Napisał
Majgeniusz
Ja widzę teorię, tylko nie mogę w to uwierzyć, bo nie widzę i nie odczuwam tego w naturze. Jeśli jest 0,5 oC na dworze jest mi zimno, a jeśli jest -0,5 oC to wcale nie jest mi 79 razy zimniej. Bo o tyle jest więcej ciepła w zamarzającym lodzie. Prawie się tej różnicy nie odczuwa. Więc skąd ten lód wyszarpał w jednym momencie tyle ciepła? Z kosmosu, czy z otoczenia, w którym nie odczuwam specjalnej różnicy?
Myślę, że nastąpiła wielka pomyłka.
A kto powiedział że w jednym momencie? To co odczywasz zależy od temperatury, a temperatura nie jest proporcjonalna do energii wewnętrznej (najlepszy przykład - podgrzanie 1kg lodu o 1'C wymaga 2.4kJ energii, a pogrzanie 1kg wody o 1'C wymaga 4.2kJ) więc nic nie stoi na przeszkodzie aby stopienie 1kg lodu wymagało jeszcze innej ilości energii, czyli w tym przypadku konkretnie 334kJ.
Przypomniało mi się takie doświadczenie z fizyki ze szkoły:
Mamy kalorymetr i w środku jest lód, ogrzewamy go stałą mocą i mierzymy w równych odstępach czasu temperaturę. I co się dzieje?
Kolejne odczyty: -5, -4, -3, -2, -1, 0, 0, 0, 0, 0, 0, 0, 0, 0, 1, 2, 3 itd...
Widać że lód ogrzewał się szybko chłonąc energię, ale jak osiągnął już 0'C to chłonął i chłonął dopóki cały się nie roztopił i dopiero wtedy zaczęła się podnosić temperatura wody. Z tego wynika prosty wniosek - ciepło przemiany jest dużo dużo większe niż ciepło właściwe lodu czy wody.
Gdyby tak nie było, to przy spadku temperatury na zewnątrz do -0.5'C, rzeki i stawy momentalnie skuły by się lodem. Muszą jednak oddać bardzo dużą ilość energii do otoczenia, co powoduje że zamarzną z dużym opóźnieniem i przy większych mrozach (jeśli jest zimniej, to zamarzająca woda szybciej oddaje energię do otoczenia). A przy zamarzaniu lód nie "wyszarpał" energii z otoczenia, tylko mu ją oddał.
Mam nadzieję że wytłumaczyłem to wystarczająco prosto