Tak więc wreszcie po 10 latach Pan Mąż zgodził się na psa. Błagaliśmy go już wtedy w trójkę - ja i dwaj synkowie. Zgodził się, acz niechętnie, na wyżła weimarskiego.

Życie płata nam jednak niezłe figle. Okazało się bowiem, że wyżeł, a właściwie wyżlica, Grzanka, ukochała sobie właśnie Pana Męża. A jak wierny potrafi być taki wyżeł, to wie tylko ten, kto czytał opowiadanie Nałkowskiej pt. "Pies". To jest wcielenie wierności, miłości, oddania. Taka jest nasza Grzanka. I co? I Pan Mąż wpadł. Po uszy. Pokochał Grzankę. I to był wbrew pozorom pierwszy krok do naszej budowy.

Drugi krok brzmiał "założenie hodowli". To było moje marzenie, wyniesione z dzieciństwa, kiedy to moja Mama hodowała charty afgańskie - właściwie usiłowała je hodować, bo pożar mieszkania zniweczył jej plany. Odchowała tylko jeden miot, ale to wystarczylo, abym pokochała pracę ze szczeniaczkami (tak, tak, to JEST praca). A zatem krok drugi:
- Mężu, założyłabym hodowlę, co? No proooooszę.
- Hodowlę? W mieszkaniu? Zgłupiałaś do reszty?!

Miał trochę racji. Ale nie do końca. Bo jeśli ktoś wie co nieco o szczeniaczkach, to zdaje sobie sprawę, że powinny one miec od początku kontakt z człowiekiem, być socjalizowane, słyszec dziwne domowe odglosy, widywac różnych ludzi itd. Taką socjalizację zapewnia - według mnie - tylko odchowywanie maluchów w domu. No dobrze, w DOMU. Ale w dwupokojowym mieszkaniu?

CDN.