„STAŚDZIENNIK”
Onegdaj przodki nasze z lasem za pan brat żywot swój wiedli. A to pożywienia tamój szukali, a to drwa na łopał czerpali, a to przed obcymi czmychali. Bory wonczas były nieprzebrane, konie szparkim kłusem trzy niedziele z końca na koniec podążały. Oj były to lasy, oj były. A jak kto pobłądził latem, to i bywało, że na jesień do krewnych swych dopiero co powracał. I to krzynkę jakiś taki odmienion. Nijak rozumu mu nie zbywało. Bory bukowe, grabowe, dębowe szumiały listowiem tak gęstym, jak zarost Światopełka. Lasy sosnowe, świerkowe, modrzewiowe igłami stroszyły gałęzie, jak…no też jak zarost Światopełka. Oj były to lasy, oj były.Rozdział I. W którym pojawia się Świadek i Maciej.
Ludkowie mili co z tego wyrosło? Ano Świadek wyrósł, łoto on:
Scynsie mioł, jak nic, żyźnie upadł, korzonki zapuścił, ku jasnym promykom samiuśkiego słoneczka gałązki podniósł. Ani chybi, ku samemu niebu, singając. Ani chybi… Rósł, rósł i łogromny wyrósł. Tamój przy nim grozne i dzikie bestyje siadały, a w tej liczbie orły, kuropatwy, niedźwiedzie i bobry… -
Tsa sprawę jasno ująć, siadywał tez Światopełk, no ten z okrutną brodą. Wicie? A tera to wszystko żech moje, no dzewo je moje i okólny grunt tez mój. Krzynkę ponad 15 arów.
Setniem się namęcył, coby jego zdobyć. Oj setnie. Długo by tsa sprawę zdawać, tedy jeno rzeknę, żem musioł nachodzić się sakramencko i trzosem gromko potrząsnąć. Do samiuśkiego prawie dna. Ale wiere, nie zal mi, bo tera stojam pod konarem grubaśkim jak….żona Światopełka…. i pióro gęsie (niech ksiundz proboszcz za tą gęś przebaczenia da…) w inkauście macam, kreski ścian chaty mej na pergamina nanosząc.
No nie som, ale zawsze.
Roku łońskiego poznajmił ja jegomościa lat około 40. Straśnie fikuśne zaprojektował domostwo druhowi memu, patcałem na jego robotę, patcałem na rachunek druha mojego i nadziwować siem nie umiał. Kaj on takiego cłeka odnalazł? Wzionem od druha mego adres jegomościa i posłałech kilkanaście niedziel temu gołymbia z wiadomościom. „Tsa dom zaprojektować. Druh druha, znacy ja”. Nim siem oglądnął za mej duszki fryzurą, a juże gołąb powrócił. „Jaka ta chałupa, skolka metrów, a roboty mnoga?”. Popatcałem w ocy gołymbiowy, lekkukachno już mętnie na mnie spozierał. Pomyślałech, że pewnikiem ducha nie wyzionie, naskrobałem na kartecce „200. Z wozownią, nijaka to trudna rabota”. I nuże gołymbia za okna. Cobyście widzieli jak łun nam spozierał. No nie dziwota, na burze się zbirało. Polecioł. Wrócił caluśki mokry i wnerwiony, łotcepiłem karteluszkę: „8,2”. Gołymb poszedł spać, a ja licyć. Licyłech, licyłech, licyłech i żem wylicył, ze tyla talarów u mnie będzie. Spotkalimy się– o gołymbia siech bałech, to sam się chybnąłem – pogadalimy…o Jezu ilez to cłek może wiedzieć, nie do wiary…i ustalilimy geszeft. Wonczas ja jego imię poznał: Maciej. I tera je to mój główny projektant. Ładniutki i zgrabniutki sprawi nam projekt chałupki. Mom nadzieję….
*Jak byśta chcieli co naskrybować to piszta tutaj….