Poprzednie losy Tomka https://forum.muratordom.pl/showthre...u-w-przepaść

************************************************** ************************************************** ******************************************

Słaby, październikowy wiatr złotej polskiej jesieni szumiał gdzieś wysoko w konarach sosen. Jednak między pnie docierał już tylko jako odgłos i powiew. Kojące dźwięki.
Od kilku godzin stałem na obserwacyjnej, myśliwskiej ambonie Bogdana. Było mi tu dobrze. Powiedziałbym nawet, że oddychałem spokojnie. Kilkanaście stopni w cieniu nie pozwalało zamarznąć nawet przy bezruchu, a więcej nie potrzebowałem niczego. Nikt mi tu nie przeszkadzał, nikt niczego ode mnie nie chciał, byliśmy sami. Ja i las. Nikogo więcej.

A nie, nie tylko ja i las. Była z nami jeszcze cisza.

To prawda, że czasami suche liście zawirowały na udeptanych trawach rozciągającej się przed moimi oczami niewielkiej polany. Czasem usłyszałem spóźniony krzyk ptaka, coś gdzieś zaskrzypiało i zatrzeszczało. Były to jednak epizody bez znaczenia. Niewarte większego zainteresowania. Zresztą, po co miałem się nimi interesować? One nic nie znaczyły. Dla mnie nic już nie było ważne. Ani liście, ani drzewa, ani ptaki. Nawet kołysanie gałęzi sosen było nieistotne, mimo że swoim szumem obiecywały przynieść ukojenie. A przynajmniej jego namiastkę. Nie przynosiły jednak. Nic go nie przynosiło.
Dobrze, że przynajmniej nie irytowało.

To Grzegorz przymusił mnie do tego wyjazdu. Zapamiętał jak kiedyś mu powiedziałem, że tutaj na pewno nie zwariuję. I od czasu do czasu próbował ten fakt wykorzystać. Z różnym skutkiem, chociaż tragedii nie było. Przyroda łagodnie mnie koiła, pod jednym wszakże warunkiem. Że nie będę miał najmniejszych, wspomnieniowych skojarzeń wobec takiego miejsca.
To dlatego nie mogłem pojechać nad jezioro do Pokrzywna. Tam ciśnienie by mi tylko rosło. A wobec tej ambony żadnych złych wspomnień nie miałem.

Prywatna, obserwacyjna platforma Bogdana, z której nigdy nie strzelano, ponownie stała się dzisiaj moim azylem. Ocieplona warstwą wełny mineralnej lepiej niż niejeden budynek, chociaż wykończona z zewnątrz starymi, sczerniałymi od słońca deskami, by nie świecić w lesie i nie płoszyć swoim widokiem miejscowej zwierzyny. Pięknie usytuowana, na skraju leśnej polany, niezbyt daleko od leśniczówki szwagrostwa.

Nawet w tej chwili, od czasu do czasu wyłapywałem odgłosy głośniejszych okrzyków moich chłopców oraz dzieci Justyny i Bogdana. Bawiły się wspólnie, gdzieś niedaleko domu. Do mnie nie próbowały dołączyć z jednego prostego powodu. Dawno już zastrzegłem, że zrzucę z drabiny nawet osobę która przyjdzie zaprosić mnie na obiad. I wszyscy wiedzieli, że nie żartuję.

Kiedy chciałem być sam, a chciałem bardzo często, nie tolerowałem blisko siebie nikogo. Ten czas był zarezerwowany wyłącznie dla Dorotki. O niej wtedy rozmyślałem i bezustannie wspominałem. Dlatego nie próbowano tej samotni naruszać. Nawet Bogdan tego nie robił, kiedy na weekendy wracał do domu. Takie były zalecenia lekarzy dla moich bliskich. Nie próbować zmieniać tego zachowania na siłę, gdyż mój stan może się wtedy jedynie pogorszyć.

A ja w tym lesie czułem się stosunkowo dobrze, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności. Nie wiem skąd się to wszystko brało i co wywierało decydujący wpływ, gdyż niczego tu nie potrzebowałem. Nie miałem ze sobą żadnego myśliwskiego sprzętu, nawet zwykłej lornetki. Kompletnie nic! Jakiekolwiek przedmioty były zbędne. Przychodziłem, wdrapywałem się po udającej starą i spróchniałą drabinie, przystawałem obok barierki i zaczynałem wciągać nozdrzami leśne, żywiczne powietrze. To wszystko!

I tak, większość czasu spędzałem w zasadzie nieruchomo, obserwując otoczenie. Czasem bezmyślnie, a czasem uważnie, z ciekawością i zainteresowaniem. Bywało też, że usiadłem na wewnętrznej ławeczce, bo nawet deszcz nie był w stanie mnie stąd wypędzić.
Ambona była częściowo zadaszona. Mogłem przez dowolnie wybrany okres czasu trwać w ciszy i stawać się zwykłą częścią lasu, nie trwożąc jego mieszkańców. Zwyczajnie znikałem z pola widzenia wszelkim istotom, a mój zapach powiewy wiatru rozpraszały ponad wierzchołkami drzew. Zauważyłem, że zwierzęta rzadko mnie wyczuwają, mój zapach jakoś nie spływał z wyżyn ku ziemi.

I tylko tutaj, bywało, zauważałem piękno natury. Tutaj potrafiłem skoncentrować myśli na sieci pająka, na motylu, który właśnie przeleciał obok, na pojedynczym drzewie, na konarach sosen… Tylko w takim miejscu. Wszystko jednak waliło się w gruzy, kiedy próbowałem wracać do cywilizacji. Wtedy mój umysł, każda myśl przelatująca przez głowę, każda cząstka organizmu, w komplecie wracały do wielkiej naczepy i koparki, miażdżącej samochód Romka, z Dorotką w roli pasażera.

Dniem i nocą, rano i wieczorem, nie widziałem niczego innego. Nie mogłem, nie potrafiłem uwolnić się od tego widoku, zapadł we mnie niczym program odtwarzający się w pętli i nie poddawał kasowaniu żadnym antywirusowym programem. A do tego wszystkiego doczepiłem jeszcze żal do siebie samego i to jedno, jedyne pytanie, które zadawałem sobie na okrągło. Dlaczego?
DLACZEGO??? DLACZEGO???

Dlaczego nie zdążyłem? Dlaczego nie przyspieszyłem wyjazdu z radia? Dlaczego zagadałem się z panią redaktor Marzeną? Dlaczego nie popędzałem pana Wojciecha? Dlaczego nie zadzwoniłem do sekretarek? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?!
Gdybym wtedy wykonał chociaż jedną z tych wielu, możliwych przecież czynności… DOROTKA WCIĄŻ BY ŻYŁA! BYŁABY ZE MNĄ!!! A WIĘC TO JA BYŁEM WINIEN JEJ ŚMIERCI! TO JA JĄ ZAWIODŁEM!!! TO JA JĄ ZABIŁEM!!!

Depresja, w którą wpadłem po śmierci Dorotki, miała głębokość Rowu Mariańskiego, a lekarze mimo wielu starań, rozkładali tylko bezradnie ręce. Nie mieli dostępu do mojego umysłu. Zamknąłem się wewnątrz własnych wyobrażeń jak ślimak w skorupie i nie dopuszczałem tam nikogo. Świat, który zabrał mi Dorotkę, cały świat tak zwanej cywilizacji człowieka, całkowicie przestał mnie interesować. Było mi obojętne gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Nie widziałem i nie poznawałem otaczających mnie ludzi, nie odczuwałem głodu ani pragnienia, reagowałem obojętnością na próby nawiązania kontaktu, w tym również na polecenia lekarzy. Nawet ból nie powodował u mnie ostrzejszych reakcji. Tak wyglądały moje pierwsze dni po wypadku.

A później było niewiele lepiej.