- Słuchaj, a może… może zostawić na razie Adasia?
Powoli pokręciła głową przecząco.
- Zbyt entuzjastycznie się zgodził, abyś ty negocjował ten temat. Pod pretekstem, że lepiej znasz wschodnią mentalność, jak również język rosyjski. Tak samo jestem pewna, że zdawał sobie sprawę w jakie łajno ciebie pakuje, ale nawet się nie zająknął. Przecież w przypadku porażki, całe odium za komplikacje spadłoby na ciebie, no i na mnie. Dwa ptaszki ustrzelone jednym ładunkiem! Takiej nielojalności nie mogę mu wybaczyć, o tym nie ma nawet mowy! Chociaż na razie milcz i się rozglądaj. Temat jest przesądzony, pozostaje jedynie kwestia czasu.
- Jego obóz to przełknie?
- Łaski mi nie zrobi! – roześmiała się, podnosząc kartonową teczkę z biurka. – Tym zdławię jakikolwiek opór! Bezlitośnie! Przy okazji utrę nosa co niektórym kwękaczom. Niezłą rzecz mi podrzuciłeś, na premię również zasłużyłeś.
- Niech będzie. Idę w takim razie, bo stos papierów na biurku mi rośnie.
- Idź. Powodzenia!
- Dzięki! I nie złość się na mnie, kiedy czasem grzecznie sobie żartuję…
- Wyjdź!!!
Otwierająca drzwi sekretarka aż drgnęła, ale roześmiałem się i z wesołą miną przepuściłem ją do środka, po czym wyszedłem z gabinetu. Zanim jednak dotarłem do drzwi na korytarz, pani ponownie wyjrzała i zostałem poproszony z powrotem.
Stała przy ministerialnym biurku z niepewną miną i wyraźnie nie wiedziała jak ma się w tej sytuacji zachować. Tym bardziej, że siedząca Anna przez jakiś czas milczała.
- Jestem, pani minister! – zameldowałem, również stojąc.
- Tomek… Niestety, znowu musisz zmienić dzisiejszy kalendarz – odparła leniwie, nawet na mnie nie patrząc.
- Co się stało?
- Na szesnastą dwadzieścia mamy zaproszenie do premiera.
- Pan premier uważa, że ja to nie mam małych dzieci? – mruknąłem.
- Przestań! – odparła zmęczonym głosem, nie zwracając uwagi na stojącą wciąż sekretarkę. – Planowałam taką rozmowę nieco później, na moich warunkach, ale ktoś się pospieszył…
- Nie można tego przełożyć? – zapytałem naiwnie.
- Ty… opanuj się! – spojrzała z przekąsem. – Jako, że… – nagle spojrzała na sekretarkę. – Dziękuję pani! – rzuciła krótko. Sekretarka wyszła.
- W powstałej sytuacji – kontynuowała po jej wyjściu – mamy bardzo mało czasu. Do popołudnia muszę mieć kandydata na fotel Szangały. Koniec i kropka! Idź do profesora i zajmijcie się tym obydwaj. Kandydat ma być kompetentny, na pewno nie z opozycji, najlepiej jeśli będzie bezpartyjnym fachowcem. Tych partyjnych mam powyżej uszu!
- Marzenie ściętej głowy – mruknąłem. – Gdzie teraz znaleźć bezpartyjnych fachowców? I to jeszcze w parę godzin. Nawet najmądrzejsi siedzą najwyżej w korporacjach, jeśli nie mają partyjnego poparcia.
- Masz talent do rozwiązywania spraw beznadziejnych, więc działaj!
- Za co mnie to spotyka? – załkałem.
- Powiem ci prawdę, chcesz? – spojrzała mi prosto w oczy.
- Powiedz. Proszę!
- Jeśli kiedyś potrafiłeś sprawić, że ja sama… i to przez nikogo nie zmuszana… wręcz na zawołanie rozkładałam przed tobą nogi… to i z tym sobie poradzisz.
Powiedzieć, że mnie zastrzeliła, to nic nie powiedzieć. Ale miałem przecież dobry nastrój!
- Tej mocy już nie mam – zauważyłem beznamiętnie. – Jakoś nie mogę cię namówić na powtórkę, czyli taki argument odpada.
- Postaraj się więc przypomnieć sobie.
- Dobrze. Przyjmuję warunki! Znajdę ci idealnego kandydata, ale w zamian… wiesz co.
- W zamian możesz liczyć na premię – zaśmiała się niezbyt wesoło.
- W postaci, o której tylko my dwoje wiemy? – prowokowałem.
- Głupi… – śmiała się już swobodniej. – Idź już, bo znowu mnie zdenerwujesz.
- Ale… pokrzyczałabyś jeszcze raz, co?
- Tomek! – podniosła głos. – Bo wrzasnę i to zaraz!
- Dobrze już, dobrze, znowu wystraszysz cały sekretariat! – machnąłem ręką. – Co tam masz w grafiku na dzisiaj?
- Nieważne. Jeśli tylko zasygnalizujecie mi konieczność konsultacji, znajdę dla was czas. Idź do profesora i zajmijcie się tym na poważnie.
- W porządku. Jeśli na poważnie, to na poważnie. Co z Morawcem, czy nie mógłby przejąć tej tematyki? Może zastanowisz się nad zmianą podziału zadań? Skoro gość odpowiada za inne drogi w kraju…
- Po cichu ci powiem, że jego również planuję się pozbyć. Zbyt mocno wrósł w rolę i przestał pracować. Ale twój kierunek myślenia jest bardzo słuszny. Mam zamiar dokonać poważnej reorganizacji resortu, profesor od dawna się tym zajmuje. Może i przyszedł stosowny czas na takie zmiany. Przekonamy się o tym wieczorem. Na razie potrzebuję pilnie jednego zamiennika, bez tego nazwiska będę miała utrudnione rozmowy.
- Wyrzuć też Pawłosia, jeśli nadarzy się okazja. On się do niczego nie nadaje.
- Wiem i zgadzam się z tobą. Ale będę musiała rozłożyć wszystko na raty. Wyobrażasz sobie trzęsienie ziemi, jeśli kilku podsekretarzy odejdzie jednocześnie? Nie. Awantury nam nie potrzeba, wielkiego zainteresowania mediów również… Ach! Jak będziesz wychodził, poproś sekretariat, aby ściągnął mi tu rzecznika. Pilnie!
- Zrobione. Pa zatem! Idę, ale i tak cię lubię. Nie zapomnij!
- A ja toleruję – odpowiedziała. – Tylko toleruję!
No i masz babo placek. Kolejny dzień muszę spędzić na pracach nie związanych z moimi podstawowymi obowiązkami. Znowu kilka, kilkanaście osób odejdzie z kwitkiem, bo nie będę w stanie ich przyjąć. Tak zwane życie wciąż demolowało ustalenia, plany, kalendarze i gdyby nie praca takich ludzi jak Kinga oraz jej zespół, zapanowałby totalny chaos.
Wychowałem ich jednak dobrze. Kiedy byłem nieobecny, kierowali moich potencjalnych rozmówców do dyrektorów odpowiednich departamentów i sprawy przeważnie znajdowały swoje rozwiązanie. Ci najważniejsi, niestety, musieli zgłaszać się w innym terminie. I też bez gwarancji powodzenia. Nic więc dziwnego, że grono moich zwolenników wśród terenowych działaczy zupełnie nie rosło. Cóż mogłem na to poradzić? Nie potrafili zrozumieć, że to nie moja niechęć o tym decydowała, lecz okoliczności zewnętrzne. A ja nie miałem okazji ich o tym przekonać.
Z profesorem od dawna nadawaliśmy na tej samej częstotliwości. Kiedy przedstawiłem mu zadanie, westchnął tylko i zadzwonił do znanego mi już profesora Grodzicy. Ten z kolei obiecał skontaktować się z jakimś znajomym i po godzinie, w której Jachimiakowi zdawałem relację z przeprowadzonych negocjacji, powitaliśmy w resorcie dwóch panów. Samego Grodzicę, oraz doktora Tomasza Seboraja, jego współpracownika z zespołu.
U profesora zrobiło się ciasno, dlatego korzystając z okazji zaprosiłem wszystkich do swojego gabinetu. Nie mówiłem tego nikomu, ale od jakiegoś czasu czułem się w nim bardzo pewnie, co dawało mi pewien atut w rozmowach z różnymi osobistościami. Dawno już to zauważyłem. Dlatego i teraz chciałem w pewnym sensie jakoś zrównoważyć naukowe stopnie swoich gości. Cóż, wciąż nie dorastałem do nich wiedzą i umiejętnościami.
Grodzica był bez wątpienia pedagogiem znakomitym. Wiedząc, że ma przed sobą osobę o wiedzy porównywalnej najwyżej z jego studentem, przedstawił mi prowadzone przez swój zespół prace na temat reformy zarządzania resortem, w sposób bardzo obrazowy i przejrzysty. To było bardzo przydatne. Umówiliśmy się nawet, że da mi wgląd do bieżących materiałów zespołu. Z tym, że cały wykład nie posunął nas do przodu w temacie bieżącym. Ani o jotę.
- Profesorze, wszystko to jest bardzo interesujące, ale moje zadanie na dziś jest inne. Potrzebuję nazwisk, chociażby jednej osoby, która zechciałaby wprowadzić te zagadnienia w życie. Koniecznie!
- No cóż… poprosiłem o przyjazd tutaj pana doktora Seboraja w nadziei, że mógłby podjąć się tego zadania…
- Ja??? – zawołał doktor. – Nie, nie! To jest wykluczone!
Spojrzeliśmy z Joachimiakiem po sobie.
- Nie pytałeś pana doktora o to wcześniej? – zdziwił się Jachimiak.
Grodzica podrapał się po głowie.
- Sądziłem, że pan doktor będzie zainteresowany…
- Nie! – padła stanowcza odpowiedź. – Panie profesorze, przecież pan wie czym się zakończyła moja kariera zarządzającego w gospodarce. Było i wystarczy!
- A gdzie pan zarządzał? – zapytałem z ciekawości.
- Kilka lat temu byłem dyrektorem technicznym w generalnej dyrekcji budowy dróg. Przez prawie całe osiem miesięcy. To mi wystarczy, nigdy więcej!