- W jakim sensie?
- Na kolację byliśmy umówieni wiele lat temu.
- Kto za nią zapłacił? – nie patyczkowała się. – Budżet państwa?
- Nie, pani redaktor. Płaciłem z własnej, prywatnej kieszeni.
- I stać pana na takie zachcianki? Ile pan zarabia?
Wzruszyłem ramionami.

- Płaca sekretarzy stanu jest jawna, jej wielkość proszę sprawdzić na stronach rządowych.
- A ile taka kolacja kosztuje?
- Mniej niż ludzie sądzą.
- Czyli? Proszę określić to dokładniej.
- Niestety, ogólnej sumy nie pamiętam, a rachunku nie wziąłem ze sobą. Ale redakcja mogłaby kogoś wydelegować…
- W ogóle nie brał pan rachunku, czy w takim lokalu takowych nie dają?

- Nie, proszę pani. W restauracji papierowe rachunki dają wszystkim, gdyż ludzie mogą je dołączać do zeznań podatkowych. Takie wydatki w wielu krajach mogą stanowić koszt uzyskania przychodu. Jednak w mojej sytuacji podobny wariant nie wchodził w grę, dlatego nie przywiązywałem wagi do tego papierka. Nie sądziłem, że okaże się tak ważny.
- Ważny, gdyż chciałam porównać pana miesięczne zarobki z kosztami takiej kolacji.
- Wystarczyłoby – zaśmiałem się.

- Na jedną?
Pokiwałem głową.
- Tak. Na drugą raczej by mi już zabrakło.
- A za co utrzymywać się przez resztę miesiąca?
- Z oszczędności.
- Powiedział pan, że nie może wliczyć tych wydatków do zeznania podatkowego, a jednak wydał pan niemałe pieniądze. Tak bez sensu? Bez celu? W jakiej sprawie chce pan pozyskać przychylność pani wicepremier?

- Zadaje pani pytania w stylu „czy przestał już pan bić swoją żonę?”. Pytania, na które nie ma dobrej odpowiedzi, bo nie można wtedy ani potwierdzić, ani zaprzeczyć. Wyjaśniam zatem, że przychylności pani wicepremier Lechowicz się nie kupuje, ani się jej nie załatwia. Na taką przychylność trzeba sobie zapracować codziennym wypełnianiem obowiązków. To wszystko.
- I pan zapracował?
- Starałem się. Dość długo zresztą.
- No właśnie! – wtrąciła, tym razem nieco sarkastycznym tonem. – Pani wicepremier jest znana z dużej dyscypliny jaką zaprowadziła wśród podwładnych, a pana te wymagania jakoś nie dotyczą. Potrafi pan to wyjaśnić?
- Jakie wymogi dyscyplinarne ma pani na myśli?
- Ogólne. Tego typu informacje pojawiają się ostatnio w mediach.

- Pani redaktor, szanowni państwo! To jest obrzucanie mnie… nie powiem czym, w stylu „a może coś się do niego przylepi?”. Wyjaśniam więc, że zanim zostałem kierownikiem resortu pełniącym obowiązki ministra rozwoju, byłem w tym resorcie społecznym doradcą ówczesnej pani minister Lechowicz i miałem dokładnie takie samo biurko jak inni doradcy. Obowiązywał mnie też wtedy ten sam regulamin, oraz wykonywałem podobne obowiązki jak pozostali.
- Ale to pana pani wicepremier przeforsowała na swojego następcę w ministerstwie, nieprawdaż?
- Miała takie prawo, to był jej wybór.
- W necie spotyka się opinie, że ta kolacja była pana rewanżem za taki wybór.

- Bezsens! – wzruszyłem ramionami. – No dobrze, powiem to publicznie. Pani redaktor, szanowni państwo! Kiedyś, w czasach studenckich, byliśmy z panią wicepremier Anną Lechowicz parą. Taką studencką parą, jakich są setki i tysiące w podobnych okolicznościach – wydusiłem. – Dwojgiem ludzi, którzy dużo czasu spędzali razem, którzy wtedy poznawali czym jest miłość…
- O! – udawała, że ją zaskoczyłem. – Proszę nam o tym opowiedzieć!

- I znów nie będę miał do opowiedzenia żadnych rewelacji. Byliśmy wtedy studentami jak setki innych młodych ludzi, prowadziliśmy życie bardzo standardowe, no i zdarzyło się, że kiedy jedliśmy niezbyt rewelacyjny obiad w akademickiej stołówce, zadeklarowałem Ani, że kiedyś w przyszłości zaproszę ją do lokalu oferującego odmienny standard posiłków. Nasza kolacja w Kopenhadze była zatem zwyczajnym dotrzymaniem tego dawno danego słowa. Nie ma tu żadnych innych podtekstów! Spełniłem swoją dawną obietnicę.
- Jeden z portali napisał, że to przejaw romansu między panem i panią wicepremier…

- Bzdura! – wydąłem lekceważąco wargi, bez okazywania emocji. – Dawny nasz związek jest już wiele, wiele lat za nami. Teraz tylko współpracujemy, a że znamy się naprawdę… dogłębnie, to i współpraca układa nam się wyśmienicie. I to jest odpowiedź na wątpliwości, które pani zgłaszała.
- Czyli nie otrzymał pan stanowiska po znajomości? To nie będzie nepotyzm?
- Oj, oj! – roześmiałem się. – Po znajomości??? – powtórzyłem. – Ktoś tu chyba nie ma wyobraźni i nie odrobił zadania domowego. Ja nie szukałem pracy, ja ją miałem! I bez trudu mogę mieć inną, z wielokrotnie wyższym wynagrodzeniem niż to, które otrzymuję obecnie.

- Czyli co pana skłoniło do przyjęcia propozycji pracy bardzo absorbującej, za relatywnie niewielkie wynagrodzenie? Tylko proszę o prawdziwą wypowiedź.
- A co skłania moją żonę do prowadzenia wykładów w Akademii Bankowej?
- Nie wiem. Tam za to nie płacą?
- Owszem, płacą, ale żona wszystkie zarobione w Akademii pieniądze przekazuje na rzecz fundacji propagującej i sponsorującej badania dawców szpiku kostnego do przeszczepów. Nikt jej nie każe tego robić, a jednak ona to robi! I robi nie tylko to! Poświęca swój czas, swoją wiedzę i umiejętności, dla ratowania innych, dla potrzebujących. Bo nigdy nie wiadomo, czy jutro to my nie będziemy potrzebowali czyjejś pomocy. A ponieważ na razie stać nas na to by pomagać, dlatego i ja, kiedy otrzymałem od Ani propozycję objęcia stanowiska, przyjąłem ją mimo pewnych wahań. I nie o pieniądze tu chodziło, zapewniam panią.

- A o co?
- Nie wiem czy pani uwierzy, ale miałem zwyczajne wątpliwości, czy dam radę podołać swoim nowym obowiązkom. Naprawdę!
- Mimo tego, że już znał pan zadania i pracę resortu?
- Tak, mówię tu o momencie, kiedy od ówczesnej pani minister otrzymałem propozycję objęcia stanowiska sekretarza stanu. To wtedy miałem dużą zagwozdkę, gdyż to oznaczało pełny rozbrat z moją dotychczasową pracą i całkowitą zmianę relacji. Z podwładnego żony miałem się przeistoczyć w podwładnego mojej dawnej dziewczyny, a takie relacje nie zawsze kończą się… powiedzmy, że bezproblemowo. Na szczęście, obydwoje z panią wicepremier stanęliśmy na wysokości zadania i potrafiliśmy się wznieść ponad nasze dawne, osobiste nieporozumienia, które kiedyś nie pozwoliły nam w związku wytrwać. Ale obecnie wyblakły i nie przeszkadzają już we wspólnej pracy dla dobra kraju. Zabrzmiało to może patetycznie, ale musiałem te słowa wypowiedzieć, gdyż tak pojmuję wykonywanie swoich obowiązków. Dla dobra naszego kraju!

- Nie jest pan posłem, czy będzie pan startował w zbliżających się wyborach?
- Nie, nikt mnie do tego nie namówi – odparłem szybko i stanowczo.
- Boi się pan przegranej?
- Nie wrobi mnie pani w taką dyskusję.
- Ale dlaczego? Jest pan dość popularnym ministrem. Najnowsze sondaże wykazują, że nawet wśród zwolenników opozycji cieszy się pan pewnym poparciem.
- Ja nie odróżniam zwolenników koalicji od zwolenników opozycji, mnie interesuje dobro wszystkich obywateli i rozwój całego kraju, a nie tylko jego fragmentów. Takie zadanie postawiła przede mną pani wicepremier Lechowicz, takie zadania określa również pan premier i moją rolą jest realizować je najlepiej jak potrafię. Nawet we współpracy z opozycją, jeśli takowa jest możliwa.

- Proszę jeszcze powiedzieć czy wstąpi pan do którejś z partii rządzących?
- Nie przewiduję takiego posunięcia.
- Dlaczego? Członkostwo w partii zamknęłoby usta pana krytykom w koalicji rządzącej.
- To, że nie jestem członkiem żadnej partii nie świadczy o tym, że nie mam poglądów politycznych. Jednak były pewne okresy w moim życiu, kiedy pracowałem za granicą, a rodzaj moich zajęć, czyli handel i bankowość, nie sprzyjał politycznej aktywności. I tak się do tego przyzwyczaiłem, że zmian już nie przewiduję.

- No dobrze, tutaj mamy jasność, czyli możemy zakończyć dyskusję o polityce i skupić się na pana prywatnych zainteresowaniach. Lubi pan polować?