Dołączam do wspominaczy. Chałwy w blokach nie pamiętam. U nas w sklepach było coś, co się nazywało po prostu "blok", takie szarobure o nieokreślonym smaku. Mimo braku słodyczy, tego bloku nie byłam w stanie zjeść. A wyroby czekoladopodobne, tłuste i wstrętne jadałam, mając w pamięci prawdziwe czekolady Wedla z czasów wczesnego dzieciństwa. Zresztą rodzina z Francji przysyłała raz na miesiąc paczkę i w tej paczce były trzy czekolady - po jednej dla trojga wnucząt dziadka. I chociaż to była rodzina dziadka, a intencja wysłania trzech czekolad jasna, babcia dzieliła po swojemu - jedna dla mnie i brata, dwie dla kuzyna, "bo on młodszy, to musi mieć". Co gorsza, mama te czekolady chowała do szafki. Urósł w niej już pokaźny stosik, dostawaliśmy ślinotoku na ten widok, a mama wydzielała nam od święta po kosteczce. Aż wreszcie doszłam do wniosku, że jest ich tak dużo, że się nie połąpie, jeżeli jedna zginie. Brata nie wtajemniczyłam, bo by zjadł, a potem poskarżył, że wzięłam. Wyciągnęłam ze środka stosu jedną - z orzechami i z przerażeniem odkryłam dziurki po jakichś robakach! I tak wszystkie czekolady szlag trafił, a ja nawet papierków po nich nie miałam do kolekcji! Bo kolekcjonowało się wtedy, co się dało. Nie było gotowców typu magnesy na lodówkę z serków, czy jakieś krążki z czipsów, więc zbierało się papierki z czekolad, komiksy z Donaldem, sreberka, piórka ptasie (najlepiej z zoo) itp.
A chałwę przywoził nam czasem "wujek" przyszywany, który pracował w brzeskiej "Odrze". To było coś!
I jeszcze żelkowe miśki. Sprzedawały je "baby" w takich małych kramikach. Miały tam towary z paczek z zagranicy - kawę, słodycze, jakieś ciuchy, kosmetyki...