dostępne w wersji mobilnej muratordom.pl na Facebooku muratordom.pl na Google+
Strona 1 z 2
Pokaż wyniki od 1 do 20 z 39
  1. #1

    Domyślnie Tamto lato. Epilog

    Poprzednie losy Tomka https://forum.muratordom.pl/showthre...u-w-przepaść

    ************************************************** ************************************************** ******************************************

    Słaby, październikowy wiatr złotej polskiej jesieni szumiał gdzieś wysoko w konarach sosen. Jednak między pnie docierał już tylko jako odgłos i powiew. Kojące dźwięki.
    Od kilku godzin stałem na obserwacyjnej, myśliwskiej ambonie Bogdana. Było mi tu dobrze. Powiedziałbym nawet, że oddychałem spokojnie. Kilkanaście stopni w cieniu nie pozwalało zamarznąć nawet przy bezruchu, a więcej nie potrzebowałem niczego. Nikt mi tu nie przeszkadzał, nikt niczego ode mnie nie chciał, byliśmy sami. Ja i las. Nikogo więcej.

    A nie, nie tylko ja i las. Była z nami jeszcze cisza.

    To prawda, że czasami suche liście zawirowały na udeptanych trawach rozciągającej się przed moimi oczami niewielkiej polany. Czasem usłyszałem spóźniony krzyk ptaka, coś gdzieś zaskrzypiało i zatrzeszczało. Były to jednak epizody bez znaczenia. Niewarte większego zainteresowania. Zresztą, po co miałem się nimi interesować? One nic nie znaczyły. Dla mnie nic już nie było ważne. Ani liście, ani drzewa, ani ptaki. Nawet kołysanie gałęzi sosen było nieistotne, mimo że swoim szumem obiecywały przynieść ukojenie. A przynajmniej jego namiastkę. Nie przynosiły jednak. Nic go nie przynosiło.
    Dobrze, że przynajmniej nie irytowało.

    To Grzegorz przymusił mnie do tego wyjazdu. Zapamiętał jak kiedyś mu powiedziałem, że tutaj na pewno nie zwariuję. I od czasu do czasu próbował ten fakt wykorzystać. Z różnym skutkiem, chociaż tragedii nie było. Przyroda łagodnie mnie koiła, pod jednym wszakże warunkiem. Że nie będę miał najmniejszych, wspomnieniowych skojarzeń wobec takiego miejsca.
    To dlatego nie mogłem pojechać nad jezioro do Pokrzywna. Tam ciśnienie by mi tylko rosło. A wobec tej ambony żadnych złych wspomnień nie miałem.

    Prywatna, obserwacyjna platforma Bogdana, z której nigdy nie strzelano, ponownie stała się dzisiaj moim azylem. Ocieplona warstwą wełny mineralnej lepiej niż niejeden budynek, chociaż wykończona z zewnątrz starymi, sczerniałymi od słońca deskami, by nie świecić w lesie i nie płoszyć swoim widokiem miejscowej zwierzyny. Pięknie usytuowana, na skraju leśnej polany, niezbyt daleko od leśniczówki szwagrostwa.

    Nawet w tej chwili, od czasu do czasu wyłapywałem odgłosy głośniejszych okrzyków moich chłopców oraz dzieci Justyny i Bogdana. Bawiły się wspólnie, gdzieś niedaleko domu. Do mnie nie próbowały dołączyć z jednego prostego powodu. Dawno już zastrzegłem, że zrzucę z drabiny nawet osobę która przyjdzie zaprosić mnie na obiad. I wszyscy wiedzieli, że nie żartuję.

    Kiedy chciałem być sam, a chciałem bardzo często, nie tolerowałem blisko siebie nikogo. Ten czas był zarezerwowany wyłącznie dla Dorotki. O niej wtedy rozmyślałem i bezustannie wspominałem. Dlatego nie próbowano tej samotni naruszać. Nawet Bogdan tego nie robił, kiedy na weekendy wracał do domu. Takie były zalecenia lekarzy dla moich bliskich. Nie próbować zmieniać tego zachowania na siłę, gdyż mój stan może się wtedy jedynie pogorszyć.

    A ja w tym lesie czułem się stosunkowo dobrze, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności. Nie wiem skąd się to wszystko brało i co wywierało decydujący wpływ, gdyż niczego tu nie potrzebowałem. Nie miałem ze sobą żadnego myśliwskiego sprzętu, nawet zwykłej lornetki. Kompletnie nic! Jakiekolwiek przedmioty były zbędne. Przychodziłem, wdrapywałem się po udającej starą i spróchniałą drabinie, przystawałem obok barierki i zaczynałem wciągać nozdrzami leśne, żywiczne powietrze. To wszystko!

    I tak, większość czasu spędzałem w zasadzie nieruchomo, obserwując otoczenie. Czasem bezmyślnie, a czasem uważnie, z ciekawością i zainteresowaniem. Bywało też, że usiadłem na wewnętrznej ławeczce, bo nawet deszcz nie był w stanie mnie stąd wypędzić.
    Ambona była częściowo zadaszona. Mogłem przez dowolnie wybrany okres czasu trwać w ciszy i stawać się zwykłą częścią lasu, nie trwożąc jego mieszkańców. Zwyczajnie znikałem z pola widzenia wszelkim istotom, a mój zapach powiewy wiatru rozpraszały ponad wierzchołkami drzew. Zauważyłem, że zwierzęta rzadko mnie wyczuwają, mój zapach jakoś nie spływał z wyżyn ku ziemi.

    I tylko tutaj, bywało, zauważałem piękno natury. Tutaj potrafiłem skoncentrować myśli na sieci pająka, na motylu, który właśnie przeleciał obok, na pojedynczym drzewie, na konarach sosen… Tylko w takim miejscu. Wszystko jednak waliło się w gruzy, kiedy próbowałem wracać do cywilizacji. Wtedy mój umysł, każda myśl przelatująca przez głowę, każda cząstka organizmu, w komplecie wracały do wielkiej naczepy i koparki, miażdżącej samochód Romka, z Dorotką w roli pasażera.

    Dniem i nocą, rano i wieczorem, nie widziałem niczego innego. Nie mogłem, nie potrafiłem uwolnić się od tego widoku, zapadł we mnie niczym program odtwarzający się w pętli i nie poddawał kasowaniu żadnym antywirusowym programem. A do tego wszystkiego doczepiłem jeszcze żal do siebie samego i to jedno, jedyne pytanie, które zadawałem sobie na okrągło. Dlaczego?
    DLACZEGO??? DLACZEGO???

    Dlaczego nie zdążyłem? Dlaczego nie przyspieszyłem wyjazdu z radia? Dlaczego zagadałem się z panią redaktor Marzeną? Dlaczego nie popędzałem pana Wojciecha? Dlaczego nie zadzwoniłem do sekretarek? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?!
    Gdybym wtedy wykonał chociaż jedną z tych wielu, możliwych przecież czynności… DOROTKA WCIĄŻ BY ŻYŁA! BYŁABY ZE MNĄ!!! A WIĘC TO JA BYŁEM WINIEN JEJ ŚMIERCI! TO JA JĄ ZAWIODŁEM!!! TO JA JĄ ZABIŁEM!!!

    Depresja, w którą wpadłem po śmierci Dorotki, miała głębokość Rowu Mariańskiego, a lekarze mimo wielu starań, rozkładali tylko bezradnie ręce. Nie mieli dostępu do mojego umysłu. Zamknąłem się wewnątrz własnych wyobrażeń jak ślimak w skorupie i nie dopuszczałem tam nikogo. Świat, który zabrał mi Dorotkę, cały świat tak zwanej cywilizacji człowieka, całkowicie przestał mnie interesować. Było mi obojętne gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Nie widziałem i nie poznawałem otaczających mnie ludzi, nie odczuwałem głodu ani pragnienia, reagowałem obojętnością na próby nawiązania kontaktu, w tym również na polecenia lekarzy. Nawet ból nie powodował u mnie ostrzejszych reakcji. Tak wyglądały moje pierwsze dni po wypadku.

    A później było niewiele lepiej.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  2. #2

    Domyślnie

    Na przeciwległy skraj polany weszły ostrożnie trzy małe sarenki. Pierwsza nieufnie badała otoczenie, strzygąc uszami na wszystkie strony. Chyba nie zwietrzyła niebezpieczeństwa, gdyż pozostałe do niej dołączyły. Zaraz też wszystkie zajęły się trwożliwym poszukiwaniem ostatnich zielonych pędów tej jesieni. I tak, skubiąc coś niespiesznie, podążały wolno w stronę ambony.

    Miałem szczęście. Wiatr wiał w moją stronę, nie miały więc szansy mnie wywęszyć, ale usłyszeć mogły. Dlatego skróciłem oddech i zamarłem w bezruchu. To był piękny przejaw prawdziwego życia lasu. Podchodziły coraz bliżej i bliżej, mogłem się wpatrywać w ich cudowne sylwetki i nagle coś je spłoszyło. Nie ja, gdyż uszy miały skierowane zupełnie w inną stronę. One coś usłyszały, ja niestety nic. Cóż, takie są koszty cywilizacji. Natura pokazywała mi swoją wielkość i niezależność. Nie pierwszy raz.

    Tak zwana cywilizacja, pozbawiła mnie woli rozumienia i przetrwania. Bezsensowna, zupełnie niezrozumiała śmierć Dorotki, podcięła mi korzenie samego istnienia. Nagle to, co z nią było oczywistością, nasze zwyczajne, codzienne życie, stało się dla mnie niepojęte i niezrozumiałe. Dawniej byłem ministrem, a teraz dzieckiem we mgle. Horror! Poza tym jej już nie było…

    Jej ciało było prawdopodobnie tak zmiażdżone, że nikomu z rodziny nie pozwolono na oglądanie szczątków. Grzegorz opowiedział mi później, że dostał zalecenie ukontentowania się dawnymi, rodzinnymi fotografiami. Nie pozwolono mu na nic więcej, tak samo jak innym. Cała rodzina pożegnała Dorotkę w jej ostatniej drodze wyłącznie poprzez ścianki nadzwyczajnej trumny, sprowadzonej specjalnie dla niej z Ameryki. Trumny bardzo odpornej na próby włamania z zewnątrz, ale ponoć bajecznie prostej do otwarcia od wewnątrz. Tak, tylko Amerykanie mogli taki idiotyzm wymyślić. Nie wiadomo po co.

    Nie ja to załatwiałem, nie ja organizowałem. W tym czasie nie byłem w stanie zrozumieć nawet tego, że sam jeszcze istnieję. Kompletnie pozbawiony chęci i woli życia, bezwolny i bezwładny niczym jakiś zepsuty manekin. Miałem już kiepskie rokowania medyczne, jednak jakoś wygramoliłem się z tego stanu w kierunku istnienia. Całą natomiast, olbrzymią pracę związaną z organizację pogrzebu Dorotki, wykonał za mnie prezes Zielonik. A właściwie zrobili to jego ludzie.

    Do dzisiaj nie pamiętam i nie wiem kiedy, oraz jak, wyraziłem na to zgodę. A jednak wszędzie, zarówno wobec władz państwowych, gdyż decyzją premiera pogrzeb Dorotki miał charakter państwowy, jak również wobec Grzegorza, a więc przedstawiciela najbliższej rodziny, ludzie Zielonika legitymowali się moim pełnomocnictwem. Poświadczonym notarialnie.
    Co gorsza, nawet później musiałem przyznać, że podpis na dokumentach był autentyczny. To był mój, absolutnie mój własny podpis! Tym niemniej nie pamiętam, abym komukolwiek takiej zgody udzielał.
    Cóż, amnezję miałem nie tylko w tym temacie. Wiele spraw umknęło z mojej pamięci, oczywiście oprócz tego jednego, jedynego zdarzenia. Tego nie udawało się skasować nijak.
    Chociaż nigdy nie żałowałem, że to Zielonik zajął się organizacją pogrzebu, wyręczając w pewnych kwestiach także organy naszego państwa.

    Sarenki dopiero co znikły, a na polanie wylądowały kruki. Trochę dziwne, gdyż niczego specjalnego tu dla nich nie było. Bogdan nie był dyletantem, żeby zwierzynę dokarmiać w innej porze niż zimowa. A jednak ptaszyska jakoś pamiętały, że w tym miejscu można się czasem natknąć na smakowite kąski.
    Będą musiały poczekać. Dopóki nie będzie silnych mrozów, nikt tu żadnego jadła nie dorzuci. Ani dla nich, ani dla nikogo innego. Bo zasadą jest podporządkowanie się naturze, a nie próby jej zmieniania. Przyrodę można nieco wspomagać, czy też korygować, ale nie zmieniać. Wtedy panuje ład i porządek.

    Kruki tak samo nie zagrzały długo miejsca. Niespecjalnie też szukały pożywienia. Coś im tu dzisiaj nie pasowało. Jakiś gruby zwierz? Dziwne. Przecież one nie boją się nawet niedźwiedzia, którego tutaj nie ma. Ani żubra. Wiedzą, że te wielkie stworzenia nie latają, więc w ich otoczeniu są bezpieczne. A jednak znikły…

    Chłopcom było łatwiej po śmierci mamy niż mnie. Może to dziwnie zabrzmi, jednak młode organizmy szybciej adaptują się do zmian. Poza tym, kiedy zabrakło mamy, nie pozostali bez opieki. Przyjeżdżali do naszego domu ich nauczyciele, koledzy i koleżanki ze szkoły, wszyscy okazywali im solidarność w tak okropnej sytuacji. Nie byli sami.

    Długo później dowiedziałem się też, że tamtego strasznego dnia, kilka pojazdów za mną z banku przypadkowo wyjechał też dyrektor Rybacki. Stary policyjny inspektor nie stracił głowy jak ja i ujrzawszy sytuację, natychmiast wezwał policję oraz inne służby. Powiadomił też Pawła Dedejkę, a także pozostałe władze banku, po czym organizował zabezpieczeniem miejsca tragedii. I już po kilku minutach, dyrektor ochrony banku zajął się sprowadzeniem do Warszawy rodziców Dorotki.

    Nie zdawałem sobie sprawy, że ten szczwany lis, Dedejko, ma opracowane procedury postępowania nawet dla podobnego typu wydarzeń. U niego nic nie było dziełem przypadku. Zawsze był przygotowany na wszystko. Wszystko wiedział i wszystko przewidywał. Dlatego też, nim dobiegła północ tamtej doby, teściowie byli w naszym mieszkaniu i… tak już pozostało.
    Dziesięć miesięcy minęło od tej strasznej tragedii, a oni wciąż z nami mieszkają.

    Teściowa uznała, że w sytuacji jaka się wytworzyła, osobiście musi opiekować się wnukami. Już nie traktowała ich jak powietrze. Grzegorz natomiast próbował pomagać mnie. Nie przeszkadzałem mu w tych staraniach i nie przeszkadzam nadal. Z nim także czasem rozmawiam, bo chociaż teściowa przemówiła zarówno do mnie jak i do chłopców, ja do niej nie odezwałem się już nigdy. I nie odezwę do końca życia. Traktuję ją tak samo jak ona traktowała Dorotkę. Jest dla mnie przezroczysta. Nawet Grzegorzowi nie ustąpiłem, mimo iż niedawno mnie o to prosił. Nic z tego! Śmierć Dorotki nieodwołalnie zamknęła możliwość mojego porozumienia się z jej mamą. To co było przez lata dostępne, już takie nie jest i nie będzie. Nie ma na to szans! Żadnych i nigdy!

    Dobrze, że Dorotka kupiła kiedyś apartament na piętrze wyżej i połączyliśmy go schodami oraz windą z naszym, bo teściowie nie mieliby gdzie mieszkać. A teraz udawało się nawet nie wchodzić sobie zbyt często w drogę, mimo że nasza małżeńska sypialnia długo stała pusta. Nie chciałem tam bywać sam, więc Helena zamknęła ją i nikogo do środka nie wpuszczała. Ja natomiast przeniosłem się na kanapę w dawnym gabinecie. Wystarczało.

    Przecież ze szpitala wyszedłem dopiero pod koniec marca.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  3. #3

    Domyślnie

    Ze szpitala – ładnie powiedziane. Z ostatniego ze szpitali. Bo zaliczyłem ich kilka. Wtedy, z drogi, zabrano mnie na najbliższy OIOM, gdzie wyprowadzano z zapaści. Tam zorientowano się kim jestem, więc w te pędy zostałem przewieziony do lecznicy rządowej.
    Stamtąd z kolei, po dziesięciu dniach pobytu, otrzymałem warunkową przepustkę na uroczystości pogrzebowe Dorotki. Z karetką dyżurującą tuż obok. A po zakończeniu pogrzebu, ponownie zostałem zawieziony do lecznicy, gdzie do końca stycznia przeprowadzano eksperymenty na moim zdrowiu. Bez efektu.
    Wtedy, korzystając z pośrednictwa Grzegorza, wymusiłem kontynuowanie leczenia w klinice bankowej.

    Nie było lepszego wyjścia. Według lekarzy, mój stan w pełni kwalifikował się na pobyt w warunkach oddziału zamkniętego. Czyli w wariatkowie. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę z tego, że pobyt w placówce bez klamek, w oczach opinii publicznej mógłby zdyskwalifikować mnie do końca życia. Pan minister w psychuszce? Przecież to wariat!

    Ludzie bywają okrutni i chociaż zaraz po tragedii miałem najwyższe wskaźniki społecznego poparcia wśród członków rządu, nie zdecydowano się na takie ryzyko. Dlatego wykorzystano sytuację, że formalnie nadal byłem urlopowanym pracownikiem banku i opieka medyczna w jego prywatnej klinice, wciąż mi przysługiwała. A tam nie było podziału na jednostki organizacyjne, stygmatyzujące samą nazwą. Oddział na którym mnie umieszczono nazywał się bardzo zwyczajnie, Oddziałem Rekonwalescencji, Rehabilitacji i Opieki Medycznej. Bez przymiotników.
    I zatrudniał lekarzy bardzo różnych specjalności, nie tylko psychiatrów.

    Pobyt w tej klinice pamiętam znacznie lepiej, gdyż te wcześniejsze dni to jak przez mgłę. A grudzień ubiegłego roku jest jedynie czarną płachtą, spowijającą wszystkie kolejne daty. Nic, kompletne zero! Natomiast sam pogrzeb Dorotki znam, chociaż jedynie z filmów. I nawet oglądanie scen w których brałem udział, nie przywraca mi pamięci.
    To była rzeczywistość, której mój zbuntowany organizm nie chciał zaakceptować i dlatego nie zapisał jej w umyśle. Tak to wyjaśniał opiekujący się mną profesor Zaranek.

    Powiedział kiedyś Grzegorzowi, że z moim stanem jest tak jak z tą babką, która na dwoje wróżyła. Mogę z tego nie wyjść do końca życia, a może kiedyś coś się wydarzyć i wtedy blokada ustąpi. Przewidzieć jednak niczego nie sposób. Nie ma też terapii, która mogłaby taki proces przyspieszyć. Byłem skazany na czekanie.
    Oraz rozpamiętywanie.

    Filmy z pogrzebu Dorotki oglądałem wielokrotnie. Otrzymałem je zarówno od służb rządowych, jak i od prezesa Zielonika. Niewiele się od siebie różniły, ale żadnego, jak dotąd, nie udało mi się obejrzeć w całości. Od początku do końca. To przez cały czas było ponad moje siły. Mimo to, fragmentami, poznałem je całe. Dlatego miałem już wyobrażenie o ogromie organizacyjnej pracy, która została wykonana. Dodać należy, że według mnie – wzorcowo.
    Wiele zawdzięczam tu Sławkowi Zielonikowi. Przecież Grzegorz nawet nie znał wielu bliskich mi osób, które należało dopuścić zarówno do samej uroczystości, jak też zająć się ich pobytem przed i po pogrzebie.

    Zastanawiałem się czasem jak byśmy sobie poradzili, gdybyśmy zostali z tym wszystkim sami. Nie byłoby szans na uniknięcie wpadek. A prezes nawet nie chciał później słyszeć o zapłacie. Tak mi przekazał Grzegorz.
    - Dzięki podpowiedziom pani Doroty zarobiłem tyle pieniędzy, że do końca swojego życia nie przestanę być jej dłużnikiem! – miał podobno powiedzieć.

    Mnie odwiedził dwa razy, to znaczy dwa razy pamiętam. Pierwszy raz jeszcze w klinice rządowej. Przyniósł mi wtedy zmontowany film z pogrzebu, oraz kopie wszystkich nagrań i materiałów pomocniczych, bo przecież jego operatorzy filmowali wieloma kamerami.
    Oznajmił też wtedy, że wszystkie prawa autorskie bezpłatnie ceduje na mnie i od teraz tylko ja mogę tymi filmami rozporządzać. Nie pamiętam, czy mu chociaż podziękowałem.

    Drugim razem zaglądnął już do prywatnej kliniki, tej bankowej. Zostawił mi swój nowy, zastrzeżony numer telefonu i zapowiedział życząc zdrowia, że mogę na niego liczyć w każdej potrzebie oraz w dowolnej porze dnia i nocy. Tym razem na pewno podziękowałem i uścisnęliśmy sobie dłonie. Później już mi się nie naprzykrzał.
    Ja jemu również.

    Nikt zresztą nie narzucał mi się ze swoją obecnością. A może sami lekarze o to dbali? Nie wiem tego dokładnie. Stan mojego zdrowia nie poprawiał się po odwiedzinach znajomych i pewnie dlatego niechętnie się na takowe godzili, zresztą za moją aprobatą. Nie chciałem widywać ludzi i kiedy pytali mnie czy chcę się z kimś zobaczyć, najczęściej odpowiadałem, że nie. Wyjątki robiłem tylko dla chłopców, czasem dalszej rodziny i kilka razy dla Heleny.

    Oczywiście, nie dotyczyło to Grzegorza. Jako że był lekarzem, spędzał przy mnie wiele godzin i pracownicy przestawali zwracać uwagę na jego obecność. Tak samo zresztą jak i ja. On mi nie przeszkadzał. Powiedziałbym nawet, że z czasem jego obecność zaczynała być dla mnie kojącym urozmaiceniem samotności. Przerywanej wyjątkowo i tylko wizytami koniecznymi. Jak na przykład odwiedziny Anny, w drugiej połowie stycznia.

    Minął miesiąc, gdy resort nie miał szefa i Anna musiała podjąć jakąś decyzję. Wcześniej pewnie rozmawiała z lekarzami i dostała zgodę, więc przyszła zapytać mnie o zdanie.
    - Nie, Aniu! – odpowiedziałem jednoznacznie, chociaż nie w pełni przytomny. – Ja już nie wrócę do pracy. Nie nadaję się. Do żadnej pracy się nie nadaję! – powtórzyłem.
    - Przecież nie mogę cię odwołać. Jesteś na zwolnieniu lekarskim.
    - Tak. Jestem chory i jeszcze długo taki będę. Bardzo długo! Tak mówią lekarze.
    - Ale ktoś musi kierować ministerstwem.
    - Więc powołaj profesora. On narobi najmniej bałaganu. Mnie nawet teraz, na zwolnieniu lekarskim można odwołać z funkcji kierownika resortu, prawda?
    - Owszem. Z tej tak.
    - Więc powołaj profesora na ministra i nastanie porządek. W waszej partii też. I przestaną pieprzyć, że jakiś bezpartyjny szarogęsi się w rządzie…

    Pokiwała głową.
    - Mogę tak zrobić, ale nie wiem czy wiesz jak wyglądają sondaże?
    - Nie wiem, nie interesuje mnie to.
    - Wygrałbyś teraz wszelkie wybory. Jakiekolwiek.
    - Wcale mnie to nie cieszy.

    - Rozumiem. Chciałabym ci pomóc, ale nie wiem jak.
    - Nie jesteś w stanie zrobić niczego, wybacz… Aniu, jestem zmęczony.
    - Rozumiem.

    Pomilczeliśmy jeszcze przez chwilę, a potem wstała, podała mi dłoń i wyszła, życząc jeszcze zdrowia. Tak pożegnałem się z funkcją ministerialną w polskim rządzie.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  4. #4

    Domyślnie

    Następnego dnia Grzegorz przekazał mi suchą i krótką agencyjną wiadomość, o powołaniu nowego ministra. Podkreślano przy tym, iż premier był zmuszony odwołać mnie z funkcji kierownika resortu tylko z powodu choroby. I że nadal zachowałem stanowisko sekretarza stanu. Najwyraźniej bano się gniewu ludu, oraz opinii, że mnie krzywdzą.

    Było to pokłosiem sytuacji społecznej, która wytworzyła się po śmierci Dorotki i trwała dość długo. Nawet po pogrzebie. Właściwie, to nadal nie było wiadomo, jak tak zwana opinia publiczna zareaguje na jakąkolwiek nową wiadomość, z tym wydarzeniem związaną.
    Bo na początku poruszenie wywołała sama, straszna katastrofa, w której giną znane osoby. Żona ministra i mąż posłanki. Młoda i bogata pani prezes banku, obywatelka amerykańska, oraz mąż najbogatszej posłanki w kraju.

    Ponadto w tym samym zdarzeniu uszkodzony zostaje samochód z amerykańską rejestracją dyplomatyczną. I chociaż jego pasażerowie przeżyli, a nawet nie zostali ranni, to byli blisko śmierci, gdyż ramię upadającej koparki uszkodziło przednią część ich pojazdu. To fakt, że we wstępnej fazie nikt się nimi nie zajmował, bo nie potrzebowali pomocy i raczej nie byli zainteresowani pchaniem się pod mikrofony czy kamery. Ale później oni też zostali zidentyfikowani.

    Oczywiście, tłum najpierw zajmował się ofiarami śmiertelnymi, bo chociaż niedostępne, ich tożsamość była znana niemal od pierwszych chwil. Pan Wojciech słyszał z kim rozmawiałem i widział pojazd Romka. Ponadto inspektor Rybacki również był doskonale we wszystkim zorientowany.

    Już wieczorem ludowe plotki w narodzie rozwijały się w wariant romansu pomiędzy ofiarami. Ktoś wyraźnie próbował je rozsiewać. Internet był wręcz rozgrzany opisem gorącej miłości pozamałżeńskiej Dorotki i Romka. Jednak następnego dnia rano, ambasada amerykańska gasi wszystkie bzdury jednym i wyraźnym oświadczeniem, że amerykańska obywatelka, prezes banku wchodzącego w struktury korporacji mającej siedzibę w USA, oraz były członek zarządu tego banku, oficjalnie spotkali się w siedzibie tegoż banku z przedstawicielami amerykańskiej administracji, aby przedyskutować niezwykle ważne zagadnienia związane ze światowym obiegiem informacji bankowych oraz funkcjonowaniem systemów ekonomicznych.
    A do katastrofy doszło wtedy, kiedy wszyscy wracali po zakończeniu obrad. I chociaż nazwisk tych przedstawicieli nie podano, to ambasada musiała przyznać, że jej pojazd również został bardzo poważnie uszkodzony.

    Jeszcze większa zmiana zachodzi następnego dnia. Rano, w najważniejszych gazetach i na portalach opublikowano nekrologi, w których opiewano zasługi Dorotki i Romka, położone dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych i Polski. Oraz ich wkład w całościowy rozwój relacji amerykańsko – polskich.
    Interesujące było jednak to, że chociaż zginęli w tym samym wypadku, to wszelkie nekrologi były oddzielne. Może dlatego, że Romek nie miał amerykańskiego obywatelstwa, ale kto to wie.

    I kiedy dziennikarze zaczynają się mocno zastanawiać jakiego typu są to zasługi oraz kim byli ci „przedstawiciele amerykańskiej administracji”, którzy uniknęli skutków katastrofy, a także jakiej tematyki mogło dotyczyć całe spotkanie, jedna z rozgłośni radiowych podaje pilny komunikat, że nie żyje litewski kierowca, sprawca wypadku. I że w areszcie śledczym popełnił samobójstwo.

    Wtedy też, do wiadomości publicznej przedostaje się informacja, że spotkanie w banku dotyczyło sprzętu komputerowego banku, w którym dostawca użył spreparowanych układów, pozwalających na szpiegowanie wykonywanych operacji. I wypadek, tak naprawdę, był „ukaraniem” osób, które to ujawniły. Czyli Romka, oraz jego przełożonej. Bo ujawnili tę informację amerykańskim służbom. Mieli zginąć również ich amerykańscy rozmówcy, ale kierowca ciężarówki za słabo hamował.

    To już bardzo mocno zbulwersowało opinię publiczną. Zgodnie z zasadą teorii spiskowych, skoro całe zdarzenie nie było dziełem przypadku, część Internetu orzekła, iż Romek i Dorotka zostali zgładzeni na zamówienie. Natomiast zleceniodawcy zabójstwa uśmiercili kierowcę po to, aby zatrzeć ślady do nich prowadzące.

    Nic więc dziwnego, że po wypłynięciu na jaw tych informacji, wszystko się zagotowało. Zarówno w społeczeństwie, jak też na szczytach władzy. Okazało się ponadto, że policja początkowo zlekceważyła sprawę i przysnęła, postępując standardowo. Bez uwzględnienia nadzwyczajnych okoliczności katastrofy, jak też tożsamości ofiar, oraz ich obywatelstwa.

    Posypały się więc dymisje, ale nie tylko w policji. Premier wyrzucił między innymi podsekretarza stanu w MSW, a w banku Dedejko przycisnął gadatliwych pracowników ochrony.
    Ale to nie tu wystąpił przeciek. Informacja o sprawie sprzętu z zaszytym układem szpiegującym, wydostała się od informatyków jednej z firm Zielonika. To tam Romek musiał się komuś tym „pochwalić”. Zresztą, coś i wcześniej musiało się wydarzyć, skoro od pewnego czasu Dorotka bała się o bezpieczeństwo dzieci. I to bankowa ochrona woziła chłopców do szkoły, czego dawniej nie bywało absolutnie.

    Sprawa stała się gorąca w społeczeństwie i tak niewygodna dla władzy, że zbliżające się święta wyblakły i zeszły jakby na dalszy plan. Nie było w kraju nikogo, kto nie usłyszałby wtedy o Dorocie Warwick. O tym kim była, skąd pochodziła, jakie funkcje pełniła, komu mogła się narazić i tak dalej. A przy niej przecież, na wszystkie sposoby odmieniano również moje nazwisko. Spekulowano tak samo, czy to czasem nie ja naraziłem się komuś i śmierć Dorotki nie jest karą dla mnie. Że ktoś wiedział, iż łączy nas mocne uczucie. Dlatego trafił celnie, czego dowodem jest mój pobyt w szpitalu.

    Logicznym więc było, że wersja romansu Dorotki z Romkiem zbladła bardzo szybko i w zasadzie umarła śmiercią naturalną. Nie było jej czym podtrzymywać.

    A wtedy społeczna sympatia zarówno dla ofiar, jak też dla mnie, oraz Lidki i naszych rodzin, zaczęła mocno rosnąć.

    Radio skorzystało z okazji i powtórnie nadało wywiad ze mną, który w dniu katastrofy przeszedł bez większego echa. Tym razem był zapowiadany i reklamowany, więc oddźwięk miał znacznie większy. Wszystko jednak przebiła publiczna telewizja.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  5. #5

    Domyślnie

    Po oficjalnym komunikacie ambasady amerykańskiej, że w uznaniu zasług dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych, Dorotce przyznano pośmiertnie Medal Honoru, nasz publiczny nadawca, w dobrym czasie antenowym, wyemitował materiał z ostatnich dni jej życia. Ten sam film, który pozwoliła o sobie nakręcić, dzięki mojej sugestii, wyrażonej podczas obiadu z aktorkami.

    Oczywiście, cały materiał uzupełniono wypowiedziami osób, które ją znały. Pracowników, studentów, naukowców z uczelni, jak też innych bankowców.
    Dzięki temu dobre kilka milionów naszych obywateli miało okazję poznać Dorotkę. Zobaczyć jak wyglądała, jak się ubierała, jak mieszkała, jak pracowała, jakie zdanie miała o różnych sprawach… Bardzo ją wtedy ludziom przybliżono.

    Nie była już jakąś tam, statystyczną, śmiertelną ofiarą katastrofy, lecz młodą, mądrą i piękną kobietą, która mogła jeszcze długo żyć! Dorotka, po swojej śmierci, stała się szeroko znana i przestała być ludziom obojętna. W internecie powstały nawet jakieś kluby jej wielbicielek i wielbicieli, które zainicjowali jej studenci.

    Wszystko to zbudowało ogromne zainteresowanie pogrzebem, podsycane informacjami o kolejnych przyznanych jej pośmiertnie honorach. Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski od Prezydenta Rzeczypospolitej, a przy okazji tytuł profesora nadzwyczajnego nauk ekonomicznych. Z kolei minister obrony narodowej odznaczył ją złotym medalem Za Zasługi dla Obronności Kraju. Kolejnym był minister nauki i techniki. Tytułem Zasłużony Nauczyciel Rzeczpospolitej. Pamiętał również minister zdrowia – Zasłużonym dla Ochrony Zdrowia.

    Były też inne honorowe tytuły, przyznane przez organizacje ekonomistów i bankowców. Nie można też nie wspomnieć, że pospiesznie została obwołana patronką Liceum Ogólnokształcącego. Szkoły, którą kiedyś ukończyła. A ulicę przy której stoi szkoła, nazwano jej imieniem.

    Ktoś nieświadomy mógłby pomyśleć, że te ministerialne odznaczenia były ukłonem w moją stronę, od kolegów z rządu. Nic bardziej mylnego. Jeśli byłby ktoś tak myślący, to jeszcze podczas homilii, wygłoszonej w trakcie mszy żałobnej, szybko zostałby wyprowadzony z błędu.

    Kiedy już zacząłem oglądać film z pogrzebu, sam byłem mocno zaskoczony. Msza żałobna koncelebrowana, pod przewodnictwem biskupa polowego Wojska Polskiego. Skąd to wszystko? Nie wiedziałem jak i dlaczego.

    Po pierwsze, chociaż z kościołem nigdy nie walczyliśmy, ani nie okazywaliśmy mu lekceważenia, jednak zbyt gorliwymi wyznawcami nie byliśmy, trzeba to powiedzieć jasno. Dzieliły nas też od niego, przeszkody formalne. Ja byłem przecież rozwiedziony. Dorotka podobnie, chociaż jej status był inny. Formalnie dla kościoła była wdową. Jej małżeństwo z Johnem zostało zawarte w innym obrządku. Tym niemniej, mieliśmy przecież jakieś osobiste poczucie odpowiedzialności.
    Skąd więc msza katolicka, w dodatku z biskupem na czele? A po drugie, skąd to wojsko? Co Dorotka miała wspólnego z armią?

    A jednak wszystko przebiegało uroczyście i bardzo prawdziwie, chociaż kiedy zobaczyłem kto zaczyna wygłaszać homilię, znowu się zdumiałem.

    To był doskonale mi znany ksiądz – staruszek z Sanoka, przyjaciel rodziny teściów. To z nim kiedyś Dorotka odjeżdżała w noc i długo nie wracała, a po powrocie nie chciała niczego opowiedzieć. Ale to z nim dyskutowaliśmy też o tajnikach dawnej kuchni, on też wymieniał się przepisami kulinarnymi z Heleną, on również propagował renowację dawnych cerkwi, którą to fundację Dorotka sponsorowała. I przecież rozmawiałem z nim kilka razy, chociaż zupełnie nie wiedziałem jak znakomitym był kaznodzieją.

    Zaczął gładko, wspominając Ewangelię św. Mateusza z przypowieścią o talentach. Ale zamiast rozwijać treść przypowieści, nawiązał do tego, że wszyscy jesteśmy obdarowani talentami, a niektórzy nawet bardzo.
    – Taką osobą, mocno obdarowaną przez Stwórcę, była nasza siostra Dorota – powiedział, po czym przeszedł do swojej znajomości z nią i jej rodziną.

    Wtedy nie był taki tajemniczy jak kiedyś i opowiedział o swojej z nią „nawet zażyłej przyjaźni”, jak sam to nazwał. O tym, jak całkiem niedawno odwoziła go późnym wieczorem na plebanię, a potem przyjęła zaproszenie do odbycia szczerej rozmowy. I że w jego małym, skromnym, parafialnym pokoiku, przez kilka godzin, siedząc przy cieniutkiej herbacie, opowiedziała mu o innym świecie. O tym, w którym przebywała. Ale na który zapracowała, chociaż nigdy też nie porzuciła tego, z którego wyrosła.

    - Dobry Bóg obdarzył ją wieloma talentami – kontynuował kaznodzieja - a ona żadnego nie zmarnowała! Wszystkie wykorzystywała dla czynienia dobra!
    Powie ktoś „zarabiała dużo, miała pieniądze, łatwo wtedy być dobrym”. Więc dlaczego nie wszyscy, którzy mają dużo, są tak dobrzy? Widzę też, że są w tej świątyni tacy, którzy doświadczyli dobroci naszej zmarłej siostry. Przyszli, przyjechali ją pożegnać, nie zapomnieli! Są uczniowie, którymi opiekuje się szkolna fundacja, którą siostra Dorota zainicjowała i sponsorowała. Są studenci, których uczyła, a zarobione na tych wykładach pieniądze, przekazywała fundacji medycznej. Są młodzi naukowcy, którym pomogła uzyskać zagraniczne stypendia. Jestem wreszcie ja, którego fundację renowacji zabytkowych świątyń, tan naprawdę, właściwie dopiero ona postawiła na nogi!

    Zawsze, kiedy tylko usłyszała, że ktoś potrzebuje pomocy, nie wahała się ani chwili! Wykorzystywała wtedy całą swoją wiedzę, umiejętności, pracowitość a nawet osobiste, międzynarodowe kontakty, żeby taką pomoc nieść!
    Wszyscy w naszym małym, bieszczadzkim mieście doskonale pamiętamy, jak szybko zorganizowała zagraniczną operację chirurgiczną naszej małej Letycji w sytuacji, kiedy władze miejskie były przecież zupełnie bezradne. A ona wiedziała co i jak zrobić!

    Nawet swoją nieprzeciętną urodę, którą dobry Pan Bóg tak sowicie ją obdarzył, potrafiła wykorzystać dla pomocy potrzebującym. Nie trwoniła jej na złudne chwile samozadowolenia, nie szastała bezmyślnie, nie używała dla pustych migawek sławy. Była świadoma, że tylko uczynki świadczą o człowieku, a piękno może być jedynie pomocną dźwignią dla osiągania pożądanych celów. Nie celem samym w sobie! I takiej zasadzie hołdowała przez całe życie, aż do końca. Czegóż trzeba więcej? Kto z nas mógłby temu zaprzeczyć?

    Kto z nas spróbuje iść tą jej drogą? Kto odda życie w służbie społeczeństwu? A przecież jeszcze nie znamy wszystkich dobrych uczynków siostry Doroty, bo nie wszystkie są jawne. Za niektóre uhonorowano ją pośmiertnie odznaczeniami, w tym również zagranicznymi, ale treść uzasadnień, nie przy wszystkich oznaczeniach jest dzisiaj publicznie dostępna. Dopiero po latach będziemy mogli je poznać. Cóż, takie zasady czasami w cywilnym świecie obowiązują.

    Jednak już dzisiaj możemy się domyślać, że argumenty są mocne! Bo nie daje się odznaczeń za nic! Trzeba na nie zasłużyć! A więc możemy mieć pewność, że nasza siostra Dorota na nie zasłużyła! Zasłużyła swoim życiem i swoimi uczynkami! Czyż może być większe świadectwo jej postawy miłości bliźniego?
    Wszak to dla nas, dla naszego ogólnego dobra, poświęciła swoje młode życie! O tym mówią medale, tytuły i odznaczenia, którymi tak obficie ją uhonorowano. A że nie znamy szczegółów? I cóż z tego? Czy na pewno musimy to wszystko wiedzieć sami? Czy świadectwo innych nie wystarczy?

    Módlmy się więc za nią i za nas, byśmy w swoim życiu również kierowali się chrześcijańskimi zasadami miłości bliźniego. Tymi zasadami, które przyświecały ziemskiemu życiu naszej siostry Doroty. Bo całe jej życie, jej przykładne poświęcanie się dla innych, może być i dla nas wielce inspirującym przykładem. Dlatego zachowajmy ją w swojej pamięci na całe życie!

    Niech będzie dla nas ludzkim wzorem i wzorcem postępowania w dzisiejszym, bardzo skomplikowanym świecie, oraz niech pozostanie w sercach żyjących, na zawsze! I niech dobry Pan Bóg przebaczy jej te drobne grzechy, które w życiu popełniła, bo przecież nikt z nas nie jest na tym świecie bez winy. Wszyscy jesteśmy grzeszni…

    Ksiądz zamilkł i przez chwilę milczał. A potem westchnął.

    - Widocznie i Pan Bóg ma jakieś złożone sprawy ekonomiczne do rozstrzygnięcia, skoro tak szybko powołał do siebie jedną z najlepszych specjalistek w tej dziedzinie. Ale jestem przekonany, że nasza siostra Dorota, mimo wszystko, za niedługo da nam jakoś znać o swoim położeniu w niebie! Ave Maryja!

    Żadnego znaku nie było. Ksiądz umarł w niecały miesiąc od pogrzebu Dorotki, nie miałem więc żadnych szans, by dowiedzieć się czegoś więcej o ich relacjach. Wszystkie swoje tajemnice obydwoje zabrali do grobów.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  6. #6

    Domyślnie

    Opowiadał mi Grzegorz, że przez kilka pierwszych tygodni byłem pilnowany dwadzieścia cztery godziny na dobę. I nie była to obserwacja zdalna, lecz monitoring rzeczywisty, naoczny. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, bez możliwości odejścia nawet za potrzebą fizjologiczną, co najmniej dwie osoby miały obowiązek towarzyszenie mi we wszystkich czynnościach życiowych. Aby wykluczyć możliwość samobójstwa. I takowe uniemożliwić, gdybym próbował je popełnić.

    Nie ma co ukrywać, takie myśli nie były mi obce. Chociaż na pewno nie w początkowym okresie. Ani tuż po wypadku, ani przez pierwsze tygodnie, fizycznie nie byłem do tego zdolny. Nie byłem zdolny do niczego. Jak mawiają Rosjanie, „krysza mi pajechała”, czyli utraciłem zdolność samodzielnego, logicznego myślenia.
    Niby byłem przytomny, ale z rozsądkiem nie miało to zbyt wiele wspólnego. Dlatego w szpitalu pozostawałem pod stałym nadzorem.
    Nie pamiętam tego okresu zupełnie, więc moja o nim wiedza opiera się głównie na relacjach innych osób.

    Jednak pod koniec stycznia, kiedy wydawało się, że najgorszy okres już minął, kiedy chwilami można było nawiązać ze mną w miarę normalny kontakt, nieoczekiwanie przyszło załamanie. Niby zaczynałem myśleć rozsądnie, ale też analizować wspomnienia i wtedy dotarło do mojej świadomości, że cała katastrofa, wszystko co się stało, było zależne od mojego zachowania.
    Mogłem nieszczęściu zapobiec, jednak przez zaniedbanie tego nie zrobiłem. Czyli to ja jestem winny! I do pamięci tej straszliwej chwili, tak zupełnie bezwiednie, z własnej woli, dołożyłem świadomość winy.

    To dlatego wszystko się posypało. Zamiast poprawy i wyjścia z kliniki, miałem kolejne kilkanaście dni wyjęte z życiorysu. Mój stan był wtedy gorszy niż przed i podczas pogrzebu Dorotki. Niczego nie pamiętam z tego okresu, kompletnie nic! Podobno majaczyłem, że chcę iść do niej, chociaż dzisiaj nie wiem jak mógłbym to zrobić, gdyż sił mi nie starczało nawet na to, żeby samodzielnie coś zjeść. Koszmar!

    To pod koniec tego okresu miałem dziwny i bardzo realistyczny sen. Śniło mi się, że byliśmy obydwoje w Pokrzywnie nad jeziorem. Tam, gdzie brzeg zasłaniają zwisające pędy czarnych malin. Gdzie kochaliśmy się niejeden raz. Takie nasze ulubione miejsce. I gdzie na brzegu, wśród zarośli, zrobiłem cichy zakątek do opalania się nago.

    Spotkaliśmy się tam, ale do intymnych relacji nie doszło. Nie byłem tym zawiedziony, bo w naszym związku to ona najczęściej decydowała, czy pora i miejsce są odpowiednie do takich zachowań. I wcale nie miałem powodów do narzekania na te decyzje. Dlatego też, kiedy w moim śnie zadecydowała iż pójdzie na spacer w stronę źródeł zasilających jezioro, o których opowiadał nam Stefan, trochę się zdziwiłem. Ale nie przesadnie. Sądziłem, że po małej wycieczce w terenie obydwoje wrócimy do domu. Jednak sytuacja już na starcie przybrała nieoczekiwany obrót.

    - Tomek, idę w stronę źródeł! – oznajmiła, prężąc przed moimi oczami swoje cudowne ciało, przesłonięte jedynie skąpym kostiumem bikini.
    Leżałem wtedy na piasku i niczego więcej nie pragnąłem niż jej towarzystwa.
    - Idę z tobą! – poderwałem się na równe nogi.
    Tu jednak wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Dorotka odpychająco wyciągnęła przed siebie dłoń i osadziła mnie w miejscu tak, że nie mogłem się ruszyć. Stopy przykleiły się do piasku.
    - Nie możesz iść za mną, nie pozwalam ci! Rozumiesz? – oznajmiła dobitnie.

    To był ton, którym rządziła w banku. Znałem go doskonale, chociaż wobec mnie nigdy go nie używała. To we śnie było pierwszy raz.
    Ruszyć się nie mogłem, ale mogłem mówić.
    - Słoneczko, tam nie jest bezpiecznie jednej osobie. Przecież Stefan nas o tym uprzedzał!
    - Już ty się o mnie nie martw! – odparła z naciskiem. – I nie zapominaj, że chłopcy są teraz sami na brzegu. Będą mogli liczyć na ojca?
    Zawstydziła mnie, dałem się zapędzić w kozi róg.

    - Czemu w to wątpisz? – nieoczekiwanie cała moja energia sprzeciwu gdzieś się ulotniła.
    - Nie mówię że wątpię, tylko pytam. A teraz płyń do tamtego brzegu i zajmij się nimi. To jest właśnie twoja krew! I moja też! Nie zapomnij o tym!

    Sen był tak realistyczny, że wytrącił mnie z letargu samobiczowania. Tym bardziej, że przytrafił się po południu, kiedy w klinice trwał jeszcze zwyczajny dzień i zwykłe procedury. Jeszcze nie przestawiono się na nocną zmianę. To ważne, gdyż światło nie było zredukowane do minimum i gdy się obudziłem, nie byłem wyalienowany z otoczenia. I z pewnym zdziwieniem, ale zauważyłem wtedy, że coś, jakiś inny, nie mój świat mnie otacza. Zacząłem dostrzegać drzwi, ściany, korytarz…

    Grzegorz opowiadał, że pielęgniarki monitorujące moje zachowanie odnotowały wtedy, że obudziłem się spokojny i bez gorączki. A ja pamiętam, że tego wieczoru z nimi rozmawiałem. O czym, tego już nie wiem, ale jakaś rozmowa się odbyła.

    Zapamiętałem ten wieczór, gdyż w nocy sen miał swoje w jakimś sensie powtórzenie, ale i przedłużenie. Sceneria była ta sama i wszystko podobne, ale tym razem w moim śnie Dorotka figlowała i erotycznie drażniła się ze mną, nie pozwalając jednak na penetrację. To wszystko bardzo przypominało zabawę, jaką przed laty zastosowała wobec mnie Anna. Tak mnie rozdrażniła i podnieciła swoimi udawanymi unikami, że kiedy wreszcie rozsunąłem jej nogi, wystarczyło kilka ruchów biodrami i nastąpił finisz.

    Z Dorotką śniłem podobnie, ale do penetracji nie doszło, gdyż przerwała grę i odeszła do źródeł. Tak jak poprzednio. Ale gdy się w nocy obudziłem, na prześcieradle była ogromna, mokra plama. Erotyczny sen doprowadził mnie do wytrysku…

    Dziwne to wszystko. Byłem przyzwyczajony do regularnego, codziennego współżycia, ale gdy Dorotki zabrakło, nie pamiętam bym odczuwał jakiekolwiek pożądanie. Nic, zero. Nie pamiętam bym o tym chociażby pomyślał. Ten sen był pierwszym przejawem obecności w moim organizmie testosteronu od dnia, w którym Dorotka zginęła. Pierwszym i ostatnim. Nie powtórzył się już nigdy.

    A następnego dnia zrozumiałem, że nie wolno mi myśleć o śmierci. Dorotka przypomniała mi i powierzyła odpowiedzialność za los naszych synów. I dopiero od następnego dnia, a właściwie po tej nocy, zacząłem wracać do społeczności żywych.
    Był to jednak proces niesłychanie powolny.

    Niestety, tamta noc była jednocześnie ostatnim przejawem mojej męskości. Sił witalnych, które charakteryzują niemal każdego mężczyznę. Mnie ich już zabrakło. Moje możliwości w tym zakresie wygasły. Najpierw nie zdawałem sobie z tego sprawy, gdyż żadne myśli o seksie mnie nie nawiedzały. Nawet pielęgniarki czy lekarki, nie były dla mnie kobietami w sensie płci. Nie wiem jak wyglądały, ani jakimi kobiecymi atrybutami dysponowały. Takich skojarzeń w ogóle nie miałem. I zupełnie nie wiedziałem, że będzie to trwało nawet wtedy, kiedy znajdę się już w domu.

    Życie znowu zaskoczyło mnie całkowicie.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  7. #7

    Domyślnie

    Marzec, nim przeszedł do historii, nie mógł się zdecydować. W połowie swojego trwania naobiecywał wiosnę kilkoma dniami dużego ciepła, ale potem mu się „odwidziało”, jak mawiała jedna z kolejnych, polsko – białoruskich podopiecznych Heleny. Odwidziało i już. W swoich, ostatnich dniach, zaprosił do zabawy sine, posępne chmury, szarpane zmiennymi podmuchami wiatru i dał z nimi pokaz podniebnego, dzikiego pląsania. Okraszanego naprzemiennie śniegiem lub deszczem. Albo jednym i drugim naraz. Było tak paskudnie, że analogia do sytuacji grudniowej nasuwała się sama i dołowała mnie skutecznie. Nie chciało mi się nawet myśleć.

    Leżałem wtedy w sypialni, na skraju małżeńskiego łoża. Byłem całkowicie ubrany i niewidzącym spojrzeniem oglądałem sufit. Po raz tysiąc sto pierwszy. Nie wiem czy o czymś wtedy myślałem, w pamięci nie zapisało się nic.

    To był okres, kiedy pamięć katastrofy, obrazy tamtych wydarzeń, zaczynały powoli, powoli, blaknąć w mojej wyobraźni. A do umysłu, maleńkimi niteczkami, zaczęła wdzierać się codzienność. Zaczynałem sobie uświadamiać, że chłopcy wciąż żyją, a ponieważ stracili mamę, to potrzebują przynajmniej mnie. Że świat mimo wszystko trwa i wciąż coś się dzieje. Że śmierć Dorotki była dla niego jedynie epizodem, a nie końcem jakiejś epoki. Że to jedynie dla mnie, cały tamten świat się wtedy skończył.

    Bo kiedy nadeszła godzina pogrzebu, chwila podsumowania Jej życia, żegnano Ją z wielkimi honorami. Ten grad zaszczytów, którymi pośmiertnie Ją doceniono … Ale było i się skończyło. Następnego dnia słońce nie zmieniło swojej orbity. Ranki i wieczory następowały regularnie, tak jak uprzednio… Takie jest życie! C’est la vie! Zauważono przez chwilę Jej osiągnięcia i tyle.

    Bo na tym świecie liczą się wyłącznie żyjący. Martwi nie przemówią i nikt od nich niczego nie potrzebuje. A ja czułem się martwy wraz z Nią. Ona kiedyś dała mi nowe życie, a kiedy Jej zabrakło, nie miałem już po co żyć.

    Dopiero po paru miesiącach, po nieskończonej ilości godzin wpatrywania się w sufit, w umysł zaczęła się wdzierać myśl, że odpowiadam przecież za życie Jej dzieci. Nawet nie myślałem kategoriami „nasze” dzieci. Ważniejszym było to, że oni są Jej krwi, są Jej potomkami. Moje ojcostwo jakby zeszło tutaj na dalszy plan. Było następstwem, albo oczywistością, więc go nie rozdrabniałem. Bardziej mobilizowało mnie wspomnienie Jej macierzyństwa. I gdyby nie chłopcy, pewnie nie wyszedłbym z tego bagna.

    Wciąż jednak miewałem górki i dołki samopoczucia, zależne nie wiadomo od czego, może nawet od pogody, tak jak tego dnia. Czułem się fatalnie.

    Nieoczekiwanie jednak, usłyszałem pukanie do drzwi. Sądziłem, że to któryś z chłopców, bo tylko im pozwalałem naruszać moją samotnię. I nie podnosząc się, nacisnąłem przycisk zwalniający rygiel elektrycznego zamka.

    Drzwi nie miały klamki z zewnątrz. Kiedyś musieliśmy przecież dbać jakoś o swoją intymność. Wtargnięcie dzieci w trakcie uprawiania przez nas miłosnych igraszek, nie byłoby rzeczą pożądaną. Teraz jednak szok im nie groził. Może na stałe go zablokować? – przemknęła mi przez głowę myśl. Ale przemknęła i zgasła.
    To nie był to żaden z moich synów.

    - Cześć! – usłyszałem kobiecy głos. – Nie przeszkadzam ci zbytnio? Mogę wejść?
    W drzwiach sypialni pojawiła się Agata.
    - Witaj! – usiadłem, chwilowo zaskoczony. Ale zaraz podniosłem się na równe nogi.

    Przez chwilę spoglądaliśmy na siebie ze smutkiem, a potem padła mi w ramiona i zaczęła szlochać. A mnie łzy zaczęły lecieć chwilę później.

    Nie wiem nawet kiedy usiedliśmy na skraju łóżka i kiedy zacząłem ją rozbierać. Płaszcza nie miała, zostawiła pewnie w przedpokoju,. A z resztą odzieży poradziłem sobie bez większego trudu. Zupełnie mi w tym nie przeszkadzała, chociaż wielkiej aktywności też nie przejawiała. Dlatego, tak równolegle, rozbierałem się też sam. Kiedy jednak ją ułożyłem, zacząłem pieścić ciało i całować biust…
    Nagle skonstatowałem, że w ogóle nie mam wzwodu! Moje ciało nie reagowało, zupełnie nie było zainteresowane seksem!

    Agata zorientowała się w sytuacji, kiedy nieoczekiwanie zamarłem i przez kilka sekund nie przejawiałem żadnej aktywności. Sięgnęła wtedy dłonią do mojego podbrzusza i… wszystko stało się oczywiste. Słowa nie były potrzebne.

    Usiadłem na brzegu, tyłem do niej, by nie patrzyła mi w oczy.
    - Aga… przepraszam! Nie wiem co się stało…
    - Daj spokój – westchnęła obojętnie, ale podniosła się i objęła mnie z tyłu, opierając głowę o ramię. – Z niczego nie musisz się przede mną tłumaczyć.
    - Ale… nigdy czegoś takiego nie przeżyłem... – próbowałem tłumaczyć i mową stłumić skrępowanie.

    - Odpuść! – usłyszałem lekceważący ton. – Nic się nie stało. Z czasem dojdziesz do siebie. A swoją drogą to jest cholerna ironia losu, że kiedy zostałam główną rafą, rozbijającą wasze małżeństwo i doczekałam się śmierci „rywalki”, jak to opisywano, to i tak nie mogę z tego skorzystać – dodała z ironicznym, wymuszonym śmiechem i jakąś ogromną goryczą w głosie.

    Coś mi tu nie grało. Skręciłem tułów i ściągnąłem ją tak, by usiadła obok. Mogła to zablokować, była sprawniejsza fizycznie niż ja, ale nadal poddawała się mojej woli.
    - Słyszałem, że złożyłaś dymisję, ale rozbijanie naszego małżeństwa to coś nowego?
    Zrobiła minę jakby wypiła szklankę soku z cytryny.

    - Przecież Ona została obwołana niemal świętą, a i ciebie przy okazji ogrzali w blasku jej męczeństwa. Ja natomiast dorobiłam się statusu czarnej owcy, takiej dziwki, polującej na ministra. Nie słyszałeś o tym?
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  8. #8

    Domyślnie

    - Przyznam, że niewiele. Grzegorz czasami próbował mi coś opowiadać, jednak wszystko puszczałem mimo uszu. Może nawet tej sprawy nie tykał? Nie wiem, nie potrafiłem się skoncentrować na żadnych tematach pobocznych. Wybacz, dopiero od niedawna czasami poczytam coś o świecie. A i tak głównie same tytuły.

    - Jak odeszłam ze służby, to powoli się uspokoili i dali mi spokój. Teraz o tym już nie poczytasz. Nie wiem komu aż tak bardzo przeszkadzałam… A właściwie wiem. Jednak teraz nie ma to już większego znaczenia.
    W każdym razie, ciebie wtedy nie dosięgli. Ale kiedy nadarzyła się okazja, włączyli się w tłum, głoszących peany pod adresem Doroty. I pod pozorem obrony jej czci, zaczęli mnie okładać gdzie popadło. Ją chwalili w niebogłosy. Bo co im to szkodziło, skoro była już martwa? Ona nie mogła teraz splunąć im między oczy. Dlatego to po mnie jeździli, że hej! Zemścili się.

    - Mówisz o tamtej historii z Rymszą?
    - Tak. Od tego się zaczęło. Od bardzo szczegółowego opisu rezerwacji naszego wspólnego pokoju, poprzez nokaut i rozmowy z komisarzem. Napisali, że zrobiłam to w twojej obronie. Nie łgali tym razem. W ogóle, cała relacja była bardzo dokładna, oparta na faktach, ale z wplecionym między wiersze komentarzem pod określoną tezę. Zgrzytałam zębami i nic nie mogłam zrobić. Materiał stanowił majstersztyk dziennikarski. W sądzie wygraliby sprawę w cuglach. To muszę przyznać. A potem zrelacjonowano inne sprawy. Tak co parę dni wyciągali mi coś nowego.

    - Jakie znowu sprawy?
    - Chociażby niektóre moje odwiedziny u was. Mówiąc w skrócie, to pisano, że starałam się zaprzyjaźnić z nią, aby relacje z tobą nie wydawały się podejrzane.
    - Interesujące…
    - Ktoś również widział Dorotę, gdy raz w listopadzie wpadła do mnie wieczorem na herbatę. Była może z godzinę. Skomentowali to, że pewnie się zorientowała w zamiarach i zaglądnęła, by mnie postawić do pionu. Głupcy! – zaśmiała się gorzko.

    - Często do ciebie zaglądała… tak na herbatę? – zapytałem spokojnie.
    Agata pokręciła przecząco głową i odpowiedziała bardzo otwarcie.
    - Kilka razy zaledwie. Byłyśmy obydwie zbyt zajęte obowiązkami w pracy, aby pozwalać sobie na więcej. Poza tym… przecież wiesz. Pieszczoty ze mną lubiła, ale jako swego rodzaju odskocznię. Taką przystawkę przed głównym daniem. Od czasu do czasu… Dlatego jakieś wzajemne, pospieszne obmacywanie się, zupełnie nie wchodziło w grę. To nie był nasz styl. Ja ją naprawdę kochałam, ale ona miała przede wszystkim ciebie, z czym musiałam się pogodzić. Tak samo jak z trójkątem, który uwielbiała… – kręciła głową. – Jak ja się wstydziłam pierwszy raz, kiedy do nas dołączyłeś…
    - Nie pamiętam.
    - To dobrze. Ale ja pamiętam jej reakcje. Była wniebowzięta, kiedy ja ją pieściłam, a ty tak niby po cichutku, dogłębnie z tego korzystałeś.
    - Tak… bardzo się cieszę, że mnie dzisiaj odwiedziłaś – zmieniłem temat.

    Miałem dość na dzisiaj wspomnień. Tym bardziej o takiej tematyce. Zmęczyły mnie niepomiernie.
    - W porządku – zgodziła się. – Rozumiem, że audiencja zmierza ku końcowi, ale poproszę cię jeszcze o chwilę cierpliwości. Drugi raz mogą mnie tu nie wpuścić.
    - Niby dlaczego? – zdziwiłem się. – Miałaś jakieś problemy?
    - Twoja teściowa już mnie kiedyś wystawiła za drzwi, a i teraz weszłam wyłącznie dzięki pani Helenie. Tylko jej wstawiennictwo mnie uratowało.

    - Cholera jasna! – skrzywiłem się. – Co ta baba sobie wyobraża? – wstałem energicznie, jednak Aga błyskawicznie usadziła mnie ponownie, chwytając za ramię.
    - Zostaw! – warknęła. – Nie przy mnie. Ona zna te historie, które ci opowiedziałam. Czyli bierze mnie za uzurpatorkę, która chce wyrwać ci Dorotki miliony. Która próbowała wbić klina w wasze małżeństwo.
    - Aga… – przerwałem jej, potrząsając głową. – O czym ty mówisz? To jest prawda?

    - Dlaczego miałabym cię w czymś okłamywać? – odparła zdecydowanym tonem. – Kiedy uzasadniała niemożność spotkania się z tobą, używała argumentów znanych mi z publikacji na ten temat. Czyli z relacjami się zapoznała. Bo przecież nie zna mnie ani osobiście, ani z twoich opowiadań. A jednak nienawidzi za sam wygląd i za swoje wyobrażenia.
    - Grzegorza nie było?
    - Nie. Nie zauważyłam.

    - Tak… Grzegorz przejął za mnie obowiązki, w tym opiekę nad bliźniakami i zapewne gdzieś pojechał…
    - Jakby coś, to mogłabym ci w takiej opiece pomóc. Kiedyś dogadywałam się z nimi bez problemów, a w ogóle, to dawno nie byliście w stadninie.
    - Ja tam nie pojadę… Boję się wspomnień… Aga… Nie wiem, może innym razem porozmawiamy o tym…
    - Tomek! – zawołała i zwyczajnie się przytuliła. – No już… już… Dobrze się czujesz? W porządku? – spoglądała z troską.
    - Nie wiem…
    - Spokojnie!

    - Jestem spokojny. Wiesz co?
    - Nie wiem.
    - Od dnia, kiedy teściowa przyjechała tu po śmierci Dorotki, nie wypowiedziałem do niej ani jednego słowa.
    - Dlaczego?
    - Kiedyś obraziła się na Dorotkę, między innymi za romans ze mną i już nie odpuściła. Przestała się do niej odzywać, a to dotyczyło również mnie i naszych dzieci. Kiedy później jeździliśmy do Sanoka, Dorotka błagała ją, aby przestała, wszystko jednak bezskutecznie. Ostatni raz prosiła niedługo przed śmiercią. Więc teraz jest mój rewanż. Dzieciom nie zabraniam z nią kontaktów, nie jestem tak okrutny jak była ona, ale na brzmienie mojego głosu nie zasłuży do końca życia. Mojego albo jej. Chyba, że Dorotka wstanie z grobu i głośno oznajmi, że jej przebacza, wtedy i ja odpuszczę. Wcześniej nie ma na to szans!

    - Nie znałam tej historii. Dorota nie chciała ze mną rozmawiać na takie tematy.
    - Nie było się czym chwalić. W każdym razie teściowa napsuła nam krwi niemało.
    - Ale dlaczego?
    - Bo Dorotkę miała za dziwkę! Wyobrażasz sobie? Córka została prezesem banku, jej mąż ministrem, a mamusia i tak wiedziała swoje! Bo dzieci były bękartami! Tak sobie wszystko wkomponowała w głowę i było to nie do ruszenia. Nie przekonała jej Justyna, nie przekonał Grzegorz, nie przekonał proboszcz, bo ona wiedziała lepiej. Zwyczajna super-hiper-dewotka.

    - A teraz kto ją przekonał?
    - Nie mam pojęcia. Teraz płakała i rozpaczała, ale mnie przestała interesować. Toleruję jej obecność w domu, bo w końcu jest żoną Grzegorza, a on ma dla mnie wielkie zasługi. Nie ma jednak takiej opcji, bym się do niej odezwał. Tego się nie doczeka.
    - Niech będzie. To już są tylko twoje i wasze sprawy. A ja wbrew pozorom i twierdzeniom niektórych, nigdy nie próbowałam wpływać na wasze życie. Dorotkę kochałam bezbrzeżnie wiedząc, że nie odda mi podobnej miłości absolutnej. Znasz takie uczucie?
    - A ty znasz? – ciśnienie w żyłach mi podskoczyło. – Czy ty wiesz jak ja ją kochałem i kocham nadal?

    - Uspokój się, nie o to mi chodziło! – zawołała.
    - A o co?
    - Chciałam obrazowo pokazać, że kochać można nawet beznadziejnie. Ja widziałam i tak samo wiedziałam, że nie mam szansy być tą jedną, jedyną, gdyż byłeś z nią ty.
    - Byłem z nią wcześniej…
    - To prawda, wiem. Dlatego też, chciałam w końcu oznajmić z czym do ciebie przychodzę.
    - Znowu jakieś tajemnice?

    - Nie! – Aga żywiołowo zaprzeczyła. – Chociaż… wolałabym, abyś wcześniej usiadł.
    - Usiadłem – oznajmiłem, sadowiąc się spokojnie na pufie.
    - Widzę, dziękuję. Tomek, bez zbędnych wstępów… – nagle się uśmiechnęła. – Nie wiem jak to mam powiedzieć, ale… Przywiozłam ci zaproszenie na mój ślub. Wychodzę za mąż! Przynajmniej mam taki zamiar – spuściła z tonu.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  9. #9

    Domyślnie

    - O! Interesujące! – oznajmiłem sztywno. – Czyli sam goły, siedzę z tak samo nagą przyszłą panną młodą? Mogę się dowiedzieć kim jest twój wybranek?
    - Możesz, ale chyba jeszcze nie pora – odparła dwuznacznie. – Ubierz się najpierw – zażądała, po czym wstała i zaczęła rozglądać się za swoimi elementami garderoby. – Ma to dla ciebie jakieś znaczenie kim on jest? – sprawnie założyła biustonosz.
    - Nie wiem – przyznałem, również nakładając odzież. – Dla mnie na razie, oprócz Dorotki nic nie ma znaczenia.

    - Rozumiem… Tomek! Dorotka nie żyje od ponad trzech miesięcy. Żyją jednak jej i twoje dzieci. Dzieci małoletnie! Mogę ci pomagać w ich wychowaniu, ale sam musisz tego chcieć. Bez twojego życzenia, niewiele da się zrobić. Oczywiście, chłopaki również musieliby to zaakceptować. Wiesz dlaczego to mówię?
    - Nie.
    - W sierpniu zostanę żoną hrabiego, rozumiesz?
    Zamilkłem i kilkakrotnie westchnąłem.

    - Tia… paniatno… Mogę wiedzieć co cię w nim urzekło?
    - Nic. Dokładnie nic! – roześmiała się. – Sama się zastanawiałam, co odpowiedzieć na podobne pytanie, gdyż podejrzewałam, że je zadasz.
    - Znaczy… rozsądek?
    - Coś w tym stylu. Tomku! To jest najlepsze lekarstwo na moje dolegliwości.
    - Przynajmniej będzie wam wesoło w siodłach.
    - Zgadza się. Widzisz… poznaliśmy się jakiś czas temu, jak wiesz. Jednak nasze prywatne opcje dość długo się rozdzielały. Do czasu.

    - Nie bądź taka skromna. Rajcował cię tak, że nie tolerowałaś nawet napomknienia o swoich krągłościach z moich ust.
    - Jego moje krągłości zupełnie nie interesowały – wyjaśniła z uśmiechem. – Ale cechy wierzchowca to już owszem. Słuchaj, hrabia nie jest miłośnikiem damskiej urody i w jego towarzystwie, pomimo ślubu, utrata cnoty raczej mi nie grozi. Naprawdę łączą nas jedynie wierzchowce i cała ich otoczka. Ale właśnie w związku z tym, rzeczywiście doskonale się rozumiemy. Tomek, on jest wspaniałym fachowcem od jeździectwa! Dlatego przewiduję, że nie grożą nam wieczory w ciszy, w milczeniu. Mamy o czym rozmawiać.

    - Skoro tak wybrałaś… – wzruszyłem ramionami. – Jesteś dużą dziewczynką, dlatego wiesz, że sama odpowiadasz za swoje życiowe decyzje.
    - W rzeczy samej, odpowiadam. – zgodziła się. – Powiem więcej. Taka wersja dalszego życia wydaje mi się całkiem niezła. Oczywiście, w mojej sytuacji.
    - Obyś się nie zawiodła.
    - Nie ma takiej opcji! – jej głos się wzmocnił. – Wiesz, że dostałam przekaz z polisy ubezpieczeniowej twojej żony? Okrągły milion dolarów. Nieopodatkowane.
    - Coś tam wiem. Nie tylko ciebie tak obdarowała.

    - Więc widzisz. Hrabia ma tytuł, ale z pieniędzmi u niego raczej krucho. Za to ja je mam. Dlatego nasz związek będzie polegał na umowie podobnej do tych, jakie wielokrotnie stosowano w tych sferach dawnymi czasy. Najważniejsze, aby zachować honor. Można robić niemal wszystko, byle dyskretnie i nie powodując ujmy na honorze współmałżonka, stanu i reszty rodziny. Czyli ja zostanę hrabiną, a w zamian dofinansuję nieco zachcianki hrabiego. Zaaprobowałam taki układ.
    - A… jego rodzina ciebie zaakceptowała?
    - Wyobraź sobie, że i owszem. Spotkałam się z jego starszą siostrą, która właściwie nie jest zachwycona nawet nim samym. Próbowała mnie najpierw odwieść od zamiaru małżeństwa, ale kiedy dowiedziała się kim byłam i że mam stopień podpułkownika, doszła do wniosku, że dam radę nałożyć mu wędzidła i spasowała. Mało tego, oznajmiła, że w przypadku jakichś problemów w związku, mogę liczyć na jej pomoc. A to ona pełni obecnie rolę głowy rodu. Jej zdanie jest w tym towarzystwie decydujące.

    - Czyli zdołałaś się jakoś odnaleźć… – westchnąłem.
    - Musiałam – odparła smutnym głosem. – Inaczej pozostawałoby mi strzelić sobie w łeb. I to dopóki miałam służbową broń, bo wtedy byłoby to najlżejsze.
    - Kiedy odeszłaś ze służby?
    - Z końcem stycznia. Zmusili mnie.
    - Kto?
    - Szefostwo. W wyniku publikacji o wrogich knowaniach wobec waszej rodziny, moja osoba zaczęła ponoć naruszać szlachetny wizerunek firmy. Dlatego dostałam ultimatum. Albo złożę dymisję sama, albo mnie zwolnią. Wybrałam wariant pierwszy.
    - Nie zarejestrowałaś się w razie jako bezrobotna?
    - A wiesz, że to jest pomysł? – uśmiechnęła się. – Ale nie, nie mam czasu na takie zabawy.

    Nagle znowu usłyszałem pukanie. Byliśmy już ubrani, więc otwarcie drzwi nie stanowiło problemu. Tym razem do sypialni weszli chłopcy.
    Ich przywitanie z Agatą było emocjonalne i bardzo bezpośrednie. Moje dzieci naprawdę ją lubiły! Zaraz też została zasypana pytaniami i propozycjami. Nie mieli w nich umiaru. Ech, dziecięce lata…

    Im było dużo łatwiej niż mnie. Owszem, mocno przeżyli odejście mamy do wieczności, ale w szkole mieli kolegów, no i samych wychowawców, którzy poświęcili im wtedy mnóstwo swojego czasu. Poza tym ambasada specjalnie dla nich ściągnęła do Polski jakiegoś znanego psychologa, który zrobił swoje i pomimo tego, że ja kisnąłem gdzieś w klinice, chłopcy zaczęli normalnie uczęszczać na szkolne zajęcia. I powoli, powoli, jakoś zaadaptowali się do powstałej sytuacji. Co mnie, wciąż słabo się udawało.

    Ale emocje emocjami. Chłopcy swoim wtargnięciem złamali teraz kilka dawnych zasad.
    - Kochani, proszę o spokój! – zaordynowałem. A kiedy umilkli, zapytałem krótko. – Wiedzieliście, że tatuś ma gościa, prawda?
    - Tak! – zawołał Pawełek. – Ale babcia powiedziała, żebyśmy zapytali czy czegoś nie trzeba podać. Jakiejś herbaty czy kawy…
    Moje oczy spotkały się przelotnie z oczami Agaty. Wszystko było jasne.

    - Powiedz babci, że ja dziękuję! – wyręczyła mnie Agata. – Tomek, robi się późno, chyba już pójdę.
    - Wstrzymaj się jeszcze, proszę!
    - Dobrze. W takim razie mam propozycję dla tych urwisów. Na weekend mogę was zabrać do stadniny. Co wy na to?
    - Rewelka! – rozległ się radosny okrzyk.
    - Zaraz, zaraz, a mnie nikt o zgodę nie pyta?

    Oblegli mnie natychmiast tak, że nie mogłem nie wyrazić zgody. Ale postawiłem warunek, że podyskutują z ciocią dopiero podczas weekendu, a teraz wyjdą z sypialni. Przyjęli go bez oporu i po krótkich uzgodnieniach kontaktu, zostawili nas samych.
    - Patrz, to jest właśnie moja teściowa – mruknąłem. – Jeszcze próbuje dyrygować.
    - Nie zazdroszczę – podsumowała i podniosła się z pufa. – To jak, mogę liczyć na Twoją obecność na moim ślubie?
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  10. #10

    Domyślnie

    - Aga… Nie wiem – odparłem szczerze i dość obojętnie. – Nie wiem jak się będę czuł, jaki będzie mój stan, na razie mam zafalowania. Czasami myślę logicznie, a potem przez kilka dni leżę i tylko trwam, bez jakiegokolwiek zainteresowania światem. Po prostu nie wiem!
    - Rozumiem – zgodziła się. – Ja wiem, że na decyzję jest zbyt wcześnie, ale chciałam cię oswoić z sytuacją. Bo słuchaj, cóż mi pozostało? Wybacz, że to powiem, ale do ciebie nie czuję żadnej mięty. Wbrew temu co o mnie głoszono.
    Więc nawet gdybyś z litości się mną zainteresował, to oni wróciliby do swoich publikacji i zniszczyliby nasze teoretyczne życie. Bo nie mielibyśmy siły go bronić. To jest pewne. Dlatego taka opcja w grę nie wchodzi. Natomiast tak jak już deklarowałam, wciąż mogę pozostać ciocią dla twoich dzieci, póki są dziećmi. Zresztą, nawet do łóżka mogę z tobą pójść po cichu, chociaż bez specjalnych emocji z mojej strony. Dorotka mi mówiła, żebym ci nie odmawiała. Taka jest opcja na dzisiaj. A co będzie jutro, to się okaże.

    - Dzięki ci za szczerość! – tym razem to ja byłem inicjatorem objęcia i przytulenia się. – Dopiero próbuję wracać do świata żywych i nie wiem jak będzie dalej. Ale zaglądnij do nas. Grzegorzowi zapowiem, aby uspokoił sytuację, bo jeśli zdarzy się powtórka, to ją po prostu wyrzucę z domu. To, że jest tolerowana, nie znaczy że bezwarunkowo.
    - Nie rób sobie wrogów w rodzinie, ja nie do takich potwarzy jestem już przyzwyczajona – cmoknęła mnie zdawkowo w policzek, wyraźnie zbierając się do wyjścia. – Wiesz co? Lżej mi się zrobiło po rozmowie z tobą. Naprawdę.

    - Obawiałaś się mnie? – zdziwiony spojrzałem jej w twarz.
    - Nie to – przeczyła gwałtownymi ruchami głowy. – Nie ciebie się bałam, a raczej twojej oceny. Mogłeś mnie… wyśmiać, po prostu.
    - No nie! Dlaczego miałbym to robić? Hrabia, jak hrabia. Dla mnie lekki dziwak, ale to moje prywatne odczucie. Będąc plebejuszem, mam inne spojrzenie na kilka spraw i nie podzielam jego zainteresowań. Ale on ma do nich prawo i to wszystko! Jeśli czuje się z nimi dobrze, to przecież mi to nie przeszkadza.
    - A wiesz, że ta jego siostra jest doskonale zorientowana we wszystkich współczesnych układach, układzikach i koneksjach między błękitno krwistymi a władzą?
    - Nie rozumiem co masz na myśli.
    - Nie będę ci w takim razie zaśmiecać głowy.

    - Czemu? Powiedz o co tu chodzi?
    - Na przykład doskonale wie, że prezes Zielonik przetrwał i wypiął się na nich w dużej mierze dzięki współpracy z twoją żoną. No i pośrednio z tobą.
    - Nie! Nie bardzo rozumiem. A co niby takiego Dorotka zrobiła dla Zielonika? Bo ja to raczej nic. Jeden raz mnie prosił o interwencję i to w sprawach legislacyjnych, a nie swojej działalności, czy swoich firm.
    - Jak zostanę jej bratową, wtedy zapytam o szczegóły, na razie ich dobrze nie znam. Podejrzewam jednak, że mniej tu chodzi o konkrety, a bardziej o sam fakt współpracy. O tak zwany wizerunek biznesowy.

    - Może. Ja dla Zielonika miałem prywatnie dużo sympatii, ale jako minister niczego mu nie załatwiłem. Bo nigdy mnie o nic nie prosił. Dlatego go lubię.
    - Wyobraź sobie, że oni to wszystko wiedzą! – roześmiała się. – Tomek, na mnie pora. Pa! Zdrowiej i pozostańcie w pokoju! – widziałem, że oczy się jej zaszkliły. Podobnie jak i mnie.
    - Powodzenia ci życzę i szczęścia! – uścisnąłem ją, po czym otwarłem drzwi sypialni. – A w tym temacie, odpowiem ci nieco później. Dobrze?
    - Oj, no właśnie! – nieoczekiwanie sięgnęła do torebki i wyjęła kopertę.
    - Zapomniałabym. Proszę! To jest zaproszenie. Wybacz, że termin narusza okres twojej żałoby, ale naprawdę, inaczej nie mogłam.
    - Wiem, rozumiem – zgodziłem się.

    Przy wyjściu z mieszkania, pożegnaliśmy się jeszcze raz, ale tym razem bardziej oficjalnie. Niby teściowej nigdzie nie było widać, ale diabli wiedzą. W końcu skoro ma zabierać chłopców na niektóre weekendy…

    Kiedy wyszła, wróciłem do sypialni i spędziłem tam kilka kolejnych dni, nie oglądając w tym czasie reszty mieszkania. Jakbym wegetował na innej planecie. Leżałem przeważnie na łożu i rozmyślałem o naszym dawnym życiu. Ale częściowo i o obecnym. Bo los nie wahał się obdarzać mnie wciąż nowymi niespodziankami. Aga dołożyła kolejną, ale poprzednie rewelacje były jeszcze bardziej zaskakujące. Na przykład Dorotki ubezpieczenie na życie.

    Nie wiedziałem, że miała taką polisę. Zresztą, o mnóstwie rzeczy jeszcze nie wiedziałem. I nie wiedziałem, że to, co najstraszniejsze, znowu jest przede mną…

    A wracając do polisy, to opiewała na sumę dwudziestu milionów dolarów. Wielkość dla mnie wręcz astronomiczna! Ale nie dla Dorotki.
    Potraktowała ją niczym kwotę przeznaczoną na napiwki i wykupując ją, rozdzieliła po uważaniu. Mniej więcej po milionie dolarów na każdego z beneficjentów. Dla chłopców, dla Heleny, Justyny, Kasi, Agaty, Lidki, taty z mamą, na stypendia w swojej byłej szkole, na fundację odnowy cerkiewek… I to wszystko bez podatku! Bo zarówno Stany Zjednoczone, jak i fiskus polski, odszkodowań podatkiem nie obkładały.

    Takim więc sposobem, Dorotka rozdysponowała odszkodowanie i z kwoty dwudziestu milionów dolarów, pozostało raptem niewiele ponad trzy, mające zasilić fundusz utrzymania jej dawnych nieruchomości.

    Ja w tym podziale sumy ubezpieczenia nie zostałem uwzględniony. Nie otrzymałem nic.


    To było chyba w okolicach połowy lutego, kiedy zgłosił się do mnie amerykański prawnik, realizujący pośmiertne dyspozycje Dorotki. Nie miałem ochoty go słuchać, ale załatwił sobie współobecność znanego mi konsula, więc ścierpiałem to co mówił i przyjąłem dokumenty, które przywiózł. Nie przejmowałem się również faktem, iż niewiele rozumiem z tego co do mnie mówi, chociaż potwierdzałem, kiedy tego chciał.
    W ogóle, to nie do końca rozumiałem o co chodziło. A on załatwił sprawę i odjechał. Ja natomiast, na całe szczęście, miałem jeszcze tyle przytomności by schować wszystko do sejfu i zapomnieć.

    Nie zaglądałem do tych papierów długo. Nie miałem potrzeby. Resztka z ubezpieczenia Dorotki trafiła na konto bieżące, z którego pokrywane były stałe zlecenia dotyczące wszelakich podatków, wydatków i opłat, jak też koszty bieżących zakupów, dokonywanych głównie przez Helenę i jej dziewczyny. Nikt mnie nie informował, że na cokolwiek brakuje, czyli nie miałem powodów do niepokoju. Helena czuwała nad wszystkim…
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  11. #11

    Domyślnie

    Kiedy marzec się kończył, pogoda wróciła do dobrej, wiosennej normy. Aga zabrała chłopców na weekend, a wzrost ciśnienia atmosferycznego poprawił mi nastrój. Pierwszy raz pojechałem wtedy do Podkowy. Z Heleną i jej nową ekipą z Białorusi. Poprzedniczki miały już polskie dokumenty pobytowe i pracowały gdzieś zgodnie z kwalifikacjami, układając sobie życie w naszym kraju. Natomiast nowe, nieco młodsze, wprowadzały się w obowiązki utrzymywania porządku. Jedna była nawet z mężem, co podobno doskonale ułatwiało im pracę, gdyż męska dłoń zawsze jest przydatna w takiej ekipie.

    Szczegóły jednak były poza mną. Nawet nie zapamiętałem ich imion, mimo że obiady przez dwa dni jadaliśmy wspólnie. Nawet z Heleną niewiele wtedy rozmawiałem, preferując przebywanie na ogrodowych ławkach. Ciągle wolałem samotność.

    Radosne spojrzenia wszystkich tych młodych ludzi mierziły mnie bardzo, chociaż byłem świadomy, że zachowałbym się bardziej niż głupio, mając do nich jakiekolwiek pretensje. A szczególnie dołowało mnie zachowanie tego małżeństwa. Ich zalotne spojrzenia, te wszystkie uśmiechy, dotykanie rąk, takie niby przypadkowe… Zazdrościłem im tego, że mają siebie! Bardzo zazdrościłem! I dlatego wolałem się odseparować. Nie widzieć, nie wiedzieć, by nie było czego zazdrościć.

    Nie da się ukryć. Zazdrościłem teraz ludziom, którzy sprzątali mój dom oraz porządkowali otoczenie. I jeszcze cieszyli się z tego! To im dawało szansę i nadzieję na lepsze życie. Helena im to organizowała i załatwiała, a jak to robiła, tego nie wiem. Nigdy mnie o pomoc nie prosiła, więc raczej dawała sobie radę.
    A mnie nawet posiadanie tego domu nie napawało choćby namiastką szczęścia…

    Najważniejszym zadaniem i celem mojego pobytu w Podkowie była próba przełamania lęku przed bytowaniem w miejscach, które jednoznacznie kojarzyły mi się z Dorotką. Ten strach, ta czerń, która mnie ogarniała na samą myśl, że Jej tam nie będzie, długo paraliżowały jakiekolwiek myśli o takim życiu. Bałem się. Wszystkiego się bałem, niczego nie chciałem, o czymkolwiek bym nie pomyślał, było mi wrogie. Podkowa miała być pierwszym promykiem nowego życia, chociaż została przytłumiona przez żal do mojego losu. Za brak tego szczęścia, które zauważyłem u innych.
    Mimo wszystko, wróciłem do Warszawy w nie gorszym nastroju niż z niej wyjeżdżałem. Wiele wskazywało, że z moim zdrowiem idzie ku lepszemu. Niestety…

    Już w poniedziałek po tym weekendzie, skontaktował się ze mną Paweł Dedejko. Rozumiałem już jak wiele mu zawdzięczam, ale bagatelizował swoje zasługi. Stwierdził jedynie, że takie były i są jego obowiązki, na takich działaniach polegają. A odwiedził mnie z jednego, prostego powodu.

    Z chwilą, kiedy dowiedział się o śmierci Dorotki, natychmiast zaplombował jej gabinet wraz z zapleczem i od tego czasu nikt tam nie zaglądał. To znaczy do zaplecza, gdyż zgodnie z obowiązującymi procedurami, nie było to możliwe bez obecności osoby wskazanej przez nią za życia, a tą osobą byłem ja. Dotychczas otwarto jedynie gabinet gdzie pracowała i służbowy sejf. Coś o tych zasadach wiedziałem, byłem przecież kiedyś jedną z osób wtajemniczonych.

    Nowy p.o. prezesa banku, Irlandczyk, pracował na innym piętrze. Gabinet Dorotki pozostał na uboczu, ale Dedejko czuwał. Z chwilą, kiedy uznał, że jestem już przytomny i świadomy, zgłosił się do mnie z propozycją zakończenia tematu. A ja zgodziłem się, bo właściwie nie miałem wyjścia. Kiedyś i tak musiałem to zrobić. Na co więc czekać? Poprosiłem tylko Grzegorza aby mi towarzyszył. Obecność doświadczonego lekarza miała mnie uspokoić i zmniejszać ciśnienie. Dobrze zrobiłem.

    Mocno przeżyłem wejście do znanych mi pomieszczeń, jednak obecność innych członków komisji, w tym jednego z nowych wiceprezesów, zupełnie mi nieznanego, dopingowała do trzymania fasonu i zachowania się na poziomie. Nie rozkleiłem się wtedy. Sprawdziliśmy pomieszczenia zaplecza, wyraziłem zgodę na utylizację jakichś kosmetyków z łazienki, na wyrzucenie zapleśniałych resztek wszelkiej żywności z lodówki, oraz potwierdziłem odbiór rzeczy osobistych. Dorotka miała tu przecież wszystko, począwszy od bielizny, na butach, kurtkach i płaszczach skończywszy. Na szczęście, Paweł w odpowiedzi tylko skinął głową kiedy oznajmiłem, że owszem, protokół podpiszę, ale zabierzemy tylko laptop, szpargały i drobiazgi osobiste, natomiast całą resztę pozostawimy sprzątaczkom.

    Cała sprawa na tym się jednak nie skończyła. Można powiedzieć, że dopiero się zaczęła.

    Paweł był dysponentem połowy szyfru do prywatnego sejfu Dorotki, znajdującego się na zapleczu jej gabinetu. A jego drugą połową, jak się okazało, dysponowałem ja. Chociaż wcale o tym nie pamiętałem. Kiedy złamał pieczęć dyspozycji, pozostawionej przez Dorotkę w sejfie służbowym w gabinecie i odczytał jej polecenie, okazało się, że muszę wrócić do domu, do dokumentów przywiezionych przez gościa z Ameryki.

    Dlatego sejf Dorotki otwieraliśmy dopiero dnia następnego tylko we dwóch z Pawłem, bez Grzegorza i reszty świty, która pozostała w sekretariacie. Takie były Dorotki dyspozycje, gdyż wszystko co znajdowało się w sejfie, miało stanowić wyłącznie moją własność.

    Można się było spodziewać Bóg wie czego, ale jego zawartość stanowiły jedynie jakieś zaklejone taśmą biurową kartonowe teczki. Jedna, do której zajrzałem, mieściła zwykłe, komputerowe wydruki ze standardowej drukarki. Innych nie sprawdzałem. Były też dwa dyski zewnętrzne do komputera.
    Wszystko zmieściło się w jednej, zwyczajnej, plastikowej reklamówce, co zauważono, kiedy wyszliśmy z zaplecza. Usłyszałem nawet żartobliwy komentarz, że niewiele ten mój spadek waży, skoro reklamówkę trzymam w jednej dłoni.
    A jednak…

    Dorotka pozostawiła mi olbrzymi majątek! Wartości niewyobrażalnej. Kiedy spróbowałem przetłumaczyć na zwykły język treść tylko jednego z papierów, wynikało z niej, że stałem się posiadaczem pięćdziesięciu pięciu tysięcy uncji złota, zgromadzonych w Fort Knox.

    To był oczywiście jedynie wydruk z jakiegoś rejestru, ale okazał się autentykiem. Reszta dokumentów zawierała natomiast certyfikaty różnorakich papierów wartościowych, umowy z bankiem Solution Inc. w Nowym Jorku, wydruki świadectw udziałowych, umowy z innymi podmiotami… Te dokumenty, które były tylko kopiami, zawierały dokładne wskazówki odnośnie lokalizacji oryginałów. Zawierały też hasła do najróżniejszych stron czy rejestrów, abym nie pogubił się w tym wszystkim.

    Poza tym, jedna z teczek zawierała kilkanaście oryginalnych dokumentów. W tym, między innymi, notarialnie poświadczony testament. A w nim, Dorotka powierzała mi opiekę nad dziećmi, oraz przekazywała na własność cały swój majątek! Ruchomy, nieruchomy, wymieniony literalnie, oraz taki, którego jeszcze sama nie miała. Na przykład przyszłe akcje banku, które będą się jej należały po zatwierdzeniu rocznego bilansu banku.

    Polski testament nie obejmował jednak aktywów, o których informacje zawarte były w papierowych wydrukach. Ten majątek znajdował się na kontach zagranicznych. Zarówno w banku Solution Inc. jak i na kontach giełdowych. A jak potem z zaskoczeniem odkryłem, byłem współwłaścicielem tych rachunków.

    Nie pełnomocnikiem. Współwłaścicielem!!! A po Jej śmierci, właścicielem jedynym. I to bez żadnego postępowania spadkowego, oraz bez zapłacenia jakichkolwiek podatków.

    Kiedy w lipcu próbowałem podliczyć taką ogólną wartość tych aktywów, w bardzo dużym przybliżeniu, otrzymałem sumę przekraczającą czterysta milionów dolarów!

    A to wcale nie było jeszcze wszystko.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  12. #12

    Domyślnie

    Kwintesencją pracy Dorotki był kontrakt menadżerski, premiujący przede wszystkim wzrost ogólnej wartości polskiej grupy bankowej, którą kierowała i nadzorowała. Kontrakt wynegocjowała z niespotykaną premią za wzrost wartości akcji, za cały okres jej prezesury. Było to najpierw informacją poufną, ale po Jej śmierci zostało upublicznione, gdyż po weryfikacji rocznego bilansu, bank musiał podać informację o planowanej emisji akcji, zaspokajającej roszczenia spadkobiercy. Czyli moje.

    Ale żeby było jeszcze bardziej interesująco, Dorotka na rynku Forex zagrała również na spadek wartości akcji banku w razie ustania jej pracy na stanowisku prezesa zarządu. Niezależnie od okoliczności czy powodów tegoż odejścia. Zrobiła to jeszcze w lipcu, z terminem sześciu miesięcy. I prawidłowo wyceniła późniejszy spadek wartości akcji! Ta transakcja dała jej, czyli już mnie, zysk w wysokości przekraczającej sto milionów złotych!

    A jaka była jej ogólna, menadżerska wartość, na ile jej umiejętności kierownicze oceniał rynek, pokazały notowania giełdowe po Jej śmierci. Sumaryczna wartość akcji banku Solution Poland S.A. w ciągu następnych kilku dni spadła o kwotę miliarda ośmiuset milionów złotych! Tyle pieniędzy wyparowało z parkietu, gdy Jej zabrakło.

    Takiego tąpnięcia w historii giełdy jeszcze nie było, ale to też nie był koniec. Cała korporacja na światowych giełdach zatrzęsła się w posadach. Rynek pamiętał Jej prognozy oraz wyniki Solution Inc. podczas kryzysu. Zainteresowani wiedzieli jaki miała udział w tym, że bank amerykański w czasach recesji może nie kwitł, ale zły okres dla innych przebrnął suchą nogą. A teraz Jej zabrakło…

    I tak, co raz okazywało się, że ze wszystkich stron, za coś należą mi się pieniądze. Za wzrost wartości akcji banku, kiedy nim kierowała, za utratę wartości akcji, kiedy Jej zabrakło, za to, za tamto… Przychodził jakiś termin i z różnych jednostek napływały kolejne informacje o przysługujących mi benefitach. W ciągu pół roku okazało się, że Dorotka już po swojej śmierci, zarobiła dla mnie grubo ponad osiemdziesiąt milionów dolarów i dwanaście milionów euro! Szacunkowo, bo dokładnie tego w ogóle nie liczyłem!

    Z tym, że te sumy zostały już opodatkowane, niestety. Ja nie umiałem podatków uniknąć. W tych sprawach tylko Dorotka była kuta na cztery nogi. Bardzo nie lubiła płacić podatków.

    Przez kilka dni i nocy rozmyślałem później o naszym związku. O tym jak się zaczynał, jak trwał… Aż byłem na tyle silny psychicznie, by próbować dociec jak i kiedy zostałem jej wspólnikiem w prywatnych interesach. Przecież nigdy o tym nie rozmawialiśmy! Na ten temat nie było nawet żadnych sugestii! Rozdzielność majątkowa była w naszym małżeństwie aksjomatem. Oczywistością. O tym się nawet nie dyskutowało. Była konieczna i w sumie korzystna dla całej rodziny, w sytuacji pełnienia przez nas tak odpowiedzialnych funkcji. I przestrzegała tego wyraźnie, mimo że na prywatne zachcianki mogłem czerpać z jej konta pełnymi garściami. Ale na samochód nie chciała mi dać pieniędzy, musiałem zaciągać bankowy kredyt.
    I ten kredyt właśnie wykorzystała. Zupełnie bez mojej wiedzy.

    Pamiętam, jak poprosiła o kartę podpisu elektronicznego, pod pretekstem zmiany warunków kredytu, na bardziej dla mnie korzystne. Załatwiła to, owszem, coś tam w ratach się zmniejszyło. Ale kiedy teraz sięgnąłem do zapisów historii jej kont zagranicznych… To wtedy, w październiku, widniał na nich mój elektroniczny podpis, potwierdzający objęcie współwłasności. Wszystkie dokumenty miały tę samą cechę! Mój podpis, złożony poprzez zaufane, szyfrowane łącze bankowe.

    Przygotowała wszystko tak, jakby swojej śmierci się spodziewała. I porządkowała sprawy na odejście. To przecież wtedy, też jakoś na przełomie września i października, oznajmiła, że pierwszy raz przegrała, że straciła pieniądze na jakiejś ryzykownej, giełdowej transakcji.
    Widziałem, że to ją zabolało, ale nie poświęciłem zdarzeniu większej uwagi. Myślałem, że cóż, nie zawsze się przecież wygrywa. Nie ona pierwsza, ani nie ostatnia, której zdarza się przegrać. Tym bardziej, że potem już nie poruszała w mojej obecności takich tematów.

    Dzisiaj jednak wiem, że nie był to przypadek. Od tamtego dnia Dorotka nie obstawiała już ryzykownych kontraktów. Ani jednej transakcji na żadnym agresywnym rynku akcji, ani na żadnej giełdzie. Kilka kont natomiast zamknęła, transferując walory w obligacje i dokupując złoto oraz certyfikaty na metale rzadkie. Dlatego mogła zgromadzić wszystkie dokumenty w sejfie, gdyż to co pozostawiła, nie wymagało większej, codziennej uwagi.

    Był tam, owszem, niemały rejestr pakietów akcji różnych firm, począwszy od tych wielkich, informatycznych, medycznych i biochemicznych, po takie na razie obiecujące, ale z dużymi perspektywami. I ten pakiet nie był już potem zmieniany. Mało tego, zostawiła mi też rekomendacje, aby przez dwa lata niczego w nim nie zmieniać, a jedynie przyglądać się rozwojowi sytuacji i dopiero po tym czasie ewentualnie coś skorygować.

    Wszystko wskazywało na to, że wiedziała. I przygotowywała się na śmierć. Nie wiedziała tylko jak i kiedy się to stanie. Nigdy też nie dała po sobie poznać, że wie. Nie chciała zepsuć nam ostatnich dni…

    Sarenki znieruchomiały nagle niczym posągi. Przestały poruszać żuchwami i niepewnie przez kilka sekund strzygły uszami, nie opuszczając głów w kierunku ziemi. Coś je wyraźnie zaniepokoiło. Nagle jedna się odwróciła i odbiegła kilka metrów w kierunku ściany lasu, po czym na jego skraju zatrzymała jak wryta i spojrzała w tył, wciąż nasłuchując. Druga zrobiła tak samo. Ale wszystko to trwało niewiele dłużej niż sekundę. Zwierzęta uzyskały chyba pewność i jak zdmuchnięty płomień, znikły w żółto-zielonym już lesie.

    Coś je zaniepokoiło i nie byłem to ja, bo nie w moją stronę spoglądały. Zresztą, wokół wciąż panowała cisza, zakłócana jedynie przez wiatr. Ale ja miałem mało „leśne” uszy, one były znacznie lepsze w te klocki. Ktoś się zbliżał. Zwierzę albo człowiek. Za jakiś czas przekonam się kto.

    Tak… Kropkę nad „i” postawił wtedy Paweł Dedejko. Człowiek, który jakimś dziwnym trafem przewijał się obok przez cały nasz związek. Od samego początku aż poza jego zakończenie. Na dobre i złe. Dorotka obdarzała go ogromnym zaufaniem, więc i ja się z nim zaprzyjaźniłem. Ale to nie była poufałość. Było zaufanie, jednak bez poklepywania się po plecach. Szanowaliśmy się wzajemnie i poważali. Zresztą, okres naszej współpracy w banku był wręcz wzorcowy. Był właściwym człowiekiem, na właściwym miejscu.

    Paweł przyjechał do mnie, do warszawskiego apartamentu, jakieś kilka dni po tym, jak we dwóch otwieraliśmy sejf. Oczywiście, wcześniej zadzwonił, upewnił się, że będziemy mogli spokojnie porozmawiać, ale telefonicznie tematu rozmowy nie zdradził. Nie było to niczym dziwnym. Szef ochrony banku, którym wciąż pozostawał, nie może być człowiekiem zbyt wylewnym przez telefon. Tym niemniej, spodziewałem się spraw dotyczących zakończenia porządkowania spraw Dorotki w banku, może podpisania przeze mnie jakichś zapomnianych papierów…

    Ale tego z czym się zjawił, nie spodziewałem się nawet w najczarniejszych snach.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  13. #13

    Domyślnie

    Zaprosiłem go do swojego, małego gabinetu przy sypialni. Dorotki był większy, ale nie pozwalałem w nim niczego zmieniać i nikogo tam nie wpuszczałem, oprócz oczywiście Heleny. Tylko ona mogła wchodzić wszędzie i zawsze. To w domu zostało utrzymane, mimo wyraźnie kwaśnej miny mojej teściowej. Nie mogła być z tego zadowolona, ale niewiele mnie to obchodziło. I tak oddałem im, obojgu z Grzegorzem, prawie całe piętro.

    Cały zresztą domowy układ zrobił się bardzo dziwny i nieoczekiwany. Kiedy teściowie zjawili się po śmierci Dorotki, mnie oczywiście nie było. Byłem w szpitalu. Ale przyjechała Justyna i rozlokowała ich u góry, bo przecież ktoś musiał zaopiekować się chłopcami. I ten obowiązek wziął na siebie Grzegorz. Na całe szczęście, apartament miał już wtedy górne piętro. Wykończone i zagospodarowane. Jakby czekał…
    A że ja wciąż nie byłem zdrowy, teściowie po pogrzebie nie wyjechali. Grzegorz przez cały czas czuwał nad moim leczeniem, a teściowa próbowała nadrobić zaległości w opiece nad wnukami. Podobno średnio jej to wychodziło, chociaż chłopakom nikt niczego nie bronił. Ale oni swój rozum mieli.

    Helena nie była zachwycona takim układem, ale najpierw robiła dobrą minę do złej gry. Sądziła, że to na chwilę, że chwilowo ścierpi. Teściowie jednak nie mieli ochoty na wyjazd. Podejrzewam, że teściowa mogła mieć na myśli spadek. Może liczyła na oddziedziczeniu tego apartamentu? Nie wiem tylko po co. Ale dwie gospodynie w domu to jest prosty przepis na wojnę.

    Tu nie było inaczej. Doszło do jakichś scysji i Helena zabroniła teściowej wchodzenia do kuchni. Tamta z kolei, zaczęła demonstracyjnie zamawiać posiłki z zewnątrz, z jakiegoś cateringu, co z kolei Helena uznała za obrazę domu. I tak to trwało.

    Teściowa nie wpuszczała do „swoich” pomieszczeń na górze ekipy Białorusinek, które w coraz większym stopniu przejmowały opiekę nad całym domem. To było oczywiste, Helenie sił nie przybywało i potrzebowała pomocy. Dlatego dziewczyny zaczęły nawet organizować i zlecać drobne naprawy oraz remonty. Jednak dla teściowej, taka troska była tym bardziej podejrzana. Czyli na zgodę szans nie było żadnych.

    Może nawet fakt, że to Helena „szarogęsi” się w mieszkaniu Dorotki, wpłynął na myślenie teściowej? Może właśnie zdopingował ją do pozostania tutaj i „pilnowania dobytku”, by nie wpadł w obce ręce?
    Biedna teściowa…

    Nie wiedziała, że nie ma żadnych szans na nic, oprócz tego co Dorotka jej przeznaczyła. Milion dolarów z ubezpieczenia, dla niej i dla Grzegorza. Wspólnie. Bo Grzegorz nigdy się od niej nie odżegnywał. I dobrze, ja tego od niego nie wymagałem. Ale do teściowej się nie odzywałem. Chociaż czasami jakaś ironia aż cisnęła się na usta…

    Zauważałem jednak, że Helena miała powoli dość tych wszystkich przepychanek i coraz więcej czasu spędzała w Podkowie. Bo teściowa Podkowy nie lubiła. Zresztą, najbardziej mobilnymi osobami w naszym zespole były Białorusinki. Grzegorz owszem, prawo jazdy miał i to od lat. Ale kierowcą był prowincjonalnym, nie na warszawskie i podwarszawskie ulice. Męczył się na nich okropnie.

    Dopiero ochroniarze bankowi nauczyli go drogi do szkoły, aby odwoził i przywoził chłopców. Męczyło go to zadanie mocno, mimo to starał się dumnie wytrwać. Po kilku tygodniach, nowy prezes zarządu zniósł ochronę bankową dla chłopców i wtedy musieliśmy sobie radzić sami. Na szczęście, pan Kazimierz dowiedział się o tym i sprawę rozwiązał w ramach korporacji, z pomocą kolegów. A potem, już w lecie, wyrównałem z nimi zaległości w rachunkach i nadal mogłem na pana Kazimierza liczyć.

    Szkoła na szczęście nie była tak durna, jak nowy prezes banku. Chłopcy wciąż mieli obywatelstwo amerykańskie, a ponadto występowali w glorii bohaterów. Zasługi mamy nie zostały zapomniane. A że Helena uiszczała wszelkie dodatkowe opłaty w stylu Dorotki, więc tutaj problemów nie było najmniejszych.

    Ale powstały one w miejscu, gdzie nikt by się tego nie spodziewał. Pranie, sprzątanie i kuchnia, zaczęły być w domu realizowane tak jakby usługowo, na zamówienie. Nie było już tej atmosfery, kiedy wieczorem siadywaliśmy wszyscy w salonie i tak zwyczajnie rozmawialiśmy. O wszystkim i o niczym. Nie było rodziny. Nie było wspólnych dążeń, jednego strumienia celów i zamiarów. Przeciwnie, nasze oczekiwania rozjeżdżały się coraz bardziej. Nas wszystkich i każdego z osobna.

    Ten chory układ wciąż jednak trwał, mimo, że Helena coraz częściej po kolacji gdzieś wyjeżdżała. Później wracała, aby rankiem wyprawić chłopców do szkoły, ale z jej słów wynikało, że taki luksus im się kończy. Że za niedługo będą musieli radzić sobie sami. Nie bardzo w to wierzyli, ale… To oni. Oni jeszcze nie wiedzieli, że życie jest okrutne. Że nie tylko zabrało im mamę. Ja nie byłem już taki pewien, że Helena sobie żartuje. Na to należało się przygotować.
    Należało, tylko ja nie miałem aż takiej siły…

    Kawę przyniosłem z gabinetu Dorotki, bo tam stał ekspres. I tam przygotowałem dwie filiżanki smolistego napoju. Pamiętałem, że żaden z nas nie lubi dodatków ani ulepszeń. Kawa ma być kawą. A że fotel przy stoliku był tylko jeden, to posadziłem w nim Pawła. Sam do stolika podsunąłem sobie pufa.
    - Ciasteczko? – zapytałem.
    - Daruj sobie – westchnął. – Tomek…

    - Tak? Coś potrzebujesz? Nie wszystko podpisałem z oględzin?
    - Nie… Pozwól, że… Nie… Wypijmy spokojnie kawę.
    - Paweł…

    Coś mnie wtedy ruszyło. Do takich jego tekstów nie byłem przyzwyczajony.
    - Czy coś się znowu stało?
    - Nie! Daj spokój. To… nie wymaga pośpiechu.
    - Możemy wypić kawę?
    - Możemy.

    Zamilkł i długo się nie odzywał.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  14. #14

    Domyślnie

    Kiedy znów zabrał głos, musiałem wrócić myślami do chwil z tamtego grudniowego dnia. Było czystym przypadkiem, że tuż za mną z banku wyjechał samochód z inspektorem Rybackim. Był naocznym świadkiem wszystkich wydarzeń, ale będąc profesjonalistą i osobą uczuciowo niezaangażowaną, stanął na wysokości zadania. Nie poddał się panice.

    Rybacki powiadomił o katastrofie Pawła, który jeszcze wtedy był w banku. I natychmiast wdrożył procedury przewidziane na takie okoliczności. W banku i poza nim. Niektóre nie były tak zupełnie zgodne z prawem. Domyślałem się tego, ale fakty były mi obce.
    Teraz musiałem je poznać…

    - Tomek... Jak się czujesz?
    - Zwyczajnie. Jak przez ostatnie dni. Mniej więcej tak jak wtedy, kiedy otwieraliśmy sejf.
    - To dobrze, bardzo dobrze.
    - A czemu pytasz? Mam ci coś podpisać?
    - Nie… nie trzeba podpisu…
    - Więc o co ci chodzi? Są jakieś problemy?
    - Poczekaj chwilę… Nie wiem… nie wiem jak ci to powiedzieć…

    To nie był Paweł. Taki konkretny, zawsze pewny siebie człowiek. Spróbowałem jakoś złagodzić sytuację.
    - Dobrze, wytrzymam, nie przejmuj się! Powiedz lepiej co tam w domu. Jak twoja żona?
    Pokiwał głową.
    - Nie żyje od dwunastego lutego.
    Ręce i nie tylko ręce mi opadły.

    - Paweł… przepraszam. Bardzo cię przepraszam!
    - Nic się nie stało, nie przejmuj się. Miałeś prawo o tym nie wiedzieć. Wiesz… Ja się z taką opcją liczyłem od dawna, ciebie natomiast dotknęła zupełnie nieoczekiwanie.
    - Czyli obydwaj jesteśmy wdowcami?
    - Tak, absolutnie tak. Tylko, że…

    - Tak?
    - Tomek… jest jedna sprawa, której nie mogę przed tobą zataić…
    - Z jakiego gatunku? Moralności?
    - Poczekaj… proszę!
    - Czekam więc, mów!
    - Chciałbym ci przedstawić otoczkę… całej sytuacji, bo wciąż jesteś sekretarzem stanu, czyli członkiem rządu, prawda?
    - Podobno. Tak samo zresztą jak dyrektorem w banku, delegowanym do pracy rządowej. Nikt mnie nie może zdymisjonować, bo wciąż jestem na zwolnieniu lekarskim. Ale co to ma do rzeczy?
    - No właśnie…

    - Paweł… – coś mnie wtedy tknęło. – To jest… coś nieprzyjemnego?
    - Słuchaj… nawet… Nic już nie mów, proszę! Bardzo cię proszę! To nie jest dla mnie ani łatwe, ani proste, lecz czuję że muszę... Przez szacunek dla twojej zmarłej żony. Jej to jestem winien przede wszystkim…
    - Więc mów co masz mówić! – wrzasnąłem. – Przestań lawirować!
    - Tomek… to jest trudne.
    - Mów!
    - Dobrze, usiądź!

    - Siedzę i czekam!
    - Będę musiał nawiązać do tamtego dnia katastrofy… dasz radę?
    - Dam! – zawołałem z naciskiem.
    Ale nie dałem…

    - Więc słuchaj. Tamtego dnia, niemal tuż za tobą, z banku wyjechał Zbyszek Rybacki, wiesz o tym, prawda?
    - Wiem i co z tego?
    - Na razie nic, to był czysty przypadek. Zbieg okoliczności.
    - Rozumiem.
    - Zbyszek jest doświadczonym policjantem i nie stracił głowy, chociaż zdarzenie było straszne. Natychmiast powiadomił mnie o wszystkim, a na miejscu zarządził zabezpieczenie całego terenu wręcz wzorcowo, aż do chwili przyjazdu służb państwowych. Nie zapominając przy tym, że teraz pracuje w banku.
    - Co to ma do rzeczy?
    - Nie pracowałeś w policji, więc nie rozumiesz niuansów. Zbyszek najpierw zadziałał jak policjant i kiedy patrol nadjechał to pokierował jego postępowaniem, ale później zadbał, by to co policji interesować nie powinno, nie wpadło w jej ręce.

    - Co masz na myśli?
    - Rzeczy osobiste ofiar wypadku. Nie otrzymałeś torebki swojej żony, prawda?
    - Nie… nie wiem. Nie myślałem o tym…
    - Ale ja wiem, bo ja ją mam.
    - Skąd?
    - Zaraz, po kolei. Teoretycznie, przed zakończeniem gromadzenia materiałów śledztwa, z miejsca wypadku śmiertelnego nie wolno zabrać niczego. Takie są policyjne zasady. Zbyszek natomiast wymusił na policjantach ich złamanie i ekipa z banku zabrała ze zniszczonego wraku torebkę twojej żony oraz saszetkę Romka. Były to rzeczy nie mające znaczenia dla dochodzenia w sprawie katastrofy, ale mogły przecież zawierać materiały, których ujawnienie naruszyłoby tajemnicę bankową. I ten argument Zbyszek wtedy wykorzystał.

    - Nie słyszałem o niczym, nie interesowałem się…
    - Wiem. Mówię to dlatego, że dochodzenie w tej sprawie trwa i ktoś kiedyś może cię pytać o te rzeczy. W każdym razie mamy w tej sprawie poparcie ambasady i obiecaną pomoc, gdyby sprawy przybrały nieprzyjemny obrót. Na razie jednak to się tylko tli i jakoś nie jest kończone. Ktoś trzyma tę sytuację na wszelki wypadek.
    - Niech sobie trzyma. Niby co miałbym odpowiedzieć na takie pytania? Jak osiwiałem? Przecież wszyscy wiedzą, że w tamten wieczór.
    - Nie lekceważ sytuacji. Byłeś osobą wtajemniczoną w różne bankowe niuanse i nie masz doświadczenia w unikaniu różnych kruczków stosowanych przez przesłuchujących. Nie łudź się więc, że w razie godziny W dasz im radę. To tak nie działa.
    - Mówże w końcu, przestań już pieprzyć!

    - Dobrze. Więc teraz w dużym skrócie. Torebka twojej żony, oraz saszetka Romka są u mnie, na przechowaniu. Ale jest rzeczą oczywistą, że musieliśmy je przeglądnąć. I znaleźliśmy w nich, między innymi, nośniki pamięci.
    - Pewnie każdy takowe ma.
    - Tak, ale badaliśmy ich zawartość. U twojej żony nie było materiałów tajnych, dostęp nie był nawet zaszyfrowany. Większość plików stanowią materiały przydatne w pracy naukowej. Było także trochę zdjęć, takich okazyjnych Różnych, zgranych pewnie z telefonu. Informacji bankowych w zasadzie nie było.
    Natomiast u Romka znaleźliśmy film, który musisz obejrzeć.

    No i obejrzałem. Na tym domowym komputerze, który nie był podłączony do sieci. Jak Romek gwałci Dorotkę.

    Według informacji Pawła, które przekazał mi zaraz później, stało się to w nowojorskim hotelu, w którym nocowali podczas wspólnego wyjazdu, w sprawie nowego sprzętu komputerowego z „dodatkami”. Kiedy obydwoje mieli zdawać relacje szefostwu korporacji.

    Romek najwyraźniej wszystko wcześniej zaplanował, bo inaczej by tego nie nagrywał. Wykorzystał Dorotki zaufanie i w jakiś sposób „poczęstował” ją tabletką gwałtu, gdyż na filmie była zupełnie bezwolna i bierna. Zachowywała się z absolutną obojętnością i przez cały, kilkuminutowy zaledwie film, nie wypowiedziała ani jednego słowa. Zresztą, Romek też nic nie mówił. Słychać było tylko jego posapywania.

    Już pierwsze ujęcia przedstawiały hotelowe łóżko. Tak została ustawiona kamera. Później w kadrze pojawił się Romek podtrzymujący Dorotkę. Ubrana była w szlafrok. On ten szlafrok z niej zdjął, po czym posadził ją na łóżku. Ale od razu poleciała do tyłu i się położyła. On na to nie zareagował, lecz zaczął się rozbierać i dopiero kiedy był już nagi, zaczął zdejmować bieliznę z niej. I w końcu pospiesznie sobie z nią ulżył.
    Nie protestowała, ani mu nie pomagała. Milczała i tylko czasami spojrzała gdzieś w bok, zupełnie obojętnym i nieobecnym wzrokiem.
    Co było potem, nie wiadomo. Na tym film się zakończył.

    Długo siedziałem ze spuszczoną głową i milczałem. Bo o czym było mówić? Paweł nie przerywał milczenia. Obydwaj wiedzieliśmy i rozumieliśmy to samo. Dorotka wpuściła Romka wieczorem do swojego apartamentu, pewnie na jakąś konsultację. A może żeby zwyczajnie porozmawiać? Bo niby dlaczego miała tego nie zrobić? Przecież to stary znajomy, kolega, mąż koleżanki, były podwładny… Miała się go bać? A on wykorzystał sytuację… Którą na pewno wcześniej zaplanował. Tu Paweł zgodził się ze mną.

    - Wszystko na to wskazuje. Na pewno miała podaną tabletkę gwałtu, nie mam żadnych wątpliwości. Jej zachowanie, reakcje, są typowe dla takich przypadków. Jak to zrobił, tego już się nie dowiemy. Ale zrobił, więc musiał ten specyfik mieć. A to już oznacza pełną premedytację. Przypadku nie było.

    I jak teraz miałem z taką wiedzą żyć?
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  15. #15

    Domyślnie

    Z Pawłem jakoś wtedy wytrzymałem, ale tylko dopóki był. Kiedy już poszedł, siły mnie opuściły. To wtedy miałem nawrót tej bardzo silnej depresji i kolejny miesiąc wyjęty z życiorysu. Bo z kim mogłem podzielić tę kolejną dla mnie traumę? Komu opowiedzieć o następnym ciosie od losu? Od kogo przyjąć pocieszenie?
    Byłem sam. I sam wszystko w sobie dusiłem. Sam zaskorupiałem się w jakimś kokonie i odsuwałem od siebie bodźce tego świata. Niczego nie chciałem i nikt nie był mi potrzebny.

    Znowu wylądowałem w klinice…

    Trzask pękającej pod nogą gałęzi usłyszałem już wyraźnie. Ktoś szedł i niespecjalnie dbał o to, by go nie słyszano. Czyżby ktoś do mnie? Nie byłem z tego faktu zadowolony. Przez chwilę pomyślałem nawet, żeby wciągnąć na górę drabinkę. To był zaledwie odcinek kilku szczebli, ale ich brak dość skutecznie zablokowałby intruzowi możliwość wejścia na ambonę.

    Zaraz jednak zrezygnowałem z tego zamiaru. Z powodu bierności, albo inaczej lenistwa. Nie chciało mi się nawet ruszyć.
    Wreszcie, pomiędzy drzewami, rozpoznałem sylwetkę nadchodzącej. To była Lidka.

    Właściwie nie utrzymywaliśmy teraz kontaktów. No bo z nikim, z dawnych znajomych, takowych przecież nie utrzymywałem. Lidka owszem, kilka razy do mnie przez ten rok zaglądnęła, ale były to krótkie, zdawkowe spotkania i rozmowy. Ona wyczuła od razu, że nie jest u mnie gościem pożądanym, więc przychodzić przestała. A ja nie chodziłem nigdzie, więc i do niej też. Bo i o czym mieliśmy rozmawiać?

    Lidka spojrzała w stronę ambony i ujrzawszy, że patrzę w jej stronę, uniosła dłoń i pomachała nią symbolicznie. Tyle. Kiedy podeszła, od razu wspięła się po schodkach i rzuciwszy jedynie króciutkie „cześć”, stanęła obojętnie przy krawędzi, w pewnej odległości ode mnie. Oparła ręce na barierce i spoglądała w głąb polany. Obydwoje milczeliśmy przez co najmniej kilka minut.

    Wreszcie przemówiła.
    - Słychać u ciebie coś nowego?
    Odpowiedziałem dopiero po chwili.
    - Nic.
    - To nie jest dobrze. I wybacz, że naruszam twoją samotnię, ale musiałam.
    - Ja nic nie muszę i niczego nie chcę.

    - Jesteś tego pewny? – wreszcie odwróciła twarz w moją stronę. – A ja chciałam cię poprosić, żebyś mi pomógł…
    Nasze spojrzenia się spotkały, ale tym razem to ja uciekłem wzrokiem na polanę. Już poczułem niechęć, już mi przeszkadzała.
    - Ja? Ja nikomu nie jestem w stanie pomóc. Ani nikt nie pomoże mnie.
    - Tomek… mówię bardzo poważnie. Proszę, wysłuchaj mnie chociaż!
    Drażniła mnie, ale zmusiłem się, aby nie być impertynencki.

    - O co chodzi?
    - Bank przysłał mi żądanie natychmiastowej spłaty kredytów, poręczanych przez Dorotę. Pod pretekstem tego, że gwarancje z chwilą jej śmierci, stały się nieważne.
    - No i co z tego?
    - Przecież nie mam takiej sumy. Położą nam firmę!
    - Obudzili się? W dziesięć miesięcy po jej śmierci?
    - Nie wiem co się stało – zaczynała się tłumaczyć. – Jeszcze u nich nie byłam. Dostałam dopiero wezwanie, a że dowiedziałam się o twojej tutaj obecności, najpierw chciałam porozmawiać z tobą.

    - A co ja mam do tego?
    - Masz połowę firmy.
    - Niczego nie mam. Kontaktuj się z Damianem.
    - Tomek!…
    Odwróciła się w moją stronę i opuściła ręce. Przez chwilę milczała.
    - Dlaczego mnie tak traktujesz? – zapytała cicho.
    - Jak? – odpowiedziałem spokojnie. – Przecież nic się nie zmieniło. To Damian dysponuje wszelkimi kompetencjami. A ja wciąż jestem urzędnikiem państwowym.

    Pokiwała głową, ale nie wypowiedziała ani słowa, tylko ponownie odwróciła twarz w stronę polany i wsparła dłonie na barierce. Znowu milczała przez kilka minut.
    - Rozumiem… – przemówiła. – Widocznie masz z czego żyć i na Limanie ci nie zależy. Postanowiłeś nie kiwnąć palcem w jego obronie. A że ja wtedy nie będę miała za co kupić dzieciom chleba, to cię już nie interesuje. Rozumiem…

    - Gówno rozumiesz! – warknąłem w odpowiedzi. Zdenerwowała mnie.
    Odwróciła twarz w moją stronę i zagrała na najwyższej nucie.
    - Starzy ludzie mawiali kiedyś, że przyjaciół poznaje się w biedzie. Ale widzę, że tutaj to nie ten adres. Nie przeszkadzam ci zatem. Żegnaj!

    Odwróciła się i miała zamiar iść na drabinkę, ale zagrodziłem jej drogę.
    - Tak mówisz? Przyjaciół poznaje się w biedzie? To może ja pokażę ci film o takiej tematyce. O przyjaźni. Chcesz?
    - Daj mi spokój. Nie mam czasu na żadne filmy. Ja mam siedem dni na spłatę zobowiązań firmy.
    - A jednak nalegam! – schwyciłem ją za przedramiona. – Mam ten film przy sobie. Jest krótki, to tylko kilka minut. Zdążysz więc bez uszczerbku dla innych swoich zajęć. Obejrzysz?

    Musiałem mieć coś takiego w głosie, że nagle zaprzestała oporu i znieruchomiała. A potem oparła się plecami o barierkę.

    Puściłem jej ręce i sięgnąłem po smartfon, a potem uruchomiłem film, nagrany przez Romka w Nowym Jorku. Ten, na którym gwałci Dorotkę.
    Ale zanim się zakończył, pod Lidką ugięły się nogi i rozpłakała się w głos, bezwładnie zjeżdżając plecami po ściance, aż usiadła na deskach podłogi, a smartfon wypadł jej z dłoni.
    - Dla… czego… mi to… ro… ro… bisz? – szlochała. – Dla… czego ro… bisz to… moim… dzieciom? Co… one ci… winne? To nie… ja… ją… zgwałciłam! A on… nie żyje!...
    - A nie zauważyłaś, że właśnie nic twoim dzieciom nie robię? – zawołałem. – Ty nie potrafiłaś nawet jeden raz obejrzeć go do końca, a ja oglądam codziennie! Każdego dnia twój mąż gwałci moją żonę! Rozumiesz??? Rozumiesz to??? I ja muszę z tym żyć!!! On ją codziennie zabija! Więc ja też pytam: dlaczego? Dlaczego? Dlaczego??? – wrzeszczałem.
    Schowała twarz w dłoniach, po czym, bezwładnie opadła na podłogę. I tylko spazmy, od czasu do czasu, wstrząsały całym jej ciałem.

    Nagle, całe moje napięcie gdzieś się ulotniło. Właściwie to czemu na nią krzyczę? Przecież ona w niczym nie zawiniła! To tylko ja musiałem się na kimś wyładować…

    W mgnieniu oka padłem na kolana i usiadłem na piętach, próbując unieść jej głowę z podłogi.
    - Lidka, przepraszam! – mówiłem, pełen skruchy. – Bardzo przepraszam! Wiem, że nie ty jesteś winna, ale gdzieś, kiedyś, musiałem wylać swój żal…
    Leżała bezwładnie, tym niemniej, udało mi się ją podnieść i przesunąć odrobinę nogi tak, że jej głowa spoczywała teraz na moich kolanach. Ale oczu nie otwierała, bo wciąż płakała.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  16. #16

    Domyślnie

    I wtedy coś mnie oświeciło. Pochyliłem się i jednocześnie uniosłem jej głowę.

    - Lidka… wyjdź za mnie! – szepnąłem. – Zostań moją żoną! Nie wiem czy będę potrafił pokochać ciebie tak, jak kochałem Dorotkę, ale przyrzekam ci wierność, szacunek, oraz że będę dbał o twoje dzieci jak o własne. Będę dla nich dobrym wujkiem!
    Jeszcze wyżej uniosłem jej głowę i przytuliłem bardzo mokry policzek do swojego.
    Ona milczała. I tylko czasem piersią zatrząsnął spazm.

    A potem, trzymając się mojej kurtki, usiadła obok i oparła się o ściankę. Patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem.
    - Pomóż mi! – kontynuowałem prośbę. – A ja pomogę tobie! Bo jeśli my sami się nie zrozumiemy, to któż nas zrozumie? A mnie tylko ty możesz zrozumieć. Nikt inny!
    Odwróciła głowę w moją stronę.
    - Czy ty wiesz, co zrobiłeś? – zapytała spokojnie.
    - Nie… – zmieszałem się. – Wybacz, nie chodziło mi o to, by cię urazić…

    - Nie o tym mówię – wtrąciła.
    - A o czym? – niczego nie rozumiałem.
    - Co ty zrobiłeś… – szepnęła. Bez irytacji w głosie.
    - Poprosiłem cię o rękę – odpowiedziałem, wciąż niczego nie rozumiejąc. – I proszę cię o to ponownie, bo nie otrzymałem odpowiedzi.

    Nie odwróciła spojrzenia, nie nakryła oczu powiekami.
    - Naprawdę tego chcesz? – zapytała.
    - Tak! – odpowiedziałem, kiwając głową.
    - Dobrze – wyszeptała po kilku sekundach zwłoki. – Będę twoją żoną, jeśli tego chcesz.
    Próbowałem przycisnąć ją do siebie, ale powstała i podała mi rękę, pomagając się podnieść. A potem objęliśmy się i pierwszy raz ją pocałowałem. Później raz drugi, trzeci…

    Kiedy staliśmy przytuleni, ze zdziwieniem poczułem wzrost napięcia w spodniach. Miałem wzwód!
    - Lidka… – szepnąłem.
    - Tak? – odchyliła tułów i spojrzała mi w oczy. Wtedy ująłem jej dłoń i poprowadziłem na podbrzusze. Poczuła i zrozumiała.
    - Chcesz? – zapytała spokojnie. A ja tylko skinąłem głową.
    W odpowiedzi pocałowała mnie i zdjęła kurtkę. A potem spodnie…

    Kiedy było już po wszystkim, jakby kamień spadł mi z serca. Siedziałem na ławce wolny i spokojny, trzymając ją na kolanach. Oparłem głowę o biust i milczałem.
    Ale nie trwało to długo.
    - Zimno trochę, pozwól mi się ubrać – cmoknęła mnie w czoło, po czym powstała. Nie było wyjścia, też musiałem doprowadzić się do porządku.
    - Jak się czujesz? – zapytałem, naciągając spodnie.
    - Nie najgorzej – odpowiedziała. – Na pewno lepiej niż godzinę temu, kiedy dopiero tu wchodziłam.
    - A ja znacznie lepiej – wzdychałem, łapiąc leśne powietrze pełną piersią. Na chwilę objąłem ją i pocałowałem. – Nawet oddycha mi się lżej.
    - Mnie też ciśnienie spadło. I wiesz co? Nabrałam przekonania, że z Limanem nic złego się nie wydarzy.
    - Zupełnie słusznie – potwierdziłem. – Pracownik banku popełnił poważny błąd, za który mogę kogoś skrócić o biurko.

    Nagle doszło do mojej świadomości, że myślę kategoriami, o których już niemal całkiem zapomniałem. Że myślę o jakimś działaniu! Że mógłbym podjąć jakiś wysiłek!
    Ona chyba tego nie skojarzyła, bo spokojnie kontynuowała temat.
    - Jesteś tego pewien? – spojrzała na mnie, zdziwiona.
    - Tak – pokiwałem głową. – Dorotka nie jest poręczycielem twoich kredytów.
    - A kto jest?
    - Fundusz Doroty Warwick.
    - Skąd wiesz?
    - Bo ja jestem jego dysponentem. Jedynym. Lideczko, później o tym porozmawiamy. Powiedz natomiast co robimy teraz?

    - Nie wiem. A co miałeś w planach?
    - Nic. Stanie tutaj do nocy. Ale już nie chcę stać.
    - To może pójdziemy do leśniczówki, a potem pojedziemy do mnie? Wypadałoby chyba powiadomić rodziny o naszej decyzji.
    - Wolałbym najpierw do ciebie.
    - Czemu?
    - Teściowa nie zasługuje na pierwszeństwo otrzymania takiej wiadomości…
    - Jak chcesz – wzruszyła ramionami, ale uśmiechnęła się. – Chociaż bliźniakom mógłbyś to powiedzieć.

    - Im bez różnicy czy teraz, czy później. Wiesz, że Helena wyprowadziła się od nas?
    - Coś wspomniała, ale sądziłam, że to żart.
    - Chyba nie. Zaskoczyła mnie, kiedy wysiadała z samochodu. Powiedziała otwarcie bym nie martwił się o jej powrót, bo wracać do Warszawy nie zamierza. Ma dość podchodów teściowej.
    - I co teraz zrobisz?
    - Nic. Poczekam na twoje decyzje – oświadczyłem, spoglądając jej w oczy. – Bo chyba nie wyobrażasz sobie, że pozwolę wam teraz mieszkać gdzieś oddzielnie, prawda? Ja nie chcę być sam!

    Lidka roześmiała się, ale tak nieco smutno.
    - Rzeczywiście… O kurczę, trzeba będzie przestawić całe myślenie…
    - Poradzimy sobie.
    - Oczywiście, że poradzimy, ale zamieszania trochę będzie.
    - Damy radę.
    - Tylko, że… Tomek…

    Zamiast skierować się w stronę drabinki, nieoczekiwanie usiadła na ławeczce, wyciągając ku mnie rękę.
    - Siadaj ze mną.
    Posłusznie zająłem miejsce obok, a wtedy położyła dłoń na mojej.
    - Porozmawiajmy jeszcze, bo nie będę ukrywała, że to co się tutaj i teraz wydarzyło, jest dla mnie dużą niespodzianką.
    - Ja też tego nie planowałem… – udało mi się wtrącić.
    - Ale podtrzymujesz deklarację? – spojrzała mi w oczy.

    - Lidka… Zdecydowanie tak! – przytuliłem ją do siebie. – Teraz wiem, że już dawno powinienem z tobą otwarcie porozmawiać i szukać twojej obecności, a nie zamykać się w sobie. To było straszne…
    - O tym później porozmawiamy, teraz chciałam zapytać, czy znasz moją obecną sytuację?
    - W jakim sensie?
    - W każdym. W firmowym wiesz, że los Limana zawisł na ostrzu noża. A co wiesz o mojej sytuacji osobistej?
    - Nic – przyznałem, nieco zmieszany.

    - No właśnie… – pokiwała głową. – Ale że znowu jestem posłanką do Sejmu to wiesz?
    - To tak. Grzegorz mi kiedyś wspomniał.
    - Więc teraz ci powiem, że zdążyłeś niemal w ostatniej chwili.
    - Co…? Z czym? Dlaczego?
    - Z oświadczynami – wypowiedziała dobitnie, po czym pocałowała mnie i potarła nosem nos.

    - Opowiadaj, bo nie kumam – zażądałem.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  17. #17

    Domyślnie

    - Mam zaproszenie na spotkanie nowych parlamentarzystów – zaczęła wyjaśniać. – Na niedzielę.
    - No i co z tego?
    - Jest jeden nowy senator w naszym klubie, który na pierwszym spotkaniu nie odstępował mnie nawet na krok. A mnie też się spodobał…

    Spojrzałem na nią z przestrachem i zauważyła to.
    - Uspokój się! – objęła mnie za szyję i przytuliła. – Mówię ci po to, abyś wiedział, a nie żeby cię straszyć. Nie pojadę na to spotkanie! Chociaż przyznam, że myślałam o tym…
    - Przespałaś się z nim? – zapytałem otwarcie.
    - Nie zdążyłam – odparła bez namysłu. – Ale w niedzielę… chyba… nie stawiałabym już oporu… Dlatego mówię, że zdążyłeś w ostatniej chwili.

    - Czujesz do niego miętę? – drążyłem temat.
    Spojrzała na mnie, pochylając nieco głowę na bok. Wiedziałem co to oznacza, znaliśmy się przecież jak łyse konie. Wpadała w nastrój właściwy do pokpiwania sobie z rozmówcy.
    Ale nieoczekiwanie wyprostowała się i odezwała normalnym tonem.
    - Wiesz co? To nie mięta. Zaczynałam mieć serdecznie dość celibatu. Jak wiesz, jestem bardzo monogamiczna, a z Romkiem nie sypiałam już na kilka miesięcy przed jego śmiercią.
    - Nie mogłaś mu darować tego Bukaresztu?

    Na kilkanaście sekund zapadła cisza. Znowu spoglądała wprost przed siebie, niewidzącym wzrokiem. Wreszcie zaczęła powoli cedzić słowa.
    - Bukareszt może bym i darowała, nie takie sprawy ludzie puszczają w niepamięć. Ale było coś jeszcze…
    - Nie chcesz powiedzieć, to nie mów – zaproponowałem, widząc jak się męczy.
    Ale wtedy spojrzała na mnie.
    - Tomek, to będzie trudne dla ciebie, bo ja to już przetrawiłam. Ale jednak powinieneś wiedzieć…
    - Mów więc! – zażądałem, chociaż czułem jak mi tętno podskoczyło do stu uderzeń.

    Zacząłem się bać. Że znowu coś się stanie i znowu dostanę cios w głowę. Ale tym razem, zaaferowana wspomnieniami Lidka, nie zwróciła uwagi na mój wygląd i zaczęła opowiadać, nie patrząc mi w oczy.
    - Jak wiesz, już latem nasze relacje mocno osłabły, chociaż jeszcze się tliły. Byłam na niego strasznie wściekła, jednak z tyłu głowy wciąż miałam dzieci i ich interes. To dla nich musiałam! Musiałam wytrzymywać te ironiczne spojrzenia kolegów, pracowników i nawet przechodniów na ulicy! Tomek! – schwyciła mnie za rękę. – Na złodzieju czapka gore, a mnie wyobraźnia podpowiadała, że wszyscy wiedzą, iż mąż zrobił ze mnie idiotkę! To było czasami ponad siły! Jak mnie to poniżało!
    - Rozumiem cię…

    - Niczego jeszcze nie rozumiesz. Powoli ten mój stan przechodził, on najczęściej schodził mi z drogi, ale zdarzyło się coś, co wszystko przekreśliło. Pewnego dnia, znowu doszło między nami do jakiegoś nieporozumienia. Nie pamiętam o co, bo to było nieistotne. Ale on wtedy rzucił mi w twarz, że żałuje małżeństwa ze mną. I że ożenił się ze mną tylko dlatego, żeby być blisko Doroty. Bo to ją kochał, a nie mnie… Rozumiesz teraz? On powiedział to patrząc mi w oczy! Mnie, która wszystko robiłam dla niego…
    Jej głos się załamał, ale zacisnęła zęby i łzy nie poleciały.

    - Rozumiesz więc, że po czymś takim, o ponownym wpuszczeniu go do łóżka nie mogło być już mowy. Dlatego miałam przerwę dłuższą niż rok. I może nie uwierzysz, ale jesteś drugim mężczyzną w moim życiu. Tak, panie Tomku! – pocałowała mnie w policzek, chichocząc nieoczekiwanie. – W łóżku obok ciebie sypiałam nie raz, ale z tobą jeszcze nigdy. Dopiero dzisiaj, na ambonie nadszedł ten pierwszy raz… W dodatku muszę przyznać, że było całkiem fajnie…

    Nieoczekiwanie znowu poczułem podniecenie.
    - Zaczynam znowu mieć ochotę…
    - Nie tutaj! – zaprotestowała. – Teraz chcę wygodnie. W łóżku. Powoli i długo…
    - A urodzisz nam córkę?
    - Chcesz?
    - Jasne!
    - No to musisz się postarać! – zawołała i wstała z ławki. – Chodźmy, bo czas ucieka!

    Do leśniczówki zaglądnęliśmy tylko na chwilę. Lidka była tutaj, kiedy mnie szukała i wspominała, że potrzebny jestem w kwestiach dotyczących Limana. Dlatego nikt się nie zdziwił gdy poinformowała, że zabiera mnie ze sobą i nie wie, kiedy będę z powrotem. Tylko Grzegorz zapytał jak się czuję, a ją, czy za mnie odpowiada. A gdy potwierdziła, nie widział żadnych przeszkód.
    Podobnie jak chłopcy, którzy tylko na krótko przerwali swoje zabawy.

    Moja obecność przestawała być oczywistością, nawet dla rodziny. Stawałem się zbędny. I chociaż była to nieobecność duchowa, to jednak. Już się przyzwyczajali, że czy jestem, czy mnie nie ma, dla nich to bez różnicy.
    Postanowiłem, że nadeszła pora przypomnieć o sobie, ale jeszcze nie dzisiaj. Najpierw spróbujemy ułożyć relacje z Panią Marylą i panem Michałem.

    Do Czyżyn pojechaliśmy samochodem Lidki, żeby nie wzbudzać zainteresowania. Jej auto nie rzucało się w oczy, a przecież nie chcieliśmy wywoływać sensacji. W dodatku, po drodze wymyśliła jeszcze, żebym najpierw pozostał w samochodzie, a ona pójdzie sprawdzić, czy rodzice są sami i czy znajdą chwilę czasu. Nie chciała nikogo obcego podczas tak ważnej sytuacji. No i prawie się nam udało. Z naciskiem na „prawie”.

    Zaraz po wyjściu z samochodu, Lidka natknęła się na Helenę. Spotkanie nie do uniknięcia, Helena właśnie w tym momencie wychodziła z domu. Spotkały się przed drzwiami. I jeden rzut oka wystarczył, żeby mnie zidentyfikowała.
    Nie było sensu się kamuflować. Wysiadłem więc i podszedłem do nich. Ale Lidka też o tym pomyślała i zaczęła za mnie.
    - Pani Heleno, los tak chciał. Pani pierwsza się dowie.
    - Cóż tam znowu za nowina?

    - A to, że oświadczyłem się Lidce i oświadczyny zostały przyjęte – przejąłem inicjatywę. – Lidka zostanie moją żoną! – spojrzałem na nią dumnie.
    Helena westchnęła i pokiwała głową.
    - Dawno należało tak uczynić – podkreśliła. – Ale lepiej późno niż wcale. Z mojej strony należą się wam gratulacje!
    - Dziękujemy! – Lidka ukłoniła się jak pensjonarka. – Pani Heleno, rodzice w domu? Są wolni czy zajęci?
    - A po co wam oni?
    - Mamy zamiar ich poinformować…
    - Tego jeszcze nie róbcie – Helena zaprotestowała. A Lidka zamarła w bezruchu.
    - Dlaczego? – zapytała ze zdziwieniem.
    - Zdążysz – Helena bagatelizowała sprawę.
    - Więc co mamy zrobić? – Lidka nie rozumiała tego sprzeciwu. Ja zresztą tak samo.
    - Idźcie do samochodu. Zaraz do was przyjdę.

    Odwróciła się na pięcie i ponownie weszła do domu.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  18. #18

    Domyślnie

    Nie było jej może z pięć minut. Potem ukazała się w drzwiach i pewnym krokiem podeszła, po czym wsiadła do samochodu, na tylną kanapę.
    - Jedźcie teraz do Pokrzywna, a ja będę twoim usprawiedliwieniem i zapewnię opiekę nad dziećmi – zwróciła się do Lidki. – Tam jest zwyczajnie. Ogrzewanie załączone, będzie wam wygodnie. I wracajcie dopiero jutro. Ja natomiast przygotuję mamę i tatę – uśmiechnęła się do nas. – A później, jeśli mnie nie wypędzicie, mogę dla was gotować w Warszawie… – to było rzucone już wyraźnie pod moim adresem.
    - Na pewno nie będę miał nic przeciwko – odpowiedziałem z ożywieniem. – Ale gdy pani wysiadała, nie byłem wielkim optymistą…
    - Sytuacja się zmieni – wzruszyła ramionami. – Będzie nowa gospodyni, pomoc wam się przyda.

    - Ale przecież... w Pokrzywnie straszy… – odezwała się Lidka, niepewnym głosem.
    - Nie opowiadaj! – Helena skrzywiła się. – Byłam tam dzisiaj i żyję. Aha, to dla ciebie! – wetknęła Lidce do ręki jakiś pakunek.
    - Co to jest? – ta zapytała.
    - Ty będziesz teraz panią losu. Użyj, zanim wyjdziesz z łazienki. Pan Tomasz bardzo lubi ten zapach, prawdę mówię? – uśmiechnęła się do mnie.
    - Nie chce chyba pani powiedzieć…
    - A właśnie chcę. No już! Miłego wypoczynku! Do jutra!

    Kiedy skręciliśmy z głównej drogi przez wieś, na dojazdówkę do hotelu, Lidka zatrzymała samochód. W drodze nie chciała opowiadać o strachach, miała zrobić to teraz.
    - Mów co ty wiesz – zażądała najpierw.
    - Niewiele. W zasadzie nic. Tylko tyle, że w naszym, dawnym domu straszy. Ale co i jak, tego Grzegorz nie wiedział. A tylko od niego otrzymywałem takie różne wieści.
    - Znaczy, ty nie byłeś w nim od dnia wypadku?
    - Nie. Bałem się tu przyjeżdżać.
    - Ja byłam. Dwa razy. I rzeczywiście, coś było nie tak.
    - Więc opowiadaj.

    - Przez kilka miesięcy w domu nic się nie działo. Nikt nie przyjeżdżał, nikogo więc nie kwaterowałam. Stał pusty i zamknięty. Aż na wiosnę zdarzyła się próba włamania.
    - Tak? Tego nie słyszałem.
    - Było takie coś. Tylko dziwna sprawa. To nie był człowiek stąd. Pewnie nie wszystko wiedział o zabezpieczeniach. Jednak jakoś sobie z nimi poradził i jedną z okiennic udało mu się otworzyć. Bez zadziałania alarmu. Bo ten zadziałał, ale z opóźnieniem. Kiedy facet leżał na podłodze pod oknem.
    - Dlaczego leżał?
    - No właśnie. I to jest clou programu. Oświadczył, że brakło mu powietrza. I stracił przytomność.

    - W otwartym oknie? Może ktoś tam jakiś czad wpuścił?
    - Poczekaj! Posłuchaj dalej. Ten alarm prawdopodobnie uratował mu życie, bo nadbiegli ludzie i go wyciągnęli. Oni też narzekali, że wewnątrz brakowało im tchu.
    - A był jakiś zapach? Coś śmierdziało?
    - Nic. I co ciekawsze, to jeszcze nie koniec. Ludzie pogadali, pomarudzili, z czasem wszystko się uspokoiło. Jednak nowy prezes banku odkrył w końcu umowy zawarte z Limanem przez Dorotę i się wkurzył, że musi mi płacić darmo. Wiec wymyślił, że w maju zorganizuje tu nasiadówkę rozrywkową z resztą nowego zarządu i głównymi specjalistami. Ja nie miałam wyjścia, miał takie prawo, więc powiadomiłam Helenę.
    - Po co?
    - Przecież tam długo nikt nie wchodził! Wszystko było zakurzone i nie wietrzone. Helena przyjechała wtedy ze swoją ekipą i wszystko ładnie wysprzątali.

    - A mieli czym oddychać?
    - No właśnie. One nie miały żadnych problemów.
    - Czyli ten włamywacz to przypadek?
    - W tym sęk, że nie. To nie był przypadek.
    - Skąd o tym wiadomo?
    - Poczekaj, nie przerywaj. W zapowiedziany dzień przyjechał Maloney wraz z tymi, których zaprosił i próbowali rozgościć się w pokojach. Ale nie dali rady.
    - Czemu?
    - Ciężko im się oddychało.

    - Pierniczysz! Może było coś w klimatyzacji?
    - Tomek! To był maj! Klima została wyłączona, natomiast otwarto wszystkie okna. I nic! Nie pomogło! Nawet pół godziny wietrzenia nie dało żadnej poprawy. Ja wtedy byłam na miejscu. Sama wchodziłam do wnętrza. I już po kilku oddechach człowiek czuł, że wewnątrz, w powietrzu jest mniej tlenu. Musiałam wyjść, bo od razu w głowie szumiało.

    - No i co wtedy zrobiłaś?
    - Musiałam im dać najlepsze miejsca w hotelu, ale i to nie pomogło. Właśnie od tamtego czasu mam z bankiem takie relacje, że chyba zabiorę od nich rachunek.
    - Powoli, zdążymy. No i co dalej?
    - Dalej nic. Po okolicy rozeszła się fama, że w domu Jesionka, bo tak w okolicy go nazywają, straszy. I tyle. Teraz możesz nawet alarmu nie załączać, nikt tam nie wejdzie.

    - Ale Helena wchodzi, prawda?
    - Ona tak. Od tamtego czasu przyjeżdżają co najmniej raz czy dwa w miesiącu, sprzątają wszystko i zamykają. Ale miejscowi na pewno nie zajrzą. Zresztą, oni od dawna mówią, że Helena to wiedźma, więc jej się nie dziwią.
    - A my co teraz zrobimy? Boisz się?
    - Powiem otwarcie. I tak, i nie. Jest mi trochę nieswojo, kiedy o tym myślę, ale nie ma we mnie jakiejś paniki. Na pewno wejdę i na pewno spróbuję. A potem zobaczymy.
    - Czyli jedziemy. Ja sam nie chciałem tutaj przyjechać, ale z innego powodu, chyba rozumiesz. Natomiast z tobą już się nie boję.
    - Dobrze. Jedźmy więc!

    Może dlatego, że już zmierzchało, ale oświetlenie zewnętrzne jeszcze się nie załączyło, dom prezentował się ponuro i żałośnie. Tym, co od razu rzucało się w oczy, były ciemne, zakryte okiennicami okna. W żadnym z nich nie było nawet śladów życia. Aż mi się zimno zrobiło, kiedy zatrzymała samochód na miejscu parkingowym przed tarasem.
    Tu też było puściutko. Kiedyś, zawsze stało na nim przynajmniej kilka samochodów. A teraz, perforowane płyty nawierzchni, próbowała zarastać trawa. Jakoś smętnie się poczułem.

    Kiedy Lidka wyłączyła zapłon, siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, kontemplując widok, który nas otaczał. Najwięcej uwagi poświęcając zapewne drzwiom tarasowym.
    - I co robimy? – zapytała niepewnie.
    - Wchodzimy – zdecydowałem, bez żadnego wahania. – Ja mam się bać własnego domu? – zapytałem retorycznie, otwierając drzwi samochodu. Po chwili obydwoje staliśmy przed schodami. I weszliśmy na nie, trzymając się za ręce.
    Ostatnio edytowane przez wykrot ; 01-12-2021 o 19:27
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  19. #19

    Domyślnie

    Wszystko poszło sprawnie i bez problemów. System bezpieczeństwa został przestawiony na pobyt domowników, drzwi otwarte, światło w salonie załączone…

    Pierwsze wrażenie odebrałem bardzo przyjemnie. Wewnątrz było ciepło i jakoś tak przytulnie. Tak zwyczajnie. Zupełne przeciwieństwo atmosfery panującej na zewnątrz. Fotele stały w miejscach gdzie zawsze, w kuchni na ścianie dyskretnie świeciły cyfry dużego, cyfrowego zegara… Tylko Heleny tam brakowało.
    Nie to jednak mnie intrygowało. Nie wyczułem żadnych problemów z powietrzem. Oddychałem zupełnie normalnie. Powietrze było rześkie i nie przynosiło żadnych obcych zapachów.

    - W panelu kontrolnym kuchni jest rejestrator czujnika czadu i czegoś tam jeszcze, nawet nie pamiętam czego. Sprawdzaliście go? – zwróciłem się do Lidki.
    - Oczywiście – odpowiedziała cicho. – Wezwałam serwisantów automatyki i zażądałam nawet wydruków z monitoringu wszystkich parametrów i zdarzeń, za cały poprzedni tydzień. Żadnych anomalii nie stwierdzono. Wszystko było stałe i poprawne od czasu pobytu Heleny z jej ekipą. Bo wtedy, jak wiesz, część systemu jest przestawiana na pobyt i nie wszystkie parametry są zbierane.

    - Teraz nie czuję niczego niezwykłego. A ty?
    - Też nie – kilkakrotnie pociągnęła nosem. – Więc co robimy?
    - Idziemy dalej! – uśmiechnąłem się. – Muszę pokazać ci twoje nowe królestwo, skoro od dzisiaj jesteś panią tego domu.
    Lidka roześmiała się ironicznie.
    - Ciekawe, które z nas wygrałoby konkurs na znajomość jego zakamarków. Czy ty, w końcu gospodarz, czy też ja. Ale dobrze. Chodźmy, pozaglądamy w te miejsca.

    Nigdzie nie stwierdziliśmy niczego niezwykłego. Może tylko to, że w ulubionym pokoju Anny, nie było jej kosmetyków. Bo z czasem zaczęła je zostawiać. Wiedziała, że staramy się nikogo innego w nim nie kwaterować, dlatego czuła się tam swobodnie.
    Teraz jednak wszystko zniknęło. Pewnie dziewczyny Heleny wszystko powyrzucały.

    W końcu doszliśmy do części wydzielonej. I dopiero tutaj, przed drzwiami, moje tętno wyraźnie wzrosło. Za nimi rozciągał się obszar mojego dawnego życia z Dorotką. Nasza sypialnia, gabinety pracy… Jaki widok zastanę po wejściu?
    Zawahałem się przy wybieraniu kodu odstawienia alarmu i otwarcia zamków. Lidka to zauważyła, dlatego delikatnie się przytuliła.
    - Może zrezygnujemy? – zapytała, dodając mi otuchy gładzeniem pleców.
    - Dlaczego? – odpowiedziałem, nabierając powietrza głęboko w płuca. – Musiałem sobie przypomnieć jak się otwiera – tłumaczyłem, troszeczkę niezbornie, koncentrując się na wykonaniu operacji w panelu zarządzania.

    Bo wprawdzie niczego nadzwyczajnego w moim podnieceniu nie było, ale jednak. Ponad dziesięć miesięcy minęło. I chociaż dzisiaj, przez cały ten czas, od samych oświadczyn na ambonie, aż do tej chwili, byłem przekonany o słuszności swojego postępowania, to teraz do świadomości przedarł się sentyment. Zrozumiałem, że wciąż Dorotkę kocham …

    Lidkę wpuściłem przodem. Weszła bez wahania, a ja za nią.
    - Chodźmy najpierw do sypialni – poprosiłem.
    Skinęła głową twierdząco i teraz to ona poprowadziła. Rozkład pomieszczeń znała przecież tak samo jak i ja. Niejeden raz tutaj z nami bywała.

    Tętno jeszcze bardziej mi wzrosło, kiedy tam wchodziliśmy, dlatego zatrzymałem się tuż za drzwiami i obrzuciłem wzrokiem wnętrze. Było niemal sterylne. Sypialnia prezentowała się jak spod igły. Niczym na fotografiach promocyjnych. Ale ciepła życia w niej nie było, mimo że powietrze miało temperaturę pokojową.
    Lidka przystanęła wraz ze mną i przez chwilę obydwoje milczeliśmy. Wreszcie ruszyłem w stronę garderoby i ją otwarłem. A potem przeglądnąłem wieszaki i szuflady…

    Wszystko było na swoich miejscach. Wystarczył mi przecież rzut okiem, aby to stwierdzić. Rzeczy moje i Dorotki też. Wyglądały jak dawniej. Ale przecież musiały być chociażby wietrzone! Kto i kiedy to robił?
    Przejechałem palcem po obrzeżu szuflady, kurzu nie stwierdziłem. To oznaczało, że Helena nie zapomniała o niczym.

    Niczego Lidce nie wyjaśniając, wziąłem ją za rękę.
    - Chodź ze mną! – poprosiłem.
    Zaglądnąłem do gabinetu Dorotki. Tu też nic się nie zmieniło. Nawet laptop leżał na biurku.
    - Co oglądasz? – Lidka nie rozumiała tego energicznego sprawdzania.
    - Nic takiego. Wracajmy do sypialni, tam porozmawiamy.

    Usiadłem grzecznie na brzegu łóżka, ale Lidka nie chciała zająć miejsca obok, lecz przysunęła dla siebie pufa.
    - Muszę ciebie widzieć – wyjaśniła, z całkiem poważną miną, chwytając mnie za dłonie. – A teraz opowiadaj, co takiego wydedukowałeś?
    - Uporządkowane wręcz wzorcowo, prawda?
    - Owszem. Widać, że dziewczyny Heleny się napracowały.
    - A nie domyślasz się po co to wszystko?
    - Chyba coś kojarzę…
    - Właśnie. Sylwetką jesteś bardzo podobna do Dorotki. Bez trudu możesz włożyć na siebie wszystko to, co ona nosiła, prawda?
    - Zawsze tak było. Nawet dojrzewanie przechodziłyśmy w sposób, powiedziałabym wręcz zsynchronizowany. Nasze ciała zmieniały się w bardzo zbliżony sposób.

    Pokiwałem głową.
    - Dlatego mi się wydaje, że to wszystko zostało przygotowane dla ciebie. Helena tak wymyśliła, abyś to ty zadecydowała. Co zostawisz, a co usuniesz, czy wyrzucisz. Oczywiście, z moją pomocą. Mnie też nie chciała pozbawiać prawa zachowania pamiątek po Dorotce. A nie wiedziała co za pamiątkę uznam. Zgadzasz się ze mną?

    - Chyba muszę – ściskała mi dłonie. – Bo i mnie niektóre jej zachowania zastanawiały już wcześniej. Owszem, nie widywałyśmy się zbyt często, bo nie chciałam do ciebie przychodzić, a i czasu nie miałam nadmiernie. Ale Helena przy każdej takiej okazji, była dla mnie bardziej łaskawa, niż wcześniej.
    - Czekała…
    - Może tak, może nie, pewna tego nie jestem. Niby znam ją od dziecka, a tu okazuje się, że i tak ma wciąż jakieś tajemnice. Ale dobrze, później o tym porozmawiamy. Teraz chodźmy do łazienki.

    - Rzeczywiście, tam jeszcze nie zagadnęliśmy – podniosłem się z łóżka, od razu gotowy do wyjścia.
    Ale nie z Lidką takie numery.
    - W spodniach i swetrze idziesz pod prysznic? – zapytała z przyganą w głosie.
    Zrozumiałem.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

  20. #20

    Domyślnie

    Znaliśmy się tak długo, że żadne podchody czy drażnienie partnera, nie wchodziło w grę. Skoro podjęliśmy wspólną decyzję aby być razem, to i nasze zachowanie względem siebie, nie przypominało teraz dawnych pojedynków słownych, które toczyliśmy z upodobaniem.
    A może obydwoje byliśmy już zbyt spragnieni drugiego człowieka? Może sprawiły to te miesiące samotności, że teraz bardzo staraliśmy się odgadywać życzenia partnera? I oddać mu wszystko co chce? Bardzo prawdopodobne.

    W dodatku grzeszyliśmy niecierpliwością. Nasz pierwszy raz, ten dzisiejszy, na leśnej ambonie, przypieczętował decyzję o stworzeniu związku. Ale dopiero ten drugi, wyznaczał i stanowił jakby podwalinę naszego związku. Sygnalizował drogę, po której pójdziemy. Pozwalał na wiarę, że stworzymy zgodną rodzinę.

    Już w łazience zaczęliśmy pieszczoty, zanim jeszcze Lidka zaaplikowała perfumy. Te, które dostała od Heleny. A kiedy poczułem ich aromat… Tak! To był zapach perfum Dorotki! Który kojarzył mi się jednoznacznie.
    Ciało zaczęło mi drżeć z pożądania, kiedy ją obejmowałem i całowałem. Już wiedziałem, że teza o zaniku mojego wzwodu jest zwyczajnie błędna i na pewno nie będę miał z tym problemów. A że Lidka nie narzuciła mi swojego stylu zachowania, lecz pozwoliła bym na początku ja kierował sytuacją, to i poczułem się bosko.

    Była przecież sprawna fizycznie niemal jak Dorotka, więc i nic nie stało na przeszkodzie, byśmy oddali się zaspokajaniu swoich fantazji. Przecież repertuar pieszczot, które wspólnie wypracowałem z Dorotką, miałem bardzo bogaty! No to zacząłem go sobie przypominać, przy okazji zapoznając z nim Lidkę.
    I nie mogę powiedzieć, żeby protestowała.

    Długo to wszystko trwało, gdyż jeszcze nie poznaliśmy reakcji naszych ciał na wszelkie bodźce. Odkrywaliśmy je dopiero. No i część uwagi musieliśmy poświęcić na wsłuchiwanie się również we własne reakcje. Ale kiedy fala uniesień u obojgu nas już opadła, leżałem dumny i szczęśliwy. Bo sam nie miałem problemów, ale wiedziałem też, że i jej to się podobało.

    Nie chcąc nadmiernie rozgrzewać ciała, objąłem tylko jej rękę i ciasno wtuliłem nos we włosy, całując przy okazji szyję. Chciałem w ten sposób podziękować jej za te upojne chwile, ale nie chciało mi się nic mówić. Wolałem jeszcze powdychać perfum.
    Nie trwało to długo. Nieoczekiwanie odwróciła się na bok, twarzą przy mojej i wyłożyła nogę mi na biodro.

    - Jak się czujesz? – zapytała spokojnie, patrząc mi w oczy.
    - Fizycznie czuję wysiłek – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – A psychicznie jestem szczęśliwy! I cieszę się, że to ty ze mną jesteś. Ale powiedz, jak ty?
    Uśmiechnęła się leciutko.
    - Dobrze mi było… Nie, źle mówię. Dobrze było i dobrze jest nadal! – objęła mnie ręką.

    Przez kilka minut leżeliśmy blisko siebie, delikatnie dotykając swoich ciał i rozmawiając leniwie, ale żadnych ważnych tematów nie poruszaliśmy. Już wiedzieliśmy, że na pewno chcemy być razem. To łóżko dało nam potwierdzenie. Dlatego nie było się gdzie spieszyć. Ze wszystkim zdążymy.
    - Wiesz co? – zapytałem. – Nie jesteś przypadkiem głodna?
    - Jestem – odparła bez wahania. – Ale nie chce mi się wstawać.
    Znowu przysunęła się, obejmując mnie rękami i nogami.

    - Przez ponad rok nie leżałam w łóżku z mężczyzną i mam ot tak z tego zrezygnować? Nie doczekasz się!
    - Ale ten mężczyzna, z głodu traci siły – protestowałem. – Gdyby tak coś zjadł, to może później ponowił by taki seansik, jaki odbył się przed chwilą? Co o tym myślisz?
    Podniosła się i usiadła na łóżku, niemal w pozycji lotosu.
    - Pomysł nie jest głupi, bo ja mam ochotę na szampana, a wtedy będzie ci ze mną jeszcze łatwiej. Ale poczekaj chwilę. Porozmawiajmy o sprawach zasadniczych. Możemy?
    - Jak najbardziej. Tylko… kawy nawet nie ma…

    - Za chwilę zrobię ci sama. A teraz powiedz mi, jak sobie wyobrażasz nasze życie? W sensie zwyczajnym. Jakiś przebłysk wyobraźni miałeś już?
    - W jakim sensie zwyczajnym?
    - Tak ogólnie, sprawy podstawowe. Gdzie będziemy mieszkać?
    - U mnie. Teściowie wrócą do domu. Chociaż jeśli chcą Warszawę, to mieszkanie im kupię. Jednak z nami mieszkać nie będą.

    - A będziesz w stanie wrócić do pracy?
    - Odpada! – zdecydowanie zamachałem rękami. – Do żadnej pracy już nie pójdę.
    - To czym się będziesz zajmował?
    - Dziećmi – oznajmiłem z powagą. – Będę opiekował się dziećmi. Swoimi, twoimi, a może w końcu i naszymi.
    - No właśnie, co zrobimy z dziećmi? Moje chodzą do normalnych placówek.
    - Nie wiem jeszcze, ale twoje spróbowałbym zapisać do szkoły amerykańskiej. Musimy tak zrobić.

    - Ale ja znowu jestem posłanką – mruknęła. – Więc nie wiem, czy wypada.
    - Odpuść, nie teraz. Jutro się zastanowimy.
    - Dobrze. Ale jest temat, który muszę poruszyć teraz. Tomek, możemy razem mieszkać, możemy ze sobą sypiać, ale na razie nie możemy mówić o jakimś związku formalnym. Czyli o ślubie.
    - Dlaczego?
    - Okres żałoby jeszcze się nie zakończył. Zrozum, na tym terenie mogłabym bardzo dużo stracić u wyborców, gdybym tę tradycję łamała. Nawet gdyby był to ślub z tobą. Tobie by wybaczyli, facetom zawsze wolno więcej. Ale na mnie by sarkali. Szczególnie kobiety.

    - Ale bez ślubu możesz?
    - No wiesz… Każdy orze jak może. Oni rozumieją, że czasami trzeba. Ale nie może to być jawnym łamaniem zasad. Tego by nie ścierpieli. Formalny akt małżeństwa w okresie żałoby uznaliby za podeptanie tradycji ojców.
    - Niech będzie tak, jak chcesz. Dla mnie i tak jesteś już żoną i będziesz nią w przyszłości. Powiedziałem! Howgh!
    - Więc chodź do kuchni, mój Indianinie. Zrobię ci kawę. I zadzwonimy do Baśki, żeby podesłała kolację. Taką z szampanem. Bo dzisiaj jest ostatni dzień, kiedy mogę się coś napić.

    - Dlaczego ostatni? – zapytałem ze zdziwieniem, rozglądając się za szlafrokami. Przecież należało się w coś odziać.
    - Od jutra będę w ciąży! – śmiała się na głos. – Musisz taki wariant brać pod uwagę.
    - Dlaczego dopiero od jutra? – dociekałem, nie załapawszy dowcipu.
    - Taka jest biologia kobiet – wyjaśniła krótko, a wtedy doszło do mnie co miała na myśli.
    - Jasne. Gapa ze mnie – przyznałem, podając jej szlafroczek.

    Nie bez powodu wspomniała o dzwonieniu do Baśki z kuchni domowej. Bo tam był aparat, połączony z hotelową siecią wewnętrzną. I przez hotelową centralkę, dawał szybkie i pewne połączenie z Barbarą. Co z sieci ogólnie dostępnej, było raczej niemożliwe.
    Baśka nie lubiła w kuchni aparatu komórkowego, gdyż przeszkadzał jej w pracy, a i mógł wpaść do jakiegoś garnka. Dlatego stosowano telefony stacjonarne, do których trzeba było podejść. A w miejscach przyrządzania posiłków, znajdował się jedynie dodatkowy głośnik, z sygnałem dzwonienia.
    Poza tym, bezpośredni numer nie był ogólnie znany, nawet w samym hotelu. Szefostwo dbało, by nikt jej głupstwami nie rozpraszał. Baśka sama uzgodniła tak z Lidką.

    Ale dzisiaj słuchawkę podniosła niemal od razu, jakby przy aparacie dyżurowała.
    navigare necesse est, vivere non est necesse

Strona 1 z 2

Tagi dla tego tematu

Zwiń / Rozwiń Uprawnienia

  • Nie możesz zakładać nowych tematów
  • Nie możesz pisać wiadomości
  • Nie możesz dodawać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •  
  • BB Code jest aktywny(e)
  • Emotikonyaktywny(e)
  • [IMG] kod jest aktywny(e)
  • [VIDEO] code is aktywny(e)
  • HTML kod jest wyłączony