Tak ku przestrodze - jak pies dyszy, inaczej oddycha, nagle zaczyna chodzić z otwartą mordką, jakoś kaszle a nie wydaje się być przeziębiony, tak wam się wydaje - NATYCHMIAST na RTG. Leczyć głupotę można zawsze, a w nowotworze czas jest kluczowy. RTG kosztuje grosze.


A u nas było tak...
Zaczęło się od wymiotów, niby pilnuję, ale zawsze mógł coś zeżreć. Pojechałam do lecznicy, ale tam akurat RTG było zepsute. I dobrze, bo by zrobili tylko zdjęcie brzucha. Dostałam leki i zalecenie, że jak się nie poprawi, to pojechać z nim jednak gdzieś na prześwietlenie.
Nie poprawiło się więc pojechałam. Babeczka robi zdjęcie i mówi - a to co? Spojrzałam i po pierwsze zobaczyłam, że nie zrobiła zdjęcia samego brzucha tylko całego ciała, a po drugie - wiedziałam od razu o co pyta - niestety kalafior ma płucu był rozpoznawalny nawet dla osoby z zerowym medycznym wykształceniem. 8 cm na 5 cm. Pewnie wymiotuje bo uciska przełyk. Pies umrze z głodu. Prawie tam zeszłam po tej diagnozie. A Odyś leżał na tym stole i patrzył mi w oczy tym swoim niewidzącym, ufnym spojrzeniem.
Biegiem do domu i do neta - najlepsi polecani onkolodzy - Jagielski, dwa tygodnie czekania, Micuń i jeszcze jakiś na B, nazwiska nie pamiętam, bo nie dałam rady zlokalizować. Na szczęście doktor Micuń miał dyżur, obejrzał psa, kazał zrobić USG aby sprawdzić, czy nacieka osierdzie i czy są przerzuty. Odyś od dłuższego czasu ciężko oddychał, szczególnie po jedzeniu, ale myślałam, że to od bólu stawów albo żołądka z którym w zasadzie non stop problemy. Za dużo myślałam Następnego dnia pojechaliśmy na USG , gabinet na pierwszym piętrze, Odyś nie za bardzo po schodach, ale mój młodszy pomógł wnieść i znieść. Doktor oglądał go dłuuugo, po czym stwierdził, że na pewno guz nie uciska przełyku - ulga jak 1000 200, przynajmniej śmierć głodowa mu nie grozi, na pewno nie ma makroskopowych przerzutów, i na pewno nie nacieka na serce.
Doktor Micuń po tym wyniku stwierdził że guz operowalny jak najbardziej i wysłał nas do profesora Galantego na SGGW. Wysłał też dokumentację sam na maila. Wracam do domu, dzwonię a tutaj info - profesor ostatni dzień w pracy, to piątek był, na urlopie od poniedziałku, dwa tygodnie. Powiedziałam miłej pani w słuchawce jaka sytuacja, że doktor Micuń kieruje i w ogóle a pani na to - proszę pani, to ja postaram się połączyć z profesorem. Na pewno oddzwonię. No ale na wszelki wypadek zadzwoniłam do doktora co robić, jak profesor na urlopie - podał mi jeszcze jedno nazwisko i powiedział, że to druga i jedyna osoba, która może na serio podjąć się takiego zabiegu. Na szczęście wieczorem miła pani zadzwoniła, że mam we wtorek być z piesiem u profesora. Na nieszczęście Odyn zeżarł śmieci przygotowane do wyrzucenia, w tym foliową torebkę czyli generalnie jedną z najgorszych rzeczy, jakie mógł zeżreć. Profesor potwierdził, że guz operacyjny, ale - trzeba zbadać serce, echo serca zrobić no i musi wydusić z siebie torebkę, ale on go zapisuje na czwartek na zabieg.
Następnego dnia torebka wyszła - no trzeba jej było trochę pomóc - a przemiła pani na echu serca powiedziała, że ona dawno nie widziała tak zdrowego serca w ogóle i u tak starego psa w szczególności. Pocieszyła mnie jeszcze, że znała kota co zeżarł poduszeczkę szpilek i nic mu się nie stało Guz na szczęście daleko od osierdzia, choć już uciskał serce i było nieco z jednej strony przerośnięte czy jakoś tam, od tego ucisku.
Tak czy inaczej zielone światło dostaliśmy i następnego dnia rano mąż odwiózł mnie z pieskiem Kilniki Małych Zwierząt - sam potrzebował samochodu. A ja sobie wymyśliła, że wrócę na piechotę na ten mój Wawer. Założenia były dwa - jak będę szła to czas będzie szybciej płynął, każdy krok będzie oznaczał, że doktor jeszcze nie zadzwonił - mieliśmy umowę, że jak otworzy pieska i będzie kicha, to zadzwoni i wtedy dam autoryzację , aby go nie budzić. A jak już dolezę, to padnę, zasnę i prześpię oczekiwanie na telefon. Nie mogłam być z Odysiem aż do znieczulenia - tam robią to oddechowo, co jest bezpieczniejsze dla pieska niż znieczulenie dożylne - odszedł z panią doktór na operację sam, taki chudziutki i nagle malutki, pokorny i smutny. Doktor zadzwonił chyba koło trzeciej - guz wycięty, pies żyje, w dobrej formie, jutro - JUTRO????? - do odbioru. Guza dało się wyciągnąć bokiem, nie trzeba było ciąć mostka, żeber, nic, poszedł z całym płatem prawego płuca.
Następnego dnia rano pojechałam w lekkim szoku po zwierzaka, wszyscy wiemy, w jakim stanie są ludzie po takich operacjach a tam niespodzianka - piesio mało przytomny bo leki przeciwbólowe, poznał mnie po chwili, ale już wstał, zjadł , zrobił co trzeba. Ogolony cały bok, rana kroiła pieska na pół. Zabrałam go do domu i w zasadzie jakieś takie traumatyczne momenty były dwa - drugiego dnia wieczorem zaczął strasznie dyszeć - 80 oddechów na minutę, gdzie norma to 30. Pan doktor kazał go wziąć na spacer i jak nie przejdzie po pół godzinie, to przyjechać. Ja lekko nieprzytomna zapinam go na smycz, otwieram drzwi - a tam ściana deszczu. Po spacerze. Otworzyłam okna na przestrzał, zrobiłam przeciąg i położyłam go nosem w oknie, w tym przeciągu. Oczywiście otulonego kocykami. I dyszenie przeszło.
A drugi następnego dnia, przejadł się proszkami , żołądek się zbuntował i zaczął wymiotować. Oznaczało to wizytę nocną, aby dali mu leki przeciwbólowe w kroplówce. Miał też jakąś bulwę pod szwem, krwiaka ,ale wchłonął się błyskawicznie po rozpruciu pieska w oczach znikał.
Od razu było widać, że inaczej oddycha, tak lekko i normalnie. Męczył go ten guz .
I zrobił się taki bardziej ruchliwy, zainteresowany, ożywiony.
Po 21 dniach dostaliśmy wyniki hispat - guz oskrzelikowo- pęcherzykowy, żaden przerzut, bardzo rzadki nowotwór u psa, niezwiązany ze starością, musieli go czymś truć Tyle wyczytałam, że u ludzi jeden z najlepiej rokujących nowotworów płuc , raczej nie daje przerzutów tylko wznowy.

Teraz czekamy na drugie usg pooperacyjne, bo takie jest założenie, sprawdzamy co miesiąc, czy nie odrasta, jak wznowa, to chemia - psy znoszą chemie o wiele lepiej niż ludzie na szczęście.

I już świruję, bo wydaje mi się, że ciężej oddycha...