Skoro miało być kurcgalopkiem, a nie wyszło, bo się rozpisałam, to od razu druga porcja zdjęć.
Po zejściu z wyprażonego w słońcu dachu podeszliśmy do pobliskiego dworca kolejowego. Do starego, niebrzydkiego całkiem, budynku dobudowano nową część. Weszliśmy do środka, bo z doświadczenia wiemy, że dworce bywają bardzo ładne, ale ten nie zachwycał (co nie znaczy, że był brzydki). Główną handlową ulicą miasta Karls Johan gate ruszyliśmy w stronę pałacu królewskiego. Przewodnik nie wymieniał zbyt wielu godnych uwagi obiektów po drodze. Ulica owszem, ładna całkiem, ale bez palpitacji z zachwytu się obeszło. Ze zdziwieniem zauważyłam, że nie jest tam przesadnie czysto (co nie znaczy wcale, że jakoś okropnie brudno było, po prostu trafiały się jakieś śmieci - w rankingu za innymi skandynawskimi stolicami czy Wiedniem, ale zdecydowanie przed taką Pragą czy Bratysławą na przykład).
Szliśmy tak sobie zahaczając to o jakiś placyk z pomnikiem, to o katedrę (zamkniętą tego dnia) i wypatrując ratusza. Minęliśmy budynek parlamentu (taki trójskrzydłowy z barbakanem na środku) i uroczy duży skwer albo mały park z wodą, która zimą chyba jest lodowiskiem. To właśnie tam zrobiłam zdjęcie tych trzech przybytków, które chyba równie często były wykorzystywane we właściwym celu, co fotografowane. Za nim skręciliśmy w stronę fiordu, żeby zobaczyć opisany w przewodniku ratusz - budynek o urodzie lekko dyskusyjnej, acz z pewnością niezwykłej. Przeszliśmy pod krużgankami podziwiając płaskorzeźby przedstawiające sceny z mitologii skandynawskiej (dobrze mieć takie mądre dzieci, które nam opowiadały mity po kolei). Niestety cień tam był i zdjęcia nie wyszły. Za to w samym ratuszu było jasno, więc ochłonąwszy z wrażenia po pierwszej konfrontacji z dziełami na ścianach (jakby estetyka narodowego socjalizmu albo norweski socrealizm czy coś w ten deseń... - czas budowy się zgadza...) zaczęłam robić zdjęcia. Wyczytałam w przewodniku jeszcze, że ratusz ma 50 dzwonów, które odzywają się co godzinę (mieliśmy okazję usłyszeć).
Nadszedł czas na... no właśnie nie wiem, jak nazwać ten posiłek w środku dnia, złożony zazwyczaj z jakichś ciastek, który pozwala nam w wakacje przetrwać od śniadania do wieczornego obiadu... na coś do zjedzenia, więc przeszliśmy na drugą stronę ratusza, żeby usiąść na terenie Akershus Festning, czyli twierdzy.
Po chwili dyskusji, czy siadamy w słońcu, które przypiekało zupełnie nieskandynawsko, czy w cieniu, w którym było całkiem zimno, wybraliśmy ławkę i podziwiając widoki na Oslofjord (a jakże by inaczej) i słuchając dzwonów ratusza, kontemplowaliśmy posiłek złożony z polskich biszkoptów.
Oczywiście następnie pospacerowaliśmy po terenie twierdzy, dostępnym bezpłatnie. Opisywać nie będę - wszystko widać na zdjęciach.
Załącznik 395248
Załącznik 395249
Załącznik 395250
Załącznik 395251
Załącznik 395252