchnieniem. – Poznałem ją w Oslo podczas debaty o przyszłości światowych finansów.
    - Pamięta pan jak się nazywała? – dociekała Anna.
    - Ależ tak! Nazywa się Doris Warwick i jest profesorem w polskiej uczelni bankowej. To ekspert finansowy o bardzo ciekawych osiągnięciach. Wtedy w Oslo, już podczas swojego wystąpienia w części oficjalnej zrobiła na mnie duże wrażenie, ale tego co nastąpiło później, nie da się zapomnieć… Fantastyczna postać!

    Jaką minę wtedy zrobiłem, może wiedzieć tylko Anna, bo mnie zatkało kompletnie. Gość jednak kontynuował relację zwykłym, poprzednim tonem, niczego nie zauważając.
    - Nie zapomnę jej, bo w przerwie obrad, w kuluarach, toczyliśmy spór o przyszły bieg światowych wydarzeń ekonomicznych, które potencjalnie będą miały największy wpływ na globalną gospodarkę finansową. No i tak się złożyło, że nasze zdania były dość rozbieżne. A w dodatku świadomie i celowo zakwestionowałem jej opinię po to tylko, by się z nią spierać.
    - Naprawdę? – Anna się roześmiała.

    - Moim zamiarem było rozmawiać z nią jak najdłużej, a wyszło dość nieciekawie. Pani Warwick nie chciała już rozmowy, pozostawiła mi natomiast zaklejoną kopertę ze swoimi typami. Kopertę, którą miałem otworzyć dopiero po dwóch miesiącach. Zgodziłem się na jej warunki, bo cóż mogłem zrobić, a kiedy po ustalonym czasie ją otwarłem… okazało się, że przewidziała w zasadzie wszystko! Niesamowite!
    - Pogratulował jej pan? – Anna ciągnęła wątek.
    - Próbowałem to zrobić, ale już się nie udało.
    - Dlaczego?
    - Wolałbym o tym nie mówić – przyznał.
    - Tomek, a ty chyba znasz tę panią, prawda? – Anna trzymała chusteczkę przy ustach, usiłując nie udusić się ze śmiechu.
    - Prawda, chyba znam – oddychałem już o wiele swobodniej.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  11. #31

    Domyślnie

    - Powiedziałem coś nie tak? – zaniepokojony gość spojrzał na nią ze zdumieniem.
    - Ależ nie! – zaprzeczyła. – Wszystko jest w porządku.
    - Skąd w takim razie pani uśmiech?
    - Nie wiem czy mogę to ujawnić…
    - Ja też nie wiem – wzruszyłem ramionami. – Najlepiej zadzwonię do tej pani i ją samą o to zapytam. Jeśli oczywiście pozwolicie mi państwo wykonać taki telefon.
    - O tej porze? – zdziwił się pan Lars. – Nie wiem czy wypada panu dzwonić.

    Spojrzałem na zegarek. Było dopiero kilka minut po dwudziestej trzeciej.
    - Założę się, że dzisiaj ta pani jeszcze nie śpi – zadecydowałem.
    Tego, że Dorotka na pewno o tej porze pieści się jeszcze z Agatą, już im nie powiedziałem. Ale wiedziałem, że mogę dzwonić bez obawy, że ją obudzę.
    - Jak tam uważasz – Anna odniosła się do pomysłu dość obojętnie. – Chcesz to dzwoń, tylko żebyś nie napytał sobie biedy.
    - U nas późna pora wyklucza prywatne telefony, z wyjątkiem takich, powiedziałbym że o alarmowym znaczeniu – tłumaczył pan Lars. – Bardzo cenimy swoją prywatność i nie jest w dobrym tonie naruszanie jej przez kogokolwiek, nawet przez dobrych znajomych.
    - To oczywiste – przytaknąłem mu. – Pozwoli pan jednak…
    - To już pan decyduje – zadeklarował, dyskretnie i nieznacznie wzruszając ramionami

    Trochę trwało zanim Dorotka odebrała połączenie, ale nie okazała zniecierpliwienia.
    - Cóż takiego pilnego się dzieje, że budzisz mnie niemal o północy?
    - Byłem przekonany, że jeszcze nie śpicie.
    - No… powiedzmy, że zgadłeś – roześmiała się. – Coś poważnego się stało?
    - Czy to jest poważne, tego na razie nie wiem, ale sprawa jest dość interesująca…

    Tutaj opowiedziałem jej o znalezieniu karty i poznaniu pana Larsa. – Ten pan twierdzi, że poznał cię w Oslo. I że nie chcesz już z nim rozmawiać.
    - Tak, pamiętam go bardzo dobrze – przyznała. – A że nie chcę rozmawiać… Najwyraźniej oczekiwał wtedy bliższej znajomości, ale to nie jest sprawa na telefon. Opowiem ci wszystko gdy wrócisz.
    - O, aż tak?
    - Powiedzmy. Zresztą, daj mi go do telefonu, niech wie...
    Nie było powodu, by nie spełnić jej życzenia.

    Nie wszystko zrozumiałem z tej rozmowy, gdyż była prowadza zbyt energicznie jak na moje językowe kwalifikacje. Kilka kwestii jednak słowa Larsa ujawniły. Między innymi tę, że Dorotka jest moją żoną. Ale wie gdzie jestem i z kim tam pojechałem, a on jeśli może nam pomóc, to niech się nie waha i nie ociąga. Inaczej nie będzie mógł liczyć na nic. Nawet na okruszek z nią rozmowy! O jakie konkretne jego winy chodziło, nawet się nie zająknęli. Nawet kiedy Lars oddał mi telefon, Dorotka nie chciała niczego zdradzić.

    - Masz pozdrowienia, wiesz od kogo – mruczała tylko do słuchawki. – I dość już na tematy poważne. Bawcie się z Anną dobrze, tylko jej nie molestuj, bo ja na ciebie czekam!
    - Ech! Dreszcze mnie przeszywają, kiedy sobie pomyślę co się tam u was dzieje…
    - Spokojnie. Podejrzewam, że Anna rozumie po polsku i wie, co teraz mówisz.
    - Ale nie słyszy tego, zajęta jest rozmową z Jensenem.
    - Nie bądź tego taki pewny, kobiety wiele potrafią. No i nie myśl zbyt dużo o frywolnych tematach, zajmij się teraz problemami gazowymi. Wtedy do jutra dotrwasz. Czyż nie?
    - Spróbuję.
    - To pa! Nie będę ci zabierała czasu, to niegrzecznie. Całujemy cię obydwie!
    - Mówisz o tej w brzuszku?
    - O tej też – śmiała się.
    - Więc pa, kochanie! Całuję was wszystkie!
    - Pa, miły mój! Pardon. Miły nasz!
    - Cudowna jesteś!

    Kiedy schowałem smartfon, przy stole zapanowała cisza, mimo iż podczas mojej krótkiej rozmowy, Anna z Larsem wymieniali jakieś uwagi.
    - To na czym zakończyliśmy rozmowę? – zapytałem retorycznie. – Pan może zechciałby z nami coś wspólnie spożyć? – zwróciłem się pod adresem Jensena, nie chcąc wracać do poprzedniego tematu.
    - Nie, bardzo dziękuję! – zaoponował zdecydowanie. – Miałbym jednak dla państwa pewną propozycję…


    Mój krótki, poranny sen, został zakłócony złośliwym dzwonkiem. I nie był to sygnał telefonu hotelowego Dzwonił mój, przywieziony z domu smartfon, chociaż wcale go nie nastawiałem. Nieprzyjemne, mimo że niezbyt głośne, miarowe wycie, nie pozwalało się wylegiwać. Musiałem wstać, aby go wyłączyć. Chyba to Dorotka zadbała bym nie zaspał, kiedy szykowałem się do podróży. Jakby wiedziała, że zajdzie taka konieczność.

    O szóstej byłem już właściwie gotowy. Umyty, ogolony, z pobieżnie przeglądniętymi dokumentami. Zacząłem się ubierać i pomyślałem, że wypadałoby sprawdzić, czy Anna się obudziła. O ósmej miała się zjawić w hotelu reszta delegacji, zatem nie było przesadnie wiele czasu by omówić wczorajsze rewelacje. A należało to zrobić! Może Anna zechce zmienić taktykę negocjacji? Teoretycznie, dzięki Jensenowi, mieliśmy w rękach asa, ale czy na pewno należy go dzisiaj wyłożyć na stół? Grywaliśmy kiedyś z Anną w brydża i to w jednej parze, więc karciane sztuczki będzie rozumiała. Musiałem ją przekonać, że nie warto tego robić. Za dużo możemy stracić.

    Wszystko zaczęło się od tego, że oprócz Larsa Jensena zaprosiliśmy do stołu również jego gościa. Nazywał się Niels Friis i był miejscowym dziennikarzem z branży ekonomiczno-gospodarczej. A co jeszcze bardziej ciekawe, rozpoznał nas od razu, zanim jeszcze nastąpiła prezentacja. Annie przypomniał jakąś marcową konferencję w Brukseli, gdzie zadawał jej pytania, a mnie widział wprawdzie tylko w telewizji i na fotografiach w necie, ale dzisiaj skojarzył od razu. Bardzo sympatyczny gość.

    To przez niego opuściliśmy restaurację po drugiej w nocy, jako ostatni goście. Niels Friis okazał się doskonałym znawcą problematyki gospodarczej i niezrównanym gawędziarzem, dlatego też obydwoje z Anną zapomnieliśmy niemal o czasie i przestrzeni. Jeden wieczór w jego towarzystwie dał nam więcej wiedzy o miejscowych układach niż całe te nasze szkolenia oraz przygotowania do wizyty. Gość o pamięci wręcz elektronicznej i beznamiętnym, a także bardzo obiektywnym rozumieniu procesów ekonomicznych zarówno globalnych jak i tych miejscowych. Zachęcany przez Larsa, który dyskretnie przypominał mu, że jest nam dzisiaj coś winien, bardzo szczerze krytykował niektóre decyzje swojego rządu, tak samo jak i bronił niektórych, podobno mało popularnych w społeczeństwie.

    A pod koniec podrzucił nam granat. Na razie z zawleczką, zabezpieczony.

    Nie zdążyłem zadzwonić, Anna zrobiła to pierwsza.
    - Nie śpię już! – zdołałem jej oznajmić.
    - Więc jak się ubierzesz, to przyjdź do mnie, chciałam jeszcze odrobinę porozmawiać o negocjacjach…
    - Dobrze, właśnie o tym samym myślałem… – zgodziłem się bez wahania.

    No i głupio wyszło. Byłem wtedy w koszuli, więc założyłem jeszcze spodnie i gotowe. Krawat mógł poczekać. Dlatego po dwóch minutach zapukałem do drzwi jej apartamentu. No i szok! Była zaskoczona, pytała przez drzwi kto, ale kiedy odezwałem się po polsku, zwolniła zamek.
    Widok miałem dość niecodzienny i zaskakujący. Na głowie nosiła ukręcony turban z ręcznika, zaś ciało okryła kolorowym szlafrokiem. Bardzo ładnym zresztą. Ściskała jego poły na wysokości biustu, pewnie rozchylały się zbyt mocno.
    - Sądziłam, że ci to dłużej zejdzie, wejdź proszę!

    - Sorry, Winnetou! – usprawiedliwiałem się. – Zapraszałaś, więc przyszedłem! A że jestem pilnym podwładnym, dlatego zrobiłem to niezwłocznie.
    - Powiedzmy, że pilnym – potakiwała głową. – Usiądź gdzieś, na razie nie jestem jeszcze gotowa.
    - Chodź do mnie, to cię przygotuję! – stwierdziłem, rozkładając szeroko ramiona. – Mam nadzieje, że nie masz pod spodem niczego.
    - Nudny jesteś – zgasiła mnie, kierując się w stronę łazienki. – Lepiej zamów coś na śniadanie. Na dwie osoby.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  12. #32

    Domyślnie

    - A herbatę już masz?
    - To chyba oczywiste – wzruszyła ramionami i ruchem głowy wskazała stolik. Faktycznie, stała na nim filiżanka.

    Zielona herbata, widok znany mi aż do utraty tchu. Przed laty witała tak każdy dzień. Poranna, akademicka toaleta rąk i twarzy nad umywalką, potem mycie zębów i już zaraz nieodłączny, letni napar. Zanim pozbyła się nocnej koszuli. Zielona herbata, albo ziółka różnej maści. Nie umiała bez tego żyć. Jednak dzisiaj szykowało się święto, stąd te bardziej wyszukane zabiegi w łazience i wcześniejsza kąpiel. Trochę jej w tym przeszkodziłem, ale nie zrobiłem tego celowo.
    Usiadłem w fotelu i zastanawiałem się czy zabrała ze sobą małą grzałkę, czy cały czajnik. Postanowiłem o to zapytać.

    - Kurcze, Anulka… – pytanie miałem na końcu języka, jednak przerwałem, gdyż wracała. Z daleka jakoś łatwiej mi było z niej żartować. – Wciąż jesteś laseczka nie z tej ziemi! – zachwycałem się, spoglądając jej w oczy
    - Gorzej ci? – beznamiętnie wzięła filiżankę w dłonie, przysiadając skromnie na brzeżku fotela. Spod szlafroka ukazało się niczym nie osłonięte, lekko opalone kolano. Ale tym razem nie próbowała go nerwowo osłaniać. Może chciała bym zauważył, że korzysta z solarium?
    - Zamówiłeś śniadanie?
    - Nie, mam inną propozycję – porzuciłem żarty.
    - Jaką? – delektowała się naparem, spoglądając na mnie z uwagą.
    - Wolałbym porozmawiać na dole, nie tutaj.

    - Mówisz? Ja nie sądzę, żeby…
    - To nie ma znaczenia – przerwałem jej. – Wolę w restauracji i już. O tej porze nie będzie tłoku, stolik wybierzemy więc sami, taka jest moja propozycja.
    - Niech będzie – podniosła się z fotela. – A teraz bądź łaskaw odwrócić się nieco w stronę ściany, dobrze? I proszę, nie odwracaj się dopóki ci nie pozwolę.
    - W porządku, będę grzeczny – obiecałem.

    W restauracji chciano nas posadzić w wydzielonej części sali, lecz nie skorzystaliśmy z tej oferty. Wybraliśmy zwykłe miejsca oraz standardowe dania ze szwedzkiego stołu. A wtedy przyszła wreszcie pora na poważną rozmowę.
    - Co o tym wszystkim sądzisz? – zapytała, kosztując swojego ulubionego twarogu. – Tutaj możemy już rozmawiać?
    - Mam nadzieję. A w temacie… to raczej nie jest zagadką – odparłem. – Mamy przed sobą poważny kryzys rządowy w państwie duńskim i tak naprawdę, gdybyśmy teraz pojechali na lotnisko, chyba nic złego by się nie stało. Sprawdzałaś net?
    - Nie, nie zaglądałam. Za wcześnie, Poza tym mam nadzieję, że ty to zrobisz.
    - Masz rację, za wcześnie. Spotkanie mamy wyznaczone o dziewiątej trzydzieści, więc zdążymy. Za godzinę z groszami zjawi się nasza ekipa, niech i oni trochę podziałają.

    - A jeśli informacja się nie ukaże?
    - W naszej sytuacji niewiele to zmienia.
    - Tak uważasz?
    - Tak. Tak właśnie uważam. Słuchaj! Według mnie, powinniśmy udawać, że niczego o tym nie wiemy.
    Anna kręciła głową przecząco.
    - Po pierwsze, ona w to nie uwierzy, nawet jeśli wiadomość ukaże się po dziewiątej. A po drugie, dlaczego mamy takiej wiedzy nie wykorzystać? Pani Carina będzie i tak bardzo miła, bo zawsze taka jest, ale niech to cię nie zmyli!
    - Wiem przecież, znam takie typy. Lektorkę rosyjskiego taką kiedyś miałem, opowiadałem ci o niej kiedyś, nie pamiętasz? Uwalała ludzi ze słodkim uśmiechem na buzi…

    Anna odruchowo przytaknęła gestem, ale nie podjęła wątku.
    - Miałam nadzieję, że ją jakoś przekonam. Przed kilkoma miesiącami rozmawiałyśmy w Brukseli na tematy energetyki…
    - Sama sobie teraz przeczysz – przerwałem jej. – Wiesz, że miła rozmowa z nią o niczym nie świadczy, więc porzuć nadzieje. Nie ten czas, nie ten moment, znowu musimy poczekać. Ale ja chciałem o czymś innym. Miałbym pewną propozycję.
    - Jaką?
    - Pogadaj z premierem, powołajcie pełnomocnika rządu od spraw gazu. Po jaką cholerę zarówno ty, jak i ja, mamy tracić czas na takie tematy? Po co? Niech jeden człowiek ma pełnomocnictwa i wszystko ogarnia! Również gaz skroplony. Aniu, wiesz że mam dość zajęć w resorcie…

    - Wiem – przerwała. – Masz kandydata?
    - Ja? – byłem zdumiony. – Skąd mam mieć, nie dworuj sobie ze mnie To po pierwsze, a po drugie i tak nie miałby szans. Zjedliby go.
    - Więc widzisz, temat nie jest nowy, nie ty go odkryłeś. Szukaliśmy już takiej osoby.
    - I co? Nie ma w Polsce specjalisty w sprawach gazu?
    - Specjaliści są, jednak zawsze jest jakieś „ale”. Zauważ, że taki kandydat, jeszcze przed zapytaniem go czy byłby zainteresowany ofertą, musi mieć pozytywną opinię ze służb. A to trochę trwa. I kiedy taką opinię już mamy, występujemy z ofertą, a tu zonk! Osoba nie jest zainteresowana. A czas sobie leci! Potem drugi kandydat, trzeci…
    - I rok mija – dopowiedziałem. – A czemu odmawiają, z powodu finansów?

    Anna skrzywiła usta. – Chyba tak, bo argumenty odmowy brzmią raczej nieszczególnie.
    - A niby co wam przeszkadza zaoferować mu stosowną kasę? Pełnomocnik rządu nie ma uposażenia ograniczanego ustawą.
    - Oferowałam wynagrodzenie ministerialne.
    Pokiwałem głową. – Wezwij mnie w przyszłym tygodniu na rozmowę, zrobimy przegląd ludzi, a potem dobierzemy wysokość oferty. Ktoś odpowiedni na pewno się znajdzie. Tylko że „ktoś odpowiedni” w tej branży winien mieć możliwość chadzania do takich restauracji jak my wczoraj. Musi więc zarabiać co najmniej pięć razy tyle ile minister, takie są realia!
    - Dobrze, ale nie puść pary z gęby. Nawet do swoich asystentek. Temat jest dość śliski.
    - W porządku, będę pamiętał.

    - A wracając do sprawy. Naprawdę uważasz, że podczas rozmowy z panią premier Poulsen nie powinniśmy poruszać tematu ich koalicjanta?
    - Nie wolno nam tego nawet dotknąć! Uważam, że gdyby się dowiedziała, że znaliśmy to wszystko wcześniej niż ona, byłby to koniec. U niej nic już byśmy nigdy nie załatwili. Czuła by się upokorzona i ośmieszona. A Niels twierdził przecież, że będzie miała szansę zachować pozycję w nowym rządzie i zostać na stanowisku.
    - Tak… – westchnęła. – Zastanawiam się, czy dobrze zrobiliśmy nie próbując wpłynąć na Nielsa, by opóźnić tę publikację.
    Pokręciłem głową przecząco.
    - I co by nam to dało? Przecież nie publikują jej od czerwca! Już pół roku mają materiały i wciąż zbierają potwierdzenia, żeby tylko nie nadziać się na minę.
    - A nasze służby wciąż niczego nie wiedzą… – westchnęła.

    - Nie narzekaj, duńskie prawdopodobnie też nie! – chichotałem. – Ale przyznaję, afera będzie! Afera niewąska i nie tylko w Danii. Całe NATO będzie wkurwione!
    - Poczekaj. W kwestii dotyczącej podporządkowania radców handlowych, resort obrony niespodziewanie ciebie poparł! Miałeś z nimi jakieś układy?
    - Nie, sam jestem tym zaskoczony.
    - To może w rewanżu uprzedzić ich o szykujących się rewelacjach?
    - Niby jak?
    - Przez ambasadę – spoglądała na mnie z naganą. – Mają tam chyba jakąś bezpieczną łączność z krajem.

    - Diabli wiedzą, spróbuję się zorientować. Ale masz rację. Dla ministra nawet pół godziny może mieć duże znaczenie.
    - Zrób to, wydaje mi się, że warto.
    - Ok., w porządku. Że warto, to wiem. Tylko czy nie będzie później problemu z resztą rządu i służbami? Przecież dowiedzą się, że przesyłałem jakąś informację, to jest pod kontrolą kontrwywiadu.
    - No tak, mogą mieć pretensje. Nietrafione wprawdzie, bo gdzie byli dotychczas?
    - Tym niemniej, skoro nawet przed Duńczykami mamy milczeć, to milczmy zupełnie. Sami wyciągnijmy wnioski, przecież już niedługo.
    - Dobrze. Uzgodniliśmy!
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  13. #33

    Domyślnie

    - Zlecę swoim ludziom stałe pilnowanie portalu i w momencie ukazania się tej informacji niech przekażą wiadomość choćby po zwykłej linii. Zwyczajnie, sam adres netowy z kilkoma wykrzyknikami i to wszystko. Będzie szybko.
    - Dobrze, rób jak uważasz. A my na razie niczego nie wiemy, tak?
    - Tak, pani premier. Tak będzie najlepiej, według mnie. Zupełnie nie wiemy o tym, co powiedział nam Niels Friis, że kawałek duńskiego rządu jest po cichu finansowany przez władze rosyjskie. I działa w myśl ich wskazówek!
    - Dobrze, nie wiemy niczego.
    - Nie ma takiej opcji, byśmy coś wiedzieli! – roześmiałem się.

    Redakcja w której pracował Niels Friis była w posiadaniu dokumentów dotyczących przelewów sporych kwot na rzecz partii duńskich ekologów, zleconych przez sponsorów rosyjskich. Miała również dokumenty, które tych sponsorów jednoznacznie identyfikowały i łączyły z osobami związanymi z rosyjskim rządem. Długo kompletowali materiały i wczoraj, podczas kolacji, Niels obiecał nam, że dzisiaj redakcja opublikuje je na swoim portalu. Bez względu na konsekwencje dla kraju. Czyli zawleczka z granatu zostanie wyjęta.

    Podejrzewałem, że w Europie będzie to tematem dnia. Albo nawet wielu dni najbliższych.

    Pan Wojciech, kierowca naszej służbowej lancii, nie miał we środę zbyt wielu chwil na odpoczynek. Kiedy wiózł mnie z Okęcia do domu, miałem okazję wysłuchać jego wrażeń z dzisiejszego objazdu dróg, wykonywanego z wiceministrem Godelikiem. Nawierzchnia ulic w Warszawie była ponoć jeszcze w miarę przyzwoita, ale drogi przelotowe do stolicy były loterią. Odcinki utrzymane w miarę przyzwoicie przeplatały się z bardzo zaśnieżonymi i zalodzonymi. W zależności od tego kto nimi zarządzał i jakie opady lokalnie przeważały. No cóż, taki mamy klimat.

    Z tego też powodu, nie zdecydowałem się na wieczorną jazdę własnym autem na spotkanie z premierem w Urzędzie Rady Ministrów. Byłem zbyt zmęczony wydarzeniami dnia i mógłbym w świetle latarń popełnić gdzieś błąd w ocenie sytuacji na drodze. Pan Wojciech natomiast był na bieżąco, dlatego musiał na mnie poczekać, bym po przylocie z Danii przynajmniej przez chwilę pobył we własnym domu.

    To rzeczywiście było jedynie kilkanaście minut. Zdążyłem ucałować Dorotkę i wypić kawę zaserwowaną przez Helenę, gdyż chłopców nie było. Mieli jakieś zajęcia pozaszkolne i pilnowani przez bankowych specjalistów od ochrony, powinni wrócić dopiero w okolicach dziewiętnastej. Czyli wtedy, kiedy ja miałem się zameldować u prezesa Rady Ministrów.
    Na kolacji, którą wtedy miał w harmonogramie dnia.

    Właściwie to sam sprokurowałem takie spotkanie. Jeszcze w Kopenhadze, po zakończeniu oficjalnego obiadu z delegacją duńską, udało mi się zamienić kilka zdań z Anną w sytuacji bardzo poufnej. Kiedy nikt nas nie podsłuchiwał. Wróciłem wtedy do rano poruszanych kwestii i zasugerowałem, że warto byłoby uzgodnić dalszy tok postępowania z szefem naszego rządu, aby nie działać w kierunkach bezsensownych. Jeśli mamy coś osiągnąć, to szkoda czasu na rzeczy, które później ktoś odrzuci.

    No i lekko wdepnąłem. Okazało się, że od przyjazdu pozostałej części rządowej delegacji, czyli gdzieś od godziny wpół do dziewiątej, Anna miała bezpieczną łączność z krajem. Nie miałem w tych sprawach takiej rutyny jak ona, mój poziom dyplomatyczny nie był aż tak wysoki, więc myślałem nieco innymi kategoriami. No i szok! W trakcie lotu powrotnego do Warszawy dostaliśmy zwrotną informację, że premier będzie nas obydwoje oczekiwał o godzinie dziewiętnastej. Jeszcze dzisiaj!

    Co też Anna powiedziała o mnie premierowi? Tego nie wiedziałem, a ona nie chciała się przyznać. Powtarzała tylko z uśmiechem, że mam co chciałem i że spotkamy się znowu w siedzibie premiera. Nie mogłem w takiej sytuacji protestować.
    Wieczorem zaś, miałem okazję po raz pierwszy i zarazem ostatni, zobaczyć apartamenty podległe wyłącznie szefowi rządu.

    Zaplecze jego gabinetu nie prezentowało się wcale rewelacyjnie. Dorotka miała urządzone bardziej elegancko. Nie przyjechałem tu jednak po to, by podziwiać warunki pracy premiera. Nakierowany przez ochronę gmachu szybko dotarłem do celu i dziesięć minut przed godziną dziewiętnastą, asystentka prezesa Rady Ministrów wskazała mi wejście na salę nieoficjalnych konferencji roboczych.

    Dziwny widok spostrzegłem po otwarciu drzwi. Maleńki tłumek stał sobie grzecznie pod ścianą dyskutując z premierem, a w tym czasie trzy kelnerki odziane w zgrabne stylizowane kostiumy, pewnie i chyba rutynowo nakrywały stół. Na pierwszy rzut oka było widać, że mają to wyćwiczone. Czyli nie pierwszy raz premier łączył naradę z kolacją i dobrze robił. Brak świeżych posiłków w bardzo krótkim czasie skończyłby się dla niego wrzodami żołądka. Znałem te delegacyjne problemy, na szczęście były już poza mną.

    Przywitałem się z zebranymi. Oprócz premiera był tam oczywiście Jurek Domagała, był i generał Julian Jasiewicz, niegdyś szef służb wywiadu a dzisiaj jeden z doradców specjalnych szefa rządu, oraz niejaki Kacper Obownik, czyli doradca milczący, którego statusu właściwie nie pojmowałem. Bardzo rzadko zabierał głos, właściwie nie zadawał pytań. Jedynie słuchał i bardzo uważnie obserwował rozmówcę. Pewnie rozmawiał wyłącznie z premierem i tylko jemu przekazywał swoje spostrzeżenia. Była też Anna, czyli wyprzedziła mnie wyraźnie.

    Tuż po mnie, kiedy jeszcze witałem się z zebranymi, zameldował się kolejny uczestnik obrad. Przedstawiciel MSZ-u, podsekretarz stanu Krzysztof Podstawek.
    - Czyli jesteśmy już w komplecie – stwierdził premier. – Zapraszam wszystkich państwa do stołu, bo jestem głodny. Pani Anno, pani pozwoli! – uprzejmym gestem zachęcił swoją zastępczynię do zajęcia miejsca obok siebie.
    - Szefie! – wtrącił minister Domagała gromkim głosem. – Mam wrażenie, że daliśmy dzisiaj plamę.
    - Mianowicie?
    - Nie uprzedziliśmy pani Bożeny, że dzisiaj wieczorem, właśnie na tej sali… – cedził powolutku wciąż stojąc i dobitnie gestykulując, jakby wieść była sensem naszego spotkania. – …znajdą się osoby mogące zarekomendować ten bufet do gwiazdki Michelin. A może nawet do dwóch?! – zaświergolił wesoło.
    - Widzisz? Nie skojarzyłem – roześmiał się premier, akceptując dowcip.

    - Jureczku, chyba ci w oczach jakaś gwiazdka zaświeciła – odpaliła Anna. – Sprawdź czy twoja głowa nie miała przypadkiem ostatnio bliskiego spotkania trzeciego stopnia z jakąś ścianą. A może to kalendarz przewróciłeś na niewłaściwą stronę i to gwiazdka wigilijna nadleciała nie o czasie? Sprawdź, czy to nie ona stała się źródłem zamieszania.
    - Nie zmieniaj tematu i się nie kamufluj! – odgryzł się. – Wszyscy wiedzą, że inspektorzy Michelin zawsze występują incoguto, szanowna pani premier. Ale spokojnie! My was nie zdradzimy! Generał Jasiewicz mi to obiecał – wkręcił w żart pana Juliana.

    - Jurek, wystarczy – Anna spoglądała na niego zabójczym wzrokiem – Nie mam dzisiaj nastroju do żartów.
    - A czemu? – skrzywił się. – Coś ci poszło nie tak?
    - Jestem po prostu zmęczona – Anna próbowała się tłumaczyć i popełniła kardynalny błąd. – Zwyczajnie zmęczona. Spaliśmy z Tomkiem chyba nie więcej niż dwie godziny…
    - Co??? – przerwał jej zachwycony, śmiejąc się serdecznie od ucha do ucha. – Czy ja dobrze słyszę?! Takie wyznanie? Ludzie, toż to szok!!! Ale gratuluję, gratuję!

    Głośne chichoty jednoznacznie potwierdzały jak lapsus Anny został zinterpretowany.
    - Przestań! – warknęła.
    Rzeczywiście, raczej nie miała najlepszego samopoczucia.
    - Zmień temat, bo mnie nudzisz.
    - No wybacz, ale to nie ja oznajmiam te niesamowite rewelacje. Chociaż zmęczona, ale i szczęśliwa…
    - Nie pieprz! – Anna wydęła lekceważąco usta. – Niby fachowiec, a nie rozumie, że nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki.
    - Co pani chce przez to powiedzieć? – zainteresował się generał.
    - On doskonale wie co – wzruszyła ramionami. – A pan niech nie traci czasu na takie pierdoły, generale, to zajęcie byłoby bezsensowne. Przejdźmy lepiej do meritum.

    - Jeszcze momencik, pani Anno! – wstrzymał ją premier. – Ograniczam się z poważnymi rozmowami podczas posiłków, bo lekarze radzą mi tego nie łączyć.
    - I bardzo słusznie – zgodziła się. – Wszyscy mamy całe mnóstwo stresów każdego dnia, a żołądek tylko jeden.
    - Właśnie. A więc wieczór mieliście państwo interesujący, jak pani wspomniała?
    - Nawet bardzo – zgodziła się. – Restauracja w której jedliśmy kolację, rzeczywiście jest warta specjalnych odwiedzin. Chociaż tym razem to nie serwowane dania, a nawet i nie wina, odegrały w niej najważniejszą rolę.
    - No właśnie, ten brak snu był ważniejszy… – Jurek nie odpuszczał.
    - Nie nudź! Najważniejsze było Tomka znalezisko – wypaliła, wskazując na mnie gestem dłoni. Tym samym oddała mi głos.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  14. #34

    Domyślnie

    Byłem przygotowany na to by zostać bohaterem wieczoru, więc z całkowitym spokojem chociaż w dużym skrócie opowiedziałem o pierwszych godzinach w restauracji, a potem o tym co znalazłem i jaki to miało wpływ na resztę wieczoru. W międzyczasie zakończyliśmy kolację i posprzątano nakrycia ze stołu.
    - Tak więc wiedzieliśmy wcześniej, że niedługo po rozpoczęciu rozmów, pani wicepremier Poulsen znajdzie się w sytuacji patowej – oznajmiłem na zakończenie opowieści, płynnie przechodząc w kierunku relacji z rozmów. – Było oczywistą oczywistością, cytując pewnego klasyka, że w tym momencie pojawi się u niej świadomość, iż duńska koalicja rządowa za chwilę przestanie istnieć. Poważni partnerzy nie będą mogli trwać w koalicji z partią pseudo-ekologów, która z kolei znajdzie się na śmietniku historii. Pytanie tylko, co dalej w tym momencie? Czy w ogóle mamy z kim rozmawiać?

    - Właściwe podejście do zagadnienia – wtrącił Jurek, tym razem zupełnie poważnym tonem.
    - Tak też stwierdziła pani premier Lechowicz – skłoniłem głowę w kierunku Anny.
    - Oj, panie ministrze, czyżby podpadł pan u szefowej? – zachichotał Domagała. – I szuka teraz punktów?
    - Nie podpadł – Anna kwaśno zaprzeczyła. – Rozważaliśmy różne warianty postępowania jeszcze rano, podczas śniadania, ale żaden nie wydawał się doskonały. Wszystko zależało od tego jak pani Poulsen wtedy zareaguje.
    - Proszę sterować w stronę konkluzji – popędził nas premier.

    - Kontynuuj! – Anna przestała się bawić w konwenanse. – Prawie oczarowałeś panią Carinę, więc łatwiej to przekażesz.
    Pominąłem milczeniem jej przytyk krzywiąc jedynie usta, po czym podjąłem temat.
    - Nasze wcześniejsze rozważania o tym jak i kiedy zostanie poinformowana nie okazały się przydatne zupełnie, gdyż pani Poulsen otrzymała wiadomość na zwykłej kartce papieru, a zapoznawszy się z jej treścią, po krótkiej chwili namysłu od razu nam ją przytoczyła.

    - Niczego nie kryła? – interesował się Podstawek.
    - Nie! – Anna odparła za mnie. – Bez wahania zmieniła ton rozmowy i oznajmiła, że w powstałej sytuacji nie jest pewna czy nasze dalsze rozmowy mają sens, gdyż jej umocowanie rządowe może się zmienić jeszcze w tej samej godzinie. Rozumiała sytuację doskonale.
    - I w tym momencie, jak się tego domyślam z przekazu pani Anny – rzucił premier – pan zaproponował jej przegląd naszych relacji dwustronnych…

    - Nie całkiem, panie premierze, to nie było tak od razu – manewrowałem. – Dobijanie rannego partnera nie miało żadnego sensu, bo cóż by nam to dało? Zamrożenie stosunków na długi czas. I po co? Żadnej dla nas korzyści. Dlatego też wpadłem na pomysł, aby w tej sytuacji podać pani wicepremier rękę, dlatego prowokacyjnie stwierdziłem, że na jej miejscu zamiast rezygnacji, wykorzystałbym całe zdarzenie do umocnienia swojej pozycji oraz przeprowadzenia dawno istniejących planów jak też odkładanych zamierzeń.
    - W jaki sposób miałaby to zrobić? – dociekał Jurek.

    - O to samo zapytała pani Poulsen. Wtedy poprosiłem, aby mnie przez chwilę posłuchała i opowiedziałem część mojego życiorysu. Przede wszystkim o moim pobycie w Rosji, o tym, że zajmowałem się analizą gospodarki rosyjskiej dla korporacji Solution Inc., o tym, że dość dobrze znam ten kraj, bo jeszcze wcześniej pracowałem tam w charakterze handlowca. Znam też sposób myślenia i zachowania zwykłych mieszkańców Rosji, jak również członków elity władzy. Wspomniałem także o tym, że moja żona, która z ramienia korporacji Solution Inc. zajmowała się inwestycjami w Rosji, zrezygnowała z rozwijania biznesu na tamtym rynku, stwierdzając zbyt duże zagrożenie wystąpienia sytuacji typu polityczny force majeure.

    - Huragany to tam raczej nie występują – wtrącił Jurek.
    - W atmosferze owszem, nie występują, ale oblodzenia są nawet w środku lata. Szczególnie wokół polityki i w związku z nią, jak też na szczytach władzy – stwierdziłem. – To dlatego zastrzegłem, że „typu”. Zresztą, pani Poulsen zrozumiała mnie właściwie…
    - Jaka była wtedy jej reakcja? – przerwał mi premier.
    Znowu odpowiedziała mu Anna.

    - Przede wszystkim przeprosiła nas i zawnioskowała o przerwę, po czym wyszła na kilka chwil z sali obrad. Dosłownie po czterech czy pięciu minutach wróciła ze swoim doradcą, którego nam przedstawiła. Był to pan Ludvig Estrup. Wtedy też zaproponowała zmianę formatu rozmów na nieoficjalny oraz kontynuowanie dyskusji już bez tłumaczy. Zgodziliśmy się na taki wariant bez wahania, gdyż braliśmy go pod uwagę jeszcze rano, przed rozmowami.
    - Co było dalej?
    Anna wzrokiem i gestem oddała mi głos.

    - Kontynuowaliśmy swobodną wymianę opinii o powstałej nieoczekiwanie sytuacji i o tym wszystkim, co się z nią wiązało – opowiadałem. – Przekonywałem panią Poulsen, że skoro są dowody na to, że ich partnerzy z rządu byli finansowani okrężną drogą przez firmy rosyjskie, to na tysiąc i sto procent nie jest to jedyne nielegalne źródło ich dochodów, bo temat który blokowali jest dla Rosji wart miliardy. Czyli ich służby powinny wziąć się do pracy, a nie oczekiwać, że dziennikarze będą je wyręczać.
    - Powinna się wtedy na pana obrazić – zauważył Podstawek.

    - Brałem taką możliwość pod uwagę – przyznałem cicho. – Jednak nieoficjalny charakter rozmowy pozwalał mi na pewną poufałość, z kolei niekłamane zainteresowanie pani Poulsen moimi rosyjskimi doświadczeniami skłoniło do takiego, a nie innego zachowania. To była rada przyjacielska i pani premier tak ją potraktowała. Na pewno nie czuła się urażona.
    - Tomek…. przepraszam, minister Barycki przedstawił… – Anna nie wytrzymała.

    - Nie kombinuj już! – przebił ją Jurek. – Wszyscy wiemy, że od trzydziestu lat jesteście po imieniu i nie tylko, ale dzisiaj wieczór nie ma to znaczenia.
    - Owszem, jesteśmy – potwierdziła spokojnie. – Natomiast wracając do naszych rozmów, Tomek zagrał wtedy va banque, przedstawiając stronie duńskiej swoją wizję roli ich kraju na europejskim teatrze gazowym. Nie tylko zresztą…
    - Może pan to przedstawić? – premier skierował te słowa pod moim adresem.

    - Tak, oczywiście. Przyznam, że miałem pewne trudności językowe, nasi partnerzy mówili po prostu zbyt dobrze po angielsku, czyli zbyt szybko jak dla mnie, ale z czasem zaczęliśmy się rozumieć. Wtedy dopiero odważyłem się przedstawić im swoje przemyślenia na poważnie. Oczywiście, zacząłem od różnic, z których główną jest postrzeganie Rosji przez nich i przez nas. Przekonywałem, że nie mając takich doświadczeń historycznych jak my, inaczej wyobrażają sobie takie relacje i czas jest najwyższy, aby się przeorientowali. Dania położona jest przecież na przecięciu głównych, nowych tras gazowych, zarówno w kierunku wschód – zachód, jak też północ – południe. Rosja nie bez powodu finansowała ich ekologów, musi przecież blokować konkurencję. Na budowę Nord Stream wyłożyła miliardy dolarów! I prawdopodobnie nie jest to wcale jej ostatnie słowo. A przecież trasa tego gazociągu musi przecinać duński szelf kontynentalny, bo my tej rury nie przepuścimy. W dodatku nie mamy tam prawnie ustalonej granicy stref ekonomicznych, powinniśmy więc tę sprawę wspólnie wykorzystać.

    Tak samo Baltic Pipe. My chcemy uniezależniać się od Rosji i jeśli nam w tym pomogą, będą mogli liczyć na zyski z tranzytu, a także nasze poparcie w innych sprawach. Także na forum europejskim. Dania jest małym krajem i musi się liczyć z tym, że z czasem Polska będzie nabierać znaczenia wśród krajów europejskich, chociaż pozostanie państwem średniej wielkości. Dlatego, dla przeciwwagi znaczenia tych największych, powinniśmy nawiązać bliższą współpracę polityczną i działać w ściślejszym porozumieniu.
    Tym bardziej, że oprócz Bałtyku, coraz więcej zwyczajnych interesów gospodarczych nas łączy. Wspomniałem wtedy o historii, przypomniałem Hanzę, współpracę miast bałtyckich, połowy na wodach wokół Bornholmu, jak też Eryka słupskiego. Mieliśmy o czym rozmawiać!

    - I jaka była reakcja na pana propozycje? – to było pytanie premiera.
    Jednak to nie ja, lecz Anna na nie odpowiedziała.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  15. #35

    Domyślnie

    - Bardzo ciekawa – uśmiechała się. – Właśnie ten moment pokazał dobitnie, jak jesteśmy postrzegani. Pan Estrup niby potakiwał Tomkowi, niby się z nim zgadzał, ale potem zapytał zaczepnie, a co będzie jeśli w Polsce zmieni się rząd? Co będzie, jeśli władzę przejmie inna opcja polityczna, na przykład partia byłych komunistów. Jak będą wyglądały nasze relacje w takiej sytuacji? Ile Dania może na tym stracić?

    - Jaka była wasza reakcja? Co wtedy pan odpowiedział?
    - Roześmiałem się serdecznie i oznajmiłem, że nic się nie zmieni.
    - Nie chcieli w to wierzyć – potwierdziła Anna – ale Tomek był bardzo pewny siebie…
    - Tak! Musiałem wprawdzie powtórzyć niektóre spostrzeżenia rosyjskie dla pana Estrupa, gdyż kiedy opowiadałem je pani Poulsen, jego przecież jeszcze z nami nie było. Tym niemniej przyjęli do wiadomości, że w Polsce możemy się kłócić o różne sprawy, ale zmiany polityki wschodniej nie należy się spodziewać nawet za kilka stuleci, niezależnie od tego która opcja polityczna utworzy rząd.

    - Uwierzyli? – zapytał Jurek.
    - Tak, tak mi się wydaje – potwierdziłem. – Zaskoczyłem ich kiedy zapytałem, czy wiedzą kto podpisywał akces Polski do NATO i do Unii Europejskiej. Nie wiedzieli! Naprawdę! A później dobiłem jeszcze wiadomością, że wprawdzie są państwem o niesamowicie bogatych morskich tradycjach, ale od dawna nie mają nawet jednego okrętu podwodnego! Czyli w dziedzinie obronności też moglibyśmy zacieśnić współpracę bilateralną i to bez oglądania się na decyzje NATO, bo nie można wciąż liczyć na innych. My zaczynamy właśnie to rozumieć.
    Przyznałem, że nie wiem, czy mamy mniej zaniedbań niż oni, ale przynajmniej zdajemy sobie sprawę z rosyjskiego zagrożenia. A dzisiejsza publikacja ich portalu pokazuje, że nie jest ono wydumane. Dlatego moglibyśmy współpracować ściślej, również w dziedzinie nauki, nowoczesnych technologii jak też wywiadu. Wyjść poza oficjalne struktury europejskie.

    - Daleko pan sięgnął… – westchnął premier.
    - Nie aż tak – próbowałem bagatelizować końcówkę naszej rozmowy. – W dodatku na koniec dyskusji to wszystko nieco się zakręciło. Pani Poulsen powracała do moich tekstów, których pan Estrup nie mógł znać, więc musiałem niektóre kwestie powtarzać, aż w końcu padło pytanie o moją żonę, bo przecież na nią powoływałem się w opiniach o rynku rosyjskim. A wtedy powiedziałem jak brzmi jej nazwisko i okazało się, że pan Estrup ją zna. Nie osobiście, ale był słuchaczem jednego z jej wykładów i nawet zadawał później pytania. Był bardzo zaskoczony faktem że Dorotka jest moją żoną.
    - Co to wnosi do całej sytuacji? – zapytał generał Jasiewicz.
    - Nieco wnosi… – musiałem przyznać, chociaż robiłem to niechętnie.
    - Mianowicie?

    - To było tak… Pani Poulsen w tej sytuacji okazała zainteresowanie jej osobą, chodziło jej szczególnie o kwestię rezygnacji z inwestycji rosyjskich. Dlatego zapytała, czy mógłbym pośredniczyć w zorganizowaniu pilnego z nią spotkania, wpadła nawet na pomysł, aby żona towarzyszyła mi podczas jakiejś wizyty, chociażby do Brukseli. Niestety, nie znam aż tak szczegółowo grafika żony, nie mogłem więc takiej możliwości potwierdzić.

    - Nieźle się zapowiada – śmiał się Jurek
    - Może nieźle… Ale ja poddałem jej inne rozwiązanie – przyznałem.
    - Proszę kontynuować! – zachęcił mnie premier.
    - Zbliża się końcówka roku, na wizyty oficjalne czy nieoficjalne nie ma zbyt wiele czasu, a ponieważ moja żona na pewno wybiera się w styczniu do Davos, a ja miałem zamiar jej towarzyszyć, zaproponowałem byśmy właśnie tam się spotkali. I pani Poulsen na to przystała.
    Poprosiłem też Anię by wybrała się z nami i wstępnie uzyskałem jej akceptację. Nie wiem tylko jak wszystko rozegrać formalnie. Oczywiście, z bankowej strony nie ma żadnych przeszkód, aby to sfinansować i zapewnić organizację…

    - Dlaczego ja nie wiem o tym, że pan minister Barycki wybiera się do Davos? – rzucił Jurek nieprzyjemnym tonem. – Panie ministrze, takie rzeczy muszą być ze mną uzgadniane!
    - Panie ministrze! – spojrzałem na niego bez mrugania powieką. – Moje dotychczasowe plany nie wybiegały poza zakres zadań osoby towarzyszącej żonie. Nie planowałem tam być gwiazdą towarzyską, ani reprezentantem rządu. A że sytuacja zmieniła się dość nagle, dlatego poprosiłem o spotkanie, na którym właśnie relacjonuję sytuację.
    - Tym niemniej, nawet prywatne wyjazdy zagraniczne powinien pan zgłaszać do MSZ-u – pouczył mnie premier.

    - Tak jest, panie premierze, wiem o tym. Sądziłem jednak, że mam na to jeszcze czas.
    - Spokojnie! – Jurek uniósł dłoń. – My również sobie poradzimy, a o decyzji dowiesz się niezwłocznie po jej podjęciu. Pan premier tak samo wybiera się do Davos i pan prezydent podobnie, więc działania państwowe są i będą koordynowane. A ty nie próbuj wychylać się przed szereg. Szkoda tylko, że tak późno dowiedzieliśmy się o was, ale jeszcze nie wszystko stracone. Znaczy w sensie organizacyjnym.
    - Żona od roku ma wynajętą i opłaconą willę na cały ten okres – przyznałem. – W obiekcie jest sześć apartamentów i pokoje dla personelu pomocniczego. Jak na razie zajęta jest połowa miejsc.

    - Przez kogo? – zainteresował się generał Jasiewicz.
    - Ja z żoną jeden, poza tym dyrektorki naszych gabinetów. A gościem będzie Anna.
    - Same dziewczyny! – mruknął Jurek.
    - Nie do końca, gdyż jadą z nami dwie panie i jeden pan kierowca. Znaczy jedna z pań jest żoną pana kierowcy – oznajmiłem z uśmiechem.
    - Na bogato! – mruknął wzdychając i oznajmił, spoglądając mi prosto w oczy. – Ale tak nie da rady. Nie ma o tym mowy! – powtórzył dobitnie.

    - Dlaczego? – zdziwiła się Anna.
    - Chcesz problemów? – pokiwał głową. – Pobyt w Davos finansowany przez zagraniczny bank? Ładne kwiatki by z tego wyszły.
    - Zwrócę im koszty, bez obaw.
    - Porozmawiam z doradcami jak to rozegrać, to nie jest sprawa błaha – oznajmił. – Koszty swoją drogą, ale to nie wszystko.
    - Przestań! – Anna się zniecierpliwiła. – Powiedz jeszcze, że nie mam prawa z Tomkiem współpracować, bo kiedyś coś tam było między nami, a teraz ma żonę w banku. Nie róbmy z wszystkiego problemów!

    - Aniu, nie ja robię problemy. Jest dokładnie na odwrót! Staram się, aby problemów nie było, staram się im zapobiec!
    - Dobrze! – Anna była zirytowana i chyba znowu się zapomniała. – Masz coś jeszcze do mnie? – warknęła w jego kierunku.
    - Przepraszam! – wtrąciłem, zanim jej odpowiedział. – Chciałbym jeszcze zabrać głos.
    - Proszę bardzo – pozwolił mi premier. Od dłuższego czasu milczał, wymieniając tylko spojrzenia ze swoimi doradcami.

    - Bo jest taka sytuacja… – język mi się plątał ze zmęczenia i wysechł nieco, a butelki z wodą stały na stole dość daleko. – Czasu mamy niewiele. Davos zaczyna się na początku drugiej połowy stycznia, więc w teorii jest to za miesiąc. Uwzględniając jednak święta i nowy rok, pozostało nam wręcz tylko mgnienie. Ja natomiast chciałbym być lepiej przygotowany do rozmowy z panią Poulsen i nie operować ogólnikami tak jak dzisiaj…
    - Proszę o głos! – Podstawek trzymał dłoń nad głową. A kiedy premier skinął głową, zwrócił się bezpośrednio do mnie. – Jakie miał pan umocowanie do takiego typu rozmów? Chodzi mi o rozszerzenie ich zakresu, obejmujące kwestie pozostające zdecydowanie poza zakresem pańskich kompetencji resortowych. To zakrawa na samowolę!

    - Chociażby takie, jakie mamy teraz, rozmawiając z panem – Anna odbiła piłeczkę, zanim się pozbierałem. – Panie ministrze, nie prowadziliśmy rozmów oficjalnych. Proszę zapoznać się z naszym, wspólnym komunikatem i porzucić na chwilę myślenie sektorowe. Interesy państwowe są ważniejsze! Czemu uważacie MSZ za omnipotencję naszych zagranicznych relacji? Inne resorty też są zainteresowane współpracą zagraniczną, a wy wciąż stajecie w tych sprawach okoniem i blokujecie ich samodzielność.

    - Panie premierze! – Podstawek niemal zakwilił, zupełnie nie odnosząc się do jej słów. – To wszystko stanowi jawną ingerencję w zakres kompetencji ministra spraw zagranicznych i jest podważaniem jego konstytucyjnych uprawnień! Niestety, będę zmuszony niezwłocznie poinformować mojego przełożonego o tym, co się dzisiaj wydarzyło.
    - Nie „niestety”, ale „na szczęście” będzie pan musiał – skorygował go premier. – Panie ministrze, dobry przepływ informacji jest podstawą właściwej pracy rządu.
    - Zgadzam się ze stanowiskiem pana premiera – oznajmił Podstawek.
    - Czyli osiągnęliśmy konsensus. Bardzo dobrze. Temat mamy chwilowo opanowany. Czy jeszcze ktoś chce zabrać głos?

    Odniosłem wrażenie, że premier lekceważy wyraźnie nadciągający konflikt.
    - Tak… – znowu się odezwałem.
    - Proszę mówić!
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  16. #36

    Domyślnie

    - Pan minister Podstawek poruszył ważny temat, a ja chciałbym go rozwinąć. Może dałoby się przygotować stanowisko rządowe w kwestiach poruszanych dzisiaj luźno w Kopenhadze? To wymagałoby współpracy resortów obrony, kultury, gospodarki morskiej, a także resortu rolnictwa, no i oczywiście mojego ministerstwa rozwoju. Ale przede wszystkim resortu spraw zagranicznych. Może sytuacja w Kopenhadze wyjaśni się na tyle i nasze rozmowy w styczniu pozwolą na przygotowanie konkretnych ustaleń? Przyniosłoby to przełom po długich latach stagnacji w naszych dwustronnych relacjach. Uważam, że naprawdę jest na to szansa.
    - Przekażę wniosek pana ministra mojemu przełożonemu – oznajmił lodowatym tonem Podstawek. – Odniesiemy się do pana niezwyczajnych rozmów i spostrzeżeń niezwłocznie.

    Zatkało mnie. Zwyczajnie zatkało. Zrozumiałem, że drobne złośliwości po przejęciu attachatów handlowych to było nic! Że minister Czaplicki ze świtą, nie darują mi nigdy wykrojenia tych służb z zakresu ich władzy! A więc zyskałem śmiertelnego wroga, chociaż myślałem naiwnie, że to taka zwykła niechęć. Tym niemniej, próbowałem jeszcze łagodzić powstałą rzeczywistość. Nie miałem ochoty na eskalację konfliktu.

    - Panie ministrze, życie tworzy różne scenariusze, nie zawsze da się je zaszufladkować ot tak, niczym w księgowości – przybrałem pojednawczy ton. – Po to prosiłem pana premiera o możliwość pilnego spotkania i wyjaśnienia zdarzeń, aby nasza dalsza współpraca przebiegała bez zbędnych zgrzytów czy zakłóceń.
    - Bardzo ładnie, będzie panom to bardzo potrzebne – wtrącił Jurek. – Obydwaj panowie będziecie ściśle współpracować przy rozwiązywaniu tego tematu.
    - Ależ przyjąłem do wiadomości wyjaśnienia pana ministra! – Podstawek nawet się skłonił w moim kierunku. – Tym niemniej, to nie do mnie należą rozstrzygnięcia w tych i podobnych sprawach. Decyzje będzie podejmował pan minister Czaplicki. A pan, panie ministrze, będzie o nich niezwłocznie poinformowany. To mogę panu obiecać.
    - Dziękuję panu! – starałem się to powiedzieć normalnym głosem, chociaż wewnętrznie wszystko mnie rozsadzało. Co za skurwysyn!

    - A tak na marginesie… – Podstawek spoglądał na mnie spod oka. – Mogę?
    - Proszę bardzo – wzruszyłem ramionami.
    - Jakoś nie melduje pan o sukcesach w sprawie, dla której się pan do Kopenhagi wybrał. Gdzie te nasze gazowe rurociągi, gdzie uzgodnienia, gdzie strategia?
    - Pan jest specjalistą w temacie gazu? – zapytałem ironicznie. Wkurwił mnie tak mocno, że powoli wracałem do siebie.
    - To pan miał nim być! – wypalił. – Tylko efektów brak – uśmiechnął się pod nosem.
    Pokiwałem głową. Byłem już opanowany.

    - Dziękuję, dobrze że mi pan przypomniał. Miałem właśnie wnioskować do pana premiera o rozważenie kwestii powołania pełnomocnika rządu do spraw strategii energetycznej, szczególnie w sprawach gazowych. Oczywiście, kwestia nazewnictwa jest tu drugorzędna, ważne jest przede wszystkim, aby był to ktoś nie obarczony innymi obowiązkami. Ja nie będę w stanie podołać jednocześnie obowiązkom kierownika resortu rozwoju, oraz właściwym pilotowaniem zamierzeń zmiany polityki energetycznej państwa, o skutkach mających sięgać wielu dziesięcioleci. Według mnie jest to fizycznie niemożliwe. Tu trzeba osoby, która już zna zagadnienia gazowe i poza tym będzie w stanie skupić się wyłącznie na tych zadaniach. Żaden poseł, żaden działacz partyjny, żaden samorządowiec. Oczywiście, musi też być odpowiednio wynagradzany, aby nie był pariasem w relacjach z zagranicznymi rozmówcami, dlatego nie może być nim minister. Takie jest moje zdanie i prosiłbym, by zostało rozważone.

    - Interesujące zagadnienie – wycedził premier.
    Blefował. Anna przecież wspomniała, że podobny wariant był dyskutowany w prezydium rządu.
    - A gdyby to od pana zależało, kogo powołałby pan na podobne stanowisko? – rzucił od niechcenia.
    - Nie wiem, nie mam znajomych w tej branży – przyznałem otwarcie. – Gdybym jednak musiał, to niedaleko od zaprzyjaźnionego mazurskiego hotelu, znajduje się stadnina koni, którą zarządza bardzo interesujący człowiek. Młody, przy czym bardzo dobrze wykształcony. Nie wiem tylko, czy by chciał, bo odszedł z branży raczej zrezygnowany.
    - Kto to jest? – zapytał premier.
    - Szefie, ja wiem kto – Jurek zgasił dyskusję. – Porozmawiamy później.
    - Rozumiem. Kto jeszcze chce zabrać głos?

    Nieoczekiwanie zgłosił się Kacper Obownik, co samo w sobie było już niemałą sensacją.
    - Mam pytanie do pana ministra Baryckiego – wycedził powoli dość przyjemnym w sumie głosem. – Stwierdził pan, i tu zacytuję: „zależało nam, aby nie podważać jej pozycji ani w rządzie, ani w parlamencie. Miała i ma dużą szansę na obronę swojej dotychczasowej pozycji w kolejnych duńskich władzach, a więc to znowu z nią przyjdzie nam negocjować”. Proszę mi powiedzieć, na jakiej podstawie pan tak stwierdził? – wpił we mnie spojrzenie. – Skąd się bierze taka opinia?

    - No cóż… – westchnąłem. – Będziemy musieli się przyznać. Jak już wspominałem, właścicielem znalezionej przeze mnie karty pamięci był pan Lars Jensen, norweski finansista. Ale on nie był sam w tej restauracji. Jego towarzyszem był pan Niels Friis, duński autorytet dziennikarstwa ekonomicznego. I właśnie ten pan przez resztę wieczoru wprowadzał nas w tajniki duńskiej, rządowej kuchni. On też nas uprzedził, że na portalu znajdzie się to, co się tam później znalazło, ale też opowiadał o tym, czego tam być nie miało i nie będzie. O wielu, wielu pikantnych szczegółach z życia duńskiego parlamentu i niektórych członków rządu. Prognozował również to, co teraz panom przedstawiłem. Oczywiście, te sugestie mogą być obarczone błędem, ale według mnie, jego prognoza jest wiarygodna. Pan Niels nie miał żadnych powodów aby serwować nam papkę, poza tym większość z jego zapowiedzi spełniła się jak dotąd bardzo dokładnie.
    - Dziękuję panu! – Obownik nie skomentował mojego tłumaczenia.

    - Przepraszam, jeszcze ja! – wtrącił generał Jasiewicz. – Panie ministrze! Sugestia prowadzenia poważnych rozmów dyplomatycznych w Davos jest szalona. To nie jest miejsce dobre na poufne ustalenia. Zdaje pan sobie z tego sprawę? Davos jest szumną reklamą, miejscem głoszenia oczywistości, a nie wymiany tajemnic.
    - Ależ panie generale! – zawołałem. – Zgadzam się z panem! Z panią Poulsen umówiłem się jedynie na wieczorną pogawędkę. W towarzystwie żony i pani premier Lechowicz. Ja w ogóle nie czuję się na siłach do prowadzenia szczegółowych, technicznych negocjacji w jakiejkolwiek sprawie i jeszcze w takim miejscu. Po prostu sygnalizuję, że pojawia się szansa zmiany atmosfery przyszłych rokowań, a więc dokonania postępu i oferuję tutaj swoje współdziałanie ze służbami państwa, a nie zastępowanie kogokolwiek. Tym bardziej, że nazwisko Barycki niewiele znaczy na ekonomiczno – gospodarczej mapie Europy, ale słowo „Warwick” już tak. I na razie nie będzie inaczej. Dlatego mogłem dzisiaj zaproponować pani Poulsen prywatne spotkanie w Davos, a ona musiała uznać to za przywilej. Tak, panie generale, przywilej! I nie dlatego, że spotka się tam ze mną, to chyba oczywiste. A tak na marginesie dodam, że pan Estrup poprosił mnie o pośrednictwo w nawiązaniu kontaktu z Johnem Warwickiem, nie muszę chyba opowiadać o kogo chodzi.

    Przez chwilę panowała cisza. Generał wydawał się uspokojony. Podstawek jednak nie miał zamiaru ustąpić.
    - Może ja… – zabrał głos nieoczekiwanie. – Panie premierze, deklaracje pana Baryckiego stoją w sprzeczności ze strategią naszego resortu. Pan minister Czaplicki zastrzegł osobistą akceptację odnośnie rezultatów rozmów w sprawie rozgraniczenia szelfu z Danią, więc pan Barycki uzurpuje sobie tutaj prawo prowadzenia rozmów w imieniu Rzeczpospolitej…
    - Niczego sobie nie uzurpuję! – wyrwało mi się. Premier jednak natychmiast uniósł rękę, dlatego zamilkłem jak niepyszny.

    - Nie mamy zamiaru powierzać prowadzenia rozmów w temacie dyletantom spoza resortu – kontynuował Podstawek. – Oczywiście, przekażę panu ministrowi Czaplickiemu opinię odnośnie zamiarów pana Baryckiego jak również stanowisko w tym temacie pana premiera. Tym niemniej uważam, iż pan Barycki powinien przede wszystkim zapoznać się z ustawą o utworzeniu ministerstwa spraw zagranicznych, jak też z rozporządzeniem o kompetencjach szefa resortu i odpowiedzialności za ich naruszanie przez osoby nieuprawnione.
    To już było zagranie poniżej pasa.

    - Dziękuję panu ministrowi za pouczenie! – to był zabójczy, syczący głos Anny. – Przy okazji posiedzenia prezydium rządu rozważymy pańską opinię.

    Znałem ten jej ton bardzo dobrze. Na miejscu Podstawka jutrzejszy poranek zacząłbym od pakowania swoich rzeczy w gabinecie i przygotowania się do ewakuacji. To było zwykłe wypowiedzenie wojny i oznaczało, że Anna zażąda od premiera usunięcia go ze stanowiska. Tym bardziej nie powinienem tego ognia podsycać. Jako bezpartyjny, byłem na to zwyczajnie zbyt cienki i bardzo łatwo mógłbym oberwać odłamkami. Anna poradzi sobie bez mojej pomocy.
    W całej tej sytuacji, premier zachowywał wręcz olimpijski spokój.

    - Czy ktoś jeszcze chce coś uzupełnić?
    Panowała cisza, ale on pamiętał, że mi przerwał.
    - Pan minister Barycki niedawno wyrywał się do odpowiedzi, więc proszę, oddaję panu głos.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  17. #37

    Domyślnie

    - Nie ma sensu, bym przytaczał poprzednie argumenty – odpowiedziałem zrezygnowany. – Nie będę walczył z panem ministrem Czaplickim, ani z panem Podstawkiem. Bo to nie pan minister jest moim przeciwnikiem, ani nawet pan Podstawek To tylko nasze wyobrażenia skrzywiają przestrzeń i zamiast pięknego świata, widzimy wtedy paskudne formy życia. Ale nie jest to życie prawdziwe. Im wcześniej człowiek zda sobie z tego sprawę, tym lepiej. Ułuda nie jest korzystna dla psychiki.

    - Pan uważa, że posiadł w dodatku aksjomatyczne mądrości psychologii? – zapytał nagle Podstawek. – Jakaś nowa specjalizacja po gazie?
    Jego bezczelność unicestwiła hamulce, które próbowałem sobie narzucić.
    - Nie, panie ministrze! – wycedziłem. – Zastanawiam się tylko jak niby całkiem do rzeczy ludzie, mogą zajmować się wyłącznie pierdołami, a nie strategią polityki państwa. Żenada!

    - Dość! – zawołał Jurek Domagała podrywając się z krzesła. – Dość, szanowni panowie! Przypominam tylko, że od jutra obydwaj panowie będziecie dość ściśle współpracowali. A dzisiaj oznajmiam, iż obydwaj jesteście już wolni. Znaczy, dziękujemy za to spotkanie, za uczestnictwo w naradzie i do jutra, do zobaczenia! Dobrej nocy panom życzymy! Na wszelki wypadek proponuję wychodzić oddzielnie, żebyście się nie pobili.
    - Nie przesadzaj! – skrzywiłem się. – Wyrosłem z krótkich spodenek, procy też nie mam przy sobie.
    - Podobnie jak ja – powiedział Podstawek, podnosząc się z krzesła.

    Wyszedł na parking pierwszy, ja udawałem, że aż tak się nie spieszę, czekałem na jego pożegnanie. Ale wsiadł do swojej limuzyny i odjechał bez słowa.

    Podekscytowany, niczym małolat przed pierwszą randką, chciałem opowiedzieć Dorotce o wszystkich wydarzeniach, ale zaakceptowała jedynie króciutkie streszczenie. I nie wyglądało na to, by czymkolwiek się przejęła.
    - Jutro porozmawiamy – zadecydowała bez wahania, przerywając moje wynurzenia. – Bardzo cię proszę. To jest nieważne. Długo na ciebie czekałam…

    Dwa razy nie musiała powtarzać, byłem tak samo spragniony bliskości jak i ona. Jednak w tym samym momencie, gdzieś w głębokiej podświadomości, schowanej głęboko pod sferą rozsądku, poczułem w głowie mgiełkę przekonania, że tym razem, coś jest zupełnie nie tak. Że powinienem się zastanowić i wszystko przeanalizować od początku. Niestety, biologia znowu wygrała zdecydowanie.
    - Słoneczko, jeden dzień bez ciebie, a jestem taki stęskniony…
    - Czekałam na ciebie – powtórzyła zmysłowo.
    Wszystkie państwowe problemy odeszły bezapelacyjnie na drugi plan.

    Ranek nie zapowiadał niczego niezwykłego, chociaż nie był tradycyjny. Dorotka nie miała ochoty wstawać a tym bardziej jechać do pracy.
    - Chcę spać! – marudziła, gdy próbowałem ją zmusić do przybrania pozycji pionowej. – Nie dotykaj mnie!
    - Nie masz dzisiaj żadnych poważnych spotkań? – dopytywałem.
    - Mam, ale dopiero bliżej południa – kwękała. – Tomek, ja nie chcę dzisiaj jechać do pracy! – schowała głowę pod poduszkę.

    Pomyślałem, że kobiety w ciąży mają swoje narowy, więc niespecjalnie przejąłem się jej zachowaniem. Chce się przekomarzać, to nie problem.
    - Miałaś odwieźć dzisiaj chłopców do szkoły – przypomniałem.
    To już ją lekko zmobilizowało. Odrzuciła poduszkę i sięgnęła po przycisk telekomu, sprowadzając do sypialni Helenę.
    - Pani Heleno, co z chłopcami?
    - A co ma być? – Helena niczemu się nie dziwiła. – Auto z ochroną już czeka na panienkę!

    - Ja tu jeszcze porozmawiam z Tomkiem, dobrze? Niech odwiozą chłopców do szkoły, a potem przyjadą po mnie.
    - Dobrze. Nie ma problemu – Helena wzruszyła ramionami. – Po pana Tomasza również już przyjechali.
    - Tak szybko? – przeciągnąłem się. – Nie wyspałem się dzisiaj. Pani Heleno, a można by tak poprosić kawę i śniadanie do sypialni?
    - Jeśli nawet, to najwcześniej za dziesięć minut – oznajmiła. – Dzieci są ważniejsze. Czyli co, mam chłopców wyprawić samych?
    - Byle z ochroną – zdecydowała Dorotka. – Pani Heleno! Czyli tak, chłopcy niech kończą śniadanie, przychodzą się pożegnać i jadą do szkoły. Natomiast samochód ma po mnie wrócić, gdyż na razie mam tu jeszcze do załatwienia pewne sprawy z ministrem Baryckim.
    - Rozumiem, panienko – uśmiechała się Helena. – Śniadanie podam niezwłocznie.

    Ostatnimi czasy, nawet nie pamiętam od kiedy, w organizacji naszego życia nastąpiły małe zmiany. Jakoś tak zupełnie nieznacznie, bez fanfar, chłopcy zaczęli dojeżdżać do szkoły i przyjeżdżać wyłącznie z eskortą. Dorotka natomiast różnie. A że przeważnie wyjeżdżałem z domu wcześniej, wszystko umykało mi z pola widzenia. Jakieś nowe procedury bankowe? W rządzie też wymyślali różne rzeczy, może dlatego nie zwracałem na nic uwagi. Tym bardziej, że pod jednym względem nic się nie zmieniało.

    Kiedy Helena wpuściła chłopców, pobaraszkowali z nami kilka minut, pomarudzili, że muszą jechać gdy my wciąż leżymy, a w zamian wysłuchali pouczeń, że dorośli pracowali długo w nocy i z tego powodu są niewyspani. Że to wyjątek i dlatego obowiązują nas wtedy wyjątkowe prawa.
    Nie wiem czy ich przekonaliśmy, w końcu jednak musieli pogodzić się z rzeczywistością. Obydwoje odprowadziliśmy ich jeszcze do drzwi wyjściowych i przed nimi wycałowali. Ani oni, ani my, nie wiedzieliśmy zupełnie, że ta chwila, ten dzień, będzie stanowić cezurę ich losów. Kiedy tutaj wrócą po lekcjach, już nic nie będzie takie jak dawniej. Nigdy!

    A my, pomimo zimy, zachowaliśmy się jak motyle na wiosnę. Kiedy tylko przekazaliśmy synów ochronie i drzwi się za nimi zamknęły, wróciliśmy do sypialni, aby mimo gotowej kawy i śniadania, szybko pozbyć się bieliźnianego przyodziewku. Dorotka nie spieszyła się do pracy, a i mnie jakoś pilnie nie było. Jakby nas ktoś przed dzisiejszym dniem przestrzegał. Zlekceważyłem nawet sygnał mojego służbowego telefonu, a potem zapomniałem o nim. Bo mieliśmy jeszcze kilka spraw do omówienia.

    Zanim wyszliśmy z sypialni, opowiedziałem jej tym razem dokładniej niż w nocy, o wieczornym spotkaniu z premierem. Moją relację przyjęła bardzo spokojnie.
    - Czym się przejmujesz? – prychnęła, kompletując swoją dzisiejszą garderobę. – Nie damy im się, to mogę ci obiecać! Mam w zanadrzu dla was małą bombę. Na razie jest to informacja poufna i lepiej byś poza Anną, nikomu jej nie ujawniał. Nawet swoim bojowniczkom.
    - Jaką znowu bombę? – zamarłem ze zdumienia.
    - Informacyjną – nie przestawała się ubierać. – Słuchaj, wczoraj wykonałam kilka rozmów z odpowiednimi ludźmi, w efekcie czego wyłonił się bardzo ładny zarys tematu przyszłej polsko-amerykańskiej współpracy energetycznej. Dlatego też zleciłam opracowanie pilnego przygotowania szczegółów, a to oznacza, że niedługo otrzymasz jak na tacy wszystko czego potrzebujesz. Ty i nasz kraj. W jakich obszarach współpraca jest możliwa, w jakich wręcz pożądana, jacy ludzie te sektory pilotują, jak trzeba z nimi rozmawiać i tak dalej. Sama natomiast przygotuję ci później bankowe możliwości finansowania ich oferty, a także warunki skorzystania z preferencji i kredytów. Bo nie dla wszystkich takowe możliwości istnieją, ja wybiorę ci te optymalne.

    - Co ty opowiadasz? – zamarłem.
    - Oczywiście, bank będzie tutaj działał na takich samych zasadach jak przy kontraktach obronnych, czyli zasady postępowania znasz – kontynuowała, zupełnie jakby nie słysząc moich słów. – Jako prezes zarządu muszę otrzymać polską klauzulę dostępności do informacji niejawnych w zakresie tematyki energetycznej i tak dalej, ale to wszystko później. Na razie powiem ci po cichu, że zainteresowanie tematem po stronie amerykańskiej jest wręcz entuzjastyczne i zespół radcy handlowego marzy wręcz, by taki grubszy temat im wypalił.

    Wiesz dlaczego? Bo to jest w ich własnym interesie. Byliby wtedy dużo lepiej oceniani. Z tego właśnie powodu będą nam całkowicie sprzyjali, a ja w zamian nie zawaham się przed dalszym umilaniem im życia różnymi rozrywkami jak też przyjemnościami. W szkole u chłopców i tak samo w Pokrzywnie. To jest pryszczyk w porównaniu do tego, co mi taka łaskawość może przynieść. Nie zdziw się też, że za kilkanaście dni przyjedzie do Warszawy jeden z doradców sekretarza departamentu handlu, którego zechcę zaprosić do nas, do domu.

    Wtedy poznamy też pewnie więcej konkretów. Oczywiście, chciałabym aby wtedy była z nami również Anna, bo z tego co się zorientowałam, ich propozycje będą wykraczały poza obszar działania twojego resortu. Pójdą raczej w kierunku nawiązaniu współpracy strategicznej, obliczonej nie tylko na dziesięciolecia i nie tylko w obszarze zwyczajnej wymiany handlowej. W grę wchodzi całe otoczenie energetyki i paliw, poczynając od spraw naukowych, czyli zakres zainteresowań będzie ogromny. Trudno jest nawet dzisiaj wskazać dziedziny, których to nie będzie dotyczyło. Duża sprawa!
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  18. #38

    Domyślnie

    Wchodzimy więc w zakres polityki i to tej najpoważniejszej, wykraczającej daleko poza perspektywę działania jednej rządowej kadencji. O wszystkich tych sprawach będą decydowały rządy i parlamenty w programach wieloletnich czy też perspektywicznych. Ale to będzie dopiero jutro. Dzisiaj natomiast musimy się skupić na tym, aby to wszystko mądrze przygotować, bo ja widzę w takiej współpracy korzyść dla wszystkich stron. Z wyjątkiem oczywiście naszych wschodnich sąsiadów.
    Anna jest ci przy tym niezbędna, bo ja nie znam zbyt dobrze niuansów unijnych. Ona o wiele lepiej orientuje się w tych wszystkich porozumieniach. Układ z Amerykanami nie może wystawiać na szwank polskiej reputacji w Europie. Musimy to wszystko ze sobą zgrać. Wtedy dopiero będzie można ogłosić sukces!

    Siedziałem na łóżku i przyglądałem się jej w milczeniu. Podobało mi się to co mówiła, ale znałem ją chyba lepiej niż się tego spodziewała.
    - Nie powiesz mi chyba, że napracowałaś się tak za friko, bez myśli o zysku, prawda? – zapytałem z uśmiechem.
    - Na łapówkę od ciebie nie liczę – zakpiła, przyjmując konwencję rozmowy. – Od twoich szefów też nie.
    - Ale chciałabyś przejąć obsługę takich energetycznych kontraktów?
    - Bingo, kochanie! – uśmiechnęła się. – Jednak coś niecoś z polityki bankowej pamiętasz. Że najlepszymi zarobkami w banku są te całkowicie legalne! Przecież moja roczna płaca jest w najlepszym razie wynagrodzeniem za stracony czas i niczym więcej. Za to, że pojawiam się czasem w gabinecie i sama ta obecność zmusza innych do wykonywania pracy.

    A prawdziwe pieniądze, stanowiące rzeczywisty ekwiwalent mojej wiedzy i umiejętności, będące wynagrodzeniem za właściwe decyzje podjęte w odpowiedniej chwili, dają mi tylko prowizje z kontraktu menadżerskiego! To z tego powodu wartość Solution Poland S.A. musi stale rosnąć, akcje muszą drożeć, a przy tym wzrost ich wartości nie może być mydlaną bańką, musi mieć rzeczywiste podstawy. Chwilowe wzrosty niczego mi nie dają, okresy rozliczeniowe są przecież długie.
    Natomiast podobnego typu współpraca i obsługa takich miliardowych kontraktów… spójrz! Wyszlibyśmy na trzecie miejsce w Polsce! A ja, tak zupełnie mimochodem… – zamilkła na chwilę – szacując nawet dość skromnie przyszłe obroty, zarobiłabym mniej więcej trzydzieści kilka milionów dolarów rocznie! To już jest suma, która w bankowym światku pewne wrażenie robi.

    Kolejny raz rozległ się dźwięk mojego rządowego telefonu. Ki diabeł męczy mnie tak z samego rana? Takie dzwonki nie były dozwolone bez informacji o wystąpieniu trzęsienia ziemi. Zniesmaczony spojrzałem na aparat. To była Kinga. Czyli sprawa miała poważny posmak.
    - Cześć, dyrektorko! – odebrałem rozmowę. – Tylko mi nie mów, że ministerstwo nam się spaliło!
    - Kłaniam się, panie ministrze! – w tonie jej głosu brakowało wesołości. – Wie pan już?
    - Co mam wiedzieć? – nie pozostawiłem jej wątpliwości.

    - Dzisiejsze „Realia” zamieściły paszkwil na temat pana i pani wicepremier Lechowicz. Nie czytał pan? Artykuł jest zarówno w portalu internetowym jak i w wydaniu papierowym.
    - Nie, nie czytałem… Ale dziękuję, zaraz się z nim zapoznam. Co poza tym słychać u nas w resorcie?
    - Nic specjalnego. Prawników poinformowałam o zdarzeniu, pan rzecznik też wie i czeka na pańskie dyspozycje. Oczywiście, załoga po cichu komentuje to co napisano.
    - Ok. Przeczytam i zadzwonię.
    - Jestem do pana dyspozycji – rozłączyła się.

    Dorotka z uwagą wysłuchała całej rozmowy.
    - Co się dzieje?
    - Sama zobacz – bez wahania wysłałem jej linka do tekstu, po czym sam zająłem się jego odszukaniem. „Rządowy romans?” – głosił przewrotny tytuł komentarza.

    W ciągu zaledwie kilkunastu sekund „przeskanowała” wzrokiem treść artykułu. Ja takiej umiejętności nie posiadałem.
    - Chyba zbytnio zlekceważyliśmy przeciwnika – oznajmiła, kiedy wciąż zmagałem się z obszernym tekstem.
    - Co masz na myśli?
    - Kto wiedział o waszym wypadzie do restauracji?
    - Chyba tylko MSZ. Musieli prosić Duńczyków o załatwienie nam wejścia do lokalu, gdyż kolejka sięga tam pięciu miesięcy. Inaczej nie mielibyśmy szans.
    - Czyli autor miał przeciek z resortu spraw zagranicznych, innej opcji zupełnie tu nie widzę. Zauważ, cały artykuł jest raczej wyważony, stawia kilka pytań, ale wasi prawnicy nie mają w nim specjalnie czego szukać. A to oznacza, że tekst nie był wcześniej przygotowany. Wielkich konkretów czy zarzutów w nim nie ma. Są natomiast mało zawoalowane sugestie kontynuacji i bardzo charakterystyczny jest hejt pod tekstem. To z kolei oznacza, że akcja jest zorganizowana oraz będzie się rozwijała. Na razie nie mieli czasu na przygotowanie mocnych ciosów, tym niemniej należy ich szybko oczekiwać, najpóźniej jutro. Nic to, porozmawiamy wieczorem, bo na mnie już czas. Ubieraj się!

    Jeszcze w podziemnym garażu, obserwowani przez naszych kierowców, ucałowaliśmy się serdecznie, a Dorotka przekazywała mi ostatnie informacje.
    - Coś mi się wydaje, że jutro i mnie się dostanie, spróbuję więc porozmawiać z pewnymi ludźmi, jeśli tylko starczy mi czasu. Ty co zamierzasz z tym robić?
    - Nie wiem. Mam odwołane poranne spotkania, więc zorientuję się co w resorcie i pewnie pojadę do Anny. Wolałbym do niej teraz nie dzwonić.
    - Do mnie też nie dzwoń, będę dzisiaj bardzo zajęta. Pa! Do wieczora!
    - Pa, kochanie! – ucałowaliśmy się ponownie.

    Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to był nasz ostatni pocałunek.

    Burza mózgów, którą pilnie zorganizowałem w resorcie, przyniosła maleńki postęp.
    - Panie ministrze! – zgłosił rzecznik. – Przecież od dawna ma pan zaproszenie do radia, do programu o ważnych osobach naszego życia publicznego. Audycje prowadzi sympatyczny redaktor Jerzy Oleszczuk, który jest dociekliwy, ale nie bywa złośliwy, dlatego uważam, że mógłby pan zgodzić się na pilnie wyemitowaną rozmowę w celu ocieplenia wizerunku resortu i neutralizacji krzywdzących opinii. Jeśli wyda mi pan polecenie, to spróbuję zorganizować to wręcz natychmiast.

    - A jak mnie podejdzie na żywo? – miałem wątpliwości.
    - Nie będzie naszej zgody na emisję bez autoryzacji! – zastrzegł. – Dlatego wywiad musi zostać nagrany wcześniej. Wszystko da się załatwić, gdyż audycja jest zwyczajowo nadawana w paśmie pomiędzy godzinami piętnastą i szesnastą. Przy autoryzacji mogę panu pomagać.
    - Dobrze. A co na to wszystko pan mecenas Wojnicki?
    - Nie mam przeciwwskazań – rozłożył ręce. – Panie ministrze, z tego artykułu nie da się zrobić procesu, chociaż miły to on nie jest. Prędzej już zgłosiłbym do policji komentarze. Wyglądają na sterowane i to w nich ktoś stara się pana obciążać. Być może jest to sama redakcja.

    - To ona administruje stroną?
    - W teorii nie, ale w praktyce tak – wyjaśnił. – Teoretycznie są to oddzielne podmioty. Ktoś jednak zgodził się firmować hejt, co niezbyt mi się podoba, ale musimy jeszcze poczekać co z tego wyniknie. Może się zreflektują i z czasem to skasują, tłumacząc się chwilowym niedopatrzeniem. Trudno będzie wtedy postawić im zarzuty karne, pan minister jest osobą publiczną, a więc ochrona prywatności nie jest aż tak ostra.
    - Tak też powiedziała moja żona – przyznałem. – Ale proszę działać. Czekam też na telefoniczną informację pana rzecznika w sprawie godziny nagrań w radiu, gdyż na razie udaję się na pilne rozmowy do pani premier Lechowicz. Proszę mnie natychmiast informować o wszelkich ustaleniach, będę odbierał każdą rozmowę.

    I tak ten krótki, paskudny pogodowo dzień, toczył się wręcz błyskawicznie.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  19. #39

    Domyślnie

    Anna nie wykazała głębszego zainteresowania publikacją w „Realiach”, albo tylko tak przede mną udawała. Przyjęła mnie niezwłocznie, pomimo zapełnionego terminarza i kilkuosobowej kolejki oczekujących na wejście do gabinetu. Pomyślałem, że jej biuro działa niezbyt poprawnie, ale sam fakt, że wprowadzone przez nią zaostrzone procedury przyjęć ciągle mnie nie dotyczyły, przyjąłem za bardzo dobry prognostyk na przyszłość. Tym bardziej, że cała późniejsza z nią rozmowa, tchnęła we mnie dodatkowy optymizm. Anna była autentycznie i pozytywnie zainteresowana działaniami Dorotki. Przekazała mi też inne, bardzo cenne wiadomości.

    - Jeśli uważasz, że trzeba będzie opowiedzieć publicznie o naszym dawnym związku, to opowiadaj – zezwoliła beznamiętnie. – Czytałam ten artykuł, Beata podesłała mi link. To są bzdety! Taka burza w szklance wody. Szkoda więc mojego czasu na jakieś reakcje. Poza tym każdy komentarz na razie byłby przedwczesny.
    - Przez mniejsze głupstwa rządy upadały – ostrzegłem.

    - To nam nie grozi – wydęła usta. – Oczywiście, że jest to sprawka teamu Czaplicki & Podstawek, ale oni są już do odstrzelenia. Długo rozmawialiśmy wczoraj po waszym odejściu i ostateczne decyzje zapadły. Podstawek wypadnie z gry wcześniej, już przy pierwszej nadarzającej się okazji, chociaż innych zmian personalnych w składzie rządu na razie nie będzie. Czaplicki ma zbyt wiele szabel poparcia w Sejmie, jednak najpóźniej po wyborach w przyszłym roku, na pewno przestanie być ministrem. Oczywiście, jeśli będziemy tworzyć rząd. Teraz zostanie pozbawiony jedynie możliwości żądlenia i to tak, aby wielkiego rozgłosu przy tym nie było.

    - Czyli?
    - Wszelkie międzynarodowe tematy zahaczające o gospodarkę będą musiały uprzednio zyskać moją akceptację, a jak się pewnie domyślasz, niewiele jest spraw, z którymi gospodarki powiązać się nie da. Decyzja szefa zostanie ogłoszona na wtorkowym rządzie, a tuż po jego zakończeniu, kancelaria bez wielkiego rozgłosu opublikuje w tej kwestii stosowne rozporządzenie techniczne premiera. Dla podmiotów zewnętrznych nie będzie ono miało większego znaczenia, dlatego przejdzie raczej bez echa. Natomiast sami zainteresowani dowiedzą się wszystkiego.
    - Czyli nadal idziesz do góry?! – stwierdziłem pytająco.
    - Możesz to nazywać jak chcesz – wzruszyła ramionami. – Ostrzegam cię jednak, że niczego za darmo nie ma. Zawsze coś jest za coś.

    - O! Interesujące! Co masz na myśli?
    - To mianowicie, że prawdopodobnie będę musiała poszerzyć swój nadzór nad gospodarką o całą resztę resortów z nią związanych. Z rybołówstwem morskim włącznie.
    - Wędkarstwo podlodowe też? – zakpiłem.
    - Zdziwisz się, ale może i tak być – zaśmiała się swobodnie, jednak niemal natychmiast spoważniała. – Tomek! Żarty żartami, doskonale też wiem, że zbliżają się święta i nowy rok, ale szykuj się znowu na kilka miesięcy pracy z ograniczoną możliwością bytności w domu. Chciałabym, abyś mi w tym wszystkim pomógł, bo pracy przybędzie nam niemało.

    - Aniu! – zakwiliłem. – Nie odmawiam, ale pogadamy o tym innym razem, dobrze?
    - W porządku, rozumiem – westchnęła.
    - Zbyt dużo ostatnio się dzieje, musimy mieć czas do namysłu.
    - Dzieje się, ale też niektóre problemy ulatują gdzieś w niebyt. Nie wiem czy zauważyłeś, że mamy teraz w rządzie szerokie poparcie resortów, od rolnictwa począwszy, aż po kulturę i naukę. Wyrwanie ataszatów spod kurateli Czaplickiego dało nam sporo atutów do rąk. Większość ministrów jest za to wdzięczna. Ty też przestałeś już być postrzegany jako bogaty, bezpartyjny dziwoląg i możesz spokojnie odetchnąć.

    - A jak premier komentował moje wczorajsze zachowanie?
    - W porządku. Szef również ma dość wiecznych podchodów i podjazdów w łonie rady ministrów. Ona ma stanowić sprawny organ decyzyjny, służący do zarządzania państwem, a nie jakąś odmianę forum dyskusyjnego. Sam zresztą to znasz, bo widziałeś, jak Czaplicki kontrował nasze i nie tylko nasze projekty straszeniem i różnymi wydumanymi przeszkodami. Zastrzeżeniami, z których tak naprawdę niewiele miało oparcie w prawie międzynarodowym. Stworzył sobie swoistą enklawę, teren zamknięty, do którego nie dawał dostępu nikomu oprócz swojej świty i to wreszcie zostało złamane. Przestanie w końcu być szkodnikiem interesu państwowego.

    - Dlaczego tak długo tolerowano jego samowolę? – przerwałem jej.
    - Kto tolerował, kogo masz na myśli?
    - Na przykład premier, albo chociażby Jurek.
    - Widzisz… Nie jesteś członkiem partii, więc nie czujesz wewnętrznych układów. W wolnym czasie porozmawiaj o tym z Lidką, dowiesz się więcej.
    - Czaplicki ma aż takie wpływy?
    - Jakieś tam ma. Nikt nie próbował ich podważać, więc to trwało.

    - No to dlaczego, z jakiego powodu premier plus ekipa, zdecydowali się na atak teraz, skoro wcześniej było to niemożliwe?
    - Przede wszystkim kalendarz! – podkreśliła. – I naprędce sporządzony bilans korzyści. Grupa Czaplickiego, a przypominam, że jest to ponad czterdzieści szabel w Sejmie, stanie teraz przed wielkim dylematem. Czy rozpętanie wewnętrznej walki o wpływy, w sytuacji na kilka, kilkanaście miesięcy przed wyborami, całej strukturze się opłaci? Walcząc z przewodniczącym, wbijają partii nóż w plecy, co wcale nie pozostanie niezauważone. Natomiast premier, odcinając obecnie niewiernych od fruktów struktur państwowych, pozbawia się wprawdzie poparcia tej grupy, ale równolegle doskonale utrudnia im prowadzenie przyszłej kampanii przedwyborczej. Nie zapominaj, że kształt list partyjnych zależy od obecnego szefa rządu, wyborów wewnętrznych już nie będzie. I nieważne czy się go lubi, czy niekoniecznie, kto chce się znaleźć na listach, musi śpiewać jak on każe!
    Dlatego wielbiciele Czaplickiego już w tej chwili będą musieli mocno się zastanowić, czy pyskować przeciwko premierowi, czy położyć uszy po sobie. Zbyt mało czasu pozostało, aby popełnione na bieżąco grzechy dało się jeszcze naprawić do czasu wyborów. Tak wygląda partyjne życie, nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Premier schwycił ich w garść i trzyma dość mocno. Kto się wyłamie, ten odpadnie.

    Westchnąłem tylko.
    - Cieszę się, że pracuję wyłącznie pod twoim nadzorem, co zwalnia mnie z obowiązku tracenia czasu na różne gry, gierki i pozostałe pierdoły. Wolę konkrety i tymi możesz mnie obciążać. Będę dla ciebie pracował, bo cię lubię w roli szefowej!
    - Nie podlizuj się, nie mam teraz czasu na wysłuchiwanie podobnego typu rewelacji. Pa! Życzę ci powodzenia i do jutra! Czekam na wieści o rozwoju pomysłów twojej żony. Nie omieszkaj jej zawiadomić, iż jestem zdecydowanie za kontynuacją tego dialogu. Ponadto pozostaję też do jej dyspozycji jeśli chodzi o możliwość spotkania i rozmów. Naprawdę!

    - W porządku. Dasz mi teraz buzi? – zaryzykowałem dowcip na pożegnanie.
    - Jeszcze jedna taka oferta i pozbawię cię premii za mizerne zaangażowanie w realizację zadań! – ostrzegła, unosząc dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym. – Za tracenie czasu na sprawy nie związane z problematyką pracy resortu! – podkreśliła. – Takie tematy w godzinach pracy??? Nie radzę ci drugi raz zaczynać!

    - Jesteś jednak bestią – odezwałem się mało zalotnie, podnosząc jednocześnie z fotela. – Fakt, że całkiem ładną, ale tym niemniej!
    - Tomek! – spoważniała, marszcząc brwi. Wyglądała na zirytowaną. – Nie pozwalaj sobie na zbyt wiele, bo możesz się przeliczyć.
    - Dobrze już, dobrze! – skomentowałem jej słowa nieco lekceważącym tonem, kierując się jednocześnie w stronę drzwi. – Więcej nie będę, skoro nie jesteś dzisiaj w nastroju. Chciałem ci tylko zmniejszyć poziom adrenaliny w organizmie, albo obniżyć o te kilka milimetrów poziom słupa Hg. Chodzi oczywiście o twoje własne ciśnienia, a nie tę dzisiejszą, paskudną pogodę. Skoro jednak nie chcesz…

    - Daję sobie radę bez twoich zabiegów – oznajmiła bez wahania. – Idź już wreszcie, bo dezorganizujesz mi kalendarz. Aha, jeszcze jedno.
    - Tak?
    - Czaplicki and Company maczali palce w wyrzuceniu mnie poza Warszawę.
    - Nie rozumiem…
    - Ostatnie wybory. Teraz wiesz, dlaczego kandydowałam w terenie, a nie w Warszawie.
    - To przez niego?
    - Nie osobiście. Zrobili to ludzie ze świty, ale na jego polecenie. Chcę, żebyś to wiedział. A teraz do zobaczenia, do jutra!
    - Miłego dnia życzę! – skłoniłem się teatralnie.

    Nic się nie spełniło z tych naszych wzajemnych życzeń. Kompletnie nic!
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  20. #40

    Domyślnie

    Moje nieszczęście zaczęło się już od chwili, kiedy znalazłem się w rozgłośni. Zachrypnięty redaktor Oleszczuk był wprawdzie na miejscu, zjawił się jednak dopiero kilkanaście minut przede mną i mówił dzisiaj niemal wyłącznie szeptem. Żadne nagranie z nim nie było możliwe i to w przeciągu najbliższych kilkunastu dni. Naczelny redakcji w takiej sytuacji zaproponował mi zmianę osoby prowadzącej wywiad, a ja, po kilkudziesięciu sekundach wahań, niestety, na to przystałem. Może gdyby sam Oleszczuk nie polecał pani redaktor Marzeny, może gdyby nie ten cały radiowy rozgardiasz, zrezygnowałbym po prostu i wrócił do pracy. Ale pomyślałem, że skoro już się tu wybraliśmy, to trzeba sprawę odfajkować. I to był błąd zasadniczy.

    Powiedzieć, że byłem wtedy rozkojarzony, to w zasadzie nic nie powiedzieć. Przyjechałem nie tylko w towarzystwie rzecznika, ale również pani Urszuli, wydelegowanej z mojego zespołu przez Kingę. Ładna blondynka, której zadaniem było śledzenie bieżącej sytuacji na portalach i niezwłoczne meldowanie mi o wszystkich nowościach. Zarówno złych, jak i dobrych. Założenie było takie, że ma mi pomagać w kontrolowaniu sytuacji, jednak realnie przyczyniała się do pogłębiania dezorganizacji. I żeby było jeszcze gorzej, czyniła to bardzo gorliwie, wypełniając moje własne, osobiste polecenie. Polegało to na tym, że co chwilę podsuwała mi przed oczy smartfon z bardziej soczystym komentarzem, przez co gubiłem wątki w trakcie omawiania spraw organizacyjnych wywiadu. Chciałem być na bieżąco, więc byłem. Moje życzenie było realizowane skwapliwie, niczego nie mogłem jej zarzucić. A piwo które wtedy nawarzyłem, piłem później sam.

    W tych niby zwykłych komentarzach pod redakcyjnym tekstem, zauważyłem pewien szczegół. Co jakiś czas pojawiały się takie dziwne wpisy, w których przemycano okruchy prawdziwych informacji z mojego życia. Ktoś się ze mną drażnił. Ktoś pokazywał, że wie o wiele więcej. Że na razie czeka, aby wystrzelić celniej i w większy tłum. W taki sposób, by liczba ofiar wzrosła maksymalnie. To nie mogło być przypadkiem. W dodatku strzelec ten przez cały czas pozostawał w ukryciu, nie wychylał się i wciąż przybierał nowo nazwaną postać, mimo że styl pisania wszystkich notek zupełnie się nie zmieniał. Ważnym był też fakt, że posty te były pisane bez błędów językowych. To wyglądało na zwykłe przeoczenie. Kombinacja pewnie realizowana jest na chybcika, bez wielkich przemyśleń i z brakiem wypracowanej strategii. Coś jednak zaczynało mi tu niemiło pachnieć. Pomyślałem, że dzisiaj pewnie zbierają siły i prawdziwy atak nastąpi dopiero jutro. Dobrze, że byłem tego świadomy.

    Potwierdzeniem tych wniosków był dla mnie fakt, iż redakcja portalu „Realia” od rana milczała. Oprócz tekstu wczorajszego na razie nie pojawiało się nic nowego, chociaż nie dotyczyło to innych portali. Ale, jak przekazał mi rzecznik, komentarze poważnych redakcji były raczej powściągliwe. Na razie nikt się zbytnio nie wychylał.
    Obciążony takim bagażem informacji, zasiadłem wraz z panią Marzeną w studiu.

    Na pierwszy rzut oka, pani redaktor Zagórska była osobą bardzo sympatyczną. Elegancka, zadbana czterdziestolatka o niebanalnej urodzie, zaprezentowała mi uśmiech oraz dużą pewność siebie, kiedy początkowo, już we dwoje, omawialiśmy techniczne kwestie wywiadu.
    - Panie ministrze, to nie jest tak, że ja niczego o panu nie wiem, ale będę pytała w taki sposób, jakby wszystko było dla mnie nowością. Proszę też wybaczyć pewien nieunikniony chaos, gdyż nie wiedziałam, że będę dzisiaj z panem rozmawiała. Nie jestem zbyt dobrze do tego przygotowana.
    - Niczego nie mam pani do wybaczenia – zapewniłem uprzejmie, wpadając jej w słowo. – Może pani pytać o wszystko, nie widzę najmniejszego problemu.
    - I na wszystkie pytania pan odpowie? – rzuciła zaczepnie.

    - Tego nie powiedziałem – wywinąłem się z zasadzki, z przyjemnością obserwując jak mikro ruchy całej jej sylwetki uwydatniają przeżywane emocje.
    Nie nadawała się do telewizji ze wzglądu na wyraźną mowę ciała, ale była stuprocentową samicą. Taka kobieta jeśli kocha, to już „na zawsze”, a jeśli nienawidzi, to do śmierci. Stało się dla mnie oczywistym, że powstała sytuacja wyzwala w niej duże osobiste zaangażowanie emocjonalne. Pytanie tylko, w którą stronę ono się skieruje? Taka kobieta jest niemal zero – jedynkowa. Nie toleruje w życiu szarości. Pomyślałem wtedy ze zgrozą, że kompletnie nie znam jej poglądów i nie mam pojęcia jak się zachowa, albo czym i kiedy mnie zaskoczy. Ciśnienie lekko mi wzrosło.
    Nie dopuszczałem jednak do siebie myśli o porażce. Wciąż byłem optymistą.

    Pierwsze pytanie, po standardowej części oficjalnej z prezentacją, wyzwoliło we mnie ulgę i pozwoliło się uspokoić. Występ się zaczął, wiec trema odeszła w niebyt.
    - Panie ministrze… – zapytała rozwlekle, chociaż z uśmiechem. – Pełni pan obowiązki kierownika ministerstwa rozwoju od kilku miesięcy, ale wciąż nie jest pan ministrem konstytucyjnym. Jaki jest tego powód? Czy fakt ten nie dezorganizuje pracy całego, tak ogromnego aparatu urzędniczego resortu? Przecież zakres waszych zadań jest bardzo duży! Ogromny wręcz. I ogromne pieniądze dzielicie.
    Nie zaskoczyła mnie. Od dawna spodziewałem się podobnych zastrzeżeń. Nie wiedziałem tylko kto z dziennikarzy jako pierwszy poruszy je tak otwarcie.

    - Nie jestem osobą właściwą do odpowiedzi na takie pytanie – oznajmiłem spokojnie. – Nie jestem ani funkcjonariuszem którejś z partii koalicyjnych, ani nawet ich zwykłym, szeregowym członkiem. Jestem osobą bezpartyjną. Dlatego nie mam kompetencji do wypowiadania się w sprawach dotyczących organizacji czy też funkcjonowania rządu. Proszę zwrócić się o odpowiedź do kompetentnych służb urzędu rady ministrów.

    Pani Marzena pociągnęła temat jeszcze przez chwilę, później wspomniała o zmianie algorytmu, której byłem winowajcą, no i kolejny raz musiałem opowiadać, iż nie jestem wielbłądem. Rozochociłem się wtedy, zapowiadając stanowczo, że dopóki mam wpływ na resort, nie ma mowy o cofnięciu tej decyzji. Potem miękko wszedłem na ekonomię i zasady współpracy z Brukselą, ale szybko wybiła mi to z głowy. Widziałem, że nie ma o tych sprawach zielonego pojęcia, a cały mój wywód zwyczajnie ją nudził. Nie zdziwiłem się więc, kiedy nagle zmieniła temat na z pozoru całkiem neutralny.

    - Panie ministrze, do programu „O nich się mówi” zapraszamy osoby, które w jakiś sposób odciskają swoiste piętno na naszym życiu. Gościliśmy w nim zarówno polityków jak i sportowców, artystów, naukowców, czy też działaczy samorządowych i społecznych. Są popularni, znani z osiągnięć, z tego co jest treścią ich życia zawodowego czy też publicznego, jednak oni wszyscy, tak samo jak i my, mają też życie prywatne, życie osobiste, o którym rzadko się mówi, chociaż naszych słuchaczy ta tematyka bardzo interesuje. Dlatego zapytam, co zechciałby pan dodać do oficjalnego tekstu swojego życiorysu, jaki widnieje na stronach urzędu rady ministrów?
    No i bądź tu człowieku mądry. Czego ona ode mnie chce? Nie uzgodniliśmy wcześniej zakresu mojego wywnętrzania się.

    - Moje życie rodzinne wygląda dość monotonnie – spróbowałem zacząć od wymijającej odpowiedzi. – Niewiele miałbym do dodania…
    - Panie ministrze! – przerwała mi bez wahania, z wielką pewnością siebie, zdradzającą duże dziennikarskie doświadczenie i strzelającymi pioruny oczami. – Poproszę inaczej. Konkretnie i ze szczegółami tej monotonii!

    Nie było wyjścia. Musiałem przyjąć jej reguły gry. Tym bardziej, że nic nie wskazywało na to, iż będzie moim wrogiem. Ton jej głosu nie zapowiadał agresji, a sytuacja rozwijała się raczej w kierunku plotek. Gospodarka chyba nie była jej mocną stroną i pomyślałem, że gdybym ujawnił teraz jakąś wystrzałową informację prywatną, zostałaby moją zwolenniczką. Chciała mieć newsa, tego ode mnie oczekiwała i jeśli te oczekiwania zaspokoję, będę miał ją w garści.
    - No cóż! – uśmiechnąłem się. – To nie jest z mojej strony unik, naprawdę nie bardzo wiem co mogłoby słuchaczy zainteresować. Moja domowa codzienność jest zwyczajna, bardzo mało urozmaicona.

    - Zacznijmy więc od początku – zdecydowała. – W domu żona, dwójka dzieci…
    - Tak. Pod tym względem stanowimy standardową rodzinę.
    - Żona jest prezesem zarządu banku Solution Poland S.A
    - Owszem, ale jest też profesorem kontraktowym w Akademii Bankowej. Prowadzi zajęcia ze studentami, zajmuje się pracą naukową. Dlatego proszę zrozumieć, jej dzień pracy również nie zamyka się w ośmiu godzinach na dobę. Podobnie zresztą jak i mój, ale to już taki urok pracy na stanowiskach rządowych. Wszystkim ministrom, sekretarzom czy podsekretarzom stanu, bardzo trudno jest pracować w czasie od – do i niezależnie od tego jakie liczby w te okienka wstawimy, na ośmiu godzinach w ciągu doby nigdy się nie kończy. To dlatego wspomniałem, że nie mamy możliwości prowadzenia wystrzałowego życia, takiego typu jakie prowadzą celebryci, opisywani i prezentowani we wszystkich dostępnych mediach. Nasza codzienność wygląda o wiele bardziej skromnie…

    Znowu bezceremonialnie wpadła mi w zdanie.
    - Niedawna kolacja z panią wicepremier Anną Lechowicz w najlepszej restauracji świata, jakoś nie współgra z pana wyjaśnieniami. Czy zgodzi się pan ze mną?
    - Niekoniecznie – odparłem z powagą, przygotowany na atak w podobnym typie. – Jest raczej dobrym potwierdzeniem moich słów…
    navigare necesse est, vivere non est necesse

Strona 2 z 3

Tagi dla tego tematu

Zwiń / Rozwiń Uprawnienia

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •  
  • BB Code jest aktywny(e)
  • Emotikonyaktywny(e)
  • [IMG] kod jest aktywny(e)
  • [VIDEO] code is aktywny(e)
  • HTML kod jest wyłączony