dostępne w wersji mobilnej muratordom.pl na Facebooku muratordom.pl na Google+
Strona 3 z 3
Pokaż wyniki od 41 do 45 z 45
  1. #41

    Domyślnie

    - W jakim sensie?
    - Na kolację byliśmy umówieni wiele lat temu.
    - Kto za nią zapłacił? – nie patyczkowała się. – Budżet państwa?
    - Nie, pani redaktor. Płaciłem z własnej, prywatnej kieszeni.
    - I stać pana na takie zachcianki? Ile pan zarabia?
    Wzruszyłem ramionami.

    - Płaca sekretarzy stanu jest jawna, jej wielkość proszę sprawdzić na stronach rządowych.
    - A ile taka kolacja kosztuje?
    - Mniej niż ludzie sądzą.
    - Czyli? Proszę określić to dokładniej.
    - Niestety, ogólnej sumy nie pamiętam, a rachunku nie wziąłem ze sobą. Ale redakcja mogłaby kogoś wydelegować…
    - W ogóle nie brał pan rachunku, czy w takim lokalu takowych nie dają?

    - Nie, proszę pani. W restauracji papierowe rachunki dają wszystkim, gdyż ludzie mogą je dołączać do zeznań podatkowych. Takie wydatki w wielu krajach mogą stanowić koszt uzyskania przychodu. Jednak w mojej sytuacji podobny wariant nie wchodził w grę, dlatego nie przywiązywałem wagi do tego papierka. Nie sądziłem, że okaże się tak ważny.
    - Ważny, gdyż chciałam porównać pana miesięczne zarobki z kosztami takiej kolacji.
    - Wystarczyłoby – zaśmiałem się.

    - Na jedną?
    Pokiwałem głową.
    - Tak. Na drugą raczej by mi już zabrakło.
    - A za co utrzymywać się przez resztę miesiąca?
    - Z oszczędności.
    - Powiedział pan, że nie może wliczyć tych wydatków do zeznania podatkowego, a jednak wydał pan niemałe pieniądze. Tak bez sensu? Bez celu? W jakiej sprawie chce pan pozyskać przychylność pani wicepremier?

    - Zadaje pani pytania w stylu „czy przestał już pan bić swoją żonę?”. Pytania, na które nie ma dobrej odpowiedzi, bo nie można wtedy ani potwierdzić, ani zaprzeczyć. Wyjaśniam zatem, że przychylności pani wicepremier Lechowicz się nie kupuje, ani się jej nie załatwia. Na taką przychylność trzeba sobie zapracować codziennym wypełnianiem obowiązków. To wszystko.
    - I pan zapracował?
    - Starałem się. Dość długo zresztą.
    - No właśnie! – wtrąciła, tym razem nieco sarkastycznym tonem. – Pani wicepremier jest znana z dużej dyscypliny jaką zaprowadziła wśród podwładnych, a pana te wymagania jakoś nie dotyczą. Potrafi pan to wyjaśnić?
    - Jakie wymogi dyscyplinarne ma pani na myśli?
    - Ogólne. Tego typu informacje pojawiają się ostatnio w mediach.

    - Pani redaktor, szanowni państwo! To jest obrzucanie mnie… nie powiem czym, w stylu „a może coś się do niego przylepi?”. Wyjaśniam więc, że zanim zostałem kierownikiem resortu pełniącym obowiązki ministra rozwoju, byłem w tym resorcie społecznym doradcą ówczesnej pani minister Lechowicz i miałem dokładnie takie samo biurko jak inni doradcy. Obowiązywał mnie też wtedy ten sam regulamin, oraz wykonywałem podobne obowiązki jak pozostali.
    - Ale to pana pani wicepremier przeforsowała na swojego następcę w ministerstwie, nieprawdaż?
    - Miała takie prawo, to był jej wybór.
    - W necie spotyka się opinie, że ta kolacja była pana rewanżem za taki wybór.

    - Bezsens! – wzruszyłem ramionami. – No dobrze, powiem to publicznie. Pani redaktor, szanowni państwo! Kiedyś, w czasach studenckich, byliśmy z panią wicepremier Anną Lechowicz parą. Taką studencką parą, jakich są setki i tysiące w podobnych okolicznościach – wydusiłem. – Dwojgiem ludzi, którzy dużo czasu spędzali razem, którzy wtedy poznawali czym jest miłość…
    - O! – udawała, że ją zaskoczyłem. – Proszę nam o tym opowiedzieć!

    - I znów nie będę miał do opowiedzenia żadnych rewelacji. Byliśmy wtedy studentami jak setki innych młodych ludzi, prowadziliśmy życie bardzo standardowe, no i zdarzyło się, że kiedy jedliśmy niezbyt rewelacyjny obiad w akademickiej stołówce, zadeklarowałem Ani, że kiedyś w przyszłości zaproszę ją do lokalu oferującego odmienny standard posiłków. Nasza kolacja w Kopenhadze była zatem zwyczajnym dotrzymaniem tego dawno danego słowa. Nie ma tu żadnych innych podtekstów! Spełniłem swoją dawną obietnicę.
    - Jeden z portali napisał, że to przejaw romansu między panem i panią wicepremier…

    - Bzdura! – wydąłem lekceważąco wargi, bez okazywania emocji. – Dawny nasz związek jest już wiele, wiele lat za nami. Teraz tylko współpracujemy, a że znamy się naprawdę… dogłębnie, to i współpraca układa nam się wyśmienicie. I to jest odpowiedź na wątpliwości, które pani zgłaszała.
    - Czyli nie otrzymał pan stanowiska po znajomości? To nie będzie nepotyzm?
    - Oj, oj! – roześmiałem się. – Po znajomości??? – powtórzyłem. – Ktoś tu chyba nie ma wyobraźni i nie odrobił zadania domowego. Ja nie szukałem pracy, ja ją miałem! I bez trudu mogę mieć inną, z wielokrotnie wyższym wynagrodzeniem niż to, które otrzymuję obecnie.

    - Czyli co pana skłoniło do przyjęcia propozycji pracy bardzo absorbującej, za relatywnie niewielkie wynagrodzenie? Tylko proszę o prawdziwą wypowiedź.
    - A co skłania moją żonę do prowadzenia wykładów w Akademii Bankowej?
    - Nie wiem. Tam za to nie płacą?
    - Owszem, płacą, ale żona wszystkie zarobione w Akademii pieniądze przekazuje na rzecz fundacji propagującej i sponsorującej badania dawców szpiku kostnego do przeszczepów. Nikt jej nie każe tego robić, a jednak ona to robi! I robi nie tylko to! Poświęca swój czas, swoją wiedzę i umiejętności, dla ratowania innych, dla potrzebujących. Bo nigdy nie wiadomo, czy jutro to my nie będziemy potrzebowali czyjejś pomocy. A ponieważ na razie stać nas na to by pomagać, dlatego i ja, kiedy otrzymałem od Ani propozycję objęcia stanowiska, przyjąłem ją mimo pewnych wahań. I nie o pieniądze tu chodziło, zapewniam panią.

    - A o co?
    - Nie wiem czy pani uwierzy, ale miałem zwyczajne wątpliwości, czy dam radę podołać swoim nowym obowiązkom. Naprawdę!
    - Mimo tego, że już znał pan zadania i pracę resortu?
    - Tak, mówię tu o momencie, kiedy od ówczesnej pani minister otrzymałem propozycję objęcia stanowiska sekretarza stanu. To wtedy miałem dużą zagwozdkę, gdyż to oznaczało pełny rozbrat z moją dotychczasową pracą i całkowitą zmianę relacji. Z podwładnego żony miałem się przeistoczyć w podwładnego mojej dawnej dziewczyny, a takie relacje nie zawsze kończą się… powiedzmy, że bezproblemowo. Na szczęście, obydwoje z panią wicepremier stanęliśmy na wysokości zadania i potrafiliśmy się wznieść ponad nasze dawne, osobiste nieporozumienia, które kiedyś nie pozwoliły nam w związku wytrwać. Ale obecnie wyblakły i nie przeszkadzają już we wspólnej pracy dla dobra kraju. Zabrzmiało to może patetycznie, ale musiałem te słowa wypowiedzieć, gdyż tak pojmuję wykonywanie swoich obowiązków. Dla dobra naszego kraju!

    - Nie jest pan posłem, czy będzie pan startował w zbliżających się wyborach?
    - Nie, nikt mnie do tego nie namówi – odparłem szybko i stanowczo.
    - Boi się pan przegranej?
    - Nie wrobi mnie pani w taką dyskusję.
    - Ale dlaczego? Jest pan dość popularnym ministrem. Najnowsze sondaże wykazują, że nawet wśród zwolenników opozycji cieszy się pan pewnym poparciem.
    - Ja nie odróżniam zwolenników koalicji od zwolenników opozycji, mnie interesuje dobro wszystkich obywateli i rozwój całego kraju, a nie tylko jego fragmentów. Takie zadanie postawiła przede mną pani wicepremier Lechowicz, takie zadania określa również pan premier i moją rolą jest realizować je najlepiej jak potrafię. Nawet we współpracy z opozycją, jeśli takowa jest możliwa.

    - Proszę jeszcze powiedzieć czy wstąpi pan do którejś z partii rządzących?
    - Nie przewiduję takiego posunięcia.
    - Dlaczego? Członkostwo w partii zamknęłoby usta pana krytykom w koalicji rządzącej.
    - To, że nie jestem członkiem żadnej partii nie świadczy o tym, że nie mam poglądów politycznych. Jednak były pewne okresy w moim życiu, kiedy pracowałem za granicą, a rodzaj moich zajęć, czyli handel i bankowość, nie sprzyjał politycznej aktywności. I tak się do tego przyzwyczaiłem, że zmian już nie przewiduję.

    - No dobrze, tutaj mamy jasność, czyli możemy zakończyć dyskusję o polityce i skupić się na pana prywatnych zainteresowaniach. Lubi pan polować?
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  2. #42

    Domyślnie

    Pytanie mnie zaskoczyło, poczułem nadciągający mróz.
    - Nie wiem – próbowałem się wywinąć. – Jeszcze nie polowałem.
    - Ale jest pan myśliwym?
    - Tak, formalnie jestem. Jednak jak dotąd nie zabiłem żadnego zwierzęcia. chociaż przyznam, że głównie z powodu braku czasu.
    - Czyli nie uważa pan myślistwa za coś okrutnego?
    - Nie. A przynajmniej nie zawsze. Chce pani przykładu?
    - Tak, poproszę!
    - Lisy i dziki. Ta zwierzyna rozmnożyła się tak nadmiernie, że zagraża populacji innych, kiedyś pospolitych zwierząt. Zatem powinna zostać zredukowana i to znacznie.

    - Panie ministrze, niektóre portale, których nazwy nie podam by ich nie reklamować, podały niedawno, że egzamin myśliwski został panu zaliczony z naruszeniem prawa. Jak pan skomentuje takie informacje?
    - Znowu ktoś rozpowszechnia o mnie fałszywki.
    - Napisano, że na kursie myśliwych nie zaliczył pan szkolenia strzeleckiego.
    - Proszę wstrzymać się z upublicznieniem takich tekstów, gdyż tę sprawę zgłoszę do prokuratury. Komisja związku łowieckiego nie miała podczas egzaminu żadnych zastrzeżeń.

    - Ale podobno zaliczenie szkolenia podpisała panu jedna z uczestniczek kursu?
    - Tak, to jest prawdą. Tylko ta „jedna z uczestniczek kursu”, jak ją pani teraz przedstawia, jest instruktorem strzeleckim z wszystkimi uprawnieniami wymaganymi prawem. Widziała, że w czasie kursu ja i nie tylko ja, zostaliśmy potraktowani złośliwie i niesprawiedliwie, dlatego zareagowała na to odpowiednio. I chwała jej za to!
    - Portal sugeruje, że później pomiędzy nią a panem nawiązała się bliższa znajomość…

    - O jejku! Znowu jakieś związki damsko – męskie? A cóż znowu tym ludziom się nie podoba? Znowu będą szukali mitycznego „konfliktu interesów”? To już jest chyba paranoja! Ta pani jest funkcjonariuszem agendy rządowej, więc ani ja jej, ani ona mnie, nie może niczego „załatwić”. A że teraz utrzymujemy kontakty, chyba nie jest niczym zdrożnym.
    - Pani, czyli kto?
    - Pani podpułkownik Agata Romaniuk, rzecznik prasowy komendanta głównego Straży Granicznej – wypaliłem z rozpędu i ugryzłem się w język. Po jaki ciul w takim programie ogłaszam nazwisko bez jej zgody? Ona mnie chyba zabije!

    Zamachałem rękami.
    - Przerwa w nagraniu! – wrzeszczałem.
    Pani Marzena dała jakiś znak i czerwone światełko zgasło. Zaraz też do studia wdarła się Urszula z najnowszymi wiadomościami.

    - Mogę poznać powód? – zapytała spokojnie pani redaktor Marzena.
    - Nie mam prawa ujawniać personaliów pani rzecznik – wyjaśniłem. – Proszę mnie tak nie podchodzić…
    Uśmiechnęła się.
    - Panie ministrze, na tym polega moja praca! Takie perełki są najciekawsze. Ja naprawdę mam dość schematycznych dialogów, gdy rozmówcy działają niczym automaty. Tak zapowiadał się początek naszej rozmowy. Pracująca żona, dwoje dzieci… nie cierpię tego typu pieprzenia!
    - Ależ tak wygląda nasze codzienne życie! – zaprotestowałem.

    - Tak… bo uwierzę… – mruknęła i zaraz dodała. – A tu piszą, że pan minister molestuje seksualnie swoje podwładne – pani Marzena też korzystała z najnowszych zdobyczy techniki i przeglądała na dostępnym tylko sobie ekranie najnowsze relacje z Internetu.
    - Pani Urszulo, która jest taka pokrzywdzona? – zapytałem asystentkę.
    - Pewnie co najmniej kilka by tego chciało – spojrzała na mnie powłóczyście. – Panie ministrze, przed takimi pomówieniami pan się nie obroni. Bo niby jak?
    - Dlaczego? – zdziwiłem się. – Czy ja was kiedykolwiek napastuję?

    - W tym jest właśnie problem, że nie! – śmiała się. – Ale niektóre wyobrażają sobie Bóg wie co. I zazdroszczą innym. A po tych ostatnich rekrutacjach wewnętrznych, w ogóle w firmie poszła fama, że ma pan w zespole faworytki, z którymi wyjeżdża na delegacje…
    - I pani w to wierzy? – spoglądałem na nią, mocno zaskoczony takim wyznaniem.
    - Ja wcale, bo wiem, jak to w realu wygląda. W ogóle, wyjazdów ma pan teraz tyle, co kot napłakał – tłumaczyła. – Ale spróbowałby pan wytłumaczyć to tym, które przegrały rywalizację już na etapie wstępnej selekcji…

    - I tak są pokrzywdzone? – nie dowierzała pani Marzena. – Czym?
    - Bo widzi pani, w ministerstwie się mawia, że najlepsza praca jest najbliżej pana ministra Baryckiego. Czyli w naszym zespole asystenckim. I nam się zazdrości wszystkiego. A skoro pan minister o nas dba, to pewnie i czegoś wymaga. I nie o pracę im chodzi. No bo jak ktoś uwierzy, że w zakres wymagań nie wchodzi łóżko? W naszym narodzie to niemożliwe…

    - Pani tak zwyczajnie o tym opowiada? – dziwiła się pani redaktorka.
    - Już mnie nudzą te pseudo rewelacje – Urszula wyraźnie lekceważyła temat. – Ja tam ani jeden raz nie widziałam sytuacji, która mogłaby nieść jakąkolwiek wątpliwość. Dla mnie pan minister jest całkowicie bez zarzutu, jeśli chodzi o relacje damsko – męskie w pracy. Ani nie byłam poddana żadnemu naciskowi nie związanemu z tematyką pracy, ani nie byłam nigdy świadkiem takowego, zastosowanego wobec innych osób. A pracuję w tym zespole niemal od początku. Koniec, kropka.
    - Czyli ktoś próbuje pana wrobić. Gdyby się tak udało, to odszkodowanie mogłoby być niemałe… Sam pan chyba rozumie.
    - Na pewno nikt mnie w nic nie wkręci, bo dbałem o to, aby nawet nie bywać w sytuacjach widzianych z zewnątrz jako dwuznaczne. Chociaż niektórzy czy niektóre, mogą tak myśleć. Cholera, muszę pogadać o tym z zespołem…

    - A ta pani Romaniuk to kim jest teraz dla pana? – zapytała przytomnie pani redaktor.
    - Z Agatą się przyjaźnimy, często nawet strzelamy sobie w ogródku…
    - Gdzie???
    - Taka nowość techniczna – rzuciłem się gorliwie do wyjaśniania tajników laserowej strzelby z cyfrową fotografią. – Jak pani widzi, jedynym kosztem takiego strzelectwa są pokaźne naboje z dwutlenkiem węgla. Bardzo tanie w stosunku do prawdziwych patronów i zapewniające prawdziwe zachowanie strzelby, którą można zaprogramować na kilka stylów. To może być dubeltówka ze śrutem, może być sztucer, może być amerykańska strzelba myśliwska, a doznania strzeleckie są podobne jak w realu. Ale chociaż to pseudo strzelanie jest wręcz doskonałe, inne sprawy w życiu preferuję całkowicie prawdziwe! – palnąłem, widząc jej wsłuchane w moje słowa oblicze. I chyba nie trafiłem.

    - Nie wątpię! – skrzywiła się, jakby urażona. – W sieci jest niemało informacji na podobny temat. Ale korzystając z okazji, chciałam pana zapytać jaki utwór muzyczny preferowałby pan w roli przerywnika rozmowy? Postaramy się spełnić pańskie życzenie.
    - Na pierwszym miejscu niech będzie piosenka „Ogrzej mnie”.
    - Kto jest jej wykonawcą?
    - Było wielu, pani wrzuci w wyszukiwarkę.

    - O! – padło po kilku sekundach. – Nawet nasz słynny aktor? Muszę posłuchać, bo utworu w jego wykonaniu nie znam.
    - Polecam więc. Pani redaktor, czy to już wystarczy?
    - Nie, nie! Mam jeszcze kilka pytań do pana.
    - O czym?
    - Tego nie mogę zdradzić, wywiad wyglądałby wtedy nienaturalnie.
    - Kontynuujmy więc, nieco się spieszę.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  3. #43

    Domyślnie

    - Dobrze – obiecała. – Chwileczkę… przypominam, że odpowiada pan na moje pytanie „pani, czyli kto?”. Idę tutaj panu na rękę, ale teraz tylko od pana zależy jak pan z tego wybrnie. I nie obiecuję, że problemowego nazwiska nie wyciągnę na zewnątrz!
    - Po co to pani? Mam w zanadrzu lepsze kawałki.
    - Na antenę?
    - Nie wiem…

    - Czekam na ofertę, tylko szybko. Zbliża się pora emisji, wywiad musi być na tę godzinę zmontowany.
    - Słyszała pani nazwisko prokuratora Rymszy?
    - Owszem, coś słyszałam. Miał pan z nim fizyczne starcie, a cała sprawa została dzięki służbom zamieciona pod dywan.
    - To jest nieprawda, dysponuję nagraniami wideo z tamtej sytuacji.
    - O! Jaka jest pańska propozycja?
    - Porozmawiajmy po nagraniu. O tym, co ciekawego mógłbym pani powiedzieć i jakie materiały udostępnić. Jest tego trochę, ale dzisiaj nie dysponuję nadmiarem czasu. Musimy umówić się na rozmowę w innym terminie.

    - Mam panu wierzyć na słowo?
    - Proszę o to i taki układ proponuję. Dzisiaj jednak zadba pani, aby nazwisko Agaty nie wypłynęło w tym materiale.
    - Spróbuję, ale proszę również, by pańska odpowiedź była jak najbardziej naturalna.
    - Będę się starał. Czyli jakie będzie następne pytanie?
    - Nie zdradzę panu, wypadłoby to nienaturalnie. Możemy już kontynuować?
    - Tak.
    - W takim razie panią proszę o opuszczenie studia – zwróciła się do Urszuli, a kiedy ta wyszła, rzuciła mi jeszcze poza mikrofonem. – Mam nadzieję, że dotrzyma pan słowa?
    - Oczywiście! – odparłem cicho, ale z dużą pewnością w głosie.

    No i poleciało. Wymigałem się od podania nazwiska Agaty stwierdzeniem, że sprawa była kontrolowana zarówno przez służby państwowe jak i komisję wewnętrzną Polskiego Związku Łowieckiego i żadnych nieprawidłowości nie stwierdzono. Jednak pani Marzena i tak miała w zanadrzu parę kąśliwych pytań. O to, że dzieci ministra nie realizują polskiego obowiązku szkolnego, co wytłumaczyłem koniecznością zachowania ich amerykańskiego akcentu w mowie.

    Wiedziała również o moim „tajnym” spotkaniu z prezydentem sąsiedniego kraju, a to oznaczało, że ktoś ze służb wypuszcza parę. To nie było dziełem przypadku, chociaż pani Marzena chyba nie była świadoma powagi sytuacji i pomiędzy takie większe problemy wplotła zwyczajną rozmowę o tym gdzie i jak mieszkamy, co jadamy w dni robocze, a co w weekendy, musiałem też opowiedzieć jej o roli Heleny w naszym domu i o jej dowodzeniu naszym rodzinnym życiem. Na koniec natomiast opowiedziałem o mojej decyzji wsparcia przez resort budowy basenu dla aktorów. To było piękne zakończenie audycji, pani Marzena była nim wręcz zachwycona!

    Przełożyło się to na jej zainteresowanie moją osobą po wyjściu ze studia. Ponieważ cała dalsza część wywiadu przebiegała płynnie, niewiele kwestii było w nim do wycięcia. Tym niemniej, musiano go skrócić, bo przekroczyliśmy dopuszczalny czas. Potrzebna była więc konsultacja z czego rezygnujemy, a co pozostawić.
    Nie musiałem w niej uczestniczyć, jednak wymagałoby to złożenia oświadczenia, ale wydało mi się, że to będzie trwało chwilkę. Jednak ta chwila trwała dwie chwile, a może i trzy, albo i jeszcze dłużej. Potem obiecana rozmowa z panią Marzeną w jej gabinecie…

    Wszystko, dosłownie wszystko w tym dniu, trzymało mnie z daleka od miejsca, gdzie wtedy być powinienem! Dlaczego wszystko w tym dniu sprzysięgło się przeciwko mnie? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego…

    Los śmiał się pogardliwie ze wszystkich moich wysiłków, ale zupełnie go nie słyszałem. Byłem głuchy na jego wołania niczym pień.

    Kiedy wyzwoliłem się wreszcie z objęć gmachu Polskiego Radia i pan Wojciech wywiózł mnie z podziemnego parkingu na powierzchnię, na warszawskich ulicach zapadał ponury, grudniowy zmierzch. Właśnie wtedy, tknięty jakimś nagłym, nieoczekiwanym, wewnętrznym impulsem, postanowiłem zajrzeć do banku, do Dorotki. Zaglądnąć, a nie zadzwonić, gdyż w czasie pracy nigdy do siebie nie dzwoniliśmy.

    To było w naszej rodzinie aksjomatem. Telefon oczywiście służy do porozumiewania się, ale w czasie pracy takie dzwonki mogą wystąpić wyłącznie w sytuacjach alarmowych! Nasze stanowiska wykluczały prowadzenie w czasie służbowym rozmów o przypalonej zupie, o wczorajszym śnie, albo nawet o szybie wybitej przez chłopców w szkole. To było nie do pomyślenia! Nasz czas pracy był zbyt kosztowny, aby go tracić na prywatne bzdety. Ktoś mógłby zauważyć czy usłyszeć, a na to nie mogliśmy sobie pozwolić. Tak wyglądała jedna z nieodzownych części publicznego wizerunku. Nie ma rozmów prywatnych i już!
    Jak bardzo później żałowałem, że tej zasady nie złamałem…

    Mogłem przecież zadzwonić do sekretariatu. Wszystkiego bym się dowiedział, tyle że… nie byłem przyzwyczajony aby korzystać z informacji bankowych sekretarek. Przecież w przeszłości najczęściej to one dowiadywały się ode mnie o wszystkich, ważnych sprawach. A poza tym, o co miałem je pytać? To co mogłyby mi przekazać, znałem na pamięć. I nie byłem osobą, której mogły cokolwiek zabronić, zastawić drogę do gabinetu Dorotki albo coś innego. Po prostu nie pomyślałem, że mogłyby mi w czymkolwiek pomóc.
    A jednak się pomyliłem. I drogo mnie ta pomyłka kosztowała. Bardzo drogo.

    To było zaledwie kilkanaście minut od chwili, kiedy pan Wojciech podjechał pod bank. O miejscu na parkingu podziemnym nie mogłem o tej godzinie nawet marzyć, wiedziałem to doskonale, więc nawet tam nie wjeżdżaliśmy. Pamiętałem jednak o istnieniu trzech miejsc parkingowych na powierzchni, takich dla VIP-ów. Były teraz wolne, więc wskazałem panu Wojciechowi gdzie ma się zatrzymać i chociaż już po kilku sekundach pojawił się ochroniarz, to ujrzawszy mnie, skłonił się tylko i odszedł.
    To musiał być dawny zaciąg. Młody pracownik pewnie by mnie nie poznał i byłaby awantura, gdyż nie miałem plakietki uprawniającej do korzystania z tych miejsc. Ale na razie problemów nie było.

    Nie było ich również później, kiedy wszedłem do gmachu. Ukłony od portiera i ochrony, nikt przepustki nie żądał… no musiałem się z nimi przywitać, skoro oni mnie poznali. Przecież nie będę bufonem! Tym bardziej, że wszedłem wejściem głównym, którym rzadko uczęszczałem w czasach mojej tutaj pracy. Przeważnie wjeżdżaliśmy windą wprost z parkingu, tak było po prostu wygodniej i już. A teraz, personel bankowy na mój widok w skowronkach…
    To oznaczało stratę kolejnych kilkunastu sekund. Sekund bezcennych!

    Tak. Tak los zatykał mi uszy wesołością innych. I tak on nas, zwykłych przecież ludzi, ogłupia. Złośliwy, nieczuły i bezwzględny. Zatyka nam uszy, zasłania oczy, mami mirażami...

    Kiedy dotarłem do sekretariatu gabinetu pani prezes, dziewczyny rozłożyły tylko ręce.
    - Panie ministrze, pani prezes jest pewnie jeszcze na dole. Dopiero wyszli z narady.
    - Gdzie się wybrała i z kim?
    - Oj, dzisiaj to w ogóle był kocioł!
    - Były poważne sprawy…
    - Zaraz, panie kochane, powoli i po kolei! – przerwałem ich słowotoki, a wtedy szefowa sekretariatu przedstawiła sytuację.

    - Był dzisiaj u nas pan prezes Dalerski…
    - Romek? – zdziwiłem się. Dorotka mi o nim nie wspominała.
    - Tak! – potwierdziła. – Ale pani prezes uprzedziła nas, że zjawi się dzisiaj nie sam i że nie mamy prawa pytać o dokumenty towarzyszących mu osób.
    - Znaczy, Romek był jakby ich przewodnikiem?
    - Dokładnie tak to wyglądało – potwierdziła. – Dwóch panów. Ważni ludzie i raczej nie mówili po polsku.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  4. #44

    Domyślnie

    - A gdzie oni teraz są?
    - Już pojechali.
    - Wszyscy?
    - Tak. Pani prezes powiedziała, że źle się dzisiaj czuje i jedzie do domu.
    - Z kim pojechała? Z panem Kazimierzem?
    - Nie. Mówiła, że zabierze się okazyjnie z panem Dalerskim i poleciła dzisiaj dać wolne panu Kazimierzowi.
    - Co za Kołomyja… – westchnąłem, próbując wybrać numer Dorotki. Skoro nie była już w pracy, to mogłem do niej dzwonić. – Do widzenia paniom! – rzuciłem jeszcze w drzwiach i trzymając telefon przy uchu, ruszyłem w drogę powrotną.
    Niestety, numer Dorotki był zajęty.

    Nie mogłem kierować się do tamtej windy, bo gdybym się z nimi rozminął, na powrót do samochodu straciłbym ponad pięć minut. Dlatego wróciłem drogą jaką wjechałem na górę. Biegiem wróciłem! I od razu popędziłem pana Wojciecha by ignorując przepisy ruchu drogowego, jak najszybciej próbował włączyć się do ruchu. Do ruchu na alejach.

    Mercedesa Romka ujrzałem zanim jeszcze wjechaliśmy na główną. Dzieliło nas raptem cztery pojazdy. Staliśmy wszyscy jak kołki, próbując włączyć się do ruchu, jednak nie było to łatwe. Na szczęście Dorotka uwolniła telefon.
    - Słoneczko, a z kim to i o czym tak długo debatujesz? – zapytałem.
    - Z Heleną! – zaśmiała się. – A ty czemu dzwonisz i skąd?
    - Jestem cztery samochody za wami.

    - Żartujesz? – nie dowierzała, ale po chwili usłyszałem, jak mówiła coś, chyba do Romka. A później usłyszałem słowa skierowane do mnie. – Romek nie pozwala mi wyskoczyć i pobiegnąć do twojego samochodu! – śmiała się.
    - Jedziesz do domu? – zapytałem.
    - Tak. Uprzedziłam Helenę, że będę wcześniej. Ty też się sprężaj, bo noc za pasem.
    - A chłopcy?
    - Będą w domu za jakąś godzinę, to mam ustalone.

    - Wiesz co będzie dzisiaj na obiad?
    - Wiem, ale ci nie powiem! – dokazywała.
    - Zołza! – rzuciłem
    - Ale twoja! – zaśmiała się, jednak po chwili spoważniała. – Tomek, przepraszam, ktoś się do mnie telefonicznie dobija.
    - Kto taki?
    - Przepraszam, nie pytaj o takie sprawy.
    - W porządku! – zgodziłem się, a po chwili usłyszałem w aparacie przerywany sygnał zakończonej rozmowy.

    Jeszcze nie wiedziałem, że dokładnie w tym momencie cały mój świat runął i definitywnie zakończył swoje istnienie. I nie były to jakieś ćwiczenia, próby, testy, a taka zwykła, szara proza zwyczajnego życia. C’est la vie!

    Wszystko na razie wyglądało normalnie, chociaż zanim pan Wojciech włączył się do ruchu na alejach, rozdzieliło nas dodatkowe kilka samochodów. Ale co tam, pozostało rondo i szansa, że po jego przejechaniu będzie już tylko łatwiej. Czekałem na to, bo też postanowiłem jechać do domu. Co ja dzisiaj w resorcie mogę jeszcze zrobić? Nic! Nie mam nastroju, nie mam ochoty, nie mam… motywacji!
    Aż się zaśmiałem w duchu. Gdyby ktoś z podwładnych usłyszał, że panu ministrowi brakuje motywacji do pracy…
    Koniec na dziś! Ile czasu można żyć pracą? Mam przecież żonę przy nadziei…

    Rondo absolutnie nie należało do najłatwiejszych. Przede wszystkim dlatego, że przecinały je tramwajowe tory, które w dodatku rozmnażały się gdzieś w okolicach centralnego punktu wysepki, co wymusiło zastosowanie sygnalizacji świetlnej do kierowania ruchem pojazdów. Tyle, że nie wszyscy użytkownicy ruchu rozumieli każde ich znaczenie, szczególnie mam na myśli zamiejscowych. I trudno się temu dziwić. Tu była potrzebna wyższa szkoła jazdy, amatorzy głupieli na tym rondzie wiele razy i tylko ostrożność profesjonalistów ratowała ich przed katastrofą. Chociaż nie zawsze…

    Romek w mercedesie zajął strategiczne, pierwsze miejsce przed wjazdem. Tak mu się udało, to był czysty przypadek! Teren oświetlony rzęsiście, siedząc nawet za siedmioma autami widziałem wszystko to, co pasażer auta w kolejce może zauważyć. Dorotka przez cały czas rozmawiała, nie udawało mi się z nią połączyć…

    Romek miał czerwone światło, to widziałem dokładnie. Kierunek był zablokowany gdyż z prawej jego strony wystartował tramwaj. Miał białą kreskę, pozwalającą na jazdę, więc wszystko się zgadzało. Skąd zatem niespodziewanie, na rondzie pojawił się wielki, ciężarowy pojazd z koparką na naczepie??? Jakim cudem??? Dlaczego???

    Jego kierowca próbował coś kombinować gdy ujrzał przed sobą tramwaj, ale ta fatalna, grudniowa pogoda była bezwzględna. Zataczał łuk, więc kiedy zahamował, naczepa wpadła w poślizg i sunąc bokiem, uderzyła bokiem kół o krawężnik. To przesądziło o skutkach. Naczepa zafalowała, przechyliła się bezwładnie na bok, któryś z łańcuchów mocujący koparkę pękł, a potem poszło już lawinowo niczym burza.
    Wielka maszyna z potężnym hukiem zwaliła się na drogę, unicestwiając wszystko, co znalazło się pod nią.
    Przede wszystkim stojącego przy wjeździe na rondo mercedesa.

    Kiedy ujrzałem całe zdarzenie, nie wiedziałem jeszcze co się stało. Dlatego wybiegłem z samochodu nie zważając na przepisy ruchu drogowego i próbowałem się w czymś zorientować, jak każdy normalny człowiek. Bez względu na to, że może spowodować inne niebezpieczeństwo. Kiedy jednak ujrzałem skutki… nogi mi się ugięły i to był koniec.

    W sekundę zdałem sobie sprawę, że w tym samochodzie nikt nie miał prawa przeżyć. Mercedes był zmiażdżony niczym placek. Dorotka i Romek nawet nie poczuli jak umierają.

    Mówiono, że jeszcze przez kilka sekund stałem na wzór słupa soli, albo pomnika, a potem osunąłem się zwyczajnie na jezdnię. I to mnie pierwszego ratowano z tego wypadku. Tym w mercedesie nic już nie mogło pomóc.

    KONIEC
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  5. #45
    navigare necesse est, vivere non est necesse

Strona 3 z 3

Tagi dla tego tematu

Zwiń / Rozwiń Uprawnienia

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •  
  • BB Code jest aktywny(e)
  • Emotikonyaktywny(e)
  • [IMG] kod jest aktywny(e)
  • [VIDEO] code is aktywny(e)
  • HTML kod jest wyłączony